- promocja
Aferzyści, spekulanci, szmalcownicy. Afery gospodarcze PRL - ebook
Aferzyści, spekulanci, szmalcownicy. Afery gospodarcze PRL - ebook
AFERA SZCZECIŃSKIEJ BALTONY, AFERA MIĘSNA, AFERA SKÓRZANA, AFERA „KONSULA”, CZYLI CZESŁAWA ŚLIWY VEL JACKA SILBERSTEINA ORAZ „ZŁOTEGO GANGU MARSZANDÓW” I WIELE INNYCH.
Oszustwa gospodarcze bulwersowały społeczeństwo w czasach PRL-u i dlatego niektóre z nich usiłowano „zamieść pod dywan”. Pod płaszczykiem tajnych operacji służb specjalnych dokonywano malwersacji finansowych na wielką skalę. Aż do czasu transformacji ukrywano aferę „Żelazo”. Polegała ona na tym, że ludzie pracujący pod skrzydłami kierującego wywiadem generała Milewskiego przenikali do struktur przestępczych w Europie Zachodniej. Współpracujący z peerelowskim wywiadem gangsterzy dokonywali kradzieży, napadów rabunkowych i morderstw, a „zdobyczami” dzielili się ze zleceniodawcami, którzy w zamian dbali o ich bezpieczeństwo. A już zupełnie sensacyjną wymowę ma historia potwierdzona w aktach IPN, że obok napadów na jubilerów, w 1977 roku służby zleciły gangsterom zabójstwo przebywającego na Zachodzie Adama Michnika.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15394-3 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pokrętne ścieżki
Wszelkie afery i oszustwa gospodarcze bulwersowały polskie społeczeństwo, któremu w czasach PRL-u nic nie przychodziło łatwo. Zdobycie podstawowych środków do życia, w tym jedzenia i ubrania, wyposażenia domu oraz wielu innych dóbr wymagało nie lada zachodu, nie mówiąc już o „załatwieniu” mieszkania czy talonu na samochód. A jednak niektórym wszystko to przychodziło łatwo, opływali – w porównaniu do zwykłych obywateli – w dostatki, jakby na przekór głoszonym przez decydentów hasłom o równości, które nijak miały się do warunków ówczesnego życia społeczeństwa. Jeśli jednak nieustanne pomnażanie dóbr przez grupę ludzi uprzywilejowanych odbywało się w granicach ówczesnego prawa, to nierzadko bywały przypadki, gdy prawo to łamano, aby – chociażby pod płaszczykiem tajnych operacji służb specjalnych – dokonywać malwersacji finansowych na wielką skalę.
Przykładem są długo ukrywane przed społeczeństwem afery „Zalew” i „Żelazo”, kiedy to na przełomie lat 60. i 70. ludzie pracujący pod skrzydłami kierującego wywiadem gen. Mirosława Milewskiego przenikali do struktur przestępczych działających na terenie krajów Europy Zachodniej.
Współpracujący z peerelowskim wywiadem gangsterzy, na czele z zamieszkałą czasowo w RFN bandą braci Janoszów – Janem, Mieczysławem i Kazimierzem, dokonywali kradzieży, napadów rabunkowych i morderstw, a „zdobyczami” dzielili się ze zleceniodawcami z Warszawy, którzy w zamian zadbali o ich bezkarność. Łupy w postaci zrabowanej biżuterii, sztabek złota, pieniędzy czy kradzionych samochodów miały wzmocnić polską gospodarkę, ale w rzeczywistości zostały przywłaszczone przez persony z kręgów władzy komunistycznej. Z zachowanych akt IPN wynika, że Janoszowie mieli dokonywać także morderstw na zamówienie polityczne. W 1977 roku zlecono im m.in. zabójstwo przebywającego na Zachodzie Adama Michnika, ale odmówili, podobno ze względów „patriotycznych”.
