- W empik go
Afgański łącznik - ebook
Afgański łącznik - ebook
„Afgański łącznik” to zbiór dwóch opowiadań o majorze Gradzie – oficerze Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku i Afganistanie.
„Salim” to błyskotliwe i rzetelne studium nastrojów związanych z wojną w Iraku. Szesnastoletni Irakijczyk z Al-Hilli po stracie starszego brata staje się jedynym żywicielem rodziny. Szukający zemsty młody Arab odnajduje majora Grada, który stacjonuje w polskiej bazie wojskowej i staje się jego informatorem... Konflikt w Iraku pokazany jest zarówno od strony samych Irakijczyków, jak i stacjonujących na ich terenach kontyngentów wojskowych, głównie polskiego.
W „Afgańskim łączniku” zadaniem Grada ma być ustalenie i przekazanie ministrowi wiarygodnych informacji na temat aktualnej sytuacji w polskim kontyngencie oraz ewentualnych danych na temat polskich żołnierzy porwanych kilka tygodni wcześniej przez afgańskich partyzantów. Już w Warszawie Grad spotyka się z niezrozumiałą grą polityczną wokół jego osoby i zadania, które ma wykonać. Po wylądowaniu w Afganistanie szybko orientuje się, że nie otrzyma pomocy od miejscowych przedstawicieli służb… Tymczasem poznaje handlarza dywanów z Kabulu oraz Timura i jego dziadka, pasterzy baranów w górach Afganistanu, dzięki pomocy których stara się rozwikłać kolejne zagadki.
Autor, Jarosław Granat, był oficerem Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku w latach 2004-2005. W swoich opowiadaniach w umiejętny sposób przekazuje czytelnikowi emocje targające ludźmi o jakże odmiennych kulturach i zadaje pytanie o cel i zasadność ingerencji polskich sił zbrojnych w konfliktach na innym kontynencie.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-192-3 |
Rozmiar pliku: | 828 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Major Grad siedział w swoim pokoju i pijąc południową kawę, zastanawiał się, co ma jeszcze dzisiaj do zrobienia. Pora dnia nie zachęcała do wzmożonej pracy. Teraz w Iraku wszyscy przechodzili na wolne obroty. Temperatura na zewnątrz sięgała czterdziestu sześciu stopni Celsjusza. Kto tylko mógł, robił przerwę w pracy i szukał zacienionego miejsca.
Pokój spełniał niemal wszystkie potrzebne funkcje. Było to biuro, a jednocześnie sypialnia, salon i kuchnia. Podzielono go na dwie nierówne części metalowymi szafami i siatką maskującą, która pełniła rolę parawanu. W pierwszej części, tworzącej jakby przedpokój, zaraz przy drzwiach stał wieszak na broń, hełm i kamizelkę kuloodporną. Dalej dwa długie i wąskie stoły, na których postawiono cztery telefony, każdy w innym kolorze. Zielony łączył z dyżurnym centrum operacyjnym w bazie, siwy z wojskową centralą telefoniczną, która miała możliwość nawiązywania połączeń satelitarnych, czerwony z Wydziałem Kontrwywiadu Wojskowego Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Babilonie, a czarny ze służbą wartowniczą przy cywilnej bramie wjazdowej do bazy w Al-Hilli. Za stołami – w rogu – logistyka zamontowała kuchenkę gazową i czajnik elektryczny, które stanowiły namiastkę kuchni. Na ścianie nad telefonami wisiały rozpięte mapy Iraku i strefy odpowiedzialności Polskiego Kontyngentu Wojskowego. Druga część, znacznie większa, miała już mniej służbowy i żołnierski charakter. Przy jednej ze ścian ustawiono dwa jednoosobowe tapczany, które rozdzielał okrągły drewniany stolik z czterema plastikowymi krzesłami. Naprzeciwko w rogu pokoju stało biurko, które dotykało bokami dwóch okien zasłoniętych ciężkimi wojskowymi kocami. Na biurku leżał laptop z przyłączem internetowym, a obok znajdowała się duża ława z telewizorem i dekoderem oraz radiomagnetofonem. Nad biurkiem major zawiesił dwie półki, na których stały słowniki, teczki i segregatory z dokumentami oraz zwoje dodatkowych map. Pomieszczenie znajdowało się na piętrze budynku, w którym kiedyś stacjonowali żołnierze Saddama Husajna. Teraz rozmieszczono tu część batalionu logistycznego. Parter zajmowały kancelarie poszczególnych sekcji logistycznych, sztabu i służby operacyjnej. Piętro przeznaczono na sypialnie dla sztabu i kompanii dowodzenia. Zasłonięte kocami okna miały utrudnić ewentualny strzał snajpera. Z piętra można było swobodnie oglądać przez okna dachy pobliskich budynków mieszkańców Al-Hilli, więc taką możliwość miał również snajper.
Grad jako oficer służb specjalnych odpowiedzialny był za bezpieczeństwo bazy, a przede wszystkim żołnierzy, którzy zajmowali się konwojami logistycznymi pomiędzy polskimi bazami Al-Hilla, Babilon, Al-Kut, Karbala i Diwanyja, a także Kuwejtem, gdzie poprzez port morski otrzymywano zaopatrzenie z kraju. Do tego dochodziły codzienne patrole bojowe w najbliższej okolicy. Jego zadaniem było uzyskiwanie informacji, które pozwolą uprzedzić działania terrorystów, jak nazywano tu wszystkich islamskich bojowników.
Okres był bardzo gorący – i to nie tylko ze względu na panujące temperatury. Od marca rozwijało się powstanie Al-Sadra. Bagdad, Karbala, Nadżaf, Mosul i Basra co pewien czas wstrząsane były eksplozjami, atakami samobójców opatulonych przemyślnymi ładunkami wybuchowymi lub uzbrojonych grup, które żądały pieniędzy i posłuszeństwa od miejscowej ludności. Wymuszały też one udział swoich ziomków w dokonywanych aktach terroru.
Informacje wywiadów wojsk koalicyjnych ujawniały, że w ich szeregach była znaczna grupa bojowników pochodzących z państw ościennych: Syrii, Jemenu, a przede wszystkim Iranu.
Major nigdy nie był pewny, czy rozmawia z Irakijczykiem, czy Arabem z innego państwa. Dla niego wszyscy byli jednakowi i mówili tym samym językiem.
Baza w Al-Hilli miała już za sobą dwa ataki. Rakietowy i „samochodu pułapki”. Pomimo dobrych umocnień obronnych trzy miesiące wcześniej terroryści próbowali wysadzić bazę, taranując ciężkim samochodem ciężarowym typu Kamaz, wypełnionym materiałami wybuchowymi i pociskami, lekki mur od strony dzielnicy domków jednorodzinnych. Baza miała dużo szczęścia. Kamaz z kierowcą przykutym kajdankami do kierownicy zaraz po staranowaniu muru wpadł w bardzo miękką, bagnistą ziemię i stracił rozpęd. Stojący na wieżyczce obserwacyjnej żołnierz kontyngentu mongolskiego natychmiast otworzył ogień do kierowcy i udało mu się unieruchomić pojazd. Nastąpił jednak wybuch i Kamaz razem z siedzącym w środku kierowcą – a raczej jego trupem – został rozerwany na tysiące kawałeczków, pozostawiając po sobie ogromny lej.
