Afganistan. Dotknąłem wojny - ebook
Afganistan. Dotknąłem wojny - ebook
Piotr Langenfeld, dziennikarz i publicysta, przebywał dwukrotnie w Afganistanie w charakterze korespondenta wojennego, przydzielony do 10 Dywizji Górskiej oraz 25 Dywizji Piechoty. Jako jeden z nielicznych Polaków przemierzał z żołnierzami US Army bezdroża prowincji Chost i Logar.
Nie zwiedzał wyłącznie bezpiecznych baz, wręcz przeciwnie. Brał udział w patrolach i konwojach, przeżył kilka potyczek z talibami, rozmawiał z prostymi żołnierzami, a także z wyższymi oficerami dowodzącymi bazami. Spotkał tu zwyczajnych ludzi, którzy walczą o przetrwanie, i prawdziwych bohaterów niełatwej afgańskiej codzienności. Był świadkiem przejmujących scen w ogarniętym wojną kraju. Próbuje zrozumieć Afganistan.
O swoim przeżyciach i wrażeniach opowiada w niniejszej książce, pełnej akcji, często humoru, ale i refleksji, z której wyłania się prawdziwe oblicze wojny.
To miał być spokojny patrol. Nic szczególnego. Mieliśmy obejść dwie najbliższe wsie. Po kilkunastu minutach byliśmy na miejscu.
– Jim, weź dwóch ludzi i biegiem na tamten pagórek – Boston nawet nie patrzył w stronę żołnierzy, wydając rozkaz.
Kątem oka dostrzegłem trzy pochylone sylwetki, biegnące pod niewielkie wzniesienie.
– Bailey – Boston przywołał do siebie jednego ze strzelców – znajdź sobie spokojne miejsce w którymś z zabudowań, żebyś miał nas na oku. Pastor pójdzie zaraz za mną.
Kapelan poprawił kamizelkę i odruchowo sprawdził ładownicę.
– Zapomniałbym – Boston chwilę trzymał w palcach niezapalone cygaro. – Peter – wskazał palcem na mnie – masz się trzymać radiotelegrafisty i mnie. Zawsze idziesz za dowódcą, w środku formacji. Jasne? Janett, pilnuj go, żeby nam tu nie udawał kowboja.
Radiotelegrafista lekko klepnął mnie w ramię. Na oko był młodszy ode mnie, i niższy. Popatrzyłem na niego z góry.
– Słuchaj, nie będę… – zacząłem.
– OK – Janett zignorował mnie zupełnie.
Splunął i dokończył:
– Idziesz za mną...
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62730-23-0 |
Rozmiar pliku: | 5,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wojna w tym odległym kraju pojawia się w serwisach informacyjnych, kiedy ktoś tam zginie, coś wybuchnie. Czasem jacyś młodociani myśliciele z arafatką na szyi wygłoszą kilka antywojennych frazesów, zarzucając NATO zbrodniczą działalność. Wielu zaczyna bronić talibów, jakby bili się oni o własną ojczyznę, broniąc jej przed hordami zachodnich armii. Przeczytałem kiedyś w komentarzu internetowego „specjalisty”, że taliban jest jak polska partyzantka z czasów drugiej wojny światowej. Pewien naukowiec wręcz potępiał NATO, stając w obronie talibów jako może nie najlepszych na świecie bojowników, ale mających swoje racje.
Co łączy wszystkie te grupy, wyspecjalizowane w tworzeniu opisów Afganistanu?
Nigdy tam nie byli. Nigdy nie widzieli Pasztuna, a co dopiero taliba. Ci, którzy byli w Afganistanie i poznali ten kraj, giną w tłumie gadających głów czerpiących wiedzę z mediów lub lepszych bądź gorszych raportów.
Czym jest Afganistan? Jak wygląda ta wojna? Te pytania męczyły mnie od 2001 roku, kiedy zaczęła się wojna z terroryzmem. Jako że w życiu napisałem kilka artykułów, kolega z US Army zaproponował mi, żebym jako korespondent poprosił o przydział do którejś z jednostek w Afganistanie. Rzecz zupełnie powszechna wśród zachodnich dziennikarzy. Miałem sam się przekonać, jak tam jest, bez większych ograniczeń i problemów. Amerykanie to otwarty naród, gotowy pokazać swoje działania zgodnie z prawdziwie demokratycznymi zasadami.
– Nawet jeśli napiszesz o nas źle i same bzdury, będziesz mógł tu wrócić – powiedział mi jeden z oficerów. – Otwartość na media to jeden z filarów naszej pracy.
To wojna inna niż te znane nam z podręczników historii. To wojna dziwna, w której nie ma – jak by nie patrzeć – ludobójstwa i hekatomby. Zachodnie armie mimo błędów walczą ostrożnie. Czasem wydaje się, że surowe zasady walki wzbudzają politowanie wśród wrogów. NATO nie walczy jak Sowieci, nie równa z ziemią całych wsi. Uważam, że dzięki takiej ostrożnej taktyce rebelianci są w stanie do dziś stawiać opór.