Podobny charakter miała przeprowadzona na Zachodzie akcja zdobywania kosztowności znana pod kryptonimem „Zalew”, ponieważ zostały one ukryte na działkach nad Zalewem Zegrzyńskim należących do wysokich funkcjonariuszy służb specjalnych. Wprawdzie doszło do procesu i ukarania sprawców, ale i tak – podobnie jak w przypadku afery „Żelazo” – sprawę starano się ukryć przed społeczeństwem, bo wymowa tych kryminalnych działań była zbyt jednoznaczna i źle świadczyła o władzy, nazywającej siebie „ludową”. Aferalny charakter od początku istnienia PRL miało także wprowadzenie dla wybranych ludzi z bezpieki sklepów „za żółtymi firankami” oraz sieci Baltona i Pewex, zaopatrujących klientów dewizowych, chociaż w tym przypadku wszystko odbywało się pod płaszczykiem prawa. I na tym właśnie polegał aferalny charakter całej sprawy. Czy nie należy bowiem określić jako aferę ideowo-moralną sytuacji, kiedy w „społeczeństwie budującym socjalizm”, w „państwie ludu pracującego miast i wsi”, w którym jako hegemon określana jest klasa robotnicza, powstał ekonomiczny „system równoległy” w celu zapewnienia luksusowych warunków życia grupie ludzi wybranych? Nie był to jednak wynalazek PRL-u, ponieważ system pochodził z importu radzieckiego. W tym kontekście nagłośnione w prasie tzw. afery Baltony w Szczecinie, polegające na kradzieży dóbr z magazynów czy też handlu alkoholem pochodzącym z importu, były w gruncie rzeczy marginalne w porównaniu z działalnością „cinkciarza państwowego”, drążącego w majestacie prawa kieszenie Polaków poprzez machinacje dolarowe.
W książce powrócono również do najgłośniejszych afer tamtego okresu – mięsnej i skórzanej. Obie zakończyły się pokazowymi procesami sądowymi i surowymi karami, które w okresie Gomułkowskim – po „odwilżowym” odżegnaniu się władz od stalinowskiego terroru – miały ponownie odstraszać potencjalnych złodziei od dokonywania malwersacji na wielką skalę. Spektakularnym przykładem tego odstraszania była kara śmierci w aferze mięsnej, za którą optował osobiście I sekretarz KC PZPR, a podporządkowany partyjnym decydentom wymiar sprawiedliwości, wbrew zasadzie trójpodziału władzy, pozostawał na ich usługach. Nie inaczej stało się zresztą w wielu innych przypadkach, także w schyłkowym okresie PRL-u, kiedy dokonywał się rabunek skarbu państwa i państwowego mienia na niewyobrażalną dotąd skalę (afery FOZZ, „Schnapsgate”), a Temida okazała się wyjątkowo ślepa i na dodatek głucha. Głośną aferą dwóch ostatnich lat „panowania” ekipy Jaruzelskiego była kradzież fragmentów skarbu odkrytego w Środzie Śląskiej. Sprawie elektryzującej opinię publiczną od początku towarzyszył posmak skandalu.
Jeszcze inny charakter miały afery „konsula”, czyli Czesława Śliwy vel Jacka Silbera, oraz „złotego gangu marszandów”, które zostały nagłośnione w mediach oraz przez filmowców. Otóż samozwańczy austriacki „dyplomata” działający w Polsce schyłkowego okresu Gomułki okazał się naciągającym ludzi na duże pieniądze handlarzem... marzeniami. W oparciu o legendarne wyczyny facecjonisty-oszusta w 1989 roku Mirosław Bork wyreżyserował film Konsul z Piotrem Fronczewskim w roli głównej. Powstały o nim także reportaże oraz film dokumentalny Krzysztofa Gradowskiego Konsul i inni, w których Śliwa sam opowiedział swoją historię, poruszając się po cienkiej linii na granicy prawdy oraz fikcji. Natomiast „złoty gang marszandów” Witolda Mętlewicza dokonał pod skrzydłami MSW wielkiego przemytu złota i innych kosztowności. Afera przemytnicza skończyła się w 1976 roku dwoma wyrokami po 25 lat więzienia. Proces drobiazgowo relacjonowały gazety codzienne, radio oraz telewizja, a sprawozdawców akredytowały wszystkie opiniotwórcze tygodniki społeczne i kulturalne.Rozdział 1
