- W empik go
Afrykańczycy - ebook
Afrykańczycy - ebook
Jedyna taka książka w Polsce! Niezwykłe historie piłkarzy pochodzących z Afryki.
Bohaterami tej książki są piłkarze. Choć przybyli z innego kraju, łączy ich jedno – ten sam kontynent, Afryka. Przyjechali do Polski pełni pasji, marzeń i nadziei. To właśnie futbol miał im dać przepustkę do lepszego życia i dużych pieniędzy.
Niektórzy dopiero rozpoczęli swoje sportowe kariery, inni zaś przechodzą na piłkarską emeryturę. Grają w ligach okręgowych za różne stawki. Choć zdarzało się, że ocierali się też o świat lepszego futbolu.
Opowiadają o Polsce, o państwie w którym przyszło im żyć, o miejscu, które nie zawsze było dla nich przyjazne. Są tacy sami, ale jakże różni. To co ich łączy to kolor skóry i kontynent, z którego pochodzą oraz miłość do piłki nożnej. Dzieli ich wiele, bo każdy z nich jest kowalem własnego losu. Ich historie często są humorystyczne, jednak nie są pozbawione także grozy.
„Afrykańczycy. Opowieści z polskich boisk” Jarosława Takuskiego to dziesięć wywiadów z ludźmi, którzy odnieśli mniejszy bądź większy sukces na boisku piłkarskim. To historie o trudzie, szczęściu i sportowej pasji. Czyli tak naprawdę mogą dotyczyć każdego z nas.
Sam autor jest groundhopperem, czyli osobą, która jeździ po kraju i ogląda mecze piłkarskie w każdej z możliwych lig. To dzięki turystyce stadionowej zrodził się pomysł na tę książkę.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8076-311-0 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zawsze sobie wyobrażałem, że fajnie byłoby poznać afrykańskiego piłkarza. Może nawet zostałby moim kumplem. Klatka, jedna z siedmiu w moim nowohuckim bloku w Krakowie, liczy zaledwie pięć mieszkań. Lokum pode mną przez wiele lat stało puste, bo właściciel mieszkał na stałe w Wiedniu. Wielce prawdopodobnym było, że kiedyś sprzeda to mieszkanie, pytanie tylko komu. Wyobrażałem sobie, że może wykupi je Klub Sportowy Hutnik Kraków, który znajduje się w pobliżu, a którego jestem kibicem, i przeznaczy je na miejsce zakwaterowania dla nowych piłkarzy z drużyny. Piłkarzy z Afryki, rzecz jasna. To miał być właśnie mój sposób, by się do nich zbliżyć. Mógłbym ich wówczas poznać, ich zwyczaje czy sposób bycia. Idol, człowiek z plakatu zostałby moim sąsiadem i zamieszkałby tuż obok mnie. To miała być zażyła relacja, bo nie od dziś wiadomo, że z sąsiadem warto żyć w zgodzie.
Kibicem Hutnika jest także mój ojciec. Pamięta dawne sukcesy klubu i do dziś wspomina przegrany mecz z ŁKS-em Łódź w 1971 roku, który bezpośrednio decydował o awansie do I ligi, najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce, obecnie zwanej Ekstraklasą. Hutnik to wielosekcyjny klub, który przez cały okres PRL-u korzystał z pomocy miejscowej Huty. W latach 90. podupadł, podobnie jak dzielnica, i wiele sekcji zostało wówczas rozwiązanych. Drużyna piłkarska paradoksalnie największe sukcesy odniosła jednak w tym okresie. Do I ligi awansowała w 1990 roku i spędziła w niej siedem sezonów. Przez dwa lata Hutnik jako jedyny reprezentował Kraków na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w Polsce, ponieważ Wisła w tym czasie grała w II lidze. Co więcej, zdobył nawet brązowy medal w sezonie 1995/96 i zagrał w europejskich pucharach. Pokonał azerski Xəzri Buzovna Baku, czeską Sigmę Ołomuniec, ulegając dopiero naszpikowanemu gwiazdami AS Monaco z Fabienem Barthezem, Emmanuelem Petitem i Victorem Ikpebą na czele. To wydarzenie jest do dziś wspominane przez starszych kibiców jako jedna z najpiękniejszych chwil w ich kibicowskim życiu.
Innym, mniej ważnym wydarzeniem była informacja, że jesienią 1994 roku klub zasili osiemnastoletni napastnik rodem z Nigru. Wcześniej drużynę opuściło paru znaczących piłkarzy. Nie było już w Hutniku znakomitego ofensywnego tria – Leszka Kraczkiewicza, Andrzeja Sermaka i byłego króla strzelców Ekstraklasy Mirosława Waligóry, uczestnika Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie. Zastąpić ich miał ktoś egzotyczny i zupełnie nieznany. Nazywał się Zakari Lambo.
Nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, jaka była wówczas nasza polska liga. Na pewno niepozbawiona uroku, o różnych odcieniach szarości. Nie wszyscy dobrze wspominają te czasy, pełne korupcji, ciągłych bijatyk na trybunach, zaniedbanych stadionów i niskiej frekwencji. Liga ta była jednak nasza, swojska i mimo wszystko zawsze będę wspominał pozytywnie ten okres w futbolu. Może i się narażę, ale uważam, że gdyby nie ciągłe afery, układy, alkohol i całe to piłkarskie piekiełko, to na arenie międzynarodowej osiągnęlibyśmy wtedy znacznie więcej. W latach 90. mieliśmy niezwykle utalentowane pokolenie, które gdyby nie okoliczności losu, mogłoby osiągnąć spory sukces. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że stać by nas było na medal Mistrzostw Europy czy Świata. Nie jest to tylko czcze gadanie. Wystarczy spojrzeć na sukces, jaki osiągnęła nasza młodzieżówka na Olimpiadzie w 1992 roku. Młodzi piłkarze pokazali wówczas, jaki potencjał nich drzemał, i przywieźli srebro z Barcelony.