W walkach w Afganistanie zginęło mniej żołnierzy NATO niż w jednej przeciętnej bitwie drugiej wojny światowej. A wojna trwa już dziesiąty rok. Walczymy z wrogiem daleko, odsuwając niebezpieczeństwo od naszych granic, jednocześnie szkoląc armię w najtrudniejszych warunkach, w prawdziwej walce.
Smuci brak spójności, pomysłu, a czasem i woli walki sprzymierzonych. Zwłaszcza rządy europejskie, poddawane krytyce lewackich środowisk, nie palą się do posyłania swych wojsk w ogień walki. Ten brak jedności może kosztować NATO porażkę.
W tej wojnie lwią część działań prowadzą siły zbrojne USA. O nich głównie jest ta książka. Wojna to nie tylko wybuchy i śmierć. Niewielkie bazy gdzieś górach stają się ośrodkami pomocy dla zacofanych wsi, nierzadko atakowanych i zastraszanych przez talibów i ich popleczników.
Wielu ludzi z wymienionych przeze mnie grup powie: „Propaganda!”. Nie, to nie propaganda. To współczesny Afganistan. Pełen biedy, korupcji, ale też dobrych i dzielnych ludzi. Tego nie pokazują stacje telewizyjne, tego próżno szukać w portalach internetowych. Szkoły, meczety, książki, zwyczajne życie – to zajmuje na co dzień Afgańczyków. Potem bezpieczeństwo, egzekucje i skorumpowana policja. Ale cóż, o tym domorośli eksperci nie mogą czerpać wiedzy z telewizora.
Nie twierdzę, że poznałem Afganistan. Ale byłem, widziałem, mam swoje zdanie.
▫To miał być spokojny patrol. Nic szczególnego. Mieliśmy obejść dwie najbliższe wsie. Droga początkowo prowadziła wąskim i płytkim parowem, który mimo wszystko dawał nam poczucie ochrony przed wścibskimi oczami. Po kilkunastu minutach byliśmy na miejscu.
– Jim, weź dwóch ludzi i biegiem na tamten pagórek – Boston nawet nie patrzył w stronę żołnierzy, wydając rozkaz.
Kątem oka dostrzegłem trzy pochylone sylwetki, biegnące pod niewielkie wzniesienie.
– Bailey – Boston przywołał do siebie jednego ze strzelców – znajdź sobie spokojne miejsce w którymś z zabudowań, żebyś miał nas na oku. Pastor pójdzie zaraz za mną.
Kapelan poprawił kamizelkę i odruchowo sprawdził ładownicę.
– Zapomniałbym – Boston chwilę trzymał w palcach niezapalone cygaro. – Peter – wskazał palcem na mnie – masz się trzymać radiotelegrafisty i mnie. Zawsze idziesz za dowódcą, w środku formacji. Jasne? Janett, pilnuj go, żeby nam tu nie udawał kowboja.
Radiotelegrafista lekko klepnął mnie w ramię. Na oko był młodszy ode mnie i niższy. Popatrzyłem na niego z góry.
– Słuchaj, nie będę… – zacząłem.
– OK – Janett zignorował mnie zupełnie.
Splunął i dokończył:
– Idziesz za mną.
Boston włożył cygaro do ust i ruszyliśmy do wsi.
Budynki o wysokich murach wyglądały na zniszczone i opuszczone. Dopiero kiedy znaleźliśmy się między zabudowaniami, pojawili się jacyś ludzie. Kilka kobiet prało w strumieniu. Gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń, w ułamku sekundy zasłoniły twarze.
Z drugiej strony do osady wkroczył patrol afgańskiej armii. Żołnierze szybko zaczęli o coś wypytywać mieszkańców. Od razu zebrała się wokół nich spora grupka gestykulujących ludzi. Dopiero teraz zauważyliśmy na jednym z domów antenę satelitarną.
– Hej, Alik – porucznik wezwał tłumacza. – Pędź do tych z ANA i powiedz, że chcemy wejść do domu z anteną.
Parę minut później byliśmy w środku. Na małym stoliku leżało kilka telefonów komórkowych.
– Popatrz, kurwa – Janett, który wcisnął się za mną do pomieszczenia, nie przebierał w słowach. – Jeden sygnał, jeden dzwonek i ktoś gdzieś bierze nas na muszkę. Albo odpala ładunek i lecimy w kawałeczkach do nieba…
– Rimpley, Scott, biegiem do drogi – Boston nie tracił czasu na gadanie. – Szukajcie spotera, obserwatora. Pewnie gdzieś się tu kręci.