Wszystko dla wybranych, czyli system równoległy
W książce poświęconej aferom gospodarczym epoki PRL-u ten rozdział w pewien sposób się różni. „Żółte firanki”, konsumy dla wybranych, sklepy Pewex dla klientów posiadających dewizy, systemy asygnat, talonów itp. nie podpadały pod żadne paragrafy, w przeciwieństwie do pozostałych opisywanych tu spraw. Nie były przedmiotem procesów i wyroków sądowych (chyba że gdzieś pracownicy działali kryminalnie na własną rękę i wpadli, co też się zdarzało, gdyż różne machlojki, manka oraz kradzieże również tam należały do codzienności). Przeciwnie – funkcjonowały nie tylko legalnie, ale wręcz pod ochronnym partyjno-rządowym parasolem. I na tym właśnie polegał aferalny charakter całej sprawy. Trudne do pomyślenia jest bowiem, że w sytuacji, kiedy „społeczeństwo wspólnie tworzy socjalizm”, powstaje odrębny system, by zapewnić lepszy byt wybranym. Najpierw owymi wybranymi byli wyłącznie ludzie z kręgów władzy i aparatu ucisku, potem – na innych już zasadach – stali się nimi także zwykli obywatele, byleby do skarbu państwa dostarczali dewiz potrzebnych gospodarce niczym tlen człowiekowi. Warszawska ulica komentowała to, jak zwykle, dowcipem: Co to jest szampan? To niskoprocentowy napój alkoholowy, który pije klasa robotnicza ustami swoich przywódców.
System ten nie był oryginalnym wynalazkiem PRL-u, pochodził z importu, oczywiście radzieckiego. Dobrze wypróbowano go u wschodnich sąsiadów „za Stalina” i polski stalinizm skorzystał z tamtych wzorów skwapliwie. Stanowił zresztą fragment większego planu, mającego prowadzić – jak u Orwella – do maksymalnej kontroli wszystkich razem i każdego z osobna, a przede wszystkim obserwowania oraz dyscyplinowania „swoich” na zasadzie kija i marchewki. Realizujesz dyrektywy i wiernie spełniasz oczekiwania – otrzymujesz marchewkę różnorakich przywilejów, zawodzisz – wypadasz, zostajesz strącony do poziomu powszechnej szarzyzny. Należy przy tym pamiętać, że działo się to w okresie, kiedy wciąż brakowało wszystkiego i wszystko należało „zdobywać” – z powodzeniem lub (częściej) bez.
Mieszkanie jak przed wojną
Podstawę bytu stanowiło zawsze własne lokum, które przez długie lata w całej Polsce pozostawało towarem deficytowym, ale w bezprzykładnie zniszczonej podczas wojny Warszawie, gdzie jednocześnie koncentrowały się władze centralne, okazywało się szczególnie trudne do zdobycia. Nie zmieniał tego fakt, że stolica przez długie lata była miastem w zasadzie zamkniętym. Aby się do niej przeprowadzić, należało mieć tytuły służbowe, nominację, skierowanie czy „zapotrzebowanie”, inaczej bowiem nie można było dostać pracy bez meldunku, a z kolei meldunku bez pracy, więc zwykły obywatel stawał przed przysłowiową ścianą. Nie poprawiały sytuacji administracyjnie narzucone ograniczenia powierzchni użytkowej, które powodowały m.in. bezdyskusyjne i bezceremonialne dokwaterowywanie nowych lokatorów do dotychczasowych, zajmujących zbyt duże zdaniem decydentów metraże. Te wszystkie ograniczenia nie dotyczyły oczywiście komunistycznych notabli i ich otoczenia, przy czym dla nich najchętniej wyszukiwano lokale w ocalałych od zniszczeń domach z lat 30., gwarantowały bowiem najwyższy standard: metraż z reguły co najmniej stumetrowy, wysokość mieszkań