- W empik go
Afrykańska elektronika - ebook
Afrykańska elektronika - ebook
Polska emigracja w Wielkiej Brytanii - wyobrażenia rozbijają się o rzeczywistość, a kulturowy miszmasz generuje sytuacje zupełnie nie-do-pomyślenia!
Cztery opowiadania, których głównym tematem jest emigracja. Polacy marzą o tym, by wyjechać do Wielkiej Brytanii lub - gdy są już na miejscu - na własnej skórze doświadczają jej trudów. Na tym tle rozgrywają się wydarzenia pierwszoplanowe. Były funkcjonariusz ZOMO z dumą opowiada o swojej przeszłości. Polski robotnik wraz z czarnoskórym kolegą postanawia siać śmierć przy pomocy magii voodoo, a inny utrzymuje się z przemytu kokainy. Che Guevara-zombie urządza sobie rajd po Starym Kontynencie, by upolować dla Fidela Castro młode dziewczyny. Fantastyka miesza się z thrillerem i horrorem, a lektura przypomina jazdę bez trzymanki po górskich serpentynach!
Brawurowa książka przypadnie do gustu fanom twórczości Malcolma XD.
Jan Krasnowolski (ur. 1972) - polski pisarz urodzony w Krakowie, zamieszkały w Wielkiej Brytanii. Temat emigracji jest stale obecny w jego twórczości. Wnuk Jana Józefa Szczepańskiego. Jego opowiadania były publikowane w takich magazynach jak "Machina", "Lampa" czy "Odra". Związany ze środowiskiem Korporacji Ha!art. Największe uznanie przyniosły mu zbiory "Afrykańska elektronika" oraz "Syreny z Broadmoor".
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-5683-5 |
Rozmiar pliku: | 690 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. Kamień
Rzucony pewną ręką leci wysoko, w przejrzyste, skute mrozem niebo. Nabiera wysokości lekko, jakby nagle za sprawą jakiejś magii został zmieniony w ciemnego, tnącego powietrze ptaka. Trwa to kilka sekund, potem grawitacja przejmuje kontrolę i bryła zmienia kierunek. Pędzi teraz po krzywej balistycznej w dół, w stronę ziemi, w kierunku zbitej grupy ludzi w zielonych mundurach. Ponieważ w powietrzu rozchodzi się dym z petard, kamień zostaje zauważony dosłownie w ostatniej chwili. Mężczyzna znajdujący się na jego drodze próbuje zrobić unik, jednocześnie zasłaniając się plastikową tarczą z napisem MILICJA.
Na nic.
Tarcza pryska w kawałki a kamień uderza w hełm z przezroczystą przyłbicą.
Głowa przyjmuje na siebie impakt uderzenia.
Mężczyznę osuwa się na ziemię.
– Cięcie! Stop!
2. Wiatr historii
Wnętrze transportera wypełnia półmrok i zaduch. Smród przepoconych mundurów, kilkudniowych skarpet, przetrawionej wódy miesza się z odorem męskich, niedomytych ciał. Do tego tłusta woń rozgrzanego smaru i ropy, niespokojny zapach bojowego sprzętu. Silnik ryczy jak rozjuszony zwierz, wszystko trzęsie się, wibruje i kiedy pojazd podskakuje na lodowych koleinach, a stłoczeni jak sardynki w puszce mężczyźni nerwowo ściskają mokre od potu rękojeści szturmowych pałek. Ich nieruchome, napięte twarze oświetlone trupio żółtym światłem wyglądają jak pośmiertne maski, jak woskowe odlewy zdjęte seryjnie w polowej kostnicy. Na kolanach kaski z przeźroczystymi przyłbicami, oparte o podłogę tłoczone w plexi tarcze z napisem MILICJA. Od strony przedziału kierowcy dochodzą nieustannie trzeszczące, zakłócone komunikaty radiowe, meldunki z innych wozów, rozkazy z centrum dowodzenia.
– Tu Obserwator. Melduję: większa grupa opuściła fabrykę, zmierza w kierunku centrum, powtarzam: idą w kierunku centrum! Mamy grupę kilkuset, może nawet tysiąc robotników, skandują wywrotowe hasła.
– Tu Sroka! Tu Sroka! Przyślijcie więcej ludzi i sprzęt. Powtarzam: potrzebne posiłki z Hydromilem!
Z tego radiowego chaosu przebija się znany wszystkim głos komendanta jednostki.
– Tu Dowódca grupy, do wszystkich jednostek. Rozkaz jest, żeby rozgonić demonstrantów, nie dopuścić ich do centrum!
Głos jest zimny i pozbawiony emocji.
– Demonstracja ma być stłumiona, jest bezwzględny rozkaz, żeby opanować sytuację! Macie rozpędzić wpizdu tą chołotę, za wszelką cenę. Powtarzam: za wszelką cenę!
– Posiłki, gdzie te posiłki, dawać kurwa posiłki – drze się ktoś jak oszalały, ignorując całkowicie dowódcę. – Tam ich jest, kurwa, co najmniej tysiąc, mają brechy i rzucają kamieniami! Nie damy rady ich zatrzymać!
Wypełniony zomowcami SKOT pędzi przez miasto. Ostro, na tyle, na ile pozwala zalegający jezdnię śnieg i dziesięciotonowa masa, ośmiokołowy potwór bierze zakręty. W pewnym momencie, ignorując wszelkie zasady ruchu drogowego, wóz bojowy przecina środek ronda, przebija się przez zaspę, ścina młode jodełki posadzone kilka lat temu w czynie społecznym przez aktyw ZSMP. Potem, jakby się nic nie stało, znowu wskakuje na jezdnię, wjeżdża w jednokierunkową ulicę pod prąd, niemal taranując burosine autko nadjeżdżające z przeciwka.
Tylko rozpaczliwy manewr ratuje kierowcę malucha przed śmiercią, bury fiacik kręci bączka, po czym wbija się w zaspę na poboczu. Nieopodal, na przystanku stoi najnowsza zdobycz cywilizacji – żelazny kubeł wypełniony żarzącym się koksem. Czterech krzepkich żandarmów, z automatami przewieszonymi przez plecy, pochyla się nad koksiakiem grzejąc zmarznięte dłonie. Na widok kierowcy, który niezgrabnie gramoli się z wbitego w zaspę auta, wybuchają zgodnym śmiechem.
– Spałujem klienta dla rozgrzewki? – rzuca dowódca patrolu.
Chłopakom nie trzeba dwa razy powtarzać, ochoczo chwytają za pałki.
Tymczasem transporter jest już daleko, nadal pędzi przez sparaliżowane mrozem i skute strachem miasto.
Chuj by to strzelił, dzisiaj będzie gorąco, myśli kapral Heniek Jucha, siedzący w samym tyle pojazdu, zaraz koło włazu. Z nerwów aż wierci go w żołądku, coś tam bulgocze i rozpiera kiszki. Być może to wczorajszy mielony z kantyny – chłopaki mieli podejrzenia co do świeżości tego artykułu. Gadali między sobą, że do tych mielonych kucharz musiał wjebać jakieś nieświeże ścierwo albo psa razem z budą.
Ale przede wszystkim nerwy, to one powodują ściskanie w żołądku. Parszywa służba, lepiej już było się wkręcić do drogówki. Nie musiałby siedzieć w koszarach i codziennie wracałby do domu, do Mariolki.
Ledwo rok po ślubie… normalnie, szkoda gadać.
Było iść do drogówki, drogówka to jest odpowiednia ścieżka kariery. Śmigasz se po ulicach motorem albo parkujesz przy wyjeździe z miasta i tylko wlepiasz frajerstwu mandaty, kasa sama wpada do ręki. Masz święty spokój i wcale nie zostajesz wplątany w politykę, a najgorsza fucha jaka może ci się trafić to kierowanie ruchem na jakimś skrzyżowaniu. Każdy wie, chłopaki z drogówki po kilku latach służby stawiają sobie chałupy pod miastem, jelenie złapani na suszarkę fundują im dostatnie życie.
Natomiast Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej to normalna chujnia i niczego nie możesz być pewien. No i przede wszystkim stres, więc nic dziwnego, że chłopaki chleją na potęgę. A co tam mają innego do roboty, skoro skoszarowani od miesięcy? Nastroje społeczne wcale się nie ochłodziły w tym grudniowym mrozie, a oni są na pierwszej linii. Od dłuższego czasu regularnie wysyłani do tłumienia demonstracji. Chuj, że za każdą akcję idzie premia, kiedy zbiorowe, uliczne protesty niezadowolonej ludności bywają coraz bardziej gwałtowne, coraz częściej przeradzają się w regularne bitwy. Trzech z ich plutonu już wylądowało na intensywnej – dwóch z poważnymi urazami czaszki, jeden oblany jakimś kwasem.
Dzisiaj szykuje się poważna zadyma z robolami, zdeterminowanymi i wkurwionymi strasznie, każdy z chłopaków w tym transporterze ogarnia doskonale, że zaraz będzie gorąco. To nie to samo, co demonstracja pod kościołem albo wiec zbuntowanych studenciaków; tam wystarczy trochę gazu, lekko prysnąć z polewaczki i naród się rozpierzcha, a takim, co spieprzają za wolno, można jeszcze przełożyć lolą przez plecy i już pozamiatane.
Tutaj może być ciężko...
Na odprawie, dowódca jednostki powiedział wyraźnie: sytuacja na mieście, na zakładach musi być opanowana, bez względu na koszty. Nie bez powodu major Dziuba wydał magazynki z ostrą amunicją. Kiedy fasuje się amunicję, wiadomo, że będzie przejebane. Oprócz tego przed samą akcją każdemu dali prochy i po szklance gorzały na łeb. Mówili, że to dla uspokojenia nerwów. Gorzała kręci jak zwykle ale proszki albo za słabe, albo jeszcze nie zaczęły działać, bo Heniek nie czuje się ani trochę spokojniejszy. Dosłownie nim telepie, całe kolana i ręce też.
Patrzy dookoła, żeby zobaczyć, czy innych też tak telepie, ale ciężko mu ocenić, bo całym wozem rzuca i trzęsie. Więc pociesza się, że to od jazdy nim tak telepie, choć w głębi duszy wie, że prawda jest inna.
Że też musiało na niego, na jego jednostkę trafić – pieprzona huta stali. Już teraz wiadomo, że będzie przejebane – same chłopy twarde, ciężką robotą zahartowane, w dodatku nie idą z gołymi rękami.
Góra chyba wiedziała dużo wcześniej, że do akcji dojdzie, bo nie dalej jak wczoraj przygotowano im szkolenie ideolo. Z patriotyzmu, znaczy się. Bo, jak powiada major Dziuba: Ojczyzna jest jak matka, Ojczyznę kochać trzeba i szanować, a jak ktoś Ojczyzny kochać nie umi – my go nauczymy...
Takie jest nasze szlachetne zadanie!
Jak zwykle spędzono ich do auli, gdzie stał już przygotowany stół przykryty flagą, na nim tradycyjnie mineralna oraz słone paluszki. Z tyłu wielki napis, wykonany przez kotów w ramach czynu społecznego. Wycięte z kartonu litery zapewniały o przyjaźni polsko – radzieckiej.
Cała sala salutowała, kiedy zjawił się dowódca jednostki, razem z nim przyszedł jakiś cywil. Wysoki, zwalisty mężczyzna koło pięćdziesiątki, szpakowaty, w garniturze w jodełkę i z teczką pod pachą. Jednym słowem – partyjny inteligent.
Podczas gdy major Dziuba ryczał baaa-czność – spooo-cznij, cywil założył okulary w rogowej oprawie i rozglądał się po sali. Pełnym powagi wzrokiem wodził po znudzonych twarzach zomowców.
– To jest towarzysz Gierciuch z Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego – ogłosił dowódca. – Towarzysz Gierciuch będzie was szkolił ideologicznie.
Tubalny głos towarzysza Gierciucha rozległ się ponad głowami zebranych w sali, ledwo ten stanął za zaimprowizowaną mównicą. Zaczął mówić powoli, potem się rozkręcił. Słowa takie jak „Ojczyzna”, „trud”, „obowiązek” i „poświęcenie” padały często – gęsto.
Towarzysz Gierciuch odniósł się do wiekowej tradycji polskiego oręża, honoru, dumy narodowej. Jego oczy ciskały gromy, kiedy wspomniał o warchołach, wichrzycielach, którzy tą dumę szargają odbijanymi na powielaczu ulotkami, hasłami wypisywanymi na murach, na nielegalnych wiecach mącą w głowach klasie robotniczej. Przypomniał słuchaczom o dysydentach, różnych Kuroniach i Michnikach, którzy sieją zamęt i anarchię, napędzani brudnymi dolarami CIA, sterowani przez Radio Wolna Europa.
Towarzysz Gierciuch aż dostał wypieków, kiedy mówił o podżegaczach i zdrajcach, którzy sprzedają Ojczyznę za waluty. Oraz złoto przysyłane w paczkach z Zachodu. Gadał do znudzenia o niemieckich rewanżystach, potomkach nazistów oraz esesmanów, którzy tylko czekają, żeby z powrotem odzyskać nasze Ziemie Odzyskane, zabrać sobie Wrocław oraz Opole, wprowadzić tam opłaty za autostrady. Nadmienił o agentach obcych mocarstw, którzy planują obalić ustrój, wprowadzić kapitalizm i wyzysk robotnika. Jeśli im się uda – wszędzie wejdą amerykańskie korporacje, postawią swoje makdonaldy, supermarkety z niezdrowym jedzeniem, szpitale, gdzie będą masowo uśmiercać Polaków za pomocą aborcji oraz eutanazji. Przejmą szkoły, w których zabronią używać języka polskiego. Wykupią wszystkie gazety, przejmą publiczne radio i telewizję, aby sączyć toksyczny jad w serca Polaków. Prać ich mózgi oraz ogłupić do szczętu, złamać, zmusić do masowej emigracji. Gdyż ich celem jest zalać nas chłamem i pornografią, zniszczyć piękną naszą kulturę i folklor. Odebrać tożsamość narodową, doprowadzić do kolejnego rozbioru. Zakuć w kajdany, skundlić i upodlić.
Niespodziewanie towarzysz Gierciuch przerwał, głęboko się zamyślił. Przez chwilę rozglądał się po sali wypełnionej znudzonymi chłopakami ze szturmówki, jakby starał się przypomnieć sobie, jak właściwie się tu znalazł i co on tu, do cholery, robi. Po chwili odezwał się znowu, a jego głos aż drżał od wzruszenia.
– Powiem wam teraz coś, co musicie zapamiętać, towarzysze. Na waszych barkach spoczywa misja ocalenia Ojczyzny. Jesteście jak nasze rycerstwo pod Grunwaldem, jak husaria pod Wiedniem, jak dywizja kościuszkowska pod Lenino, rzucona na pierwszą linię.
Rozpalonym wzrokiem powiódł po twarzach słuchaczy.
– To wy, właśnie teraz, tworzycie historię.
3. Zadyma
SKOT hamuje gwałtownie, upchani w jego wnętrzu jak sardynki zomowcy lecą do przodu.
– Wypad, kurwa, wypad! – drze się Dziuba siedzący koło kierowcy i Heniek zaczyna nerwowo szarpać za klamkę włazu. Popchnięty przez kogoś wypada na śnieg, prawie się przewraca. Mruży oczy, oślepiony przez światło dzienne, przez zalegającą wszędzie biel, potrzebuje dobrych kilku sekund, żeby cokolwiek wyraźnie zobaczyć.
W pobliżu stoi już pięć innych transporterów, kilka nysek, okratowane autobusy, z oddali nadjeżdża polewaczka. Wozy stoją puste, tylko kierowcy wciąż grzeją silniki, błękitne kłęby spalin z rur wydechowych walą w mroźne powietrze. Kawałek dalej ponad setka zomowców tworzy zwarty szereg, Heniek widzi ich szerokie, obciągnięte szarozielonym moro plecy. Zomowcy jak tama zamykają ulicę, tarcza przy tarczy, szturmowe pałki w dłoniach.
Naprzeciw milicji, w odległości kilkudziesięciu metrów, stoi gęsty tłum. Same rosłe chłopy w kufajkach, ich zacięte twarze nie wróżą nic dobrego. Dziuba rzuca krótkie komendy, każe grupie formować szyk, wesprzeć kordon blokujący ulicę. Heniek i jego grupa dołączają do kordonu, ustawiają się w drugi szereg. Szczekliwy głos z megafonu rozchodzi się w mroźnym powietrzu, nawołuje tamtych do rozejścia się. Heniek, którego kiszki wypełnia teraz płynny strach, widzi naprzeciw harde, zacięte twarze i wie, że choćby głos z megafonu obiecał im górę złota i jeszcze po skrzynce wódy na głowę to i tak nie ma chuja, tamci nie odpuszczą. Sprawy zaszły już tak daleko, że nie ma odwrotu, dzisiaj poleje się krew. Brakuje tylko rozkazu dowódcy, żeby ruszać naprzód, ale ten ciągle zwleka.
Dowódca, jak się właśnie okazuje, właśnie podejmuje ostatnią, desperacką próbę pokojowego rozwiązania całej sytuacji.
Heniek, a wraz z nim reszta chłopaków, muszą rozstąpić się na boki, kiedy przez kordon przeciskają się emisariusze. Dwóch oficerów powoli, z ociąganiem przemierza plac, kieruje się w stronę robotników. Jeden z posłańców trzyma w rękach dwa podłużne, lśniące w słońcu kształty.
– Ty, stary naprawdę myśli, że tym ich zatrzyma? Dwoma flaszkami gorzały? – pyta Heńka stojący w szeregu zaraz obok Ziutek Stypuła, także kapral, który wstąpił do ZOMO aby odrobić służbę wojskową i już został.
Heniek myśli dłuższą chwilę, zanim właściwa odpowiedź przychodzi mu do głowy.
– Chuj wie, Ziutek – mówi. – Zatrzyma nie zatrzyma, spróbować zawsze warto. Flaszka czasami czyni cuda, a dwie – to już w ogóle...
Widocznie jednak nie tym razem. Kiedy wreszcie dwaj zomowcy stają przed robotnikami, sprawy dzieją się szybko.
Jakiś wąsaty robol, stojący na czele tego całego zaciętego tłumu, wyciąga ręce i odbiera butelki. Po czym ostentacyjnie grzmoci nimi o ziemię, aż szkło tryska oficerom na buty. Choć dystans jest za daleki i nie słychać słów, które przy tym padają, po minach powracających posłańców widać, że ich misja negocjacyjna zdecydowanie nie przyniosła oczekiwanego efektu.
Teraz zdarzenia toczą się już bardzo szybko. Ledwo powracający posłańcy przenikają z powrotem przez kordon, dowódca wydaje rozkaz. Zomowcy ruszają, uderzają pałkami w tarcze, wybijając regularny rytm, który ma za zadanie dodać im odwagi i zniszczyć psychicznie przeciwnika. Tyle, że przeciwnik nie daje się zastraszyć. Wznosząc do góry pałki i brechy, ściskając w dłoniach kamienie i butelki z benzyną, robotnicy ruszają na zomowców.
Dwa tłumy szarżują teraz naprzeciw sobie, odległość zmniejsza się z sekundy na sekundę. Heniek biegnie razem z innymi, ściskając pałkę z całych sił i dziękując w myślach Opatrzności, która ustawiła go w drugim szeregu.
Wokół krzyk, strzelają petardy, wtedy właśnie dochodzi do starcia. Tłum wściekłych robotników wali centralnie na kordon milicji, pierwszy szereg przyjmuje na siebie główny impet. Dwie masy ludzkie zderzają się ze sobą, plac w jednej chwili wypełnia się hukiem, dymem oraz wrzawą. Heniek widzi, widzi jak ten idący przed nim dostaje metalowym prętem po kasku, przyjmuje na głowę straszliwe uderzenie, które posyła go prosto na glebę. W innej sytuacji Heniek pewnie by pomógł, zajął by się jakoś rannym kolegą, ale teraz nie ma na to czasu. Adrenalina dosłownie z niego paruje, czuje teraz jakąś wielką siłę, która wychodzi ze środka, z jego trzewi i bebechów. Ta moc dosłownie roznosi go na kawałki. Już nie ma strachu, nie ma nerwów, Heniek czuje się jak robot i jedyna rzecz, o jakiej myśli to unieść pałkę i zaprawić nacierającego robola.
Udaje mu się wyprowadzić celne uderzenie w głowę i facet w kufajce, z biało-czerwoną opaską na rękawie leci z nóg. Heniek dokłada leżącemu lolą, potem jeszcze poprawia z buta. Śnieg wokół barwi się na czerwono, co razem pięknie się komponuje, przywodzi Heńkowi na myśl flagę wiszącą w auli garnizonu. Przypominają mu się słowa towarzysza Gierciucha, o chwale polskiego oręża.
Tak się tworzy Historię!
Heniek z zapałem rzuca się w wir walki.
Z tyłu wciąż strzelają petardy, po ziemi ściele się dym, wzniosłe okrzyki mieszają się z ordynarnymi przekleństwami, jęki bitych i rannych rozlegają się ze wszystkich stron. Walący pałką na lewo i prawo Heniek widzi sceny jak z filmu o rycerzach. Jakiś robol okłada leżącego milicjanta jego własną pałką. Inny gromi zomowców ciężkim łańcuchem o grubych ogniwach, który zmienia się w jego rękach w straszną broń. Ziutek Stypuła, dla odmiany, rzuca lolę i zdobywszy stalową sztabę sieje spustoszenie w szeregach demonstrantów, kręcąc żelazem młynka, jak mieczem.
Obie strony walczą zacięcie i obie strony ponoszą straty, jednak to robotnicy wydają się zdobywać przewagę. Powoli lecz skutecznie spychają milicjantów do tyłu. Ci wycofują się, próbując jednocześnie odbudować tyralierę. Nie mają jednak już żadnej osłony – większość tarcz przy pierwszym starciu się rozpadła. Kostka brukowa okazała się twardsza od plastiku, który dosłownie pryska na kawałki.
Heniek znajduje się teraz w pierwszym szeregu, na lewym skrzydle, bez tarczy. Widzi, że robotnicy również trochę się wycofali. Trzymają bezpieczny dystans mniej więcej kilkunastu metrów i tylko ciskają kamieniami oraz sprawnie odrzucają granaty z gazem łzawiącym, wystrzeliwanym regularnie w ich stronę.
Kamień uderza w kask Heńka, z takim impetem, że ten aż się zatacza. Na osłaniającej twarz szybie wyskakuje pajęczyna pęknięć. Żeby w ogóle cokolwiek widzieć, musi podnieść przyłbicę. Gryzący gaz wciska mu się do oczu, powoduje gwałtowne pieczenie.
Za plecami słyszy ryk silnika, odwraca głowę i jak przez mgłę widzi, że z tyłu nadjeżdża polewaczka. Ukochany Hydromil na podwoziu Stara opancerzony, kanciasty kolos z działkiem wodnym na dachu, z szybami skrytymi za podwójną kratą.
Zomowcy rozstępują się, żeby przepuścić polewaczkę, po czym znów zwierają szereg. Tymczasem kolos, nic nie robiąc sobie z odbijających się od pancerza kamieni, śmiało naciera na robotników. Zaraz za nim rusza tyraliera chłopaków, chowają się przed kamieniami pod jego osłoną.
– Teraz wodą ich! – Major Dziuba stoi w szeregu zaraz obok Heńka i drze się tak, jakby wierzył, że załoga wozu może go usłyszeć. – Wodą rozpędzić swołocz!
Jednak działko na dachu nie pryska strumieniem, nie wypuszcza z siebie nawet kropelki, tylko obraca się tylko bezradnie w lewo i w prawo, jak zepsuta zabawka. W końcu sika tylko jedna z dysz umieszczonych pod zderzakiem, co zdecydowanie nie wystarcza.
Zwarty szyk milicjantów podążający za polewaczką zatrzymuje się, kiedy osłaniające ich auto niespodziewanie staje w miejscu. Powodem jest celnie rzucona butelka z benzyną. Koktajl rozpryskuje się na kracie osłaniającej przednią szybę i wybucha jasnym płomieniem, który momentalnie ogarnia cały przód pojazdu. Drzwi szoferki otwierają się, na śnieg wypada kierowca i jeszcze dwóch. Bez kasków i tarcz są bezbronni, dosięgają ich kamienie rzucane przez robotników. Kierowca trafiony w głowę upada. Pozostała dwójka bierze go pod ramiona, pod gradem cegieł i kamieni wloką chłopaka, odciągają za bezpieczny kordon kolegów.
– Co jest z wami patałachy, czemu żeście nie lali wodą?! – wrzeszczy major Dziuba, aż czerwony na gębie. Pieni się, wręcz gotuje z wściekłości, z jego ust wypadają obłoczki pary zmieszane z przekleństwami.
– Za zimno jest, ja pierdolę, panie majorze, pompa nam zamarzła oraz woda w przewodach! – odkrzykuje jeden z polewaczki. – Do dupy z taką robotą, melduję posłusznie!
Dziuba robi idiotyczną minę ale przymyka japę, bo co jeszcze można powiedzieć w takiej sytuacji? W tym samym momencie rozzuchwaleni unieszkodliwieniem polewaczki robotnicy ruszają do kolejnego ataku. Zahartowani pierwszym starciem, rozjuszeni i wściekli, nadciągają jak fala powodziowa, albo raczej lawa z wulkanu, której nic nie jest w stanie powstrzymać. Doprowadzona do wrzenia masa ludzka opływa płonącą polewaczkę, nadchodzi. Z tysiąca gardeł rozlega się wściekły, triumfalny wrzask.
Szpaler zomowców łamie się, idzie w rozsypkę. Najpierw dwóch, trzech, potem już kilkunastu mundurowych jednocześnie odwraca się i po prostu zaczyna uciekać. Na nic zdają się rozkazy wykrzykiwane przez majora, panika bierze górę i nikt nie ma zamiaru go słuchać.
Heniek nie wytrzymuje nerwowo, odwraca się plecami do nacierających i również zaczyna biec.
W miejscu, gdzie ludzka fala dopada milicjantów, coś się zaczyna kotłować. Ktoś leży na ziemi i jest regularnie kopany, okładany jakąś brechą. Wtedy rozlegają się strzały. Kilku mężczyzn bezwładnie upada, krew tryska na śnieg. To powstrzymuje w miejscu resztę, ale tylko na kilka sekund. Wściekłość bierze górę nad lękiem o życie. Robotnicy znowu ruszają, jeszcze bardziej rozjuszeni.
Tłum dyszy żądzą odwetu i w tym momencie już nic nie jest w stanie go powstrzymać. Dla milicjantów zaczyna się bieg o życie.
4. Nie wierzcie w Świętego Mikołaja
Heniek Jucha ślizga się na zamarzniętej kałuży i gdzieś gubi automat. Nie zamierza po niego wracać, wciąż biegnie ostatkiem tchu i niemal wypluwa płuca. Czuje suchość w ustach a serce tak wali w klatce piersiowej, jakby chciało się wyrwać na zewnątrz. Ponieważ wcześniej znalazł się w pierwszym szeregu za polewaczką, teraz ucieka jako jeden z ostatnich. Kamienie padają wokół niego, kilka uderza go w plecy.
Słyszy triumfalny wrzask wściekłych roboli, zaraz za swoimi plecami. Rozpaczliwie analizuje sytuację, momentalnie sobie kalkuluje, że ma bardzo małe szanse, żeby dobiec do transportera. Oraz – żeby wbić do środka, bo z tego, co z oddali widzi, to spanikowane chłopaki między sobą walczą o miejsce w pojeździe.
Dlatego decyduje się na desperackie posunięcie – zamiast biec w kierunku zgrupowania, gdzie zaraz dojdzie do kolejnego starcia, skręca i odbija w prawo, w boczną uliczkę. Pędzi ile tchu, nie oglądając się za siebie i w duchu modli się, żeby jego manewr pozostał niezauważony.
I tylko szpetnie klnie pod nosem, słysząc za plecami tupot robotniczych butów oraz gniewne okrzyki. Ogląda się przez ramię i widzi dwóch wąsatych facetów w kufajkach. Heniek zdaje sobie sprawę, że jeśli wpadnie w ich łapy, nie skończy się na kilku siniakach, bo faceci mają stalowe brechy w dłoniach.
Oraz żądzę mordu wypisaną na twarzach.
Ciężko określić, ile czasu trwa ta gonitwa, przypominająca Heńkowi jakiś koszmar senny. Ucieka wąskimi ulicami, ślizga się po skutych lodem, nieodśnieżonych chodnikach i niezdarnie skacze przez zaspy pokrywające trawniki. Trzymając się nadziei, że tamci się jednak zatrzymają, że w końcu mu odpuszczą.
Prześladowcy są jednak wyjątkowo zawzięci i nie zamierzają zaprzestać pogoni. Dystans między nim a nimi raz zmniejsza się, raz zwiększa, jednak Jucha ma już dość i w pewnym momencie czuje, że nie da rady już dłużej. Rozważa, czy nie zatrzymać się po prostu, nie stanąć plecami do muru i bronić się do upadłego. Wciąż ma przecież do obrony szturmową lolę, tamci również muszą być już nieziemsko zmęczeni. Jednak odrzuca ten pomysł, bo dobrze wie, że jednak nie miałby większych szans w tym nierównym pojedynku.
Ostatkiem sił skręca w kolejny zaułek, niemal przewraca osłupiałą staruszkę z jamniczkiem na smyczy i wpada do pierwszej z brzegu bramy. Zamyka za sobą ciężkie skrzydło, opiera się o brudną ścianę, dyszy jak umierająca ryba, wyrzucona na brzeg.
Ciemne, śmierdzące kocią szczyną wnętrze wydaje się być bezpiecznym schronieniem. Łudzi się, że tamci miną bramę, pobiegną gdzieś dalej, jednak po raz kolejny jego nadzieje okazują się płonne. Słyszy zbliżające się ciężkie kroki tamtych, słyszy też skrzeczący głos starej kobiety.
– Tam jest, wleciał do bramy. Dorwijcie łobuza i sprawcie mu lanie, o mało nie stratował mojej Mureczki!
Brama na szczęście jest przelotowa, prowadzi na zapuszczone podwórko. Heniek w panice rozgląda się wokół – widzi trzepak, zdezelowaną syrenkę bez kół, opartą na pustakach, jakąś szopę, blaszane kubły na śmieci pod murem – i to właśnie te kubły na śmieci dają mu nadzieję. Dobiega do nich, gramoli się, co nie jest łatwe, kiedy ciągnie się na ostatkach sił, a na nogach ma się ciężkie, podkute buciory. Udaje mu się jednak wdrapać na kubły i teraz próbuje stanąć na palcach, żeby dosięgnąć szczytu muru.
W tym samym momencie noga obsuwa się, jeden z kubłów wywraca się z potwornym hałasem.
– Tam jest, mamy go! – Słyszy za sobą krzyk jednego z prześladowców, którzy właśnie wpadają na podwórko.
Heniek przenosi ciężar ciała na sąsiedni pojemnik, rozpaczliwie walczy o utrzymanie równowagi. Podskakuje, sięga rękami i chwyta za krawędź. Po omacku, rozpaczliwie wyszukuje szczelin w murze, żeby znaleźć oparcie dla czubków butów. Grube, zimowe moro w takiej gimnastyce nie pomaga, ale w końcu jednak podciąga się na rękach, opiera łokcie o szczyt muru. Robi to dosłownie w ostatnim momencie, tamci właśnie dopadają do śmietników. Strach dodaje mu siły, Heniek przeciąga się na drugą stronę i nie patrząc nawet, co tam jest, po prostu skacze w dół.
Lądowanie jest bolesne, a ciężkie, zomowskie buty nie są przeznaczone do takich skoków. Przekleństwo wyrywa się mimowolnie, kiedy lewa noga dotyka ziemi. Ból jest nieznośny, promieniuje na całą nogę i nie daje żadnych szans na dalszą ucieczkę. Siedząc na śniegu Heniek spazmatycznie łapie oddech, jednocześnie nasłuchuje głosów z drugiej strony muru.
– To jak, skaczemy za nim? Dorwiemy skurwysyna! – słyszy basowy, zadyszany głos, nie wróżący nic dobrego.
– Ostrzegam, że mam przy sobie broń i odjebię pierwszego, który wystawi łeb ponad mur! – krzyczy.
Bluff chyba skutkuje, bo jakoś nikt nie ma ochoty sprawdzić, na ile groźba jest prawdziwa. Po chwili słyszy, jak tamci odchodzą i czuje się z tego powodu trochę lepiej. Po raz pierwszy tego dnia los się do niego uśmiechnął, udało mu się wyjść cało z sytuacji właściwie beznadziejnej.
Siedzi oparty o ścianę i próbuje się uspokoić. Trudno powiedzieć, jak długo to trwa, ale kiedy się wreszcie podnosi, jest cały zziębnięty. Rozgląda się dookoła, próbuje ocenić sytuację. To podwórze jest znacznie większe, nie należy do domu mieszkalnego, raczej do jakiegoś zakładu, albo magazynu. Pod wiatą stoją jakieś skrzynki, palety, piętrzą się papierowe worki z cementem albo wapnem. Dalej widać parterowy, rozłożysty budynek z nieotynkowanej cegły. Emaliowana, poodpryskiwana tabliczka informuje, że mieści się tu Spółdzielnia Inwalidów im. Aleksieja Mariesjewa.
Czujnie rozgląda się po podwórzu. Nie odgarnięte od kilku dni zaspy świadczą o tym, że spółdzielnia aktualnie nie pracuje, zresztą okratowane okna są ciemne i nie widać, żeby wewnątrz paliło się choć jedno światło. Do drzwi prowadzi jedynie pojedynczy, wydeptany w śniegu ślad. Kłódka leży przed drzwiami, roztrzaskana na kawałki. Prawdopodobnie miało tu miejsce włamanie, co nie jest w tym momencie dla Heńka istotne. Zadowolony, że nie musi się szarpać z kłódką, bo zrobił to za niego ktoś inny, nie zastanawiając się długo, popycha drzwi i wchodzi do środka.
Zamyka za sobą drzwi, przyzwyczaja oczy do półmroku. Ma teraz dwa priorytety – pierwszy to ukryć się, zachować życie, przeczekać aż ta cała zadyma ucichnie. Wtedy jakoś wróci do jednostki, jakoś się z ucieczki wytłumaczy.
Druga sprawa, bardziej doraźna, dotyczy potrzeby fizjologicznej. Powróciło pulsowanie w kiszkach, które dawało mu się we znaki w drodze na akcję i Heniek czuje, że albo w najbliższym czasie znajdzie toaletę, albo jego powrót do koszar odbędzie się w wielkiej niesławie, a koledzy będą bezlitośnie drzeć łacha. Zaraz wymyślą mu jakieś paskudne, obelżywe przezwisko, które się przylepi jak gówno do buta i będzie go prześladować aż do końca służby, po wieki wieków amen.
Ciemne wnętrze hali produkcyjnej sprawia przytulne wrażenie, Heniek bacznie lustruje otoczenie i nagle staje jak wryty, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Na długim stole ciągnącym się wzdłuż całego pomieszczenia stoją produkty spożywcze – takie, jakich w tym kraju nikt nie widział od dawna. Delikatesy niedostępne dla ogółu, odkąd wprowadzono kartki żywnościowe: zwoje nieprzyzwoicie tłustej kiełbasy, ponętne parówki, lśniące serdelki; wyjątkowo apetycznie wyglądające kabanosy, rumiane szynki, oraz wielkie jak marzenie, olbrzymie kręgi żółtego sera. Wielgachne tabliczki czekolady, kuszące butelki wina, puszyste osełki wiejskiego masła. Nieamowitcie obfite golonki, wielgachne udźce, uwędzone na uwodzicielski brąz kurczaki. Do tego cytryny, pomarańcze, banany, ananasy i grejpfruty.
Heniek czuje przyjemny zawrót głowy – wyobraża sobie zaskoczoną minę Marioli, kiedy przytarga do domu cały wór smakołyków. Wywali wszystko na stół, klepnie żonkę w kształtny pośladek. Po czym powie od niechcenia, żeby coś tam upichciła, przygotowała kolację jak się patrzy. Już wyobraża sobie okrągłe ze zdumienia oraz podziwu oczy żony.
Jak zahipnotyzowany sięga po pęto kiełbasy, gotów wepchnąć je po prostu w kieszeń kurtki, kiedy czuje, że coś jest nie tak. Kiełbasa powinna być miękka i sprężysta, jak to wędlina. Ta jest twarda jak kamień, sztywna oraz dziwnie lekka. Podnosi do twarzy, wącha. Powinna pachnieć wędzarnią – śmierdzi czymś sztucznym, jakby farbą. Próbuje przełamać w palcach i… udaje mu się.
Kiełbasa pęka, ze środka kruszy się biały gips.
Dopiero teraz zauważa, że nie wszystkie produkty spożywcze są ukończone. Niektóre z nich są już dopracowane – wyszlifowane i pomalowane, natomiast inne są wciąż surowe – białe, dopiero co wyjęte z formy. Na osobnym stole, pod ścianą, stoją formy odlewnicze i Heniek domyśla się, że worki z gipsem, które widział na zewnątrz, pod wiatą, to po prostu półprodukt, z którego wytwarza się te wszystkie atrapy.
– Żesz, do chuja… – rozczarowany ciska gipsową kiełbasą o podłogę i rozdeptuje butem, zgniata na kupkę białych okruchów.
W jednej chwili wszystko pojmuje: Spółdzielnia Inwalidów im. Aleksieja Mariesjewa zajmuje się produkcją lipnych produktów spożywczych, które następnie wystawiane są na wystawach sklepowych. Kryzys kryzysem, ale o pozory, o morale narodu trzeba dbać. Nawet, jeśli jest stan wojenny, nie wypada, żeby sklepy w centrum wielkiego miasta straszyły gołymi wystawami, pustymi półkami i hakami, na których wisi co najwyżej sznurek po zeszłorocznej wędlinie. Trzeba te nieszczęsne punkty handlowe czymś zapełnić, niech ludziska przynajmniej oczy nacieszą, a przy okazji – po co zagraniczni szpiedzy mają wiedzieć, że u nas bieda oraz kryzys?
Chrzanić to, Heniek nie zamierza zawracać sobie więcej głowy lipnym jedzeniem, bowiem na drugim końcu pomieszczenia dostrzega drzwi z tabliczką „Pomieszczenia Socjalne”. Kuśtykając na skręconej nodze, krzywiąc się z bólu przy każdym kroku, kieruje się w tamtą stronę. Odpina klamrę paska uciskającego go pod brodą i ściąga rękawice oraz kask z przyłbicą, odkłada na stół. Zabiera się za odpinanie paska przy swojej kurtce moro, już ciesząc się na myśl o uldze, jakiej niebawem doświadczy, wtedy jego uwagę przykuwa duży, płócienny wór leżący na stole.
Worek jest prawdziwy, nie zrobiony z gipsu, więc przyciąga uwagę Heńka. Wór wypchany czymś, aż ciężki od tego, co w środku, w dodatku zawiązany na sznurek. Heniek, nie zastanawiając się długo, szarpie za supeł, otwiera samarę z zamiarem zrewidowania tajemniczej zawartości. Za środka wysypuje się na podłogę cały plik papierów i pierwszą reakcją Heńka jest rozczarowanie. Nic więcej, tylko bezwartościowy papier, zamiast, na przykład – góry forsy.
Jucha przegląda papierzyska zdegustowany, z obrzydzeniem rozgrzebuje niechlujnie wydrukowane kartki. Dzięki temu, że został świeżo przeszkolony na okoliczność zwalczania działalności antyustrojowej, od razu kojarzy, że ma do czynienia z ulotkami o charakterze wywrotowym.
WRONA ORŁA NIE POKONA!
WRONA SKONA
WRON WON ZA DON!
UWOLNIĆ LECHA!
ZOMO – BIJĄCE SERCE PARTII
Oraz, co dotyka Heńka wyjątkowo osobiście,
ZOMO = GESTAPO
Oprócz tego cała masa odbijanych na powielaczu gazetek, o druku tak drobnym, że Heniek nawet nie próbuje go odczytać. Jednak doskonale rozumie, że są to właśnie te ulotki, o których wspominał na szkoleniu towarzysz Gierciuch. Powielane przez dysydentów w nielegalnych, podziemnych drukarniach, na nielegalnych prasach i powielaczach, kupionych za brudne dolary CIA.
Rozkmina dociera po zwojach, Heniek szybko trybi. Wszystko jest jasne – trafił na ślad siatki antypaństwowej i jeśli dobrze to rozegra, jego sromotna ucieczka w czasie akcji pójdzie w zapomnienie. Być może nawet uniknie dyscyplinarki za zgubienie broni, być może zatuszują i zamiotą pod dywan, na jednostce się zdarzały nie takie rzeczy.
Czujność przede wszystkim, Heniek rozgląda się podejrzliwie dookoła. Hala jest pogrążona w mroku, wywrotowcy mogą czaić się na niego.
W tym samym momencie zauważa na betonowej podłodze mokre ślady, ktoś przeszedł tędy, nie tak dawno temu. Jak na ironię, ślady prowadzą prosto do drzwi, za którymi miał nadzieję znaleźć ubikację.
Heniek ściska w dłoni pałkę, zadowolony, że nie zgubił jej w czasie ucieczki. Na tyle cicho, na ile pozwalają mu podkute buty i pulsująca bólem noga, skrada się w kierunku drzwi do pomieszczeń socjalnych. Otwiera je ostrożnie, przed sobą ma korytarzyk. Tutaj ślady są świeże, na szarym linoleum widać wyraźnie wałeczki śniegu wypadłe z protektora, które jeszcze nie zdążyły stopnieć.
Ślady prowadzą prosto do drzwi z napisem „Toaleta męska”. Spod drzwi wypada smuga światła. Jucha zamiera na chwilę, mocniej ściska lolę w dłoni. Wtedy wydaje mu się, że słyszy jakiś ruch – jakby szelest.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.