Zatrzymali go szybko. W chacie pojawili się kolejni afgańscy żołnierze. Ich porucznik tylko czekał, żeby zacząć przepytywać podejrzanego. Wycofaliśmy się na zewnątrz. Wiedziałem, że tutaj nie będzie ławy przysięgłych
– Wyciągną z niego wszystko, bez obaw – Boston stanął koło mnie. – Kilka tygodni temu talibowie zmasakrowali rekrutów do ANA. W ładunkach były gwoździe i odłamki szkła. Wielu z żołnierzy tego patrolu – wskazał na ludzi otaczających domek z anteną – straciło wtedy braci i kuzynów. Nie odpuszczą mu.
Ktoś sięgnął do manierki, ktoś zapalił papierosa. Milczeliśmy. Wreszcie ruszyliśmy w kierunku domu z zielonymi okiennicami. Spostrzegłem Baileya, który zmieniał stanowisko. Dom stał na skraju wsi i z jego dachu bardzo dobrze widać było „Cherokee”. Kilka tygodni temu rebelianci wypędzili mieszkańców, tworząc z ich gospodarstwa fortecę. Ustawili moździerz i zaczęli ostrzał. Amerykanów uratował członek starszyzny. Pokonał strach i przybiegł na posterunek prosić o pomoc.
Zapukaliśmy do domu.
– Jeszcze nigdy nie widziałeś tak zaskoczonego człowieka – Boston pokazał uchylające się drzwi.
Faktycznie – na oko sześćdziesiącioletni mężczyzna patrzył na nas w niemym zdumieniu. Boston zaśmiał się głośno.
– Zapytaj go, to powie, że nic się tu nie dzieje, nic się nie wydarzyło. A on nigdy nie był u nas w bazie. Uratowaliśmy mu dom i prawdopodobnie życie, a on udaje, że w ogóle nas nie poznaje.
Bailey ulokował się na niewielkiej glinianej obórce i osłaniał nas swoim M14. Trochę dalej przy drodze ułożył się strzelec z M240. Ruszyliśmy do kolejnych domów.
Przed jednym z nich siedzieli ojciec i syn. Pastor wraz z naszym tłumaczem zapytał ich o mułłę, wskazując na Koran, który starzec trzymał na kolanach. Boston nieszczególnie interesował się rozmową; całą uwagę skupił na zachowaniu młodszego z Afgańczyków, który nerwowo rozglądał się po okolicy. Wokół nas zrobił się tłok. Ludzie podeszli, żeby przysłuchać się rozmowie pastora ze starcem.
– Szefie – żołnierz mówił cicho, aby nie przerywać toczącej się rozmowy. – Musi pan to zobaczyć – wskazał dwóch żołnierzy stojących koło kontrolowanego samochodu.
Jeszcze nie zdążyliśmy podejść w tamtą stronę, gdy do porucznika zbliżył się ubrany na biało młody Afgańczyk. Na głowie miał kolorową czapkę wyszywaną cekinami. Ukucnęli pod rachitycznym drzewem
– Chcę przejechać – powiedział łamanym angielskim i pokazał na stojący trochę na uboczu stary odrapany samochód.
– Czemu pytasz o pozwolenie? – Boston był zaskoczony.
W oddali pojawił się motocyklista. Afgańczyk próbował wstać.
– Co ty kombinujesz? – Boston chwycił go za ramię, uniemożliwiając mu wyprostowanie się. – Boisz się?
– Nie – odparł uśmiechnięty Afgańczyk. – Jestem mężczyzną jak i ty i nie boję się.
– Jesteś pedałem, a nie mężczyzną – przywalił Boston. – Przekombinowałeś z tą czapką.
Afgańczyk rozejrzał się niespokojnie.
– To jak, mogę? – zapytał po chwili.
– Coś ci źle z oczu patrzy! Gdzie masz wóz? Sprawdzimy cię, kolego.
Paręset metrów dalej przy niskim murku stały dwie toyoty. Pierwsza należała do człowieka w czapce – to ten samochód przed chwilą sprawdzali nasi ludzie. Kierowcą drugiego pojazdu był młody facet z dwójką dzieci i jakimś starcem na tylnym siedzeniu. Wyraźnie trząsł się ze strachu. Na polecenie Bostona wyszedł z samochodu, dygocząc. Podeszliśmy ostrożnie. Kilku żołnierzy stanęło wokół samochodu. Nawet nie wiem, kiedy dotarł pastor z tłumaczem. Zajrzeli do wnętrza.
– Boston, wzywaj saperów – usłyszałem stłumiony krzyk z samochodu.
Scotti podbiegł, nie pytając o nic. Po chwili też byłem przy aucie.
– O pierdolec – mój opiekun wytarł czoło dłonią. – Jebany pierdolec – powtarzał.