Listę wielobarwności tamtego okresu uzupełnił przybysz z Afryki, który zamieszkał na jednym z nowohuckich osiedli. Na transferze Lamby do Hutnika zyskała cała liga. Nie był on może wybitnym piłkarzem, ale na tyle dobrym, by od czasu do czasu wpisywać się na listę strzelców. Nie był też pierwszym Afrykańczykiem w Polsce, bo przed nim było już kilku, ale co najważniejsze, nie był ostatnim. Dziś trudno sobie wyobrazić zespół z Ekstraklasy, który składałby się tylko z polskich piłkarzy. II wojna światowa i okres PRL-u sprawiły, że staliśmy się społeczeństwem homogenicznym. Jeszcze w latach 90. liczba obcokrajowców mieszkających w Polsce była nieznaczna. Tak samo wyglądały drużyny piłkarskie, gdzie jeden lub maksymalnie dwóch piłkarzy nie było Polakami. Najczęściej byli to zawodnicy z byłych Republik Radzieckich, choć od czasu do czasu pojawiał się też ktoś z Ameryki Południowej czy Afryki.
Popularny Zak z marszu stał się idolem publiczności, a dla mnie lokalnym celebrytą. Termin ten nie był jeszcze tak znany i powszechnie stosowany jak dzisiaj. Mnie wystarczyło, że strzelał gole, udzielał wywiadów i pojawiał się w magazynie „Gol” czy w Sportowej Niedzieli w TVP. Mało kto wówczas to doceniał. W latach 90. polska liga i reprezentacja Polski były obiektem szyderstw i kpin. Poza wąskim gronem kibiców piłki kopanej nikt raczej nie znał afrykańskich piłkarzy w Polsce.
Pierwszym, który objawił się szerszemu gronu obywateli Rzeczpospolitej, był Nigeryjczyk, Emmanuel Olisadebe. W zasadzie Polak, bo takie też obywatelstwo otrzymał z rąk prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. W dużej mierze dzięki niemu udało nam się przełamać impas i awansować do Mistrzostw Świata w Korei i Japonii w 2002 roku. Pal licho, jak nam tam poszło, jednak faktem jest, że zła karta powoli zaczynała się odwracać od reprezentacji Polski. Dziś na turniejach gramy z różnym skutkiem, ale przyznać trzeba, że wokół naszej kadry jest szum, sława i duże pieniądze.
Ja poszedłem w nieco innym kierunku. Zacząłem śledzić kariery innych piłkarzy afrykańskich, ale nie tych z pierwszych stron gazet. Największy sukces Hutnika Kraków zbiegł się z jego największą porażką. Drużyna spadła do II, a później do III ligi. Klub przez wiele lat tułał się w niższych ligach piłkarskich. Przyzwyczaiłem się do takiego poziomu i z czasem go polubiłem. Atmosfera bywa luźna, a frekwencja nie powala. Stadiony pamiętają jeszcze poprzedni wiek i to sprawia, że czasem czuję się jak w latach 90. Tam też grają piłkarze z Afryki i z roku na rok jest ich coraz więcej. Co weekend staram się zobaczyć jakiś mecz z ich udziałem. Jestem groundhopperem, czyli osobą, która jeździ po Polsce i ogląda różne pojedynki piłkarskie każdej z możliwych lig. Nietrudno ich odnaleźć. Wystarczy otworzyć lokalną gazetę i sprawdzić składy drużyn, by znaleźć obcojęzyczne nazwiska. Budzą oni we mnie pozytywne skojarzenia z dzieciństwa. Dla jednych to zapach zupy pomidorowej przyrządzanej przez babcię, a dla mnie piłkarz z Afryki na boisku. Tak już mam i chyba tego nie zmienię. Nie boję się tego powiedzieć, ale ilość meczów z ich udziałem, które zobaczyłem, daje mi chyba przepustkę do bycia skautem. Potrafię dość obiektywnie ocenić ich przydatność w zespole, szanse rozwoju i potencjalnego zaistnienia na wyższym poziomie. Przynajmniej tak mi się wydaje, choć mogę się mylić i szczerze nie za bardzo mi na tym zależy.
Zastanawiacie się pewnie, jak skończyła się historia z mieszkaniem pode mną. Rozczaruję was. Owszem, zostało ono sprzedane, ale kupiło je polskie małżeństwo z dzieckiem. Tym samym moje nadzieje runęły jak domek z kart i nie mam Afrykańczyka za sąsiada. W sumie dobrze się stało i wiele mnie to nauczyło. Afrykański piłkarz to nie maskotka czy maszynka do strzelania goli i zabawiania publiczności. To zwykły człowiek mający swoje zalety, ale także słabości. Tam, gdzie mieszkam, pozostali mi starzy sąsiedzi, których znam od lat, do których zawsze mogę pójść po cukier, kiedy mi go braknie.