trzymetrową i wyższą, dobry rozkład, doskonałe wyposażenie kuchni oraz łazienek. Taką jakość miał w Warszawie m.in. kompleks modernistycznych budynków przy ul. Puławskiej pod numerami 24, 26 i 28, podczas okupacji podlegających zasiedleniu nur für Deutsche. Jako szczególny okaz traktowano ten ostatni, znany jako Dom Wedla, i przydział mieszkania w nim oznaczał wysoką pozycję w komunistycznej hierarchii. W kompleksie tym zamieszkiwali m.in. Jerzy Albrecht, Antoni Alster, Roman Werfel, Antoni Zambrowski, współtwórcy wpływowej grupy w kierownictwie PZPR (potępiony termin „frakcja” nikomu nie przechodził wówczas przez usta), związanej głównie z propagandą, nauką i resortami siłowymi, a od adresu nazwanej puławianami, tak jak opozycyjną grupę określano od najczęstszego miejsca ich spotkań w pałacyku rządowym w Natolinie – natolińczykami. W drugie skupisko partyjnych bonzów przekształciły się domy mieszkalne przy Alei Szucha zachowane po wojnie bez strat, ponieważ podczas okupacji była to Strasse der Polizei. Trzecią położoną w pobliżu enklawę stanowiły dwie krótkie, dobrze chronione uliczki łączące Koszykową z Alejami Ujazdowskimi. W Alei Przyjaciół zamieszkali m.in. Józef Cyrankiewicz, Jakub Berman i Andrzej Werblan. Natomiast w równoległej Alei Róż przydziały otrzymali szczególnie wyróżniani w tym czasie przez kierownictwo partii „inżynierowie dusz ludzkich”, jak określano akceptowanych pisarzy i poetów: Konstanty Ildefons Gałczyński, Władysław Broniewski, Leon Kruczkowski, Antoni Słonimski, Adam Ważyk. Dobrymi adresami były też np. eleganckie budynki przy Frascati, Jaworzyńskiej czy Wiejskiej – gdzie wszechwładny szef „Czytelnika” Jerzy Borejsza załatwił ogromne mieszkanie Julianowi Tuwimowi, przy czym takie przypadki miały jasno pokazywać, że partia nie jest egoistyczna i dba również o dobrą egzystencję zasługujących na to intelektualistów oraz twórców. Wybitnego polskiego architekta Bohdana Pniewskiego, wielce zasłużonego dla odbudowy stolicy, dożywotnio gratyfikowano malowniczo położoną willą Na Skarpie, a Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, późniejszemu laureatowi Nagrody Leninowskiej, posłusznie kierującemu Związkiem Literatów Polskich, pozwolono w całości zachować posiadłość w podwarszawskim Stawisku. Dobrym adresem stały się również eleganckie, zbudowane przed wojną wille podwarszawskiego Konstancina, objętego w tamtych czasach specjalną ochroną. Warto zauważyć, że wycelowana była ona wielokierunkowo. Przydzielane ludziom władzy mieszkania i wille przed ich oddaniem z reguły wyposażano podczas remontów w liczne „pluskwy”, a cywilni funkcjonariusze ochrony mieli dbać nie tylko o bezpieczeństwo i spokój swoich „podopiecznych”, lecz także zdawać szczegółowe raporty o ich życiu w domowym zaciszu. W głębi archiwów X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przechowywano teczki z kompletem informacji o każdym członku rządu i władz partyjnych – tak aby w stosownym momencie można było je wykorzystać do przygotowania procesu albo użyć jako narzędzia szantażu. Wprawdzie po „odwilży” roku 1956 oficjalnie zabroniono takich praktyk, jednak szefowie służb specjalnych na polecenie swoich przełożonych w dalszym ciągu gromadzili dossier niektórych członków nomenklatury. Były minister spraw wewnętrznych Franciszek Szlachcic zdradził po długim czasie, że „prawie wszyscy ministrowie MSW w specjalnej kasie coś tam gromadzą na czarną godzinę. Na Zachodzie można z tego dobrze żyć przez długie lata”.