Z kratki nawiewu wystawały kable, widać było kolejny przewód przypięty do podłogi i ciągnący się wzdłuż progu – pewnie aż do wyładowanego materiałem wybuchowym bagażnika.
– Nie my mieliśmy być celem – Boston pokazał żołnierzy afgańskich przed domkiem z anteną satelitarną. – To oni mieli zginąć.
Nie do końca rozumiałem, skąd Boston miał tę pewność. Dopiero teraz zobaczyłem, że trzymał w ręku jakiś dokument, a nasz tłumacz coś mu szybko wyjaśniał. Okazało się, że kierowca miał podróbkę oficjalnej, urzędowej przepustki, która pozwalała mu przejeżdżać przez policyjne posterunki. Celem ataku miał być posterunek policyjny lub wojskowy.
– Już po tobie – Boston popchnął Afgańczyka na ziemię.
– Możecie mnie tylko zabić – rzucił po angielsku, patrząc gdzieś ponad nami.
– Nie, kolego, nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz – porucznik wyciągnął palec w jego kierunku. – My uwiniemy się z tobą szybko. Ale potem oddamy cię ludziom z ANA.
– Oni nie są, oni nie są… – widać było, że szukał brakujących słów. – Oni są Tadżykami – wyrzucił wreszcie jednym tchem. – To swołocz!
– No tak – rzucił Boston. – A ty zabiłeś ich rodaków.
▫△ Afganistan
Ze snu wyrwały mnie gwałtowne turbulencje. Spojrzałem za okno – przelatywaliśmy przez gęstą warstwę chmur. Rozejrzałem się po kabinie, próbując jednocześnie coś zrobić z nogami. Cholera, przecież to nic nie da, pomyślałem. Ile nowych pozycji można znaleźć, siedząc ciągle w tym samym miejscu? Sprawdziłem, jak daleko jest wyjście awaryjne. Moje stawy krzyczały. Byłem gotów wysiąść natychmiast.
W co ja się wpakowałem, po co mi to było – przeszło mi przez głowę. Zamknąłem oczy, ale nie mogłem zasnąć. Przypominała mi się każda minuta z kilkudziesięciu minionych godzin.
Ponad dwadzieścia godzin spędziłem w Dubaju, w terminalu drugiej kategorii obsługującym loty do dzikich krajów, takich jak Bangladesz czy właśnie Afganistan. Oj, nie była to luksusowa część słynnego portu lotniczego w stolicy Emiratów. Już zawsze Dubaj będzie mi się kojarzyć z ciepłą wodą mineralną, równie ciepłą colą, zapachem potu malezyjskich robotników i wszechobecnym pyłem…
Potem był lot afgańskimi liniami Pamir – jedynymi, w których bilet dało się zabukować przez internet. Wysłużony boeing, zaledwie kilkunastu pasażerów i załoga ze środkowej Azji, która nie bardzo rozumiała angielski.
Samolot poderwał się do lotu, trochę tylko mocniej trzęsąc i wolniej niż zwykle reagując na polecenia pilota. Ale poza tym wszystko wyglądało normalnie. Była nawet instrukcja na wypadek katastrofy i pasy.
– Loteria, wielka loteria dla naszych drogich pasażerów! – kilkanaście minut później steward rozdarł się, jakby przekrzykiwał klientów na wielkim bazarze.
Błyskawicznie zebrał karty pokładowe, każdą z nich umieścił w plastikowym opakowaniu i wrzucił je wszystkie do czarnego worka.
– Zamieszamy i wybierzemy szczęśliwca, który wygra sto dolarów – perorował dalej. – To nagroda za lojalność i zachęta do latania naszymi liniami.
Jego ręka cały czas mieszała w worku. Co chwila podnosił go tak, by wszyscy mogli zobaczyć, że nic nie wypadło.
– A teraz nasza radość niech będzie waszą! – krzyknął steward i wyciągnął z worka jedną z kart.
– Wygrywa, wygrywa… – słowo ciągnęło się w nieskończoność między kilkunastoma pasażerami. Aż wreszcie zamieniło się w nazwisko, by w którymś z rzędów wyrwać z fotela starszego mężczyznę. „Wyrwać” to jednak za dużo powiedziane, raczej „dostojnie podnieść”. Mężczyzna nie był specjalnie zaskoczony. Dumnie przyjął studolarowy banknot i zaszczycił nas wyniosłym spojrzeniem, po czym zagłębił się na powrót w fotelu. Wraz z nim z kabiny ulotnił się steward.
– Pewnie to lokalny urzędnik – odezwał się po angielsku ktoś za mną.
– Albo celnik – dopowiedział jego sąsiad.
Za oknem spod towarzyszącej nam od startu warstwy chmur pokazały się ośnieżone szczyty gór, meandrujące koryta rzek, małe poletka oraz mniejsze i większe zabudowania. Z rozważań wyrwał mnie skandowany szkolnym angielskim komunikat: Proszę zapiąć pasy, samolot podchodzi do lądowania!