Po tym zdarzeniu przyśpieszono prace inżynieryjne i rozbudowano istniejące już zapory betonowe, które otaczały bazę. Amerykanie już bez ociągania, a polscy wojskowi biurokraci bez liczenia każdej możliwej złotówki, a raczej dolara, dostarczali potrzebny materiał budowlany. W samej bazie żołnierze wykazywali się teraz większym zaangażowaniem przy pracach dodatkowych. Każdy z pododdziałów na swoim kierunku pilnował, by osłona była jak najlepsza. Czasami dochodziło do przesady, ale każdy chciał mieć jak największy i najbezpieczniejszy „parasol nad głową”.
Baza mieściła w sobie jeszcze kilka innych kontyngentów poza Polakami. Węgrzy wystawili kompanię medyczną ze szpitalem polowym, Słowacy kompanię saperów, Mongołowie kompanię wartowniczą, Salwadorczycy batalion bojowy do wykonywania patroli i zadań specjalnych. Oprócz polskiego batalionu logistycznego z Bydgoszczy głównym pododdziałem był polski batalion spadochroniarzy z 6. Krakowskiej Brygady Powietrzno--Desantowej, który pełnił podobną funkcję jak Salwadorczycy. Pluton polskiej Żandarmerii i polskie NSE uzupełniały ten wielonarodowy konglomerat. Każdy z dowódców miał swoje zadania, ale w bazie dowodził dowódca batalionu logistycznego jako Camp Commander. Do obsługi codziennej bazy zatrudniano miejscowych Irakijczyków, którzy pozostawali pod opieką nadzorujących ich amerykańskich cywili. Stanowili grupę ponad dwustu osób, które wykonywały prace stolarskie, hydrauliczne i sanitarne. Natomiast stołówkę obsługiwali Azjaci, przeważnie Hindusi.
Dla majora Grada było to duże wyzwanie. W bazie miał ponad dwa tysiące ludzi, o których bezpieczeństwo musiał się martwić. Do tego dwa sklepiki prowadzone przez Irakijczyków, jeden sklep amerykański zwany PX-em, siłownia i pralnia. No i mały areszt-więzienie dla tymczasowo zatrzymywanych, podejrzanych o terroryzm.
Na dzisiaj Grad zaplanował po 16.00 kontrolę służby przy bramie wjazdowej dla pojazdów cywilnych i przychodzących do pracy Irakijczyków. Skończył już robotę papierkową, której nie znosił, i dopijał z zadowoleniem kawę, gdy zadzwonił czarny telefon.
Po trzecim dzwonku podniósł się ociężale i z niechęcią. Była dopiero 13.00. Spojrzał na telefony – to czarny, z bramy. „Tam praca się nie kończy, dzwonią, więc coś się urodziło” – pomyślał.
– Słucham. Major Grad!
Rozległ się krótki trzask w telefonie i odezwał się nieco schrypnięty głos:
– Panie majorze, melduje się sierżant Główka.
– Tak, słucham!
– Na bramę przyszedł jakiś młody, chyba tutejszy. Mówi, że chciałby rozmawiać z jakimś oficerem.
– Sprawdziliście go?
– Tak, czysty.
– Mówi po angielsku?
– Nie, ale na miejscu jest nasza tłumaczka, Edyta.
– Pani Mariola z synem pracują?
– Nie, tylko Adam. Mariola ma popołudniową zmianę.
– OK. Zaraz będę.
Grad rozpoczął zakładanie kamizelki kuloodpornej, której szczerze nie znosił. Uwierała wszędzie i była za ciężka. Dwie blachy, na pierś i na plecy, obszyte mocnym materiałem, dawały raczej poczucie bezpieczeństwa niż prawdziwą osłonę. Grad wsadził pistolet do kabury, założył hełm na głowę i poszukał kluczyków do samochodu.
Gdy wyszedł, stanął na chwilę, żeby przyzwyczaić się do rozżarzonego powietrza, które aż przyduszało oddech.
„Też wymyślił porę odwiedzin” – pomyślał ze złością o nieznajomym. Wiedział jednak, że nie może zlekceważyć takiej wizyty. Może to informator, a tych nigdy za wielu. Być może powie coś ciekawego. Gdzie planowana jest zasadzka na konwój lub patrol albo gdzie jest ukryta broń, amunicja po armii Saddama Husajna? Stare składy broni, a przede wszystkim amunicji wykorzystywane były przez sadrystów albo i zwykłych bandziorów, których w tym powojennym czasie nie brakowało. Właśnie materiały wybuchowe, pociski czołgowe czy artyleryjskie były największą zmorą naszych żołnierzy. Terroryści wykorzystywali co najmniej dwa pociski dużego kalibru, połączone z kanistrami z benzyną, do budowy tzw. hamburgera. Zakopywali taką „kanapkę” przy drodze i dobrze maskowali. Gdy nadjeżdżała kolumna wojskowa czy też policja albo gwardia iracka, odpalali tę niespodziankę ze znacznej odległości. Wybuch unieruchamiał co najmniej jeden pojazd. Straty w ludziach były różne, czasami byli oni tylko ogłuszeni z popękanymi bębenkami w uszach, ale częściej ranni i zabici. Żołnierze bardziej obawiali się tych min-pułapek niż otwartej walki.
Po zejściu na dół Grad zrezygnował z samochodu. Do bramy miał jakieś 500 m, a spacer pozwalał przyzwyczaić się do temperatury, jeśli to w ogóle możliwe!
Przy bramie czekała już tłumaczka, Edyta. W Polsce ukończyła arabistykę i gdy tylko nadarzyła się okazja, zgłosiła chęć wyjazdu do Iraku w ramach Polskiego Kontyngentu Wojskowego. Najczęściej jeździła z polską sekcją wojskowo-cywilną „CIMIC” (CIVIL MILITARY COOPERATION), która pełniła funkcję zwornika pomiędzy siłami międzynarodowymi i miejscową społecznością. W ramach otrzymywanych środków finansowych realizowała poprzez lokalne firmy projekty naprawcze, przynoszące szybkie rezultaty i niezbyt kapitałochłonne. Wspomagała miejscową ludność także przez rozdawnictwo żywności, ubrań czy artykułów szkolnych dla dzieciaków. W bazie Edyta tłumaczyła znalezione przy zatrzymanych terrorystach materiały pisane, nagrane na taśmy lub płyty CD; uczestniczyła także w przesłuchaniach zatrzymanych Irakijczyków, podejrzanych o dokonywanie aktów terrorystycznych.
Edyta uśmiechnęła się do Grada i zagaiła:
– Coś ciekawego, panie majorze? Dzisiaj mamy taki upał, a mnie dopadło przeziębienie. Wszystko przez te klimy! – westchnęła.