Własne enklawy mieszkaniowe, rzecz jasna już nie tej klasy i jakości, mieli funkcjonariusze „aparatu ucisku”. Samo Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego w okresie stalinizmu stało się potęgą, również jako pracodawca. W roku 1953 razem z terenowymi Urzędami Bezpieczeństwa Publicznego zatrudniało ponad 33 000 etatowych pracowników, a podlegało mu 265 000 funkcjonariuszy MO i innych służb mundurowych, a także ponad 83 000 tajnych współpracowników. Ta armia inwigilowała 5,2 mln obywateli, czyli blisko 1/5 ówczesnej, mniej licznej niż obecnie ludności. Niewiele pod tym względem zmieniły dokonana dekretem Rady Państwa z 5 grudnia 1953 roku likwidacja MBP i powołanie na jego miejsce Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. System działał. W przypadku ludzi bezpieki obowiązywały nieco inne zasady, oni zazwyczaj w całości zajmowali po prostu wzięte od miasta bloki, obojętne czy to kwaterunkowe, czy później również spółdzielcze. Oni nie musieli latami czekać na przydział ani wnosić przedpłat na książeczki mieszkaniowe, które zresztą zwykłemu obywatelowi stwarzały szansę, lecz nie dawały żadnej gwarancji.
Mieszkania w bloku nie odbierano w razie utraty pracy w bezpiece, lecz luksusowe wille i dobra wyższej kategorii – owszem. Podczas kolejnych przewrotów pałacowych oskarżenia o nadużycia należały do stałego repertuaru sankcji, jakie zwycięzcy stosowali wobec obalonej ekipy. W efekcie hurtowo konfiskowano wówczas mieszkania, samochody, antyki, obrazy. Tak działo się w roku 1956 i 1970, a zwłaszcza w 1980. Na ogół po cichu, lecz niekiedy z przytupem, jak w przypadku byłego szefa Radiokomitetu Macieja Szczepańskiego, którego specjalna komisja Biura Politycznego pociągnęła do odpowiedzialności za bezprawne posiadanie dóbr, wśród których wymieniano m.in. willę z krytym basenem w Zalesiu, willę w Zakopanem, leśniczówkę pod Iławą, jacht „Pogoria”, a nawet dwa samoloty i helikopter. To był klasyczny przykład odebrania „marchewki” i uruchomienia kija. Przywileje dotyczące elity władzy były ogromnie uzależniające. Partia mogła w każdej chwili pozbawić tego, co wcześniej tak hojnie ofiarowała.
Po zdrowie bez kolejki
Opiekuńczość państwa wobec wybranych sięgała oczywiście szerzej. W trosce o ich zdrowie w październiku 1951 roku na warszawskim Mokotowie przy ul. Wołoskiej otwarto Centralny Szpital Kliniczny MBP (a potem MSW). Poprzedzała go działająca od 1945 roku Milicyjna Izba Chorych przy ul. Karowej, a następnie Szpital KBW (później MBP) przy ul. Żelaznej. Jednakże dopiero CSK stał się inwestycją na miarę resortowych ambicji. Budowa obiektu o kubaturze 80 000 m3 zaplanowanego na 500 łóżek trwała trzy lata, ale już w maju 1947 roku w pierwszych oddanych do użytku pomieszczeniach uruchomiono przyszpitalną Poliklinikę Centralną. CSK zaprojektowano według najnowszych wzorów europejskiego budownictwa tego typu, stosując m.in. kopułowe oświetlenie sali operacyjnych i podłogowe ogrzewanie sal dla chorych. Stał się on wówczas najnowocześniejszym w Polsce i jednym z przodujących w Europie obiektów leczniczych, pozwalał na pełne leczenie zintegrowane. Zaczął od siedmiu oddziałów szpitalnych, zakładów diagnostycznych i analitycznych oraz pogotowia lekarskiego, lecz prędko wzbogacił się o kolejne oddziały, jak urazowo-ortopedyczny oraz chirurgiczny, a także pracownie specjalistyczne – elektrokardiograficzną, encefalograficzną, endoskopową. W 1955 roku utworzono przy nim Stację Sanitarno-Epidemiologiczną, a następnie otwarto Oddział Chorób Zakaźnych. Towarzyszyło temu uruchamianie kolejnych poliklinik MSW – rejonowych w Warszawie, terenowych w miastach wojewódzkich. Taką bazą nie dysponował żaden inny resort, toteż od początku obsługiwała ona również elitę partyjną i rządową.