Port lotniczy w Kabulu z zewnątrz sprawiał całkiem dobre wrażenie – kilka samolotów, dużo śmigłowców (głównie ONZ-u), maszyny wojskowe i dość nowoczesny budynek odpraw. Po wyjściu z samolotu czekała nas przesiadka do starego autobusu i krótki przejazd pod terminal.
Wnętrze budynku wyglądało już inaczej. Małe, ciemne pomieszczenie pełne było dopiero co przybyłych podróżnych, którzy w zniecierpliwieniu czekali na odprawę. Amerykanie, Kanadyjczycy; poza tym Arabowie i Pasztunowie.
Stanąłem na końcu kolejki. Przede mną ustawili się inni pasażerowie z naszego samolotu, było też kilka osób, których nie zauważyłem wcześniej.
Strażnikom granicznym bynajmniej się nie spieszyło, bardzo przykładali się do pracy, wesoło sobie rozmawiali. Mimo to wszyscy ci, którzy stali przede mną, w miarę przesuwania się kolejki wydawali się coraz mniejsi. Krok za krokiem pochylali się coraz niżej. Nie tylko Afgańczycy. Kiedy przyszła moja kolej, podając dokumenty, starałem się patrzeć tylko na własne sznurówki. Wreszcie upragniona trójkątna pieczątka znalazła się w moim paszporcie; mogłem ruszać dalej.
Telefon, muszę dostać się do telefonu, pomyślałem gorączkowo i rozejrzałem się po sali przylotów. Łatwo powiedzieć… Europejskie telefony tu nie działają. Poprosiłem w końcu o pomoc policjanta, okazało się jednak, że nie zna angielskiego. Siedział na koszu na śmieci i z dziwnym wyrazem twarzy wpatrywał się w mój list potwierdzający akredytację, jaką dostałem od Amerykanów. Wreszcie zawołał kolegę, który umiał powiedzieć coś po angielsku. Trafiłem do naczelnika. Siedział za ogromnym biurkiem, zajmującym prawie całe pomieszczenie. Moi opiekunowie już z daleka mu salutowali, a potem dumnie ściskali dłoń. Szybko i grzecznie wyjaśniłem sprawę. Naczelnik tylko przelotnie rzucał na mnie okiem, właściwie odniosłem wrażenie, że parująca przed nim szklanka herbaty była ważniejsza. Po krótkiej i zupełnie dla mnie niezrozumiałej wymianie zdań do pokoiku wcisnął się kolejny policjant.
– Który raz w Afganistanie? – zapytał, wyciągając palec w moim kierunku.
– Pierwszy – odpowiedziałem.
– Mhm, pierwszy – powtórzył i dalej kartkował mój paszport.
– Poland – wycedził wolno. – Dobra – rzucił po chwili – jesteś pierwszy raz, to mogę ci pomóc. Zadzwonię do Amerykanów.
Rozmowa trwała kilkadziesiąt sekund. Miałem wziąć taksówkę.
..............................
Stałem potem przed terminalem i zastanawiałem się, skąd niby mam tutaj wziąć taryfę. Teren lotniska otoczony był płotem. Przede mną rozciągał się betonowy plac i coś, co mogłoby być trawnikiem, gdyby ktoś regularnie to podlewał, trochę dalej widać było bramę i ulicę prowadzącą do miasta, a na jej końcu – pomnik z sowieckiego szturmowego Suchoja. Noga za nogą powlokłem się w kierunku bramy. Po kilku krokach pot lał się ze mnie strumieniami, a kurz zatykał mi usta i nos. Mój Boże, co ja tutaj robię, myślałem, maszerując. Jeszcze sto metrów i musi coś być. Oczami wyobraźni widziałem już nawet klimatyzację i zimne napoje. Wszystko to w taksówce, która na pewno czeka tu specjalnie na mnie. Dotarłem do ogrodzenia. Dopiero teraz zobaczyłem grupę starszych mężczyzn leniwie opartych o samochody.
Najpierw pieniądze. Uświadomiłem sobie, że nie mam afganów, tylko dolary. Chwilę jeszcze krążyłem po betonie na granicy omdlenia z upału, wreszcie między samochodami dostrzegłem kolorowy parasol i trochę więcej głów. Mały straganik. Brodaty staruszek siedział pod starym parasolem Coca-Coli, przy gablotce podobnej do takiej, z której w Krakowie sprzedaje się obwarzanki. Wewnątrz miał karty telefoniczne i komórki wszelkiej maści, wszystko wyłożone niemal na jezdni, w niesamowitym ruchu i hałasie. Sto dolarów to jakieś pięć tysięcy afgani. Schowałem je do portfela; dopiero teraz zauważyli mnie brodacze przy samochodach. Spomiędzy tłumu wybijał się właściciel fantazyjnie narzuconej na ramiona arafatki.