– Jeszcze nie wiem. Dopiero dostałem informacje, że jest ktoś nowy. Może tym razem ciekawszy – Grad odwzajemnił uśmiech.
Edyta jeszcze raz westchnęła i ruszyli w kierunku małego murowanego budynku, położonego 50 m od bramy wjazdowej. Było w nim kilka pomieszczeń, każde z osobnym wejściem. Jedno z nich służyło majorowi do spotkań i rozmów z przychodzącymi z zewnątrz osobami.
Gdy weszli do środka, Grad przez telefon przekazał służbie przy bramie, że jest już na miejscu i można przyprowadzić gościa.
Po chwili rozległo się pukanie w metalowe drzwi. Wszedł wartownik, a za nim Arab. Był to młody mężczyzna wzrostu około metr siedemdziesiąt o szczupłej, ale umięśnionej sylwetce. Długie czarne włosy okalały owalną twarz o bardzo ciemnej karnacji i kręcąc się, opadały na ramiona. Długi, wydatny nos i czarne jak węgielki oczy dopełniały całości. Ubrany był jak większość młodych Irakijczyków. Koszulka polo, spodnie z dżinsu oraz trampki, prawdopodobnie produkcji chińskiej. Na twarzy przybysza malowało się zaskoczenie. Nie wiadomo, czy to widok Grada i Edyty, czy samego pomieszczenia wywołał taką reakcję. Nie było tam żadnych mebli – poza kwadratowym stołem i czterema krzesłami. Dookoła gołe, pomalowane na biało ściany. Tylko na jednej z nich prawie pod sufitem znajdowało się małe okienko z brudną od kurzu szybą. Na stole stał telefon. Przy nim siedział major, przeglądając swój notatnik ze znudzoną miną. Obok stała niebieskooka blondynka, pociągająca od czasu do czasu nosem.
Grad wskazał przybyszowi krzesło naprzeciw siebie i gestem zachęcił do zajęcia miejsca. Potem podziękował wartownikowi i przekazał, że zadzwoni po odbiór „gościa”. Następnie zwrócił się do Edyty, żeby zaczęła tłumaczyć.
– Witaj! Bardzo cię przepraszam, że tylko tak mogę cię przyjąć, ale jak wiesz, jesteśmy w bazie wojskowej i warunki są żołnierskie – mówił major, uśmiechając się i patrząc mężczyźnie prosto w oczy. – Nie mamy akurat tłumacza mężczyzny, więc jeśli ci to nie przeszkadza, tłumaczyć będzie moja zaufana koleżanka. Nazywam się Grad i mam stopień majora. Teraz chciałbym się dowiedzieć, kim jesteś i z czym przychodzisz...
Edyta tłumaczyła na bieżąco, ale Arab nawet na nią nie spojrzał. Cały czas wpatrywał się w blat stołu. Po chwili odezwał się:
– Jestem Salim.
Po dłuższej pauzie dodał:
– Chciałbym mówić tylko z panem.
Edyta z uśmiechem na twarzy przetłumaczyła jego słowa, bo oboje z majorem wiedzieli, że prawdopodobnie tak będzie. Zawsze musieli na początku przełamać obyczajowy opór Arabów przed rozmową w obecności kobiety. Czasami rozmówca był tak uparty, że Grad dla dobra sprawy musiał korzystać z pomocy Adama.
Był to syn Polki i Irakijczyka, do szesnastego roku życia wychowywany w Polsce przez matkę i babcię. Ojciec Adama miał jeszcze dwie żony, które mieszkały ze swoimi dziećmi we wspólnym domu w Basrze lub drugim w Bagdadzie. On natomiast prowadził większość swoich interesów na południu kraju właśnie w Basrze. Mariolę poznał w latach osiemdziesiątych w Warszawie. Próbował załatwić tam kontrakty handlowe. Dzięki posiadanym dolarom bawił się w najdroższych hotelach i dyskotekach. Mariola jako młoda, siedemnastoletnia dziewczyna poleciała na kasę i po dziewięciu miesiącach na świecie pojawił się Adam. Ojciec po pewnym czasie uznał dziecko i ożenił się z nią. Przez pierwsze lata łożył na ich utrzymanie w Polsce. Sam sporadycznie odwiedzał swoją polską rodzinę w ramach robionych tutaj interesów. Mariola była zadowolona z takiego układu. Otrzymywała na utrzymanie sporą sumę w dolarach, które to pieniądze pozwalały jej prowadzić intensywne życie towarzyskie i nocne. W latach dziewięćdziesiątych otrzymywane z Iraku dolary nie pozwalały już na utrzymanie dotychczasowego poziomu życia. Mariola postanowiła więc wyjechać do męża i ułożyć sobie życie od nowa. Niestety, nie zdawała sobie sprawy z różnicy kulturowej i prawdziwej sytuacji życiowej męża. Bardzo przeżyła wiadomość, że jest trzecią żoną – i to najmniej ważną. Gdy się z tym pogodziła, spotkała ją otwarta wrogość ze strony pierwszej i drugiej żony męża oraz jego rodzeństwa. Wyjechała z Iraku i przez kilka lat mieszkała w Kuwejcie, Syrii i Arabii Saudyjskiej. Pracowała w hotelach jako kelnerka lub barmanka. Przez te lata utrzymywała kontakt z mężem, aż w końcu jego rodzina przyjęła do wiadomości fakt istnienia tej trzeciej. Zapewne mąż musiał podjąć jakieś zobowiązania wobec pierwszych dwóch żon, aby w końcu pozwolono Marioli i Adamowi zamieszkać w Iraku.
Gdy wybuchła wojna i dość szybko Amerykanie pokonali armię Saddama Husajna, Mariola i jej syn dołączyli do zwycięzców. Podjęli pracę jako tłumacze w powstających bazach wojskowych. Po pojawieniu się Polskiego Kontyngentu Wojskowego Mariola natychmiast skorzystała z okazji i przeniosła się do bazy w Babilonie, a następnie w Al-Hilli, dalej pozostając na liście płac Amerykanów. Grad doskonale znał historię tej kobiety i dlatego nie do końca wierzył w jej bezinteresowną pomoc dla polskich żołnierzy.
Major jeszcze raz ponowił próbę porozumienia się z Arabem, ale ten tylko kręcił głową i patrzył w blat stołu. Grad zrozumiał, że w tym przypadku nie ma rady. Musi prosić o pomoc Adama.
Major uśmiechnął się pojednawczo do gościa i powiedział:
– OK!
Edyta wstała i pociągnęła nosem. Wychodząc, powiedziała:
– Do następnego razu.
Major podniósł słuchawkę telefonu i czekał na odzew z bramy. Po krótkiej chwili odezwał się sierżant Główka:
– Mamy przyjść po tego młodego?
– Nie, potrzebuję Adama.
– Tak jest, zaraz go przyślę!