Wprawdzie w stolicy przy ul. Emilii Plater funkcjonowała też przychodnia za „żółtymi firankami”, czyli lecznica rządowa z łóżkami szpitalnymi, dostępna również dla posłów oraz ludzi nauki i kultury, ale jej możliwości pozostawały bez porównania mniejsze. Ze szczególnej troski o zdrowie rządzących zrodził się też ośrodek leczniczy w Aninie, protoplasta dzisiejszego, wiodącego w skali ogólnopolskiej Instytutu Kardiologii. Jak niosła wieść gminna, stało się tak ponoć dlatego, że po śmierci Juliana Tuwima żonę i córkę poety bezceremonialnie wykwaterowano z anińskiej willi, rozgościł się w niej Piotr Jaroszewicz z rodziną i chciał mieć w potrzebie obsługę medyczną blisko domu, pod bokiem...
Enklawy luksusowego wypoczynku
Ludzie władzy i bezpieki nie zamierzali mieszać się na urlopie z ludem, wyjeżdżającym dzięki Funduszowi Wczasów Pracowniczych, a potem również na jeszcze popularniejsze wczasy zakładowe. MBP/MSW stworzyło w tym celu własne imperium wypoczynkowe, sieć spec-kurortów przeznaczonych dla pracowników resortu, a dodatkowo dostępnych dla wyższych funkcjonariuszy partyjnych i państwowych. W tym przypadku bez jakichkolwiek problemów albo dyskusji uzyskiwano wymarzone, najlepsze lokalizacje, nad morzem m.in. w Sopocie, Jastrzębiej Górze i Juracie, w górach – w Zakopanem, Szklarskiej Porębie i Karpaczu. Tacy zleceniodawcy nie mieli też żadnych kłopotów z uzyskaniem deficytowych materiałów ani sprawnych i zdyscyplinowanych wykonawców, inwestycje biegły jak wskazówki w szwajcarskim zegarku. Tworzono obiekty zagrodzone, zamknięte i samowystarczalne, resortowe pensjonaty dysponowały własnymi kuchniami, stołówkami oraz barami, zaś pensjonariusze – płacący z reguły mniej niż zwykli wczasowicze lokowani nieraz w tandetnych drewnianych domkach – na wyciągnięcie ręki mieli baseny, korty, boiska sportowe, wydzielone fragmenty parkowe i plaże. Wysokie ogrodzenia zasłaniały ich przed spojrzeniami ciekawskich, a wartownicy bezbłędnie rozpoznawali przy wejściu swoich albo starannie sprawdzali przepustki. Ten system miał nadto drugie dno, raz – pozostawanie we własnym środowisku uwalniało pracowników bezpieki od niewłaściwych i niepożądanych kontaktów, dwa – pod ciągłą wzajemną obserwacją wszyscy doskonale się kontrolowali.
Pod koniec pierwszego dziesięciolecia PRL zaczęły też powstawać ośrodki rządowe, z reguły zarządzane przez Urząd Rady Ministrów; dla kierownictwa partyjnego i pracowników Komitetu Centralnego pod każdym względem – wizerunkowym i praktycznym – o wiele wygodniejsze okazywało się bowiem korzystanie z usług bez ich firmowania. Skrywano te ośrodki przed oczami ciekawskich nie mniej starannie niż w przypadku bezpieki i – zgodnie z hierarchią – dbano o to, by standardem nie odbiegały od ekskluzywnych hoteli „orbisowskich”. Najważniejsze tego typu obiekty stanęły nad Bałtykiem w Sopocie i Juracie, nad jeziorami – w Mierkach, w górach – w Zakopanem. A najbardziej elitarne, jak mawiano – „tylko dla wierchuszki”, wzniesiono w Łańsku – pomiędzy dwoma przepięknymi jeziorami i w sąsiedztwie leśnego rezerwatu. Tam upodobał sobie wypoczynek Władysław Gomułka, a dla Józefa Cyrankiewicza drogą lotniczą sprowadzano ponoć z Francji świeże ostrygi i homary. Taki ośrodek powstał także w Arłamowie – w sercu Bieszczadów, gdzie wszystkie drogi dojazdowe przegrodzono stalowymi szlabanami, dodatkowo strzeżonymi przez uzbrojone patrole wojskowe. Przez długi czas oba miejsca dla społeczeństwa pozostawały białymi plamami, po prostu nie widniały na ogólnie dostępnych mapach. O dolce vita, jakie wiedli tam komunistyczni przywódcy, napisano już parę książek, pozostała także garść zdjęć reporterskich zrobionych przez wyselekcjonowanych fotoreporterów Centralnej