– Pan idzie tu, pan idzie tu – wyraźnie najmłodszy wśród nich, krzyczał i żywo gestykulował dłońmi.
Patrzyłem, który spośród zdezelowanych samochodów wskaże. Wybór był prawie żaden. Chyba tylko w Hawanie znalazłbym starsze auta.
– My jesteśmy legalna firma, my zawieziemy pana bezpiecznie. Pan idzie tu – naganiacz machał mi przed oczami zalaminowanym kartonikiem z mocno rozmazanym zdjęciem.
Z rezygnacją pokiwałem głową i wsiadłem do czegoś, co kiedyś było toyotą corrolą. Kierowca bacznie przyglądał mi się we wstecznym lusterku. Bezczelnie robiłem to samo. W końcu ruszyliśmy.
Przed nami rozciągał się Kabul. Tumany kurzu spowijały każdą ulicę. Ruch kołowy wydawał się niekontrolowany przez nikogo. Budynki stare, odrapane, niektóre zniszczone. Śmieci i przydrożne stragany, na których leżały poćwiartowane zwierzęta, słodycze, telefony, telewizory, owoce – istne mydło i powidło. Auta wjeżdżały w każdą lukę, nikt nie czekał na swoją kolej, omijali się, wjeżdżając bez ostrzeżenia na lewy pas, wykorzystując nawet coś, co przypominało chodnik. Nieustanny jazgot klaksonów przerywały wrzaski kierowców i przechodniów. Piesi jak zwierzyna łowna uciekali wprost spod zderzaków. Skłonny byłem się założyć, że przynajmniej raz w ciągu dnia ktoś tu przejeżdża komuś po nogach. Minęliśmy amerykańską ambasadę. Betonowe zapory, drut kolczasty, posterunki, a w nich uzbrojeni po zęby żołnierze. Wyglądało to prawie jak średniowieczna forteca.
Zobaczyłem pierwszy patrol NATO, który przejechał tak szybko, że nie zdołałem rozpoznać, jaka to armia. Kilka ulic dalej wyprzedziła nas kolumna czarnych aut terenowych z przyciemnionymi szybami. W ostatnim siedziała ochrona, wypatrująca zagrożeń przez otwartą tylną szybę. W tumanie kurzu błysnął promień celownika laserowego.
Wreszcie opuściliśmy śródmieście dziurawą jak sito drogą. Setki ciężarówek upstrzonych frędzelkami, gwiazdkami i płytami CD utrudniały nam podróż. Mój szofer nie robił sobie z tego wiele. Wymijał poboczem lub środkiem, nie zważając na policjanta z drogówki, a gdy coś mu stanęło na drodze, trąbił lub mrugał światłami. I pomyśleć, że tak jeździ tu większość kierowców.
Co kilkaset metrów pojawiały się kolejne posterunki – tym razem były to „tylko” umocnione stanowiska karabinów maszynowych i ukryte z tyłu małe budki. Nad nimi dumnie powiewały afgańskie flagi. Gdyby nie one, zabudowania przypominałyby przydrożne stragany.
Naboje, granaty, AK-47, wyobrażałem sobie przez moment zachwalającego swój towar kupca. Pan szanowny kupi, dołożę semtex gratis…
Nagle zahamowaliśmy tak gwałtownie, że walnąłem głową w oparcie przedniego fotela. Mój kierowca coś krzyczał i gwałtownie gestykulował, ale przynajmniej na moment zwolnił. Przed nami wyrósł konwój Armii Afgańskiej. Wśród pojazdów wyróżniały się lśniące nowością cysterny. Kawalkadę osłaniało kilkunastu żołnierzy w pick-upach. Twarze mieli obwiązane chustami, na oczach gogle, w rękach broń. Uprzejmość uprzejmością, ale czas to pieniądze; nasz samochód wyrwał nagle poboczem i, nie zważając na klaksony i nerwowe wymachiwanie bronią, zaczął slalom między wojskowymi pojazdami.
– Stop, stop! – krzyknąłem, kiedy zauważyłem, że jeden z żołnierzy nie bez żartów wycelował w nas karabin.
– Don’t worry, don’t worry – zanucił pod nosem kierowca i na kilka minut zajął miejsce w konwoju. Kilka minut potem znów rwaliśmy poboczem, wykorzystując chwilową nieuwagę żołnierzy. Kolejne ciężarówki i posterunki. Za nami, przed nami i wokół nas nieustannie wznosiła się chmura pyłu.
– Zamknij okno – krzyknąłem do pogwizdującego kierowcy.