Nie dałem jednak za wygraną. Wpadłem kiedyś na pomysł i postanowiłem zebrać parę autografów na piłce. W sumie wyszły z tego dwie piłki z około czterdziestoma podpisami Afrykańczyków. Niektórzy z piłkarzy mieli nietęgie miny, gdy prosiłem ich o autograf. Byli tacy, którzy nie do końca wiedzieli, o co mi chodzi, inni z kolei byli szczerze zadowoleni, zostawiając swój podpis. Pomyślałem kiedyś, że fajnie by było to wszystko jakoś spożytkować, i pojawiła się idea napisania książki. Przez wszystkie ligi przewinęło się mnóstwo piłkarzy z Czarnego Lądu. Zdecydowana większość przepadła bez wieści. Byli w składach różnych drużyn, a teraz ich nie ma. To właśnie Polska miała być ich przepustką do lepszego świata. Gdzie są i co robią? Zostali, gdzieś wyjechali czy może wrócili do swoich ojczyzn? Należało to sprawdzić. Postanowiłem poznać tych, którzy tu są, i była to naprawdę super przygoda. Wywiady przeprowadziłem między październikiem 2021 roku a czerwcem 2023 roku.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego powstała ta książka. Od wielu lat chciałem coś podobnego przeczytać. Nie miałem więc wyjścia i sam musiałem to napisać. Oczywiście z pomocą Afrykańczyków.Koulaty Thiam
(Senegal)
------------------------------------------------------------------------
„Tu wszystko się zaczęło. Na południu Senegalu w malowniczym regionie Ziguinchor położonym tuż przy ujściu rzeki Casamance, gdzie można się zachwycić nie tylko dziewiczą przyrodą, ale niesamowitymi licznymi ramionami rzek. Tereny te od lat zamieszkują ludy: Diola, Mandingo i Mankagne. Na zachwyt tutejszą fauną i florą mają czas tylko turyści, bo dla miejscowej ludności każdy dzień to walka o to, żeby wyżywić swoją rodzinę. Mężczyźni często łowią ryby lub uprawiają ryż i orzechy cajgu (nerkowce). Kobiety, jak w typowej senegalskiej rodzinie, zajmują się wychowywaniem dzieci. Często dorabiają, sprzedając na targu owoce, warzywa lub bransoletki dla turystów wykonane z małych muszelek zwanych kauri. Według miejscowych wierzeń taka bransoletka ma magiczną moc i chroni przed złymi duchami. Od dziecka wierzyłem w ich magiczną moc i wciąż wierzę…”
Z pamiętnika Koulatego Thiama
Przeczytałem zapiski z twojego pamiętnika. Szczerze mówiąc, przy niektórych fragmentach miałem ubaw po pachy, a przy innych nieco się wzruszyłem. Nie myślałeś o tym, żeby zostać pisarzem albo poetą?
Nie, ale miałem tak kolorowe życie, że chętnie napisałbym o sobie całą książkę.
Przestudiowałem wszystko, co mi dałeś. Twoje imię, Koulaty, rzeczywiście znaczy „niechciany”? Pewnie tak się czułeś w pierwszych latach po przyjeździe do Polski?
Nie. Całkowicie nie. Nie czułem się niechciany, bo dostałem wizę od polskiej ambasady. Moja babcia mnie tak nazwała i dotyczy to bardziej mojego urodzenia. Dostałem je w związku z aferą, siedem dni po moich narodzinach. Jest tradycja, że gdy pojawi się nowe dziecko w rodzinie, to robi się imprezę, a na stole dla gości ląduje wcześniej zabity baran. Ja urodziłem się jednak w związku niemałżeńskim. Dziadek nie zgodził się na zabawę i wszystkich wywalił za drzwi. Dlatego babcia tak właśnie mnie nazwała: Koulaty. W ogóle to mam sporo braci i sióstr. Ojciec i matka żyją osobno. Mama ma nowego męża, a tata ma dwie nowe żony. Dodając wszystkich od strony mamy i taty, w sumie wychodzi jedenaścioro rodzeństwa.
W pewnym momencie twoje imię znalazło się na ustach całej Polski. Był reportaż o tobie w TVN24. Nie było to chyba miłe wspomnienie. Przypomnisz, o co chodziło?
To był początek mojej kariery w Polsce. Poznałem wtedy Jarosława Rozpłochowskiego, który był prezesem Glinika Gorlice. Na początku było fajnie, bo miałem dobre relacje z nim i z jego dzieckiem, z którym często się bawiłem. Klub zapewnił mieszkanie, w którym byłem ja i dwóch innych piłkarzy Glinki Gorlice: Jimmy (czyli El Hadji Diemé Yahiya, pochodzący z Senegalu) oraz Tony (czyli Ifeanyi Chukwuka Nwachukwu, pochodzący z Nigerii.) Potem zaczęły się jednak problemy, bo jak rozpoczęliśmy sezon, to szybko złapałem kontuzję. W klubie nie działo się dobrze, bo nie było wyników, więc prezes postanowił sprowadzić nowego trenera Pawła Podczerwińskiego, który zamieszkał z nami. Każdy z nas miał własny pokój, trener i zawodnicy. Pamiętam, że dzień wcześniej rozmawiałem na komputerze ze swoją mamą zamknięty w pokoju i pozornie wszystko wydawało się okej. Następnego dnia trener przyjechał z kierownikiem drużyny. Siedząc w pokoju, usłyszałem tylko „kurwa” i „Kula”, swój pseudonim utworzony od imienia. Wyszedłem i zapytałem kolegę Tony’ego, o co chodzi, czemu trener na mnie krzyczy. Wtedy Tony zaczął mi tłumaczyć, że trener mówił, że toalety i kuchnia są brudne, oskarżając przy tym mnie. Wkurzyłem się na to i zacząłem krzyczeć na trenera po francusku, bo wtedy jeszcze nie umiałem po polsku. Chciałem wszystko wyjaśnić i wejść do niego do kuchni, ale Tony zaczął mnie trzymać. Zaczęliśmy przepychać się między drzwiami. On je zamykał, a ja starałem się je otwierać. W pewnym momencie popchnąłem je tak mocno, że odbiły się od ściany. Niestety były oszklone i całe szkło się potłukło.
Trener w materiałach prasowych podkreślał, że kością niezgody był właśnie nieporządek, który mieliście w pokojach. Relacjonował, że pewnego dnia, gdy wrócił do Gorlic, wziął ze sobą trenera trampkarzy Piotra Kozioła, by był świadkiem tego, w jakim stanie są wasze pokoje. Obok zarzutu o bałaganiarstwo pojawił się również ten, że oddawaliście mocz do wanny i umywalek. Minęło już ponad dziesięć lat. Jak to w końcu było na prawdę?