Agencji Fotograficznej, głównie przy okazji wizyt zagranicznych gości. Do Arłamowa polscy przywódcy chętnie zapraszali swoich odpowiedników z „krajów bratnich” na polowania, witając ich na zbudowanym specjalnie lotnisku Krajna w pobliżu Birczy. To ciekawe, jak w PRL-u rządzący z upodobaniem oddawali się myślistwu, kontynuując obyczaje przedwojenne – tyle że wtedy typowe nie dla działaczy lewicowych, lecz przeciwnie: dla klas posiadających, arystokracji, dyplomatów, wysokich szarż wojskowych. Prezydent Ignacy Mościcki zapraszał swych gości do Spały na polowania w okolicznych lasach, Władysław Gomułka – radzieckiego „genseka” Nikitę Chruszczowa zawoził najczęściej do Łańska, a Edward Gierek Leonida Breżniewa właśnie do Arłamowa. Były szef MSW i dygnitarz partyjny Franciszek Szlachcic tak wspominał pobyt Nikity Chruszczowa: „Głównego gościa i Gomułkę ustawiono na najlepszych stanowiskach, a pozostałych według etatów. Po zakończeniu polowania przy ognisku ogłoszono, kto został królem polowania, a kto wicekrólem. Wręczano mu insygnia i częstowano specjalnie przygotowanym grogiem”. Dodajmy, że takie polowania organizowano – jak dawniej – z dyskretnym myśliwskim wspomaganiem, więc najlepszym okazywał się bezbłędnie ten, kto miał nim zostać. Tyle że w przeciwieństwie do triumfalnych zdjęć myśliwskich Ignacego Mościckiego w prasie międzywojennej, reporterskie ujęcia Gomułki i Cyrankiewicza komplementujących rozpromienionego Chruszczowa nad ustrzelonym potężnym odyńcem nie przedostawały się do gazet PRL-u, trafiały wyłącznie do albumów dygnitarzy oraz zastrzeżonej części archiwum CAF.
Sklepy za żółtymi firankami
W rzeczywistości, której permanentną cechę stanowiły rynkowe „niedobory”, a mówiąc prościej, powracające wciąż elementarne braki zaopatrzenia w żywność, zwłaszcza w mięso, nie wspominając już o artykułach przemysłowych powszechnego użytku, należało zadbać o „wybrańców narodu” również w tej sferze. Niemalże od początków PRL-u działacze partyjni i państwowi, wyżsi stopniem wojskowi oraz funkcjonariusze Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego korzystali z wyodrębnionych kanałów zaopatrzenia i sklepów, które potocznie nazywano „za żółtymi firankami”, ponieważ z zewnątrz – zamiast lepiej czy gorzej zaaranżowanej wystawy – wzrok wścibskiego zatrzymywały zasłony. Charakterystyczne cechy konsumów, bo taką nazwę oficjalnie zyskały, stanowiły: wstęp wyłącznie dla upoważnionych, ciągłe zaopatrzenie w towary, o jakich w normalnym handlu na co dzień się nie śniło, a nadto ceny często nawet kilkakrotnie niższe od tych obowiązujących w zwykłej sieci handlowej. Dla przykładu już w końcu lat 40. w „lepszych” placówkach bywały lodówki, dla Kowalskiego wówczas luksus nie do pojęcia. Mówimy o „lepszych”, gdyż konsumy także miały swą kategoryzację, prominenci byli inaczej obsługiwani niż szeregowi funkcjonariusze. O tych przybytkach dla elity opowiedział na falach Radia Wolna Europa zbiegły w 1953 roku z Berlina na Zachód wicedyrektor X Departamentu MBP ppłk Józef Światło, co wzbudziło nie tylko wściekłość radiosłuchaczy przywykłych do nagich haków w sklepach mięsnych i powszechnych nieznośnych kolejek, lecz także zazdrość oraz rozdrażnienie szeregowych funkcjonariuszy, którzy sami też doświadczali reglamentacji i nie wszystko dostawali na wyciągnięcie ręki. Oprócz sklepów z artykułami deficytowymi, konsumy prowadziły również sklepy mundurowe oraz kasyna i stołówki, a do tego dysponowały niemałym zapleczem własnym, jak: zakłady tekstylne, obuwnicze, galanteryjne, a także tuczarnie trzody chlewnej, czy nawet całe gospodarstwa rolne, w których wykorzystywano też niewolniczą pracę więźniów, do końca lat 40. również niemieckich jeńców wojennych.