Kiedy poklepywanie w ramię sprawiło, że tylko przyspieszył, poważnie rozważałem zmasakrowanie mu potylicy. Nagle dostrzegłem ludzi tuż przed nami, wprost na naszej drodze. Ułamek sekundy później złapałem się na tym, że wciskam nogę w podłogę, szukając pedału hamulca, a ręce nerwowo zaciskam na przednim fotelu. Zahamowaliśmy tak gwałtownie, że znów walnąłem głową w oparcie fotela. Przez moment nie widziałem nic, wreszcie dotarło do mnie, co się stało.
Przed maską samochodu stał policjant. Nawet na nas nie patrzył. Odruchowo sięgnąłem po paszport. Mundurowy powiedział coś do kierowcy, który machnął do mnie ręką, mówiąc:
– Sorry.
Po ponad godzinie dotarliśmy do amerykańskiego posterunku. Nie było w nim żołnierzy, tylko najemnicy jednej z firm. Wszyscy mieli zasłonięte twarze, tak by nikt z miejscowych ich nie rozpoznał. Za dodatkowy napiwek kierowca użyczył mi telefonu. Mogłem zadzwonić do bazy.
Nadal siedziałem w taksówce i obserwowałem sznur starych rosyjskich ziłów i kamazów, które zwoziły do bazy cegły i żwir. Każdy z nich musiał odstać swoje, zanim dostał zgodę na wjazd. Czułem się jak dziecko, które liczy barany. Kwadrans za kwadransem. Czekałem na łącznika. Wreszcie pojawił się.
Podjechała biała furgonetka, a z niej wyszedł niski i krępy amerykański żołnierz w pełnym oporządzeniu. Na rękawie widać było charakterystyczną naszywkę 101 Dywizji Powietrznodesantowej, słynnych Krzyczących Orłów. Ta dywizja lądowała w Normandii w 1944 roku, broniła Bastogne w Ardenach, walczyła w Wietnamie i Zatoce Perskiej. Dziś jest dywizją areomobilną – jej narzędziem walki są śmigłowce.
Kilka szybko rzuconych słów i załadowałem torby do jego samochodu. Zamknąłem drzwi i przez chwilę poczułem się jak w Europie. Klimatyzacja…
Wjechalismy do Bagram, dawnej sowieckiej bazy lotniczej. Mimo tylu wojen nadal stoją tu budynki wzniesione przez Rosjan. Życie toczyło się tu ustalonym wojskowym rytmem. Nad naszymi głowami schodził do lądowania owiany legendą śmigłowiec szturmowy AH-64 Apache, pogromca czołgów Saddama Husajna z wojny w Zatoce Perskiej, najgroźniejszy wróg talibów i ich sprzymierzeńców, uzbrojony w 30-milimetrowe działko, wyrzutnię rakiet niekierowanych i pocisków Hellfire 2. Zaraz za nim wylądował samolot szturmowy A-10, właściwie armata ze skrzydłami. Jego wnętrze kryje sześciolufowe 30-milimetrowe działko z wielkim bębnem z zapasem amunicji. Silniki nie zmieściły się do środka, więc konstruktorzy ulokowali je na bokach ogona, co nadało tej maszynie charakterystyczny wygląd. Działko A-10 wydaje specyficzny dźwięk podczas strzelania, a jego pociski ze zubożonym uranem są w stanie przebić każdy pancerz.
W oddali podnosił się kurz startujących maszyn. Patrol za patrolem, dwadzieścia cztery godziny na dobę, żeby nie dać chwili wytchnienia talibom i ich sojusznikom.
Jechaliśmy główną ulicą bazy nazywaną Disney Drive. Wąska asfaltowa droga, chodnik, kilka drzewek rosnących w kilkudziesięciometrowych odstępach. Przeciskaliśmy się między przysadzistymi terenowymi humvee, pokracznymi minoodpornymi MRAP-ami, jakimiś ciężarówkami i wszelkiej maści pojazdami, jakie tylko armia amerykańska zdołała tu ściągnąć. Ona sama lub jej współpracownicy i sojusznicy.
Polacy, Francuzi, Brytyjczycy. Pełno tu mundurów. Wielu mężczyzn biegało, inni grali w koszykówkę lub snuli się pomiędzy budynkami i P/X-ami – te świetnie zaopatrzone sklepy Amerykanie budują w swoich bazach na całym świecie.
– To jest wojna? – zastawiałem się głośno, kiwając głową z powątpiewaniem. – To jakiś obóz dla turystów – tłumaczyłem sam sobie, przechodząc koło sklepów Adidasa i Harleya-Davidsona. Minąłem Green Beans Coffee.