To nie jest prawda, definitywnie. Byliśmy cywilizowanymi ludźmi i tak nie robiliśmy. Tam, gdzie się żyje, nie robi się siku do wanny. Bez sensu. Druga sprawa to porządek w pokojach. Trener nie mógł tego stwierdzić, bo każdy miał własny zamykany pokój. Dziwne by było, gdyby wiedział, jaki jest stan każdego z naszych pokojów.
Trener też twierdził, że go zaatakowałeś kawałkiem rozbitego szkła.
To w ogóle nie jest prawda. Nie atakowałem trenera. To ja byłem skaleczony przez kawałek szyby. Potem zabandażowałem rękę i pojechałem do szpitala. Następnie przyszedłem na trening w takim stanie. Wchodzę do szatni, a trener, jak tylko mnie zobaczył, dał mi dwie minuty, bym ją opuścił.
W materiale z TVN24 podawano, że była to tylko jedna minuta. Trener potwierdził jednak, że rzeczywiście były to właśnie dwie minuty.
Tak. Dał mi dokładnie dwie minuty, bym wyszedł z szatni, i dodał: „Twoja umowa jest rozwiązana”. Tych słów nie zapomnę nigdy w życiu. To zostanie w mojej głowie. Wtedy akurat zareagowałem, bo wszyscy zawodnicy siedzieli w szatni i patrzyli na mnie. Tony mi tłumaczył słowa trenera. Odpowiedziałem mu, że opuszczam jego szatnię, ale że mojej umowy nie jest w stanie rozwiązać, bo nie z nim ją podpisywałem. On jest normalnym pracownikiem tak jak ja. Ja mam umowę z klubem i to klub może zdecydować, czy umowa jest rozwiązana czy nie.
Warto też dodać, że na początku miałem umowę na 2,5 tysiąca złotych na miesiąc. Potem zaproponowano mi 1,5 tysiąca złotych i zakupy co tydzień za tysiąc złotych. Na pierwsze zakupy poszliśmy do Lidla i kupiliśmy to, co chciałem. Potem nie robiliśmy zakupów przez następne dwanaście dni, aż w końcu dostałem siatki pełne jedzenia. Byłem zadowolony, od razu je rozpakowałem, pochowałem wszystko do lodówki, bo było już grubo po 21.00.
Następnego dnia chciałem gotować maffé i yassę, senegalskie dania na bazie kurczaka, które często przyrządzałem. Jak otwierałem opakowania, a patrzę zawsze automatycznie na datę terminu przydatności, zobaczyłem, że jedzenie ważne jest jeszcze tylko przez trzy dni. Pewnie ktoś poszedł do jakiegoś sklepu i kupił to wszystko z wyprzedaży o 50% tańsze. Dostałem najtańsze rzeczy i miałem to jeść.
Czyli oszczędzano na tobie?
Tak myślę. Nie widzę innego powodu, by człowiek szedł do sklepu i kupował rzeczy, których termin ważności kończył się za trzy dni.
Twoją sprawą i tym, co się później działo, zainteresowała się również radna Alicja Nowak. Jako osoba wpływowa miała duży wkład w jej nagłośnienie. Był zarzut ze strony prezesa Glinika Jarosława Rozpłochowskiego, że wykorzystała twoją sprawę do robienia sobie kampanii do przyszłych wyborów. Czy czujesz się wykorzystany?
Absolutnie nie. Nie czułem się w żaden sposób wykorzystany. Czułem się dobrze, bo okazała się dobrym człowiekiem. Nie musiała tego dla mnie robić.
Rozwiązano z tobą kontrakt dyscyplinarnie i musiałeś opuścić mieszkanie.
Rozwiązano moją umowę, dlatego też szybko opuściłem mieszkanie, bo nie chciałem żadnych problemów. W końcu byłem obcokrajowcem. Dodatkowo miałem jeszcze trzy miesiące zaległości w płatnościach. Na szczęście miałem trochę oszczędności. Wychodząc z szatni, zadzwoniłem do mojego menadżera Lou Sambou, który poradził mi, bym wyjechał na zachód, do Francji lub Włoch.
Menadżer Lou Sambou to dość znana postać w światku piłkarskim, przez lata związana z Krakowem. Pamiętam, że zajmował się sprowadzaniem piłkarzy z Afryki do Polski. Widywałem go jeszcze w latach 90. na stadionie Hutnika Kraków, któremu kibicuję. To on był odpowiedzialny za sprowadzenie do Nowej Huty pierwszego czarnoskórego piłkarza, Zakariego Lambo z Nigru.
Lou poznałem w Senegalu. Mieszkał w tym samym regionie, w Casamance. Nie był on dla mnie tylko menadżerem i nie był osobą anonimową, bo od wielu lat znał dobrze mojego tatę i ciotkę, a ja znałem jego rodziców. Będąc jeszcze w Afryce, Lou skontaktował się ze mną, ponieważ dostał informację, że dobrze gram w piłkę. Zapytał, czy byłbym zainteresowany wyjazdem do Polski. Odpowiedziałem, że tak, więc załatwił mi pozwolenie na pracę w Stali Rzeszów. Otrzymałem również wizę. Wsiadłem do samolotu łączącego Dakar z Brukselą, a w Luksemburgu czekał już na mnie samolot do Krakowa. Nie sądziłem, że będzie tu tak zimno, więc przyleciałem w krótkich spodenkach. Gdy wsiadałem do drugiego samolotu, wszyscy ludzie dziwnie się na mnie patrzyli. Nie rozumiałem, o co chodzi. Zrozumiałem dopiero, jak dotarłem do Krakowa. Odebrał mnie kolega Mario. Fajny gość. Nocowaliśmy jeden dzień w Krakowie, by następnego dnia udać się do Rzeszowa.
Jak rozwijała się twoja współpraca w menadżerem? W konflikcie z Glinikiem nie wykazał on większej inicjatywy. W jednym z wywiadów sugerował, że to nie był twój pierwszy wyskok.
Ma rację, bo miałem też problemy wcześniej w Rzeszowie. Na treningach często kopano mnie po nogach. Na początku nie reagowałem. W pewnym momencie nie wytrzymałem i oddałem kopniaka jednemu zawodnikowi Stali. On podbiegł do mnie i stanął przy mnie czoło do czoła. Nie rozumiałem jego intencji i odebrałem to jako atak na mnie. Po chwili uderzyłem go głową i zrobiła się afera. W Rzeszowie nauczyłem się pierwszych słów takich jak „kurwa”, bo trener zawsze mówił: „Kula, kurwa, biegaj”. Na treningach często miałem zmarznięte palce, których w ogóle nie czułem, ponieważ zawsze odśnieżaliśmy boisko przed ich rozpoczęciem. To było naprawdę straszne.
Prezes Rozpłochowski przytaczał jeszcze, że spóźniłeś się kiedyś na mecz, bo straciłeś poczucie czasu, grając na playstation?
Tak, to prawda. Uwielbiam playstation.
Też lubię. Mam playstation 4 i najbardziej lubię grać w Fifę.
Też lubię tę grę. Na pewno sobie kupię playstation 5, bo organizuję w domu turnieje z sąsiadami albo z kolegami z pracy. Codziennie gram pół godziny lub godzinę, zanim pojadę do firmy.
Brak znajomości języka polskiego musiał być sporym utrudnieniem. Czy kontrakty, które podpisywałeś w Stali i Gliniku, były tylko w języku polskim? Znałeś warunki umowy czy podpisywałeś w ciemno?
W ciemno nigdy umowy nie podpisałem. Wszystkie umowy, które miałem, były napisane w języku polskim i angielskim. Tak było w Stali Rzeszów i w Gliniku Gorlice też.
Wracając do Glinika, przez klub i całą tę sytuację omal nie zostałeś bezdomnym.
Tak, to jest fakt. Gdy kazano mi opuścić mieszkanie, musiałem mieszkać w hostelu przy rynku w Gorlicach. Po pięciu, siedmiu dniach zaczęło mi brakować pieniędzy, więc kazano mi opuścić pokój. Usiadłem na ławce w rynku. Dosiadł się do mnie pewien koleżka. Menel, nie menel, nie powiem, bo menel też człowiek. Dałem mu pięć złotych na papierosy i pogadaliśmy chwilę. Było zimno, więc zacząłem myśleć, do kogo by zadzwonić…
Opowiadaj dalej. Robi się coraz ciekawiej.
Zadzwoniłem do Miśka, czyli Michała, i Bolka, dwóch synów pewnej Haliny. Dali mi do telefonu swoją mamę, której opowiedziałem o mojej sytuacji. Kiedyś poznałem ich, wracając do Gorlic z Krakowa, dokąd pojechałem na jeden dzień. Wracaliśmy tym samym autobusem. Ustąpiłem jej miejsce siedzące, bo była z dziećmi i miała dużo bagaży. Będąc już w Gorlicach, pomogłem im nieść te bagaże do domu i tak się zaprzyjaźniliśmy. Od tego dnia, zawsze jak miałem czas w niedzielę, chodziłem grać w piłkę z bliźniakami, którzy przy okazji uczyli się przy mnie języka angielskiego. Po telefonie Halinka wraz z mężem i dziećmi przyjechała po mnie na rynek. Przez pół roku mieszkałem z nimi.
Jak duże było to mieszkanie? Z reportażu wynika, że przemieszkiwałeś w przedpokoju?
Tak. Spałem w przedpokoju, ale to dużo dla mnie znaczyło. Nie każdy Polak weźmie obcego do domu z ulicy, będzie go karmić i dawać zakwaterowanie za darmo. To, że spotkałem Halinkę na swojej drodze, bardzo mnie wzmocniło. Wtedy już wiedziałem, że chcę tu zostać. Pomimo tego, że wielu ludzi mi mówiło, bym stąd uciekał, przez Halinkę i osoby, które spotkałem później, wiedziałem, że Polska to jest to.
Jak skończyła się historia z Glinikiem?
Sprawa trafiła do PZPN. Chodziło o pieniądze. Skończyło się na tym, że po dwóch latach złożyłem pozew do sądu i w końcu wszystko mi wypłacili. Po przelaniu pieniędzy na moje konto chciałem je wszystkie przekazać Halince, ale ona odmówiła. Będąc u niej, dzięki Alicji Nowak nawiązałem kontakt z senatorem Prawa i Sprawiedliwości i działaczem sportowym klubu Kolejarz Stróże, Stanisławem Kogutem. Wiza mi się kończyła i musiałem na czternaście dni przed terminem jej wygaśnięcia złożyć wniosek o kartę pobytu. Żeby to zrobić, musiałem mieć pracę i wtedy Kogut mi pomógł. Dostałem od niego umowę i mogłem trenować z Kolejarzem Stróże. Później zostałem wypożyczony do Grybovii Grybów.
W pamiętniku wspominałeś, że część zarobionych pieniędzy wysyłałeś do rodziny do Afryki. Musiało ci być ciężko, bo przecież potrzebowałeś utrzymać się w Polsce samodzielnie, a na dodatek nie dostawałeś wypłaty w Gliniku.
Moi rodzice włożyli wiele wysiłku. Sami nie mieli dużo pieniędzy, ale mi dali co mieli, bym mógł tutaj przyjechać. Nawet gdyby nic mi nie dali, to i tak po przyjeździe do Polski czuję się zobowiązany, żeby im pomagać. Każde dziecko powinno tak robić.
Wyszedłeś w końcu na finansową prostą?
Na finansową prostą bym wyszedł, gdybym został milionerem . Ale w życiu zaczynało mi być lepiej. Tak jak powiedziałem wcześniej, dzięki Halinie nawiązałem kontakty i później dotarłem na Śląsk, na zaproszenie Aleksandra Kurczyka. Dostałem mieszkanie i pracę w hotelu. Alek załatwił mi klub Górnik Wesoła z Mysłowic, gdzie dostawałem również wypłatę. Miałem dwie – w klubie i w hotelu, którego zresztą był właścicielem. Pracowałem i jednocześnie grałem w Górniku.
Nieźle. Górnik Wesoła grał wówczas w IV lidze. Bywa przecież, że piłkarze na tym poziomie rozgrywkowym nie dostają wypłaty. A praca, czym się zajmowałeś?
W budzie siedziałem, tzn. byłem parkingowym. Po prostu pracowałem na parkingu. Otwierałem i zamykałem bramę, sprzątałem, a w zimie odśnieżałem. To wszystko dzięki Alkowi, on jest drugą osobą po Halinie, której jestem bardzo wdzięczny. Będę im wdzięczny do końca życia. Alek jako człowiek nie musiał robić tego, co zrobił dla mnie.
A mieszkanie?
Mieszkałem wcześniej u Damiana w kamienicy na ulicy Armii Krajowej w Chorzowie-Batorym. Mieszkał tam jeszcze pies i papuga Zuza. Po pracy, jak wracałem do domu, papuga nie dawała mi spać i zawsze krzyczała „Jimmy, Jimmy” i „Kula, Kula”.
Można by powiedzieć, że „z deszczu pod rynnę”. U Pani Haliny przynajmniej było spokojnie.
Dla mnie to nie było z deszczu pod rynnę. Dla mnie to był pałac, bo jak człowiek nic nie ma i cokolwiek dostaje, to jest wdzięczny. Ma coś. Zawsze mogło być gorzej.
To jest dopiero paradoks. Egzotyczne gadające żyjątko uprzykrzyło ci życie, nie w Afryce, a w Polsce.
Faktycznie . W salonie nie było ogrzewania. Ja miałem ogrzany pokój, ale nie mogłem tej papugi trzymać u siebie, bo nie dawała mi spokoju. Byłem zły, bo pracowałem do rana, a musiałem przecież odsypiać nocki. W końcu tak się wkurzyłem, że dałem Zuzę z powrotem do salonu, gdzie było zimno. No i wtedy papuga przemarzła. Jak się obudziłem, to się zdziwiłem, bo nie słyszałem już żadnego „Kula”. Wchodzę do salonu i widzę Zuzę, jak leży. Była twarda jak kamień. Musiałem szybko odpalić kuchenkę i ogrzać ją przy ogniu. Niestety zdechła. Niech Pan Bóg czuwa nad nią.
Co na to Damian, gdy wrócił?
Damian był mocno wkurzony i mówił: „Kurwa, nawet w tej Afryce nie wiedzą, kim jest ten Murzyn”. Damian to fajny gość. Był na mnie zły, ale potem minęło kilka dni i mu przeszło.
Po tym wszystkim można było wypchać tę papugę, żeby stała w salonie.
No tak, ale wiesz, ze sztuczną papugą jest trochę dziwnie. Myślałem o tym, żeby ją wypchać, ale się nie udało.
Można powiedzieć, że problemy to twoja specjalność.
Nie, nie, nie. Problemy miałem jak każdy facet, który ma dwadzieścia lat i porzucił kraj. Opuścił go i dotarł do Polski, gdzie nie znał języka. Oczywiście jak spotkasz ludzi, którzy życzą ci źle lub chcą wykorzystać, to sytuacja staje się niebezpieczna. Ale to nie były problemy za problemami, bo miałem też dużo szczęścia. Gdziekolwiek miałem problem, znajdował się ktoś, kto był gotowy mi pomóc. Nie wszyscy mieli takie szczęście jak ja.
Czyli czujesz się szczęściarzem.
Naprawdę czuję się szczęściarzem, bo gdybym nie spotkał Haliny, Alka, a później też Leszka i jego żony, to byłoby 20 tysięcy razy gorzej.
Mimo wszystko, gdy pojawiały się problemy, to nigdy nie dawałeś sobie w kaszę dmuchać. Czy spotkałeś się z problemem rasizmu na stadionach? Z moich obserwacji wynika, że taki prymitywny rasizm, jak naśladowanie odgłosów małpy czy rzucanie w piłkarzy bananami, nasilił się w Polsce po 2000 roku. Wcześniej, w latach 90., gdy na trybunach było sporo skinów, takich zachowań mimo wszystko nie było.
Miałem takie sytuacje, a jedna była w Rzeszowie. To wydarzenie mnie wtedy zszokowało. Grałem w drugiej drużynie Stali Rzeszów, chyba przeciwko ŁKS Stal Łańcut. Nie widziałem tego dobrze, ale pewien siedemnastolatek rzucił we mnie bananem i przeklinał do mnie. Gdy mecz się skończył, chciałem wyjaśnić mu parę spraw, ale w końcu sobie odpuściłem. Później wniosłem skargę do sądu. Dwa lata po tym zdarzeniu dostałem pismo z Łańcuta. Miałem stawić się w prokuraturze, był tam też ten chłopak i jego rodzice. Pojechałem wtedy z Haliną, która mi w tym towarzyszyła. Będąc na miejscu, powiedziałem, że zostawiam tę sprawę, bo wiesz, dla mnie to była tylko kwestia edukacji. Chciałem, by ten chłopak wiedział, że postąpił źle. Sprawa rozeszła się po kościach, a jego rodzice przeprosili mnie wtedy za to.
A druga?
Najgorsza rzecz, jakiej doświadczyłem, miała miejsce nie na boisku, ale na mieście, w Katowicach. Wracałem do domu tramwajem. Był wieczór około 21.00, gdy na zewnątrz zobaczyłem pijanych skinheadów z piwami w rękach. Siedziałem wówczas przy oknie. Gdy jeden mnie zauważył, krzyknął: „Murzyn!” i z całej siły rzucił butelką w kierunku tramwaju. Ja co prawda się uchyliłem, ale szyba została rozbita. Motorniczy otworzył wszystkie drzwi i stwierdził, że dalej nie pojedzie i dzwoni na policję. Pierwszy raz w Polsce czułem, że moje życie jest zagrożone. Jeden z nich, ten najbardziej pijany, wszedł pierwszymi drzwiami, dwóch pozostałych ustawiło się w tyle. Miałem kilka sekund na decyzję, jak zareagować. Musiałem antycypować, czy iść do tych pierwszych drzwi, na gościa, który był najbardziej pijany według mojej analizy, czy może w drugą stronę. Wybrałem tę pierwszą opcję. Przytrzymałem się górnych poręczy i obiema nogami go odepchnąłem. Wylądował na asfalcie, a ja wyskoczyłem z tramwaju i uciekłem na plac Wolności. Przy klubie Pomarańcza był postój taksówek, więc wsiadłem do jednej i powiedziałem kierowcy, by ruszał w kierunku Chorzowa. Z tego wszystkiego następnego dnia kupiłem sobie pistolet gazowy.
Okazałeś się nie tylko twardzielem na boisku, w tramwaju, ale też na parkingu. Opowiadałeś mi także tę historię.
Sprawa dotyczy dyrektora hotelu, w którym pracowałem. To w sumie też był supergość. Wszyscy się go bali, każdy musiał być w pracy na czas, bez wymówek. Pewnego dnia kazał mi umyć swój samochód. To był czarny mercedes, jego prywatny, a nie firmowy. Gdy wydał mi polecenie, odpowiedziałem, że jeżeli tego chce, musi mi za to ekstra zapłacić, bo to nie jest hotelowy samochód. Wtedy zadzwonił do Alka i mu powiedział: „Kurwa, co za Murzyna mądralę mi dałeś, ja go stąd wyrzucę!” . Alek stwierdził później, że ta praca i tak była dla mnie za ciężka. Odśnieżanie i tak dalej. Chciał, żebym się bardziej skupił na grze w piłkę. Dał mi pracę, która do tej pory była chyba najpiękniejsza w całym moim życiu. Dokarmiałem jego psy.
No nie. Najpierw papuga, a teraz psy.
Tak. Teraz psy miałem karmić. Nazywały się Ado i Med. To były bernardyny. Imiona wzięły się stąd, że Alek miał firmę, która nazywała się Ado-Med, zajmującą się opieką medyczną. Psy były adoptowane ze schroniska i właśnie takie imiona dostały. Praca polegała na ich karmieniu, choć miałem też inne zajęcia, np. czasami kosiłem trawę. Potem wyprowadziłem się od Damiana do Świętochłowic i zamieszkałem u Alka. Miał działkę z budynkiem z dwoma apartamentami. W jednym mieszkał pan Leszek z żoną Haliną. Ja zająłem drugi apartament z kolegą Jimmym.
Pamiętam, jak Alek mówił do Leszka, żeby się nami zajął, że jest odpowiedzialny za nas, żebyśmy nie chodzili głodni. I tak sobie dobrze mieszkaliśmy z Leszkiem, bo Leszek to jest zajebisty człowiek. Kiedyś remontowali nasze główne mieszkania i musieliśmy mieszkać obok, na terenie dużego pałacu. Za ogrzewanie służył nam piecyk, do którego trzeba było stale dokładać drewna. Kiedyś się zepsuł i zadymiło się całe pomieszczenie. Zadzwoniłem wtedy do Leszka i powiedziałem mu moją niewyraźną polszczyzną, że „piesek” się zepsuł. Źle mnie zrozumiał i tylko odpowiedział: „Wiem, wiem, wiem, Ado trochę kuleje, ale jutro pojadę z nim do weterynarza” .
A piłka? Jak ci się wiodło w klubie? W Górniku Wesoła grałeś długo, bo aż pięć sezonów.
Tam było super i zdobyłem cenne doświadczenie. Prezes klubu był moim kolegą i w ogóle to był bardzo fajny gość. Lubiłem się z trenerem i resztą zawodników. Mogę powiedzieć, że spędziłem w tym klubie piękny czas. Przyjeżdżając do Polski, myślałem o tym, że zagram w Ekstraklasie, bo talentu mi nie brakowało. Po dwóch latach gry w Górniku Wesoła zacząłem jednak myśleć o planie b, czyli o życiu po karierze. Wtedy zacząłem się uczyć. Zapisałem się na francuski uniwersytet z nauką online. Jednorazowo na początku zapłaciłem za niego 600, a potem trzy razy po 200 euro. Większe koszta miałem podczas obrony, bo musiałem lecieć do Francji i z powrotem. Opłaciło się. Jeśli chodzi o same studia, to chciałem wybrać taki kierunek, który by mnie pasjonował. Zawsze lubiłem matematykę, więc zacząłem się uczyć programowania. Bywało, że siedziałem w pracy na parkingu z komputerem. Gdy nie było samochodów i wszyscy szli już spać, to uczyłem się do rana.
Nie miałeś nocnych kontroli? Pracowałem kiedyś jako ochroniarz. Pamiętam, że nieraz szef przychodził o późnych godzinach, by sprawdzić, „co słychać”. Jeden z szefów nawet przybiegał, bo uprawiał jogging w okolicy.
Nie, u nas kontroli nie było. Pracowałem z Marcinem, który był moim przełożonym, ale on kończył o 16.00 i wracał do domu. Czasami recepcja dzwoniła do nas wieczorami, gdy podjeżdżał jakiś samochód i trąbił, bo nikt przez chwilę nie otwierał bramy. Ale kontroli nie było.
Po otrzymaniu certyfikatu długo szukałeś pracy jako programista?
Niedługo. Pewnego dnia poszedłem do Alka i mu powiedziałem, że szukałem pracy i ją znalazłem. Dostałem ją w Capgemini w Krakowie w dziale finansów. Poinformowałem go o wszystkim i podziękowałem za pomoc, którą od niego otrzymałem.
Czyli znowu przeprowadzka?
Nie od razu przeprowadzka. Przez pierwsze cztery, pięć miesięcy pracowałem w Krakowie, ale dalej mieszkałem w Katowicach. Jak już znalazłem odpowiednie mieszkanie, to się tam w końcu przeprowadziłem. W tym okresie nocowałem u kolegi Sekou Camara, piłkarza i trenera z Senegalu lub w hostelu na krakowskim Kazimierzu. Tam były pokoje wieloosobowe, gdzie swoje bagaże trzeba było zamykać na kłódkę pod łóżkiem. Bywało, że spędzałem w takim hostelu cały tydzień. No i tak kombinowałem przez kilka miesięcy. Obecnie pracuję w Cisco Systems i gram w A-klasowym klubie Iskra Głogoczów.
Cisco to dość znana marka w Krakowie. Znam parę osób, które tam pracowały. Czym się tam zajmujesz i czy ci się to podoba?
To jest miejsce, w którym zawsze marzyłem być. Lepszej pracy nie da się znaleźć. Zajmuję się integracją systemów. Pracujemy teraz zdalnie. Nawet jak nie było pandemii, to nie miałem obowiązku jechać do biura. Do firmy jeżdżę tylko wtedy, gdy chcę zagrać na PlayStation z kolegami albo jak mam kłopot z dzieciakami.
Widziałem cię parę razy w meczach Iskry. To już chyba tylko hobbystyczne granie?
Teraz to już gram tylko dla zabawy, żeby nie mieć zbyt dużego brzucha, bo żona dba o moje zdrowie. To fakt, to już tylko hobbystyczne granie. Ostatnio doskwierał mi ból w okolicy miednicy, ale na szczęście mam kilka spotkań u fizjoterapeuty.
Rzeczywiście przybrałeś nieco na wadze, porównując do twojej postury z początków kariery w Polsce.
Gdybyś miał żonę taką jak moja, to też byś na 100% przytył. Muszę jednak trzymać formę, żeby mieć siłę, by uczyć swoje dzieciaki gry w piłkę. Mają te same geny co ja, więc Polska ma chyba szanse na jakiś puchar świata.
Lepsze obiady żony czy gorlickie kurczaki?
No oczywiście obiady żony . Skądkolwiek wracam do domu na obiad, zawsze jest to najlepszy posiłek. Żona gotuje zajebiście. No ale gdyby nie gorlickie kurczaki, to nie poznałbym żony, która przyrządza zdecydowanie lepsze. Nawiązując do jedzenia, to Halinka ze Śląska też dobrze gotowała. Robiła genialną roladę. Uwielbiałem jej ciasteczka. Z Leszkiem dalej mam kontakt, to są moi bliscy przyjaciele. Przyjeżdża do mnie, żeby kosić trawę. Jak już przyjedzie, zawsze to robi. Jeśli widzę, że jest za wysoka, do kolan, to znaczy, że Leszka jeszcze nie było.
Wystąpiłeś też na youtube’owym kanale Łączy nas piłka w humorystycznym programie pt. Koulaty Thiam – programista z Senegalu w polskiej okręgówce. Bardzo ciekawy materiał. Miałeś wówczas roczny epizod w LKS Śledziejowice pod Krakowem. Jak to w końcu było z tą flaszką? Poszedłeś za płot z kibicami po meczu?
To byli superkibice. Zawsze siedzieli obok, gdy grałem. To byli starsi fani, którzy po meczu zawsze zapraszali mnie na flaszkę. Czasami się z nimi napiłem.
W Głogoczowie też?
Nie. W Głogoczowie tylko dają mi piwo, tzn. proponują mi, bym się z nimi napił, ale do Głogoczowa zawsze jeżdżę samochodem, więc nie mogę. Zabieram je do torby i w drogę.
A fryzura? Dawniej wyglądałeś groźniej z długimi włosami.
Tak, oczywiście. Dawniej miałem dredloki, ale żona je w końcu obcięła.
Miło było poznać twoją żonę Justynę. Jak długo się znacie?
Teraz będzie prawie cztery lata. Jesteśmy trzy lata po ślubie. Poznaliśmy się na jakimś spotkaniu integracyjnym z Capgemini. Pracowałem wcześniej w tym samym teamie, gdy zacząłem pracę w Krakowie. Jak już przeszedłem do Cisco, to ona zaczęła pracę w moim dawnym zespole w Capgemini. Wtedy właśnie znajomi z byłej pracy zaprosili mnie na piwo na Kazimierzu i tam spotkaliśmy się pierwszy raz.
W jakim obrządku był ślub? Senegal jest krajem muzułmańskim, więc chyba też jesteś wyznawcą islamu?
Tak, jestem muzułmaninem, ale ślub mieliśmy tylko w urzędzie, tutaj w Polsce.
Koulaty Thiam za dziesięć lat?
Chyba będę dyrektorem. Albo we własnej firmie, albo gdzieś indziej.