Czekając na nowego tłumacza, Grad postawił na stole dwie szklanki i nalał do nich wody. Salim uśmiechnął się, podziękował i wypił wodę duszkiem. Major nalał ponownie, ale tym razem Arab nie podniósł szklanki, tylko podziękował. Zapadła niezręczna cisza, więc Grad wyjął paczkę Marlboro i poczęstował gościa. Ten z zadowoleniem przyjął papierosa i po odpaleniu mocno się zaciągnął. Grad także zapalił i z zainteresowaniem obserwował młodego człowieka. Zauważył, jak z jego twarzy znika napięcie, a sylwetka powoli się prostuje. W pewnym momencie ich oczy spotkały się, jedne niebieskie, prawie granatowe, drugie czarne. Na twarzy Irakijczyka zagościł uśmiech. Grad wyczuł, że pierwsze lody zostały przełamane. Teraz wszystko zależało od tego, z czym przyszedł ten młody człowiek, jakie ma informacje i czego chce w zamian.
Gdy tak patrzyli na siebie poprzez papierosowy dym, wszedł Adam.
– Cześć, Adam! Jak dzisiaj na bramie?
– Nic szczególnego. Może tyle, że coraz więcej Irakijczyków pyta o pracę w bazie. Wie pan, na zewnątrz bieda, a tu Amerykanie przyzwoicie płacą. Jedna pracująca tu osoba utrzyma na przyzwoitym poziomie wieloosobową rodzinę. No i w bazie bezpieczniej niż na zewnątrz. Zapomniałem – na bramie jest jeden uparciuch.
– To znaczy?Afgański łącznik
Prolog
Trzy wozy, dwa humvee znane w cywilu jako hummery i jeden „Rosomak”, opuszczały bazę w Ghazni w kierunku Kabulu. W miarę jak nabierały prędkości potężniał za nimi kotłujący się tuman kurzawy. Gruntowa droga wiła się po brązowo-szarym płaskowyżu, wspinając się to na wyższe, to niższe wzniesienia poprzecinane dolinkami i kotlinkami. Rutynowy patrol polskich żołnierzy miał sprawdzić przejezdność traktu komunikacyjnego na linii Kandahar – Kabul.
Od trzech tygodni panował względny spokój. Brak było ataków partyzantów na konwoje na kontrolowanym przez Polaków szlaku, umilkły też zdarzające się coraz częściej ostrzały rakietowe samej bazy. Utrzymywana w tajemnicy decyzja o wycofaniu Polskiego Kontyngentu z Afganistanu szybko stała się tajemnicą poliszynela. Dawało się odczuć jakby nieformalne zawieszenie broni między stronami, a wśród polskich żołnierzy nastąpiło lekkie rozluźnienie. Brak jakichkolwiek incydentów w regionie pogłębiał poczucie bezpieczeństwa.
Patrol był już kilkanaście kilometrów od bazy, gdy pierwszy hummer wjechał na minę-pułapkę. Siła eksplozji była tak duża, że ciężki 4,5-tonowy pojazd wyleciał na kilka metrów w górę, obrócił się w powietrzu i spadł na dach w ogromną kulę ognia. „Rosomak”, pomimo utrzymywania 50-metrowego odstępu nie wyhamował i uderzył w płonący pojazd. Drugi hummer zdążył się zatrzymać. Zapanowała kilkusekundowa cisza. Na twarzach żołnierzy pojawiło się zaskoczenie, napięcie i strach. Kierowca „Rosomaka” otarł krew z rozciętego czoła i zaczął wycofywać wóz. Jeszcze nie zebrali myśli, gdy usłyszeli huk kolejnych wybuchów i wystrzałów. Trzy pociski przeciwpancerne wystrzelone z ręcznych granatników uderzyły jeden za drugim w drugiego hummera. Prując pancerz i rozrywając się na tysiące odłamków zdemolowały wnętrze, szatkując wszystko, co napotkały po drodze. Dwa kolejne pociski uderzyły w przednie koła transportera. Stanął, a z jego szczelin zaczął powoli wydobywać się szarożółty dym. Zapanowała cisza. Cisza śmierci.
Rozdział I
Grad siedział już drugi rok w rezerwie kadrowej Ministerstwa Obrony. Właściwie od momentu powrotu z Iraku. Takie wczasy zapewniło mu rozwiązanie przez polityków Wojskowych Służb Informacyjnych, przeniesienie do rezerwy i oczekiwanie na wezwanie przed komisję weryfikacyjną. Nikt z nich nie wiedział o co tak naprawdę chodzi. Większość jego kolegów była stosunkowo młodymi oficerami, w wieku 30-40 lat, którzy do służb zostali przeniesieni ze służby liniowej w połowie lub pod koniec lat 90. Uzbroili się w cierpliwość i czekali pocieszani myślą, że nikt przy zdrowych zmysłach nie wyrzuci na bruk doświadczonej kadry, do tego werbowanej do służby już w państwie demokratycznym. Jakże mieli się zdziwić!
Pierwsze tygodnie wolnego zagospodarował dość łatwo. Synowie rozpoczęli drugie półrocze nauki w swoich szkołach, więc jakikolwiek wyjazd z domu mógł zrealizować tylko z żoną. Właściwie to go nawet taka sytuacja cieszyła. W ostatnich latach małżeństwa mieli kilkumiesięczne okresy rozstania, co było tylko i wyłącznie związane z jego pracą. Wiedział, że Gosia to rozumie i akceptuje. Jednocześnie widział w jej oczach smutek i żal, niemy wyrzut za stracone wspólne chwile. I wiedział jeszcze jedno. Ona miała rację! Życie przeciekało przez palce, a on im dłużej pracował w służbach, tym miał mniej czasu dla rodziny i samego siebie. Najgorszy był Irak. Osiem miesięcy poza domem. Jak wrócił, żony nie poznał. Zawsze była bardzo szczupła, a teraz schudła co najmniej 10 kilo. Stres i niepokój o jego zdrowie i życie odmalowały się na jej twarzy. Później zrozumiał, że jeszcze do tego dołożył, zamawiając przed wyjazdem ekipę remontową do mieszkania. Przełożenie remontu byłoby głupotą. Złapanie w tym czasie fachowców było prawie niemożliwe. Większość dobrych fachowców budowlanych wyjechała do krajów Unii. Lepsza płaca i warunki pracy. Ci co pozostali byli rozchwytywani. Do tego drogo się cenili, ale niestety nie zawsze szło to w parze z jakością wykonywanej usługi. Tak więc żona musiała sobie sama poradzić z dwójką synów, ich szkołą, ekipą remontowo-budowlaną i swoją pracą zawodową. Efekt zobaczył po powrocie na lotnisku, gdy właściwie nie poznał żony.