Wkrótce dotarło do mnie, że są jeszcze siłownie, sale kinowe, nawet salon fryzjerski dla kobiet. Gdzieś w tle, w scenerii sennego amerykańskiego miasteczka lądowały samoloty transportowe, ktoś jechał na patrol, a od czasu do czasu przebijał się do publicznej wiadomości komunikat o kolejnych kontrolowanych eksplozjach…
Dziwne? Może na pierwszy rzut oka, i to tylko dla Europejczyka. Amerykanie traktowali to jak coś absolutnie normalnego. Tak było od zawsze, czyli od drugiej wojny światowej. Zasada jest prosta: warunki mają być jak najbardziej zbliżone do tych w domu.
..............................
Przez pierwsze dwa dni wszystko wydawało mi się ciekawe, ale z biegiem czasu zrobiło się nudno. W końcu przyszła dobra wiadomość: jutro o trzeciej rano zbiórka. Pojadę do prowincji Chost na wschodzie Afganistanu. Dostałem przydział do wysuniętej bazy operacyjnej Salerno.
Niewielka salka terminalu lotniczego wypełniona była po brzegi żołnierzami US Army lecącymi w najróżniejsze strony Afganistanu: Kandahar, Dżalalabad itd. Żołnierze służby czynnej, rezerwiści, „doradcy”, reporterzy. Grupa lecąca do bazy Salerno liczyła jakieś dwadzieścia osób. Wszyscy siedzieliśmy na niewielkich, zakurzonych krzesełkach w poczekalni. Wczesnym rankiem, koło szóstej wydano nam paszporty, które wcześniej zostały zabrane do kontroli. Każdy dostał rozkaz podróżny, żeby był dowód, że ktoś opłaca nasze przeloty wojskowymi maszynami. Przed startem zostaliśmy pouczeni o konieczności noszenia kamizelek kuloodpornych i hełmów. Wojskowy autobus dowiózł nas pod sam samolot.
Wielki, czterosilnikowy samolot transportowy C-130 Hercules był zapakowany paletami z jakimś sprzętem i skrzyniami. Zajęliśmy miejsca tuż za ładunkiem, na niewygodnych krzesełkach z rurek i materiału. Obok mnie usiadło dwóch korespondentów i dość wiekowy żołnierz sił specjalnych, który – jak twierdził – „teraz tylko doradza”. Wyglądał jak święty Mikołaj z dużym brzuchem i siwą brodą, tylko zamiast worka z prezentami miał karabinek M4.
Samolot rozpoczął kołowanie, przyśpieszył, wszystkimi szarpnęło dość nieprzyjemnie i już byliśmy w powietrzu. Lot trwał tylko czterdzieści minut. I zakończył się równie niespodziewanie, jak rozpoczął. W maszynach wojskowych nie ma czasu na finezje znane z linii cywilnych. Poczuliśmy tylko rosnące ciśnienie w uszach i kilka minut później maszyna uderzyła w ziemię. Przez moment z nerwowym napięciem spoglądaliśmy wszyscy na liny zabezpieczające ładunek… Puszczą, nie puszczą – kołatało się w naszych głowach. Wytrzymały. A ja byłem na miejscu, w bazie Salerno.
△ CHOST
Długi ziemny pas startowy otoczony był płotem i drutem kolczastym. Dalej ciągnęły się zabudowania bazy, wieże strażnicze, a wokół bazy – góry. W drewnianym budynku terminalu było tłoczno, wielu żołnierzy czekało na loty do wysuniętych baz operacyjnych i posterunków.
◊ Prowincja Chost z lotu ptaka; mieszanina nieurodzajnych pustyń, gór i zielonych pól nawadnianych przez miejscowych rolników. Wioski ciągną się tu kilometrami, a niemal każdy dom budowany jest jak mała forteca.
Jeden z poruczników złościł się, że nie przygotowano lotu dla niego i jego ludzi. Ledwo opanowywał nerwy.
– Mam gdzieś, że nie ma miejsca w śmigłowcu – pluł na wystraszonego kaprala. – Czekamy na lot już trzy dni. Masz znaleźć miejsce, rozumiesz? – wpatrywał się w rozmówcę przekrwionymi ze złości oczami.
– Tak jest, sir. Tak jest – powtarzał wystraszony żołnierz. – Zaraz się tym zajmę.
– Cholerne miejsce! – krzyknął na koniec oficer, wznosząc ręce ku niebu.
Przywitał nas major Gregory organizujący przydziały dla korespondentów w tym rejonie. Baza była spora, choć nie tak jak Bagram. Mieszkało w niej około trzech tysięcy ludzi, a mimo to wydawała się pusta i cicha. Co jakiś czas tylko na lotnisku lądowały śmigłowce. To baza 1 Batalionu 501 Pułku, 4 Brygady Powietrznodesantowej z 25 Dywizji Piechoty. Było tu wszystko, od zwyczajowego P/X-a po kawiarnie, siłownie, centrum rozrywki, ba – nawet bazar pełen podróbek i lokalnego rękodzieła. Niestety, ciupagi nie udało mi się znaleźć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej