- W empik go
After Auschwitz. Przejmujące świadectwo przetrwania przyrodniej siostry Anne Frank - ebook
After Auschwitz. Przejmujące świadectwo przetrwania przyrodniej siostry Anne Frank - ebook
Jeśli jesteś jednym z milionów, które przeczytały Dziennik Anne Frank to poznaj teraz kobietę, która nadal dba o jej dziedzictwo…poznaj historię przyrodniej siostry Anne Frank.
Autorka, Eva Schloss, była najpierw przyjaciółką, a potem przyrodnią siostrą Anne Frank, której Dziennik jest jednym z najważniejszych świadectw o Holocauście. Mieszkały w sąsiednich kamienicach w Amsterdamie zanim zostały zmuszone do ukrywania się. W 1944 roku ich kryjówki zostały odkryte i obie dziewczynki wraz ze swoimi najbliższymi trafiły do Auschwitz. Anne nie przeżyła wojny. Z jej rodziny ocalał tylko ojciec, Otto Frank. Evie wraz z matką udało się przetrwać. Otto po wojnie związał się z matką Evy. W ten sposób połączyły się losy tych rodzin, a książka Evy jest w pewnym sensie kontynuacją Dziennika Anne Frank, swoistym Post Scriptum napisanym przez ocalałą z zagłady.
Eva Schloss przez wiele lat nie chciała wracać wspomnieniami do czasów wojny. Książka jest świadectwem odkrywania przeszłości na nowo, pożegnaniem z bliskimi, którzy zginęli. Przede wszystkim jest to jednak opowieść o tym, co było „AFTER” - „PO” - w jaki sposób emocjonalnie i psychicznie udźwignąć to, co się wydarzyło? Jak zbudować szczęśliwe życie na gruzach poprzedniego?
Tę książkę można pochłonąć w jeden wieczór, bo narracja jest dynamiczna i barwna, ale nie da się jej odłożyć potem na półkę. Trzeba sięgnąć po nią jeszcze raz i jeszcze raz, by odkrywać kolejne warstwy tej opowieści. Eva bowiem nie tylko opowiada historię, jakich znamy już wiele, ale rzuca też Czytelnikom wyzwanie. Zmusza nas, byśmy przemyśleli, czy to, co sądzimy o świecie i o człowieku da się obronić wobec takiego doświadczenia.
JEŚLI DUSZĘ LUDZKĄ MOŻNA OPISAĆ Z NIEZWYKŁĄ WRAŻLIWOŚCIĄ, TO EVA WIE, JAK TO ZROBIĆ, MÓWIĄC O JEJ SILE I KRUCHOŚCI. (...) PO SZEŚĆDZIESIĘCIU LATACH AUTORKA WRESZCIE OPOWIADA SWOJĄ HISTORIĘ, ZDECYDOWANIE WARTĄ PRZECZYTANIA.
Daily Exspress
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8043-713-5 |
Rozmiar pliku: | 878 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta historia zaczyna się w momencie, w którym kończy się Dziennik Anne Frank – wstrząsające zapiski nastoletniej Żydówki, ukrywającej się wraz z rodziną w czasie II wojny światowej. Jest to jedno z najważniejszych świadectw Holocaustu, wpisane na listę UNESCO najbardziej wartościowych dokumentów świata.
Zanim Anne Frank trafiła do kryjówki, mieszkała wraz z siostrą i rodzicami na osiedlu Merwedeplein w Amsterdamie, „wertowała magazyny filmowe i chadzała w towarzystwie »psiapsiółek« do kawiarni, gdzie delektowały się smakiem lodowych deserów i rozprawiały jak prawdziwe damy z wyższych sfer” – tak właśnie zapamiętała ją ówczesna koleżanka, Eva Geiringer (obecnie Schloss), autorka niniejszej książki. Przedziwny splot wydarzeń sprawił, że ich losy zostały ze sobą nierozerwalnie związane.
Gdy Niemcy wkroczyli do Holandii, Otto Frank, ojciec Anne, ukrył się wraz z żoną i córkami w sekretnym pomieszczeniu w biurze swojej dawnej fabryki. W sierpniu 1944 roku zostali zadenuncjowani i aresztowani przez Gestapo. Trafili do Auschwitz. Jedynym, który przeżył zagładę, był Otto. Gdy po wojnie powrócił do Amsterdamu, ktoś przekazał mu znaleziony w kryjówce pamiętnik Anne. Celem jego życia stało się wówczas udostępnienie jej zapisków całemu światu.
Wspierała go w tym od samego początku Fritzi Geiringer – dawna sąsiadka z Amsterdamu – która przeszła podobną gehennę: kryjówki, Auschwitz, strata męża i syna. Jej samej udało się przetrwać piekło obozu i ocalić córkę – Evę. Ból po śmierci bliskich, wspólne doświadczenia i praca na rzecz zachowania pamięci o Anne połączyły Fritzie i Ottona na tyle mocno, że po kilku latach się pobrali, a udziałem Evy stało się życie, którego nie doświadczyła autorka Dziennika.
I tu mogłaby się skończyć ta historia, ale sposób, w jaki Eva opowiada o swoich przeżyciach i budowaniu na nowo życia po wojnie, sprawia, że zaczynamy dostrzegać dramat nie tylko tych, co zginęli w czasie Holocaustu, ale również tych, którzy go przetrwali. Ich walkę z demonami wspomnień, które wciskają się do głowy, choć oni tak bardzo próbują wyprzeć je ze swojej świadomości. Eva napisze, że „ta przeszłość nie jest w stanie należeć do przeszłości”. Ona sama przez czterdzieści lat nie potrafiła z nikim o niej porozmawiać. Zapytana przez wnuki o numer wytatuowany na jej przedramieniu, odpowiadała, że to numer telefonu.
W wieku sześćdziesięciu lat, przymuszona przez okoliczności, decyduje się wyjawić to, co przeżyła w Auschwitz. Jej opowieść jest narracją ocaleńca, który manifestuje radość życia, ale też nie może uwolnić się od pytania, jaki sens ma mu nadać, by uzasadnić swoje przetrwanie.
Poznajemy ją jako beztroską dziewczynkę, żyjącą w zamożnej żydowskiej rodzinie. Z powodów, których nie rozumie, wszystko, co zna, ulega zniszczeniu. Przez wiele miesięcy ucieka wraz z rodziną przed śmiercią, która czyha na nich tylko dlatego, że są Żydami. Nie może tego pojąć.
Aż wreszcie staje się to, co najgorsze – wraz z bratem i rodzicami trafia do Auschwitz. Opowieść o tym, czego tam doświadczyła, porażająco miejscami beznamiętna, odarta z emocji, kontrastuje mocno z jej kwiecistym, barwnym, niemal zmysłowym językiem, w którym opisuje na przykład holenderskie krajobrazy. Eva uważnie dobiera słowa. Zderza ze sobą gehennę i groteskę. Czasem najważniejsze wydarzenia kwituje jednym zdaniem, które łatwo przegapić w natłoku myśli, jakie rodzą się w trakcie lektury.
Jej opowieść nie jest zapisem historycznym, nie trzyma się ściśle dat i faktów, czasem się nawet z nimi mija. To jest relacja pisana subiektywnie w oparciu o jej przeżycia, wydarzenia, które znała i opinie, które do niej trafiły. Nie weryfikuje ich, nie sprawdza, a przekazuje takimi, jakie je usłyszała i zapamiętała. Bo nie one – choć dla nas istotne – są w jej opowieści kluczowe. Ona buduje narrację wokół swoich wrażeń. Opowiada o tym, jak wygląda stawianie pierwszych kroków po traumie, kiedy otoczenie nie dostrzega heroizmu przeżyć, nie potrafi zrozumieć walki o normalność, zmagań z samym sobą, poszukiwań nowego „ja”.
Eva dzieli się tym, co jej pomogło zbudować szczęśliwe życie na gruzach poprzedniego. Pozostawia wskazówki, które mogą być odczytane przez wielu doświadczających w swoim życiu rozmaitych dramatów na różnych płaszczyznach. Analizuje też swoje życie z pespektywy relacji, w których możemy się wszyscy przeglądać. Robi to bardzo wnikliwie, chociaż dyskretnie. Umknąć to może czytelnikowi, jeśli skupi się wyłącznie na warstwie biograficznej - na obozowych i powojennych doświadczeniach. Prawdziwa opowieść toczy się bowiem pomiędzy słowami. Wspomina o tym brytyjski dziennik Daily Express w swojej recenzji AFTER AUSCHWITZ: „Jeśli duszę ludzką można opisać z niezwykłą wrażliwością, to Eva wie, jak to zrobić, mówiąc o jej sile i kruchości. (…) W wieku sześćdziesięciu lat autorka decyduje się wreszcie opowiedzieć swoją historię, i jest ona zdecydowanie warta przeczytania”.Rozdział 1. Nie przeminę bez śladu
„Jestem przekonany, że Eva pragnie teraz skierować do nas kilka słów”. Wystosowane na forum zaproszenie w okamgnieniu wypełniło obszerną salę echem, zaś moje wnętrze – grozą.
A kim była adresatka tych słów? Otóż byłam kobietą w średnim wieku i to raczej małomówną; mój mąż pracował w banku inwestycyjnym i wspólnie wychowaliśmy trzy, naówczas już dorosłe córki. Natomiast autorem pomysłu, by skłonić mnie do publicznego wystąpienia, był Ken Livingstone, niespokojny duch brytyjskiej sceny politycznej, ówcześnie stojący na czele Rady Wielkiego Londynu, która wkrótce miała ulec rozwiązaniu; polityk ten, bardziej niż ktokolwiek inny, dał się we znaki ówczesnej premier Margaret Thatcher.
Wspomnianego dnia miałam już za sobą jedną rozmowę z Livingstonem – przed spotkaniem – i jestem pewna, że mówca nie miał najmniejszej świadomości, że wypowiedziane przez niego wtedy słowa wywołają w moim życiu prawdziwe trzęsienie ziemi. Nawet ja sama nie zdawałam sobie sprawy, że zwykłe zaproszenie do wygłoszenia kilku zdań będzie dla mnie inspiracją do jakże dalekiej podróży w czasie, każącej zmierzyć się z okropnymi przeżyciami z dzieciństwa.
Miałam piętnaście lat, kiedy – podobnie jak wielotysięczna rzesza innych deportowanych – znalazłam się w pociągu, w jednym z wielu mrocznych, bydlęcych wagonów, wypełnionych po brzegi ludźmi; nie inaczej niż każdy z nich, po pełnej łoskotu i zgiełku podróży przez Europę, zostałam wyładowana niczym towar przed bramą obozu koncentracyjnego w Auschwitz-Birkenau. Chociaż od tamtej chwili dzieliło mnie ponad czterdzieści lat, to jednak, kiedy Ken Livingstone poprosił mnie o zabranie głosu, poczułam jak żelazny uścisk absolutnej trwogi zaciska się wokół moich trzewi. Byłam gotowa wczołgać się pod stół, żeby tylko gdzieś się ukryć.
Było to w roku 1986 – wczesną wiosną, wraz z innymi uczestniczyłam w otwarciu Objazdowej Wystawy Dziedzictwa Anne Frank , zorganizowanej we wnętrzach londyńskiego kompleksu wystawienniczego Mall Galleries, położonego w pobliżu Instytutu Sztuki Współczesnej . A choć na dzień dzisiejszy należy mówić już o trzech milionach osób z całego świata, które odwiedziły wystawę, to w okresie, o jakim mowa, pamiętnik Anne, zdjęcia jej samej i jej rodziny dopiero zaczynały docierać do świadomości nowego pokolenia, by w ten sposób na nowo opowiedzieć historię Holokaustu.
Właśnie te fotografie splotły moje losy z losami Anne, a stało się to w sposób absolutnie niewyobrażalny dla umysłów dwojga dziewcząt, które jeszcze w Amsterdamie, we wczesnej młodości, były dla siebie towarzyszkami zabaw. Choć charakterologicznie nie pasowałyśmy do siebie, to jednak Anne okazała się jedną z osób, z którymi łączyła mnie głęboka przyjaźń.
Po wojnie ojciec Anne, Otto Frank, powrócił do Holandii i nawiązał bliską więź z moją matką – związek ten zrodził się ze wspólnie przeżywanego poczucia straty i brzemienia bolesnych przejść. W roku 1953 postanowili się pobrać, zatem Otto został moim ojczymem. Podarował mi aparat fotograficzny Leica – ten sam, którym kiedyś robił zdjęcia Anne i jej siostrze Margot; w ten sposób pragnął zainspirować mnie do zainteresowaniu się fotografiką i dopomóc w odnalezieniu własnej drogi w otaczającym mnie świecie. Rzeczywiście, przez wiele lat korzystałam z tego prezentu; mam go do dzisiaj.
Historia Anne to dzieje młodej dziewczyny, której pamiętnik i powierzane mu treści ujęły cały świat głębią prostego człowieczeństwa. Moje losy były trochę odmienne, bo chociaż – tak jak Anne – stałam się ofiarą nazistowskich prześladowań i trafiłam do obozu śmierci, to jednak mi dane było tę gehennę przeżyć. Anne niestety nie.
Początek wiosny, rok 1986. Przez prawie czterdzieści lat mojej obecności w tym mieście Londyn zdołał zmienić się nie do poznania – z żałosnego, zrujnowanego przez bomby szkieletu miasta stał się tętniącą życiem, zatłoczoną, wielokulturową metropolią. Szkoda, że nie mogłam powiedzieć , iż we mnie nastąpiła podobna przemiana.
Na przestrzeni wspomnianych czterech dekad udało mi się jakoś odbudować swoje życie; razem z cudownym mężem założyliśmy rodzinę i doczekaliśmy się wspaniałych dzieci, zaś obecność ich wszystkich była dla mnie bezcenna. Co więcej, prowadziłam własną firmę. Odczuwałam jednak, że czegoś nie mogę odzyskać. Nie byłam prawdziwie sobą, zaś ta otwarta na świat dziewczyna, która kiedyś śmigała na rowerze, kręciła w powietrzu salta i której nie zamykała się buzia, trwała gdzieś nadal w moim wnętrzu, ale wciąż nie mogłam do niej dotrzeć.
W nocy dręczyły mnie koszmary, a w nich perspektywa bycia pochłoniętą przez wielką, czarną dziurę. Kiedy wnuki pytały mnie o tatuaż na przedramieniu – piętno, jakie pozostało po znakowaniu więźniów w Auschwitz – mówiłam im, że to mój numer telefonu. Nie, nigdy nie poruszałam tematu przeszłości.
Nie mogłam jednak odrzucić zaproszenia do wzięcia udziału i powiedzenia kilku słów na otwarciu wystawy poświęconej Anne Frank, tym bardziej, że wystawa ta była dziełem życia Ottona i mojej matki.
Idąc za namową Kena Livingstona, wstałam i zaczęłam mówić, choć początkowo szło mi jak po grudzie, zacinałam się. Ku przerażeniu zaproszonych gości, spodziewających się – jak mogę domniemywać – jedynie krótkiego zagajenia, zorientowałam się, że gdy zaczęłam mówić, nie mogłam zatrzymać potoku słów. Kolejne zdania, jak lawina, nieustannie cisnęły mi się na usta, przywołując traumę wszystkich bolesnych przeżyć z przeszłości. Byłam równie przerażona, co oszołomiona, i to do tego stopnia, że nawet teraz nie byłabym w stanie przypomnieć sobie, o czym mówiłam.
Moja córka Jacky, obecna wśród słuchaczy na widowni, tak wspomina tę chwilę: „To było szokujące i boleśnie poruszające przeżycie. My, którzy nic nie wiedzieliśmy o przeszłości własnej matki, nagle zobaczyliśmy ją jak stoi na scenie, z trudem wydobywa każde słowo i nie może powstrzymać łez”.
Nawet jeśli to, co wtedy mówiłam, mogło się wydać niezborne wszystkim zebranym poza mną samą, to i tak była to dla mnie bardzo ważna chwila – udało mi się odzyskać cząstkę siebie samej.
Pomimo tak mało obiecującego pierwszego kroku, po tym wydarzeniu coraz więcej osób zwracało się do mnie z prośbą o odrobinę wspomnień z okresu wojny. Początkowo, na okoliczność takich spotkań, mój mąż przygotowywał mi tekst, który odczytywałam – tyle że wciąż raczej niezdarnie. W miarę upływu czasu dotarłam jednak do pokładów tkwiącego we wnętrzu autentyzmu i nauczyłam się opowiadać o kolejach własnego życia.
Od momentu zakończenia drugiej wojny światowej zmieniło się bardzo wiele, niestety nadal plenią się uprzedzenia i postawy pełne dyskryminacji. Jak świat długi i szeroki, byłam świadkiem usilnych zmagań ludzi spragnionych zrozumienia i równego traktowania, licującego z godnością człowieka. Wystarczy wspomnieć tu wszelkie ruchy społeczne domagające się poszanowania dla praw obywatelskich, od walczącego o równe prawa w USA ruchu Civil Rights po południowo-afrykańską kampanię przeciwko apartheidowi. To samo pragnienie widać na przykładzie wojny w dawnej Jugosławii czy w działaniach wszystkich bezwolnych uczestników nieustannych konfliktów w takich państwach, jak Demokratyczna Republika Konga. Jako Żydówka nie mogłam nie zauważyć faktu, że nawet przywoływanie prawdy o Holokauście nie uświadomiło światu pełnej grozy antysemityzmu. Nadal nie brakuje tych, którzy szukają kozłów ofiarnych, a za kryterium stygmatyzacji może posłużyć kolor czyjejś skóry, pochodzenie, orientacja seksualna czy też religia.
Pragnęłam uświadamiać takim ludziom, że to tkwiąca w nich gorycz i złość każą im zrzucać winę na innych. Podobnie jak dla nich, również i dla mnie nie było tajemnicą, jak uciążliwe i niesprawiedliwe może się wydawać życie. Ja sama wypełniona byłam nienawiścią.
W miarę jak wydostawałam się z własnego skurczonego świata, zaangażowałam się w dzieło fundacji Dom Anne Frank w Amsterdamie oraz Fundacji Anne Frank w Wielkiej Brytanii . Już na początku swojej działalności wydałam książkę będącą zapisem nadal żywych, bolesnych wspomnień związanych z Holokaustem. Po jakimś czasie pojawiła się inna publikacja opisująca okres mojego życia spędzony wspólnie z bratem Heinzem, a jej odbiorcami byli najmłodsi czytelnicy. Gdy zauważyłam, że inni ludzie zaczęli wykazywać zainteresowanie kolejami mojego losu i czerpać z nich inspirację do własnych produkcji literackich, naprawdę nie mogłam w to uwierzyć.
Moja aktywność nabrała takiego rozmachu, że po pewnym czasie przemierzałam już świat wzdłuż i wszerz, zwracając się do słuchaczy od Stanów Zjednoczonych po Chiny, od Europy po Australię. Każda z osób, z którą dane mi było się spotkać w takich okolicznościach, wywarła znaczący wpływ na moje wnętrze, na swój sposób przyczyniając się do wewnętrznej przemiany, aż w końcu uświadomiłam sobie, że dawna gorycz i nienawiść zniknęły z mojego serca. Niezaprzeczalnie, nic nie może wymazać okropieństwa krzywd wyrządzonych przez nazistów. Są one absolutnie niewybaczalne i mam nadzieję, że dzięki opowiedzeniu swoich losów przyczynię się do utrwalenia takiego przekonania w pamięci wszystkich przyszłych pokoleń. Jednak poprzez takie zaangażowanie w bezpośredni przekaz i dzielenie się z innymi historią życia, moja świadomość doznała cudownej przemiany i stałam się nową osobą – a może taka właśnie postać od zawsze tkwiła w moim wnętrzu. Co więcej, taka zmiana była darem nie tylko dla mnie samej, ale również dla całej mojej rodziny.
Od lat zawsze najbardziej ceniłam sobie możliwość dotarcia do najmłodszych, jak również spotkania z więźniami w zakładach karnych. Tak, bo kiedy spoglądam na widownię pełną małych dzieci, z różnych krajów czy warstw społecznych, albo też wodzę wzrokiem po sali pełnej mężczyzn lub kobiet skazanych i osadzonych za poważne przestępstwa, nie mam wątpliwości, że oba typy słuchaczy zachodzą w głowę, nie pojmując, co też mogą mieć wspólnego ze stojącą przed nimi drobną kobietą, w eleganckim zapinanym sweterku i mówiącą angielszczyzną z austriackim akcentem. Zawsze w takich sytuacjach jestem jednak głęboko przekonana, że – jeszcze zanim spotkanie dobiegnie końca – wszyscy nabierzemy przeświadczenia o łączącym nas poczuciu niedopasowania do reszty społeczeństwa, o tym, że życie było dla nas bolesną lekcją i że nie mamy pojęcia, czego możemy się jeszcze spodziewać od losu. Koniec końców, okazuje się, że wcale tak bardzo się nie różnimy.
Pragnę im uświadomić to, czego nauczyło mnie życie: bez względu na głębię rozpaczy czy beznadziei, zawsze jest miejsce na nadzieję. Życie okazuje się niezwykle cenne i piękne, dlatego nikomu nie wolno go zmarnować.
Pragnę w tej książce podzielić się losami mojej rodziny i kolejami własnej życiowej wędrówki, którą podjęłyśmy wspólnie z matką – wędrówki zarówno po bezdrożach konkretnych doświadczeń, jak i w sferze przemyśleń oraz przemian wewnętrznych. Opowiem też o moim ojcu, Erichu, i bracie, Heinzu. Póki co, ograniczę się do wyznania, że utraciłam ich obu, jak również tego, że – pomimo mojego podeszłego wieku – nadal odczuwam w sobie żywą obecność tej piętnastoletniej dziewczyny, która dzień w dzień myśli o nich z głęboką miłością, zmagając się z beznadzieją tęsknoty za namacalną obecnością obu.
W mojej świadomości tkwi konkretne wspomnienie z okresu, kiedy jeszcze byliśmy wszyscy razem, zaś moment ten trwał we mnie i był mi przewodnikiem oraz wsparciem na wszystkich drogach życia; inspirował on również moją działalność.
Było to w maju 1940 roku. W jednym z amsterdamskich mieszkań zgromadziła się cała nasza rodzina. Mieliśmy za sobą ucieczkę z Wiednia, ale teraz stało się najgorsze – naziści najechali Holandię. Zwykle to mój brat, Heinz, okazywał się ostoją i spieszył ze słowami otuchy, jednak tego wieczora był przerażony i ledwie mógł cokolwiek z siebie wykrztusić. Usłyszałam od niego tylko, że wątpi, czy ojciec będzie w stanie zapewnić nam bezpieczeństwo i że naziści już się szykują, by przyjść i zabrać Żydów. Potem dodał: „Boję się, Evi. Naprawdę boję się, że mogę umrzeć”.
Ojciec siadł z nami na sofie i objął nas szeroko rozpostartymi ramionami. Mówił, że jesteśmy ogniwami niekończącego się łańcucha i że nadal będziemy trwać w naszych dzieciach.
„No, ale co się stanie, jeśli nie będziemy mieć dzieci?”, spytał Heinz.
„Moi drodzy”, odrzekł ojciec, „mogę wam przyrzec, że cokolwiek zrobicie, zawsze pozostawi to jakiś ślad, bo przecież nic nie ginie. Wszelkie dobro, którego dokonacie, będzie trwało w życiu ludzi, których odmieniliście swoją obecnością. Nie sposób, by wasz wkład nie wpłynął gdzieś, kiedyś, na kogoś – i właśnie to sprawi, że wasze dokonania przetrwają. Wszystko sprzęga się w jeden nieprzerwany łańcuch, którego ogniw nikt nie rozdzieli”.
Ta książka posłuży właśnie jako moje świadectwo, że nie szczędziłam starań, by pozostawić po sobie dziedzictwo, które coś znaczy.Rozdział 2. Jedna z wiedeńskich rodzin
Dla młodych, ambitnych osób żydowskiego pochodzenia, Wiedeń z przełomu XIX i XX wieku był ucieleśnieniem marzeń.
Gdy byłam dzieckiem, majestatyczny rozmach tego miasta i panująca tam wysublimowana atmosfera nie stanowiły dla mnie niczego niezwykłego; to był najzwyczajniej mój dom, a ja byłam najnormalniej w świecie wiedenką. Jeszcze przed moim narodzeniem rodzina zamieszkiwała obszerną willę położoną na przedmieściach w tonącej w zieleni drzew dzielnicy Hietzing; warto nadmienić, że związki mojej rodziny z tym miastem sięgają korzeniami czasów o wiele odleglejszych i czasami bywały burzliwe.
Do zakończenia pierwszej wojny światowej Wiedeń uznawano za perłę w koronie rodu Habsburgów. Stanowił siedzibę rozległego i potężnego Cesarstwa Austrowęgierskiego, które rozciągało się od terytoriów Polski i Ukrainy, poprzez Austrię i Węgry, aż na południe Europy po Sarajewo na Bałkanach.
Przedwojenny Wiedeń był bardzo liczącym się ośrodkiem handlowym i kulturalnym. Jeśli chodzi o źródła prosperity finansowej, miasto zawdzięczało ją obecności szlaku handlowego ogniskującego się na rzece Dunaj, natomiast odnośnie życia kulturalnego – splendor opierał się tu na filarach kompozytorów na miarę Gustawa Mahlera, pisarzy, takich jak Arthur Schnitzler, czy też lekarzy, których przykładem może być Zygmund Freud. To właśnie oni nieustannie wzbogacali klimat ulic nową energią, nadawali ton operowym przedstawieniom czy kawiarnianym rozmowom. Ów twórczy ferment, wywoływany przez nietuzinkowe dzieła i wydarzenia zainspirowane przez niezwykłe osobowości, udzielał się absolutnie każdemu. W kawiarni Cafe Central można było natknąć się na grającego w szachy i planującego rewolucyjny przewrót Leona Trockiego; gdzie indziej, w Cafe Sperl, mógł siedzieć Egon Schile w towarzystwie którejś z modelek, umilając sobie przerwę między sesjami malarskimi, których owocem były kobiece akty, nierzadko w prowokujących pozach.
Te czasy przyprawiały o ekscytujący zawrót głowy. W roku 1910 liczba mieszkańców Wiednia osiągnęła poziom dwóch milionów. Pełne okazałości bulwary Ringstrasse otoczono wianuszkiem ulic, wzdłuż których ledwie co postawiono kamienice, by zapewnić lokum dynamicznie rozrastającej się klasie właścicieli sklepów i handlowców. To właśnie z tej grupy społecznej masowo rekrutowali się codzienni koneserzy wiedeńskiej kultury – nagle wzrosła sprzedaż biletów do teatrów, w porach posiłków zaludniły się restauracje, powiększyła się również liczba amatorów podmiejskich wycieczek po okolicznych lasach czy wzgórzach.
Coraz większą część nowo powstałej klasy średniej stanowiła dobrze wykształcona i odnosząca sukcesy ludność żydowska.
Nie ulega wątpliwości, że mniejszość ta dużo wcześniej związała swoje losy z Wiedniem, a historia jej życia tutaj, choć z przerwami, trwała bez mała siedem stuleci. Ze względu na nieprzychylność władców, lokalni Żydzi często padali ofiarą wygnania z miasta, co w efekcie skutkowało niską liczebnością i niepewnym statusem osiedleńczym tej grupy etnicznej. Dopiero za rządów cesarza Franciszka Józefa, kiedy to w roku 1867 wprowadzono zasady tolerancji religijnej i pełnej równości obywateli wobec prawa, wiedeńska społeczność żydowska wkroczyła w okres rozkwitu. Następne trzy dekady to czas niezwykłego wzrostu liczebności Żydów w Wiedniu; w sytuacji, gdy wspomniana wspólnota rozrosła się z 8000 do 118 000, nic dziwnego, że wkrótce zaczęła odgrywać wiodącą rolę w życiu miasta.
W obrębie tak rozległej diaspory zaczęły pojawiać się rodziny wyjątkowo dobrze usytuowane finansowo i cieszące się ogólną estymą. Ich członków stać było na zamieszkiwanie w kamienicach zbudowanych w pałacowym stylu, usytuowanych wzdłuż Ringstrasse, a dekorowanych wewnątrz marmurową i ociekającą złotem ornamentyką. Na niższych szczeblach drabiny społecznej znajdowali się członkowie klasy średniej, posiadający wysoko cenione kwalifikacje. Na przełomie XIX i XX wieku około trzy czwarte bankierów i ponad połowa wszystkich lekarzy, prawników i dziennikarzy rekrutowała się ze środowiska żydowskiego. Istniała również, ciesząca się ogromną popularnością, żydowska drużyna piłki nożnej, będąca częścią klubu sportowego Hakoah.
Potem przyszedł kryzys ekonomiczny i zapaść w przemyśle parafinowym, zatrudniającym wielu polskich Żydów; do wszystkiego dołączyła niespokojna sytuacja na Bałkanach, a gdy wybuchła pierwsza wojna światowa na ulicach Wiednia zrobiło się gęsto w następstwie nowej fali imigrantów. Nowo przybyłe żydowskie rodziny, przyjeżdżające z obszarów położonych dalej na wschód, takich jak rejon polskiej Galicji, pochodziły z biedniejszych, mniej wykształconych sfer. Przybysze osiedlali się w okolicy położonego na północy Wiednia dworca kolejowego Leopoldstadt. Nowi mieszkańcy miasta wydawali się głębiej przesiąknięci religijnością, a przy tym ich mentalność nie wykazywała znamion kultury „germańskiej” w takim stopniu, jak to miało miejsce w przypadku wiedeńskiej wspólnoty żydowskiej, która skutecznie zasymilowała się z austriackimi normami czy zwyczajami. Rodziny, takie jak moja, odcinały się od środowiska tych imigrantów, którzy nota bene z czasem mieli znaleźć się na celowniku głębokich, antysemickich uprzedzeń.
Jeśli chodzi o pochodzenie mojego ojca, to wywodził się on z dobrze usytuowanej rodziny należącej do klasy średniej. Mój dziadek, David Geiringer, urodził się na Węgrzech w 1869 roku. Po przeprowadzce do Wiednia założył on fabrykę obuwia Geiringer & Brown; kiedy w listopadzie roku 1901 urodził się mój ojciec Erich, fabryka dziadka prosperowała całkiem nieźle.
Mam tylko jedno zdjęcie przedstawiające rodziców mojego ojca – są na nim razem z dziećmi. Dziadek, z wąsami i w meloniku, sprawia wrażenie osoby niezwykle rzeczowej i konkretnej, natomiast ciotka i ojciec, wtedy jeszcze małe dzieci, mają na sobie marynarskie wdzianka – utkwiony w kamerze wzrok świadczy o ich głębokim poczuciu doniosłości chwili. Babcia, Hermine, to kobieta szczupła i elegancka; wydaje się być co najmniej o trzydzieści centymetrów wyższa, a to za sprawą ogromnego kapelusza, oplatającego głowę zwojami czarnej koronki i szyfonu, co stanowiło w tym okresie ostatni krzyk mody. Babcia przybyła do Wiednia z Bohemii, czyli obecnej Republiki Czeskiej.
Nawet pomimo atmosfery podniosłego bezruchu i pozy, jakiej wymagała konwencja fotograficzna tamtych lat, osoby na zdjęciu sprawiają wrażenie szczęśliwych. Potwierdzały to wspomnienia mojego ojca.
Niestety, niedługo potem u babci zdiagnozowano chorobę nowotworową; zmarła w roku 1912 w wieku zaledwie trzydziestu czterech lat. Mój dziadek ponownie się ożenił, lecz trafił na osobę, która nie sprawdziła się jako czuła opiekunka jego dzieci; z tego też powodu mój ojciec – jeszcze jako nastoletni chłopak – opuścił dom rodzinny, by samodzielnie szukać swojego miejsca w świecie. Pechowo, jego wczesne doświadczenie bliskiej więzi w rodzinnym gronie nagle nieodwracalnie odeszło w niepamięć, lecz wkrótce na jego drodze stanęła kobieta, która nadała nowy kształt jego życiu – tą kobietą okazała się moja matka.
Muszę przyznać, że była piękną kobietą. Ojciec był przystojnym brunetem, ona zaś niebieskooką blondynką o czarującym uśmiechu i falujących włosach. Była zawsze pełna życia – wszyscy mówili do niej Fritzi, choć w rzeczywistości nosiła imię Elfriede, Elfriede Markovits. Na jednym z moich ulubionych jej zdjęć widnieje jako mała, roześmiana dziewczynka, karmiąca konia. Jednak okoliczności, w których zrobiono tę fotografię nie należały wcale do zabawnych. Tak się złożyło, że mój dziadek zabrał rodzinę na wieś, gdzie stacjonował jego oddział, chcąc ustrzec bliskich przed przymieraniem głodem; mimo tych okoliczności, uśmiech nie znikał z jej twarzy.
Ze zdjęcia mogłoby wynikać, że w naturze mojej matki leżała w pewnym sensie przyziemność, praktyczność i zaściankowość, jednak w rzeczywistości żadne z tych słów nie określało jej nawet w najmniejszym stopniu. Przynajmniej nie na etapie życia, który został wtedy utrwalony.
Matka Fritzi, Helena, pochodziła z bardzo bogatej rodziny właścicieli winnic na obszarach należących obecnie do Czeskiej Republiki; ponadto w posiadaniu rodu znajdowały się siarkowe kąpieliska lecznicze nieopodal Wiednia, konkretnie w Baden, gdzie nie za bardzo lubiłam spędzać czas ze względu na unoszący się w powietrzu odór zgniłych jajek.
Kiedy babcia wyszła za mąż za mojego dziadka, standard jej życia codziennego został znacząco okrojony z luksusów – choć Rudolf Markovits pracował jako przedstawiciel firmy Osram, produkującej między innymi żarówki. Nie powiem, dziadek miał dobry zmysł handlowca i sytuacja finansowa, jaką zapewniał rodzinie, była daleka od ubóstwa, jednak wraz z zakończeniem pierwszej wojny światowej dla większości Austriaków nastały ciężkie czasy.
Już podczas wojny żywność na kartki podlegała rygorystycznemu racjonowaniu, do czego dołączył się jeszcze głęboki kryzys finansowy w następstwie upadku rządów dynastii Habsburgów w 1918 roku. Na domiar złego, kraj stanął w obliczu niebotycznych reparacji wojennych, wynikających z postanowień pokojowego Traktatu Wersalskiego zawartego w 1919 roku; prawdę mówiąc, to kraj stał się bankrutem jeszcze zanim zdołano zrealizować nałożone zobowiązania.
Tak z krainy, która do niedawna była sercem rozległego cesarstwa, pozostał jedynie rdzeń, drobny kawałek po terytorium ograbionym z rentownych ziem. Gałęzie przemysłu i rolnictwa, stanowiące niegdyś bazę imperium Austro-Węgierskiego, po przejściu w obce ręce, stały się fundamentem gospodarki innych krajów, takich jak Polska i nowo powstałe suwerenne państwa – Czechosłowacja, Węgry i Jugosławia. Wszystkie one trzymały teraz Austrię w szachu, a sytuacja mogła ulec zmianie dopiero po rozwiązaniu sporów granicznych. Co z tego, skoro wkrótce cała Europa zaczęła przebąkiwać, że mieszkańcy Wiednia stanęli w obliczu śmierci głodowej.
W pewnym momencie u państwa Markovits było tak źle, że głód doprowadził ich do zjedzenia ugotowanego, oswojonego ptaka, trzymanego dotychczas w domowej klatce. Moja matka, która była bardzo przywiązana do zwierzątka, wspominała później, jak pochylona ze łzami w oczach nad talerzem, mimo wszystko zjadała drobne pasemka mięsa, oddzielając je od malutkich kosteczek.
Prawdą jest zatem, że kiedy siedemnastoletni Erich Geiringer spotkał Fritzi Markovits, wówczas czternastolatkę, oboje z nich dobrze znali smak niepewności i niedostatku. Świadomość nieprzewidywanej i nagłej zmienności losu w najmniejszym stopniu nie kładła się jednak cieniem na czerpaniu pełnymi garściami z wiedeńskiego życia w szalonych latach dwudziestych. Jak wynika to z treści listu napisanego w roku 1921, mój przyszły ojciec był gotów zmierzyć się z każdą przeszkodą, która mogłaby udaremnić ich bliską znajomość – nawet, jeśli na drodze stanęła im matka Fritzi, która jasno dała mu do zrozumienia, że dziewczyna jest jeszcze zbyt młoda, by móc zaangażować się w tak poważny związek.
Wiedeń, 17 sierpnia 1921 roku
Szanowna Pani,
Dzisiaj otrzymałem Pani list wysłany piętnastego i przyznam, że początkowo byłem raczej zszokowany – jednak potem w moim wnętrzu zaczęła dochodzić do głosu świadomość, że Szanowna Pani działa w dobrej wierze. Jestem niezmiernie wdzięczny za zaufanie, którym obdarza Pani zarówno Fritzi, jak i moją osobę. W wielu kwestiach ma Pani absolutną rację, a choć stwierdzenie to sprawi mi wiele bólu, muszę przyznać, że nazbyt pospieszyliśmy się ze snuciem poważnych planów na przyszłość.
Taki pomysł zrodził się w moich myślach w jednej chwili i w najmniejszym stopniu nie zdawałem sobie sprawy, że wywoła aż taki sprzeciw.
Z przykrością muszę jednak odmówić skorzystania z sugestii poczynionej przez Szanowną Panią, że, póki co, powinienem raczej docenić walor innych przyjemności. Owe uciechy napełniają mnie teraz głęboką niechęcią i taki stan trwa już dobrą chwilę. Od momentu, gdy w moim życiu pojawiła się Fritzi, jestem nią tak oczarowany, że wszelka inna radość nie interesuje mnie w najmniejszym stopniu.
Oboje niemalże natychmiast potraktowaliśmy naszą znajomość bardzo poważnie, bo gdyby było inaczej, nie mielibyśmy ochoty na podtrzymywanie przyjaźni na takiej stopie.
Szanowna Pani, mam nadzieję, że nie będzie Pani oburzona, jeśli Fritzi dowie się o tym liście. Zdarzenie takiej wagi nie może być trzymane przeze mnie przed nią w tajemnicy. Proszę mi wybaczyć, jeśli nie w pełni zgodzę się z przekonaniem Szanownej Pani i Jej Męża, że to jeszcze dziewczyna – tak, rzeczywiście, jest w wieku szkolnym, ale jej dojrzałość znacznie wykracza poza poziom, na który mógłby wskazywać wiek. I jak sądzę, Szanowna Pani nie cofnie się przed uznaniem takiego stanu rzeczy.
Pozostaję wdzięczny Szanownej Pani za Jej działania w dobrej wierze, których byłem świadkiem.
Z niewymownym uniżeniem,
Erich Geiringer
Postawa posłusznego uniżenia nie trwała jednak długo – młodzi pobrali się w roku 1923, zaś młodej pary pełno było w mieście. Jeśli ktoś mógłby znów się na nich natknąć, jak przechadzają się wzdłuż Ringstrasse, czy też wędrują w górach lub sączą wino, zasiadając wraz z przyjaciółmi w jednym z wielu, modnych wówczas, serwujących młode wino ogródków, niewątpliwie wrażenie wyniesione z takiego spotkania nie różniłoby się od moich wspomnień.
Mój ojciec był człowiekiem energicznym, zaś usposobienie miał pogodne. Był ciepły i czarujący. Zanim jeszcze, po śmierci dziadka w roku 1924, przejął fabrykę obuwia, studiował na Uniwersytecie Wiedeńskim. Moja mama nie wykazywała aż takiego zainteresowania sportem czy rekreacją w terenie, jak to miało miejsce w przypadku taty, gdyż nieporównanie bardziej fascynowało ją słuchanie muzyki, gra na pianinie, czy też spędzanie czasu w licznym rodzinnym gronie.
Oboje jednak mieli niezwykłe wyczucie stylu. Marynarki ojca cechowały się nienagannym krojem domu mody Savile Row, a jeśli chodzi o upodobanie do różowych koszul, to wyprzedził trend, który miał nadejść znacznie później. Mamie nigdy nie zdarzyło się utracić aury szykownej elegancji, nawet wtedy, gdy zaryzykowała krótką fryzurę podyktowaną nowym stylem albo nosiła beret w szkocką kratę.
Ojciec był głową rodziny we wszystkich zasadniczych sprawach – to on proponował przeróżne zajęcia, w czasie wypraw pełnił funkcję przewodnika, zarządzał swoim przedsiębiorstwem, a także urządzał nowe, przestronne mieszkanie młodej rodziny Geiringerów przy Lautensackgasse, wyposażając je w imponującą liczbę antyków, między innymi wstawiając do sypialni małżeńskie łoże, które niegdyś należało do Cesarzowej Zyty. Był on uosobieniem niespożytej energii i niewyczerpanym źródłem pomysłów, zarówno w sprawach zawodowych, jak i w przypadku chwil rodzinnej rekreacji; zaś moja, z natury ostrożniejsza, mama podążała jego śladem.
Byli młodzi, zakochani i szczęśliwi, że dane im było się spotkać.