Cieszyli się każdą wspólną chwilą. Mając teraz dużo czasu chciał nadrobić ten stracony. Po raz pierwszy odpoczywał w okresie zimowym. Do tej pory urlopy wykorzystywali w miesiącach letnich, aby pojechać nad Bałtyk lub Morze Śródziemne. Ta zima zaskoczyła go jeszcze czymś innym. Małgosia od czterech lat wraz z młodszym synem jeździła na nartach. On, mimo wielu prób namowy z ich strony, nie chciał o nich słyszeć. Pozostał w nim uraz z okresu szkoły średniej, kiedy to wybrał się na narty do Zieleńca z ówczesną dziewczyną. Przy pierwszym podejściu do orczyka wywinął takiego „orła”, że zablokował kolejkę na dobrych kilka minut. Brak cierpliwości, nieporadność i nadszarpnięta duma młodego chłopca-mężczyzny spowodowały, że rzucił narty w kąt i udał się do najbliższej karczmy. Dziewczyną zainteresował się instruktor. Summa summarum sam wrócił do domu. Tej zimy po wielokrotnych namowach żony i syna zgodził się spróbować. O dziwo, załapał bakcyla i sam zaczął wyciągać ich na narty. Teraz jeździ i cieszy się okresem zimowym. Już w następnym sezonie pokusili się o wyjazd w austriackie Alpy pod opieką grona przyjaciół, doskonałych narciarzy. Świetnie utrzymane i przygotowane do zjazdów stoki, brak kolejek do szybkich wyciągów oraz słoneczna pogoda i przepiękna panorama ośnieżonych alpejskich szczytów zawładnęły sercem i duszą Grada. Spędzone tam dni jego organizm odebrał jak najlepszej jakości odnowę biologiczną i psychiczną.
W kraju zima dobiegała końca. W Sudetach na stokach Czarnej Góry, jak i po stronie czeskiej zaczynało brakować śniegu. Coraz wyższe plusowe temperatury nie pozwalały na sztuczne naśnieżanie. Grad szykował sprzęt narciarski do konserwacji i przewiezienia z mieszkania do domku letniskowego w pobliżu jeziora Turawskiego. Domek wraz z kilkunastoarową działką był teraz jego oczkiem w głowie. W każdej wolnej chwili jechał tam, by nacieszyć się urokami polskiego lasu. Weekendami towarzyszyła mu żona, a w tygodniu ukochany pies Azir. Był to seter irlandzki o bardzo spokojnej i niezmiernie towarzyskiej naturze. Wysoki, o pięknej błyszczącej mahoniowej maści, nie odstępował swego pana nawet o krok. W nocy spał przy łóżku, a czasami wskakiwał do łóżka, tuląc się do nóg pana. W dzień chodził po mieszkaniu krok w krok za panem, czasami stając się po prostu zawalidrogą. Rozumieli się bez słów. Grad, który zawsze lubił psy, teraz był wręcz zauroczony swoim rudzielcem. Każdego dnia poznawał nowe niuanse w relacjach między człowiekiem a zwierzęciem. Stwierdził, że ile dajesz zwierzakowi z siebie, ten oddaje w dwójnasób. Były dni, gdy cała rodzina zaśmiewała się do łez z ich wzajemnych relacji. Czasami psiak podchodził do Grada, stawał na tylnych łapach, a przednie kładł mu na ramionach, tuląc do szyi swój łeb. Ogon zaś wachlował swoistym pióropuszem. Odbierane to było jako oznaka wielkiego przywiązania i miłości do pana. Na pewno przyczyniły się do tego wspólne, długie spacery wzdłuż Odry lub leśnymi duktami Turawy. Kilkudniowe, a nawet kilkugodzinne rozstania powodowały, że przywitanie pana nie miało końca. Od szczęśliwego ujadania po zwariowane latanie za własnym ogonem, aż do położenia łba na pana nogach i drzemce z psim uśmiechem na rudym pysku.
Grada bardzo cieszył ten spokój i codzienność życia rodzinnego.
Jak co rano zaparzył kawę i włączył wiadomości, chociaż ich słuchanie i oglądanie coraz bardziej naruszało jego wewnętrzny spokój. W działaniu i wypowiedziach polityków widział koniunkturalizm i brak szacunku dla poziomu intelektualnego wyborcy. Śledził jednak wydarzenia, wyszukując informacji o Afganistanie. Od ponad tygodnia media donosiły o śmierci kilku polskich żołnierzy i porwaniu załogi „Rosomaka” w trakcie wykonywania rutynowego patrolu. Wielka tragedia i zagadka. Jak doszło do porwania? Jak to było możliwe i kto jest za to odpowiedzialny? Grad słuchając tych doniesień sam nie wiedział o co tu chodzi. Denerwowały go wypowiedzi poszczególnych polityków i to bez względu na to, z jakiej byli partii politycznej. Każdy z nich podkreślając tragedię tych wydarzeń kuł przy okazji swoje żelazo. Denerwował brak jakiejś zdecydowanej reakcji premiera, a nawet prezydenta. Wszędzie tylko pustosłowie i powtarzane jak mantra „robimy wszystko, co w naszej mocy...”. Znał teoretycznie i częściowo praktycznie możliwości i wzajemne zależności władzy krajowej w samodzielnym działaniu, a także w stosunkach międzynarodowych. Czuł, że zrezygnowano z podejmowania wszelkich działań. Nie wiedział dlaczego. Ale czuł, że tak jest. Politycy w rozmowach z dziennikarzami coraz częściej unikali tego tematu, a i media pozbawione nowych informacji coraz rzadziej go poruszały. Poirytowany wyłączył telewizor i postanowił przygotować się do wyjazdu do letniskowego domku.
***
Poranek jaśniał pięknym marcowym słońcem, a okoliczny las rozsiewał rześkie, świerkowe powietrze. Grad wstał wyspany, rozluźniony, a przede wszystkim zadowolony z planów na dzisiejszy dzień. Zaparzył kawę i usiadł na kanapie, by obejrzeć poranne informacje w TVN 24. Pies także wskoczył na kanapę i położył łeb na udach Pana. Grad dopił kawę, wyłączył telewizor i zaczął przygotowywać się do wyjścia na spacer. Zapiął psu smycz i ruszyli. Była to zawsze godzina wyciszenia i odpoczynku. Po dojściu do lasu puścił psa ze smyczy. Azir swobodnie biegał leśnymi duktami, wybiegając do przodu i wracając do nóg Pana, jakby chciał powiedzieć: „Czyż nie wspaniała zabawa?! Ile wolności, a jeszcze więcej radości!” Ogromny świerkowy las dostarczał hektolitrów zdrowego, świeżego powietrza, a zielone przestrzenie ukojenie zmysłom i wypoczynek zmęczonym oczom. Grad miał teraz czas tylko dla siebie i swoich myśli. Rozbierał problemy na części pierwsze i gdy znajdował ich rozwiązanie z zadowoleniem podejmował decyzje. Bawiła go ta rozmowa z samym sobą. Jak dotąd w wojsku każdą decyzję musiał podejmować stosunkowo szybko, często na zasadzie wyboru mniejszego zła. Dla tzw. dobra sprawy. Zresztą w armii utarło się powiedzenie, że lepsza zła decyzja niż żadna. Jednak z upływem czasu taki sposób myślenia męczy, bo nigdy nie jest się do końca przekonanym, że podjęło się właśnie tę najlepszą decyzję. Taki swobodny spacer w specyficznej, leśnej ciszy dawał sposobność do refleksyjnego podejścia do każdego tematu.
Traktował to z przymrużeniem oka, jak terapię po ostatnich latach pracy. Żyjesz wolniej, żyjesz dłużej! – pomyślał. – To już ktoś na pewno powiedział.
Skręcili w kolejny dukt prowadzący w kierunku jeziora. Azir pobiegł dobre 30 metrów do przodu zainteresowany jakimiś zapachami. Zatrzymał się, podniósł tylną łapę i podlał paprocie. Obrócił się do Grada i już miał wracać, gdy nagle wyprężył się, podniósł wysoko łeb i wciągał nozdrzami powietrze.
Zagrzmiał strzał. Grad stanął jak wryty. Myśli jedna za drugą przedzierały się przez rozkojarzoną głowę. Czy to strzał z karabinu?! Strzelby?! Gdzie?! Tutaj? W rejonie domków wczasowych i letniskowych? Przecież 50-100 metrów za plecami jest wieś. To strzał! Rozpoznałby go z zatkanymi uszami.
Coś nim intuicyjnie szarpnęło. Serce ścisnęły lodowe kleszcze, a oddech stawał się coraz krótszy. Spojrzał w kierunku psa. Azir leżał pośrodku ścieżki, jakby coś go przewróciło na bok. Grad złapał głębszy oddech i rzucił się do przodu. Przebiegnięcie tych kilkunastu metrów zabrało mu sekundy. Gdy był już kilka metrów od psa, z bocznej, wąskiej ścieżki, wprost na Azira wyszedł myśliwy ze strzelbą swobodnie przełożoną przez rękę. Podszedł do rannego psa, chwilę popatrzył i przyłożył lufę strzelby do jego karku. W tym samym momencie z gardła Grada wyrwał się chrypiący, przeciągły krzyk:
– Nieee!
Doskoczył do zaskoczonego krzykiem myśliwego. Prawą ręką złapał za lufę strzelby i szarpnął do góry. Myśliwy instynktownie cofnął się o krok, gwałtownie szarpiąc broń do siebie. Grad przytrzymał ją chwilę, a następnie pchnął do przodu. Myśliwy zachwiał się i przewrócił na plecy, wypuszczając broń z ręki. Na jego nalanej i czerwonej z wysiłku twarzy pojawiło się zaskoczenie. Grad złapał strzelbę dwiema rękami i krótkim ruchem uderzył kolbą w twarz myśliwego. Okute metalem drewno spadło na otwarte usta leżącego. Odgłos miażdżonych dziąseł i łamanych zębów zagłuszył spazmatyczny jęk, a następnie bulgot śliny i krwi, która zaczęła rozlewać się po brodzie i policzkach. Grad poczuł odór krwi zmieszanej z alkoholem. Podniósł strzelbę, stanął lewą stopą na piersi leżącego i przyłożył mu lufę do czoła.
– Skurwielu jeden! Nie widziałeś obroży?! Lubisz zabijać?! – krzyknął z nienawiścią.
Oczy myśliwego robiły się coraz większe. Jakby ktoś je pompował od spodu. Z porozbijanych ust raz za razem wyskakiwały pomarańczowe bańki śliny. Spodnie zalała uryna. Grad poczuł, jak mu coraz bardziej drży prawa ręka. Powoli odciągnął kurek strzelby i mocniej przycisnął ją do czoła. Chwilę patrzył prosto w przerażone oczy. Gwałtownie przesunął lufę obok głowy i nacisnął spust. Furia śrutu rozszarpała poduszkę zielonego mchu. Huk strzału odbił się echem od świerkowych pni. Cofnął się i obserwował, jak myśliwy wije się po ściółce, trzymając się za ucho. Grad podszedł do najbliższej brzozy i trzymając strzelbę za lufę z całych sił uderzył o biały pień. Broń rozpadła się na dwie części. Złapał głęboki oddech, spojrzał przez ramię na jęczącego myśliwego i podszedł do psa. Klęknął i powoli przejechał ręką po mahoniowych włosach. Postrzępione, polepione strupami krwi i ziemi nie przypominały już tego lśniącego przyjaciela. Śrut uderzył w tylną łapę i grzbiet, lekko zahaczając podbrzusze. Rękę przesunął w okolice pyska, delikatnie głaszcząc po długich uszach. Brązowe oczy Azira spojrzały na niego, a z pyska wyszło ciche skomlenie. Grad poczuł, jak oczy zachodzą mu mgłą od cisnących się łez. Delikatnie wsadził obie ręce pod nieporaniony psi bok i powoli podniósł się z kolan. Spojrzał jeszcze na myśliwego, który z podkurczonymi nogami leżał oparty o drzewo. Pojękując ocierał dłonią usta, co rusz wypluwając ślinę z resztkami połamanych zębów. Szybkim krokiem ruszył w kierunku swojego domku i samochodu, uważając by za mocno nie trzęsło psem. Przy samochodzie pomógł mu sąsiad. Azir wywiesił jęzor i coraz ciężej oddychał.
– Panie Arturze – zwrócił się do sąsiada mocno zadyszany. – Muszę szybko do weterynarza. Proszę wszystko pozamykać. Dzisiaj albo jutro przyjadę i odbiorę klucze.
– Oczywiście. Niech pan się nie śpieszy. Będę tu siedział jeszcze tydzień.
Grad dość szybko dotarł do miasta. Miał tu zaprzyjaźnionego weterynarza, z którym znali się od przeszło 10 lat. Wszystkie psy, jakie do tej pory miał, leczył u niego. Lecznica położona była na obrzeżach miasta. Doktor Filipiak oprócz szczepień i profilaktyki leczniczej wykonywał także zabiegi, a nawet operacje.
Grad wyjął psa z samochodu i wszedł do lecznicy. Filipiak właśnie wyszedł z gabinetu.
– Matko Boska! Arek, co się stało?! – spytał zdumiony z podniesionymi do góry rękami.
– Strzelił do niego myśliwy. Śrutem – odpowiedział zrezygnowanym głosem Grad.
– Od razu zanieś go do sali zabiegowej. Zawołam stażystkę i zaraz działamy.
Grad wszedł do sali, pośrodku której stał długi stół zabiegowy, a na suficie wisiały lampy przypominające te z sal operacyjnych miejskiego szpitala. Pod ścianami stały szklane szafki z przeróżnymi medykamentami. Położył psa na stole i z wielką troską głaskał go po karku.
Po chwili wszedł doktor z młodą dziewczyną.
– Basiu, przygotuj stojak pod kroplówkę, miskę z wodą, gazę i waciki. Później przygotuj aparat do zdjęcia.
Dziewczyna zaczęła robić swoje, a doktor skupił się na psie. Grad stał z boku i czuł się coraz bardziej zrozpaczony. Filipiak zerknął na niego i lekko się uśmiechnął.
– Nie jest tak źle jak wygląda. Stracił trochę krwi, ma poszarpane udo, ale głównie to jest we wstrząsie. Z pobieżnych oględzin można sądzić, że kości i organy wewnętrzne chyba są całe. Pewność da nam rentgen. Na pewno przeżyje. Uśpię go, a po zdjęciu postaram się pozszywać i powyciągać trochę tego śrutu. Teraz nic tu po tobie. Idź do mojego gabinetu i zrób sobie kawy.
– Może zostanę? – zapytał z nutą nadziei.
– Nie. Będziesz tylko przeszkadzał. No idź już, idź – machając rekami wyprosił go z sali.
Grad zaparzył sobie kawę i siadł wygodnie w fotelu lekarza. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Znowu kłopoty – pomyślał i ciężko wypuścił z płuc powietrze. Po około dwóch godzinach do gabinetu wszedł Filipiak.
– No to teraz i ja zasłużyłem na dobrą kawkę.
Grad wyprostował się w fotelu i niecierpliwym wzrokiem błądził po twarzy weterynarza.
– Wszystko dobrze. Mam nadzieję – dodał po chwili. – Czas pokaże.
– To znaczy?
– Tak jak myślałem. Kości całe, jak i większość organów. Poszarpana była śledziona, więc musiałem ją wyciąć. Powyciągałem tyle śrutu, ile się dało. Pewnie drugie tyle zostało. Pozszywałem go i... tyle. Śpi jak szczeniak. Jak się obudzi przedłużę mu spanie o kilka następnych godzin. W tym czasie dostanie kroplówką to co najlepsze, czyli wspomaganie. Przyjedź po niego pojutrze.
– Tu nie będę potrzebny?
– Nie. Bez sensu. Mówię ci, że będzie spał. Teraz mi powiedz, co się stało?
– E..., leśniczy czy myśliwy, sam nie wiem dokładnie. Strzelił do niego, jak byliśmy na spacerze w lesie.
– W takim razie mieliście dużo szczęścia. Uderzenie w miękki brzuch wyprułoby mu wnętrzności. Nie miałbyś co zbierać. Jedź do domu, odpocznij. Źle wyglądasz. Jak będzie trzeba, zadzwonię.
– Dzięki, Achim.
– Idź, idź. Będzie dobrze.
Gdy Grad wrócił do domu żona i dzieci rzucili się na niego z pytaniami. Poprosił o obiad i spokojnie, bez emocji opowiedział, co się wydarzyło. Chłopcy najbardziej byli zmartwieni stanem Azira, natomiast żona nie ukrywała wzburzenia.
– Arek, tyle razy ci mówiłam, pies musi być na smyczy. Cały czas trąbią o tym w radio i telewizji. A ty swoje. Trochę wolności każdy potrzebuje. I masz swoją wolność.
– Przecież w naszym lesie prawie nie ma ludzi. Czasami spotkasz kogoś przypadkowo. To nie miejski park. A za zwierzyną też nie lata. A nawet jak troszeczkę pogoni to dla zabawy. Poza tym znasz Azira. Prędzej kogoś zaliże na śmierć niż mu zrobi krzywdę. Nie ma o czym mówić. Jestem zmęczony.
– Wiem, przepraszam. Miałeś ciężki dzień. Ale ten leśnik to ci nie podaruje!
– Znowu zaczynasz?!
– Nie chcesz mówić to nie. Ale jak cię znam to w nerwach mogłeś zrobić jakieś głupstwo. Oby nie było jeszcze większych nieprzyjemności.
– Nie martw się na zapas. Biorę prysznic i idę spać.
***
Następny dzień minął dosyć spokojnie. Grad porobił bieżące zakupy do domu i przygotował obiad. Jednak myśli krążyły wciąż koło Azira. Czy wróci do formy sprzed postrzału? Czy bardzo ucierpiała jego sierść, a raczej włos? A najważniejsze, czy pozostanie wesoły i taki ufny w stosunku do ludzi? Złapał się na tym, że o myśliwym wcale nie myśli, jakby nie istniał. Zdawał sobie sprawę z możliwych konsekwencji, w końcu z prawem też obcował zawodowo, ale tym się nie martwił. Pozostawanie w rezerwie kadrowej już go męczyło. Żadnej pracy nie mógł podjąć i powoli wzrastało w nim poczucie oderwania od armii. Czuł, że zbliża się koniec kariery wojskowej. Nigdy nie przypuszczał, że odbędzie się to w taki sposób. W marazmie administracyjnym i z poczuciem wyrzucenia na margines, zawodowy i chyba społeczny. Tyle bzdur padających z ust polityków na temat WSI nigdy w życiu nie słyszał.
Wieczorem już nie wytrzymał i zadzwonił do Filipiaka.
– Cześć, Achim!
– Cześć! Spodziewałem się, że nie wytrzymasz do jutra. Właściwie to dobrze, że dzwonisz, bo mam dobre wieści.
– Mów, mów Achim! Jak mój Azir? – w głosie Grada brzmiała nadzieja.
– Spokojnie, Arek. Pacjent numer 1 doszedł już do siebie. Bardzo spokojnie leży i czeka na Pana. Po wymyciu wygląda nie najgorzej. dzisiaj wyciągałem jeszcze śrut, ale jak już ci mówiłem pewnie troszeczkę zostało. W każdym razie możesz jutro po niego przyjeżdżać. Jak się znam na zwierzakach, to dopiero w domu, przy swoim panu, odzyska pełnię sił.
– Wspaniale! Jutro jestem o 9.00.
– No to do jutra.
***
Grad obudził się już o 6.00 i niecierpliwie krzątał po mieszkaniu wciąż zerkając na zegarek. Poranna toaleta i śniadanie zabrały mu zbyt mało czasu, by cierpliwie doczekać 9.00. Nawet chłopcy, których wyszykował do szkoły, byli zdziwieni jego poranną energią. Żona życzliwie dogryzała, że za tym swoim psiakiem jest bardziej niż za nią. Gdy wyszli z domu zaparzył kawę i siadł przed telewizorem, wtapiając się w strumień bieżących informacji. Głównym tematem był nadal Afganistan i coraz trudniejsza sytuacja stacjonujących tam wojsk NATO. Wojska Afgańczyków zwane często talibami rosły w siłę. Z każdym dniem dochodziło do nowych i to coraz śmielszych ataków na konwoje, a nawet bazy wojskowe. Polski kontyngent pozostawał dalej w szoku po ataku na konwój, w którym zginęło 10 żołnierzy, a 11 zostało uprowadzonych. Wszystkich martwił brak informacji co do losu pojmanych. Żadnych wiadomości, czy żyją, czy są ranni, gdzie i przez kogo są więzieni? Jak musiały przeżywać to rodziny tych żołnierzy?!
Do tego wszystkiego społeczeństwo maltretowane było wojną „polsko-polską” prowadzoną przez polityczny obóz prezydenta z obozem premiera. Obywatele czuli coraz większe zażenowanie efektem oddanych przez siebie głosów wyborczych i ogólne rozczarowanie polskimi elitami politycznymi.
Grad obiecał sobie, że dopóki nie będzie jednomandatowych okręgów wyborczych, dopóty nie pójdzie głosować. Dość głosowania na bezosobową masę partyjną – zdecydował. Ze złością wyłączył telewizor i wyszedł na korytarz ubrać się do wyjścia. Usłyszał pukanie do drzwi. Gdy je otworzył, pojawił się mocno zasapany policjant.
– Witam, panie dzielnicowy.
– Dzień dobry, panie Grad – wydusił z siebie, poprawiając jednocześnie skórzany pas zjeżdżający z niemałego brzuszka.
– Pan do mnie? Właśnie wychodzę i troszeczkę się śpieszę.
– Tak, i to niestety urzędowo.
– W takim razie proszę, ale właściwie to pan u mnie zawsze urzędowo.
– No właśnie, ha, ha, ha. Pan wychodzi?
– Już mówiłem. Tak, jadę do weterynarza po psa.
– No właśnie, ja chyba w tej sprawie. Niestety.
– Proszę do środka. Coś pan, panie Zenku, mocno podenerwowany?
– No właśnie. Bo sprawa nieprzyjemna, a pan porządny obywatel. Żadnych skarg ani interwencji. Ma pan szacunek na dzielnicy. A tutaj pełno „szemranego towarzystwa”, że tak powiem. No i tego rudzielca szkoda. Zawsze tak wita przy wejściu, że o mało ogona nie skręci.
– Proszę, niech pan siada. Napije się pan czegoś?
– Nie, dziękuję. Pan się śpieszy, a ja na krótko. No właśnie.
Grad z półuśmiechem obserwował dzielnicowego, który zawsze wprowadzał go w dobry nastrój. Niektóre słowa, a czasami i zdania powtarzał kilkakrotnie, jeśli nie wiedział jak przejść do sedna sprawy lub czuł się zażenowany swoim zainteresowaniem. Teraz niecierpliwie wiercił się w fotelu i uciekał wzrokiem we wszystkie kąty pokoju.
– Do rzeczy panie Zenku. Co ma być to będzie.
– No właśnie, no właśnie. Tak najlepiej. Czy był pan przedwczoraj, tzn. we wtorek, razem ze swoim psem na spacerze w lasach turawskich?
– Tak, byłem.
– No właśnie. Czy pobił pan obywatela Marka Buchnika, myśliwego koła łowieckiego Turawa, a następnie próbował zastrzelić go z jego osobistej strzelby, którą później pan zniszczył?
– Nie wiem, czy to był pan Buchnik, ale dostał ode mnie w gębę i rozwaliłem mu strzelbę. Za to, że próbował zamordować mojego przyjaciela. Ja nie miałem zamiaru go zabijać.
– Mówi pan, że przyjaciela? Jakiego przyjaciela? Podobno strzelał do psa?
– To właśnie powiedziałem.
– No wie pan, pies to pies – powiedział ze zdziwieniem dzielnicowy.
– To zależy jak dla kogo – Grad uśmiechnął się z życzliwością.
– Jak pan uważa, ale pańska sytuacja jest nieciekawa, że się tak wyrażę. No właśnie. Grozi panu paragraf 157, 156 tj. za uszkodzenie mienia i ciała. Prokurator może ominie paragraf 288 czyli rozbój, bo strzelby pan nie zabrał. – Odczekał chwilę i ciężko wzdychając kontynuował:
– No trudno, skoro się zgadza i pan się przyznaje to mam dla pana wezwanie do Komendy Miejskiej. No właśnie. Dzisiaj na 14.00.
– Dobrze, będę na 14.00.
– To proszę tu podpisać. Pokój 18. Komisarz Marek Nowak prowadzi tę sprawę. No właśnie.
– Coś jeszcze?
– Nie. To wszystko. Przykro mi, że musiałem z taką sprawą przyjść. Mówiąc szczerze łudziłem się, że to może nie pan.
– Nie szkodzi. Taką ma pan pracę. Jak to mówią: „służba nie drużba”. – Grad uśmiechnął się i przyjacielsko poklepał po plecach policjanta, który odetchnął z ulgą.
– No właśnie. To ja panu życzę teraz dużo szczęścia.
– Wyjdziemy razem panie Zenku, bo mój rudzielec już czeka.
Przed blokiem Grad pożegnał się z dzielnicowym i wsiadł do samochodu. Po 15 minutach był już w lecznicy. Na widok pana Azir próbował wstawać, ale był jeszcze za słaby. Tylko ogon w zwolnionym tempie uderzał o podłogę. Otrzymał od Filipiaka instrukcje, jak się obchodzić z psiakiem i kiedy przyjść do kontroli. Nie mogli nawet dłużej porozmawiać, bo lecznica pełna była pacjentów. Po powrocie do domu położył psa na przygotowanym posłaniu i uśpił, głaszcząc jak małe dziecko po główce. Przed czternastą wyszedł na spotkanie z komisarzem Nowakiem. Tu jednak, mimo wcześniejszych obaw, przesłuchanie i wyjaśnienia poszły bardzo sprawnie. Może dlatego, że Grad przyznał się prawie do wszystkiego. Komisarz stwierdził, że to i tak tylko formalność, bo sprawa zgodnie z podległością przekazana zostaje do Żandarmerii Wojskowej, gdyż dotyczy oficera służby czynnej. Gdy wrócił do domu, zastał całą rodzinę skupioną na jednym. Dopieszczaniu swojego pupila.
***
Poniedziałkowy obiad był prawie zawsze powtórką z niedzieli. Chłopcy siedzieli ze spuszczonymi nosami i grzebali w opiekanym kurczaku. Grad błądził myślami, a Małgosia o czymś opowiadała. Azir z dnia na dzień czuł się lepiej. Leżał przy nogach Grada, czekając na ulubione resztki z kurczaka. Gwałtowne i zdecydowane pukanie do drzwi wdarło się między nich jak pierwszy niespodziewany grzmot nadchodzącej burzy. Pierwsza wstała Małgosia.
– Ja otworzę.
Po chwili wróciła blada jak ściana.
– Arek, do ciebie, żandarmeria.
– Spokojnie, kochanie. Przecież nic się nie stało. – Wstał i wyszedł na korytarz.
– Pan major Grad? – spytał wysoki, barczysty chorąży.
– Tak. O co chodzi?
– Panie majorze, do naszej placówki przyszedł na pana rozkaz. Ma pan jutro na 16.00 stawić się w Warszawie w kancelarii ministra.
– Wiadomo w jakim celu?
– Nic więcej nam nie przekazano. Proszę, tu jest rozkaz, a tu proszę potwierdzić otrzymanie.
– Tak, oczywiście.
Grad podpisał odbiór rozkazu i wciąż zaskoczony wrócił do obiadu.