Na salonach władzy nie brakowało niczego. Znakomita pisarka Maria Dąbrowska, którą niestrudzenie starano się wciągnąć do społeczno-politycznej aktywności, w swoich Dziennikach zostawiła m.in. tak zapisane wrażenia z przyjęcia w odnowionych Salach Redutowych Teatru Narodowego, wydanego w listopadzie 1950 roku dla uczestników II Światowego Kongresu Obrońców Pokoju. „Ustawiono mnóstwo stołów, a na nich mnóstwo dobrego «żarcia» na zimno. Indyki, szynki, mięsiwa, sałatki, galarety, sosy różnych rodzajów, torty, czekoladki, pieczywo, masło; wina (tylko krajowe, owocowe) i wódki w bardzo umiarkowanych ilościach (…) Na takich przyjęciach zachodzi zjawisko dla mnie szczególnie wstrętne – oto wszyscy podkradają, zwłaszcza papierosy i owoce”. Nawet pisarce znajoma znienacka siłą wepchnęła do kieszeni… dorodną gruszkę, cichaczem odłożoną potem na przypadkowym stole. Jeśli wystawność przy okazji imprezy międzynarodowej można by jakoś wpisać w kultywowaną przez Polaków od wieków zasadę „zastaw się, a postaw się”, to świadectwa Józefa Światły na falach RWE już niczym nie dało się tłumaczyć. Tak oto opowiadał o jadalni Bolesława Bieruta w Belwederze. „Byłem tam kilka razy na wytwornej kolacji w towarzystwie członów Biura Politycznego. Hebanowe, ciemne meble; obicia z najlepszej skóry. Cicho jak cienie snują się wytworne kelnerki, które w takich wypadkach razem z kucharzami dyżurują całą noc. Przy jednej ścianie na niskim kredensie – wyszukane owoce południowe, importowane z zagranicy, najrozmaitsze słodycze, zagraniczne papierosy i wyszukane soki owocowe. Pod drugą ścianą na większym kredensie: wódki, koniaki, likiery, zagraniczne wina – głównie francuskie, węgierskie i krymskie. A obok baterii butelek, na cieniutkiej zagranicznej porcelanie i na srebrnych paterach kawiory, łososie, homary i najwymyślniejsze zakąski zimne, mięsne i rybne. Od tych zakąsek zaczynała się oficjalna kolacja. A potem zasiadamy do stołu i służba tow. Bieruta roznosi jedne po drugich dania gorące. Tak żyje w robotniczo-chłopskiej Polsce sekretarz partii, tak zwany człowiek ludu”.
Dla odmiany trzeba przyznać, że purytański w swych obyczajach Władysław Gomułka, który nawet papierosa zwykł łamać na pół i palić w szklanej fifce, walczył z ostentacyjną wystawnością. Znowu najlepiej zilustrować to można świadectwem naocznego świadka, którym był w tym przypadku kompozytor Zygmunt Mycielski, uczestniczący w Belwederze w przyjęciu na cześć hołubionego przez władzę Jarosława Iwaszkiewicza z okazji jego siedemdziesięciolecia. „Myślałem, że to będzie jakaś kolacja, skoro zasiadana i już zbliżała się ósma – ale były parówki i na talerzykach przed nami cukierki i czekoladki. Do tego soki owocowe i pomidorowe, trochę wódki i kieliszek podłego wina (do parówek rzadka kapusta z pływającymi kawałeczkami kiełbasy). Można by to znieść, gdyby nie mowa Gomułki”. Jednak nawet towarzysz Wiesław, choć sam starał się żyć skromnie, przecież „systemu równoległego” służącego wybranym nie zlikwidował. A „za Gierka” ludzie władzy zaczęli znów żyć prawdziwie po pańsku – i to bez większego skrępowania.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.