Agent Jego Świątobliwości - ebook
Agent Jego Świątobliwości - ebook
„…bądźcie więc przebiegli jak węże…”
Dominikanin Władysław Klonowiejski w czasie kasaty klasztoru po powstaniu styczniowym ucieka Rosjanom i wplątuje się w aferę szpiegowską. Trafia do tajnych służb Watykanu i tropi zdrajcę, z którym ma prywatne porachunki, ocierając się przy tym o wielką politykę drugiej połowy XIX w.
Jego sojusznikiem okaże się pewien warszawski cwaniak, wielbiciel cudzych żon i portfeli. Zamachy, intrygi i pojedynki staną się odtąd chlebem powszednim polskiego zakonnika, a targana konfliktami Europa areną walki nie tylko o niepodległość Ojczyzny, ale też o jego własną duszę.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-79-9 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
z pewnością bym to znosił;
Gdyby powstawał przeciw mnie ten, co mnie nienawidzi,
ukryłbym się przed nim.
Ale to jesteś ty, mój rówieśnik,
mój zaufany przyjaciel,
Z którym żyłem w słodkiej zażyłości,
chodziliśmy po domu Bożym w świątecznym orszaku.
Psalm 55, 13–15
(cyt. za: www.brewiarz.pl)
Europa jest to stara wariatka i pijaczka, która co kilka lat robi rzezie i mordy bez żadnego rezultatu ni cywilizacyjnego, ni moralnego. Nic postawić nie umie – głupia jak but, zarozumiała, pyszna i lekkomyślna. Kiedy do innej części świata robiłem wycieczkę, nie wiedziałem, jak listy adresować do Europy, bo adresując do Rzpospolitej – list dochodził do Cesarstwa, do Danii – list szedł do Niemiec, do Austrii – list szedł gdzie indziej, i tak zawsze – a za to kilkadziesiąt milionów trupa, łez i opchanych worków fałszywą monetą.
Cyprian Kamil Norwid,
Z listu do Konstancji Górskiej (1882)
(cyt. za: „Gorzki to chleb jest polskość”. Wybór myśli politycznych i społecznych, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1984, s. 122)
Wojna jest zwielokrotnionym uzewnętrznieniem tych namiętności ludzkich, które podczas pokoju pozostają nie uzewnętrznione. (…) To, co dzieje się po obydwóch stronach frontu, wie tylko niebo. Na ziemi pozostaje łgarstwo, fałsz, przeinaczane fakty, tendencyjna kronika wypadków, wrzaskliwe uogólnienia.
Józef Mackiewicz,
Sprawa pułkownika Miasojedowa
Wydawnictwo Kontra, Londyn 2007, s. 295–296Rozdział II
Generał-policmajster Królestwa Polskiego Fiodor Fiodorowicz Trepow szczycił się całkiem niezłą pamięcią. Choć blizny na twarzy dawno zniknęły, on z najdrobniejszymi szczegółami przypominał sobie tamto mroźne lutowe popołudnie. Jak ten czas leci, westchnął, lada chwila miną cztery lata. O incydencie nie dawała mu zapomnieć cholerna przyśpiewka, tak chętnie powtarzana przez warszawską ulicę:
Na Starym Mieście przy wodotrysku
Pułkownik Trepow dostał po pysku.
Cóż, zadumał się, po raz kolejny przebiegając wzrokiem otrzymany przed chwilą list z Francji, ciekawe, jak teraz Polaczki będą śpiewały… Uniósł się w fotelu i sięgnął do inkrustowanego cedrowego pudełka stojącego na biurku. Na razie wszystko idzie zgodnie z planem, pomyślał, pieszcząc palcami aromatyczny liść tytoniu, w który zawinięte było cygaro, i z uśmiechem włożył jego końcówkę do otworu srebrnej gilotyny.
Znając wpływ emigracji na nastroje w Kongresówce, Trepow od kilku miesięcy prowadził śmiałą operację, mającą na celu pozyskanie agentów wśród polskich działaczy niepodległościowych za granicą. Jego wysiłki szybko zaczęły przynosić efekty, od kiedy udało się zwerbować Aleksandra Zwierzchowskiego, byłego powstańca, który w zamian za darowanie win i sowitą zapłatę zgodził się współpracować z Wydziałem Tajnym Zarządu Generał-Policmajstra. Ten szpieg okazał się żyłą złota. Najpierw ujawnił swoje warszawskie kontakty, dzięki czemu rozbito resztki tutejszej Organizacji Narodowej. Teraz dostarczał bezcennych informacji o największym skupisku Polaków w Paryżu, osobach należących do rozmaitych organizacji politycznych, ich funkcjach, wzajemnych stosunkach i planach. Jednak kluczowy miał być następny etap akcji.
Byłby w błędzie każdy, kto sądziłby, że Fiodor Fiodorowicz kierował się wyłącznie nienawiścią do Polaków i żądzą rewanżu za upokorzenie doznane przed laty. Do gorliwego wypełniania obowiązków pchały go ambicja oraz konflikt z innym dostojnikiem Jego Cesarskiej Mości, księciem Włodzimierzem Czerkaskim. Ich koncepcje zarządzania krajem diametralnie się różniły. Czerkaski próbował ograniczać władzę generał-policmajstra, a kiedy to nie przynosiło skutków, pozbyć się go kopniakiem w górę, rekomendując awans na wysokie stanowisko gdzieś w głębi Imperium. Jednak i ten zamysł się nie powiódł, Trepow cieszył się bowiem pełnym zaufaniem generała Berga. Zazdrośni urzędnicy mawiali wręcz, że „rządził rozumem” namiestnika. Wykorzystując swoje wpływy, zamierzał właśnie wprowadzić w ostatnią fazę plan, który na dobre ugruntuje jego pozycję.
Pomysł polegał na zwabieniu do Warszawy polskich przywódców przebywających na emigracji, aby ich spektakularnie schwytać i osądzić. Należało w tym celu przeprowadzić prowokację polegającą na utworzeniu fikcyjnego Rządu Narodowego, posiadającego już jakoby zorganizowane struktury w Królestwie i czekającego tylko na kogoś z odpowiednim nazwiskiem i autorytetem, kto stanąłby na czele kolejnego zrywu. Zwierzchowski podsunął właśnie kilka kandydatur. Udało mu się spenetrować paryskie środowisko i idealnie spełniał rolę emisariusza lipnej organizacji. Fałszywe pieczęcie były gotowe, a podwładni pułkownika Tuchołki nieźle się bawili, układając „polskie” odezwy mające uwiarygodnić akcję. Korzystali zresztą z maszyn drukarskich i czcionek zarekwirowanych powstańcom, których wsypał Zwierzchowski.
Jak wszystko się uda, Tuchołkę trzeba będzie przedstawić do odznaczenia, pomyślał Trepow, z lubością zaciągając się wonnym dymem. Wprawdzie prezes Tymczasowej Komisji Wojenno-Śledczej meldował o przejściowych komplikacjach, jednak szybko udało mu się je rozwiązać. Podobno grawer podrabiający pieczęcie miał za długi język i informacje o spisku wyciekły, trafiając w ręce jakiegoś zagranicznego jezuity, którego od razu uciszono. Tuchołko miał swoje metody, o których Trepow wolał nie wiedzieć nic ponad to, co absolutnie konieczne. Resortowa plotka głosiła, że pułkownik z X Pawilonu sięga czasem po pomoc pewnego głęboko zakonspirowanego pruskiego agenta, ale dopóki robił to skutecznie, generał-policmajster się nie wtrącał. Zresztą, przecież Jego Cesarska Mość Aleksander II jest siostrzeńcem króla Prus Wilhelma, a współpraca obydwu krajów przy tłumieniu powstania styczniowego przebiegała jak dotąd bez zarzutu. Nawet zasrani biurokraci w rodzaju Czerkaskiego mieli na to prawną podkładkę w postaci podpisanej w ubiegłym roku konwencji Alvenslebena, dlaczego więc nie skorzystać z usług zaprzyjaźnionej służby? To nawet taniej wychodzi, zaśmiał się w duchu Trepow.
Zdusił niedopałek cygara w popielniczce i zaczął szkicować list do namiestnika. Trzeba wyasygnować środki na dalsze działania. Tajne operacje sporo kosztują. Ale generał Berg na pewno mu nie odmówi – uśmiechnął się, maczając pióro w kałamarzu.
***
Przemierzając dziarskim krokiem plac Zamkowy, siostra Marianna odczuwała dziwny niepokój. Wyjątkowo nie mogła się dziś skupić na modlitwie. Przeważnie idąc dokądś, przesuwała między palcami paciorki koronki, miała bowiem w zwyczaju mierzyć odległości liczbą zdrowasiek, które zdąży odmówić: od zakładu na Tamce do Świętego Rocha trzy dziesiątki, ze szpitala do kościoła jeden dziesiątek… Tym razem było inaczej, nawet nie wyjęła różańca. Była pochłonięta rozmyślaniem o ostatnich wydarzeniach i swoim udziale w tajemniczej aferze. Właściwie nie powinna mieć wątpliwości. Sama matka przełożona poleciła, żeby pomagać francuskiemu księdzu, który, jak się okazało, pozostawał w bliskich stosunkach z hierarchami kościelnymi. Skąd więc, u licha, wziął się ten niepokój?
Jej zadanie właściwie nie polegało na niczym nadzwyczajnym, ot, miała rozejrzeć się w kościele przy Świętojańskiej w otoczeniu kamiennych rzeźb lwa i niedźwiedzia. Guéuelle wysłał ją, bo Władek nie powinien pokazywać się w okolicy, było stąd zbyt blisko od Freta i ktoś mógłby go rozpoznać. Wiedzieli, że dozorca każdej kamienicy niejako z urzędu donosił do cyrkułu, więc odnalezienie wiadomości od ojca Virleone powierzono zielonookiej szarytce. Widok zakonnicy w kościele nie powinien przecież wzbudzać podejrzeń.
Siostra z sercem bijącym z podekscytowania niczym dzwon na nieszpory zbliżyła się do drzwi kościoła. Niepewnie nacisnęła klamkę i nagle zrozumiała. To strach. Bała się. Mimo całej pewności siebie, mimo siły wiary i charakteru, mimo wykształcenia oraz formacji zakonnej Marianna Wojnyłło zaczęła odczuwać lęk przed śmiercią.
***
W tym samym czasie ojciec Władysław z księdzem Philippe’em przeszukiwali rzeczy zamordowanego jezuity, które wraz z tragiczną informacją dostarczył wysłannik arcybiskupa. Francuz metodycznie wybebeszał wnętrze sakwojaża ojca Matteo, podczas gdy Klonowiejski czytał dołączony przez policję spis. Przejrzeli już zawartość pugilaresu, sprawdzili dokumenty i zapiski, Guéuelle badał po kolei kieszenie we wszystkich ubraniach Włocha.
– Niestety, jest gorzej, niż myślałem – westchnął, zaglądając do ukrytego schowka w podwójnym dnie torby.
– Co ksiądz tam znalazł? – Klonowiejski zerknął zaintrygowany.
– Raczej czego nie znalazłem… Nie ma pewnej książki, czyli morderca dokładnie wiedział, czego szukać. Czy na liście znajduje się medalik na łańcuszku?
Władysław zerknął na papier.
– Nie. Z biżuterii wymieniono tylko sygnet i spinki do mankietów. Czyżby zabójca połasił się na złoto?
– Raczej nie, przy zmarłym pozostawiono o wiele cenniejsze rzeczy. Ten wisiorek ma znaczenie bardziej, hm, symboliczne. Powiedzmy, że otwiera różne drzwi…
Władysław wyczuł, że Francuz nie mówi mu wszystkiego, ale powstrzymał się od komentarza.
– A ta książka? Co w niej było?
– Nic, czego ja bym nie miał – smutno uśmiechnął się Guéuelle – ale jej brak świadczy o tym, że zbrodniarz znalazł interesujące nas dokumenty, a książeczki potrzebował do odczytania ich treści.
– Szyfr? – domyślił się Władek.
Ksiądz Philippe przytaknął. Ojciec Klonowiejski z zainteresowaniem oglądał słoiczki i butelki z chemikaliami. Nadal do końca nie rozumiał, na co się zgodził, podejmując współpracę z Guéuelle’em, ale kusiła go tajemniczość całego przedsięwzięcia. Morderstwo, szyfry, tajne schowki, ukryte wiadomości, wszystko to pobudzało jego wyobraźnię.
– Czy ojciec Virleone faktycznie był konserwatorem dzieł sztuki? Te preparaty naprawdę służą do badania obrazów? – zapytał, oglądając pod światło słoiczek z czerwonymi kryształkami.
– Owszem, tym także się zajmował. Niech ojciec będzie ostrożny. – Francuz delikatnie, acz stanowczo wyjął z dłoni Władka słoiczek. – To się nam jeszcze może przydać.
***
By dobrze stała śmierć tuż przede mną,
Bać się nie będę, bo Pan mój ze mną.
Twój pręt, o Panie, i laska Twoja
W niebezpieczeństwie obrona moja2).
------------------------------------------------------------------------
2) Jan Kochanowski, Psałterz Dawidów (Psalm 23); cyt. za: https://literat.ug.edu.pl/jkpsalm/024.htm (Biblioteka Literatury Polskiej w Internecie, Uniwersytet Gdański).
Siostra Marianna klęczała przed obrazem Matki Bożej Łaskawej i żarliwie się modliła. Jej skołatana dusza stopniowo doznawała pocieszenia. Słowa psalmów, zwłaszcza w tłumaczeniu Kochanowskiego, zawsze przynosiły ulgę. Tym razem także pomogły opanować ten głupi, irracjonalny lęk i skupić się na zadaniu. Wreszcie może spokojnie rozejrzeć się po kościele.
Wnętrze świątyni świeciło pustkami. Tylko w jednej z ostatnich ławek siedział samotny mężczyzna, pochylony nad modlitewnikiem. Siostra, udając, że kontempluje płaskorzeźby ze stacjami drogi krzyżowej, wróciła do kruchty. Wcześniej, wiedziona niepokojem, niemal przebiegła przez to pomieszczenie, kierując kroki wprost do ołtarza. Teraz, kiedy zatrzymała się przed rzeźbą niedźwiedzia, nagle zazgrzytały drzwi wejściowe i stanęły w nich dwie kobiety. Podobieństwo wskazywało, że to matka z córką. Marianna pomyślała, że lepiej poczekać, aż panie wejdą dalej, wyglądały wprawdzie niewinnie, ale wolała uniknąć obecności świadków. Stanęła przy masywnej misie z wodą święconą i powoli, z namaszczeniem zaczęła się żegnać. Niewiasty przeszły przez nawę kościoła, stukając obcasami tak głośno, że aż rozmodlony mężczyzna podniósł głowę znad swojej książeczki do nabożeństwa.
Kiedy została w kruchcie sama, siostra Wojnyłło szybko obejrzała otoczenie kamiennego niedźwiedzia. Nic, żadnego znaku. Podeszła do rzeźby lwa. Tu także nic. Zdezorientowana stanęła na środku kruchty, zachowując równy dystans do obydwu figur i zerkając to na jedną, to na drugą. Zauważyła, że głowy zwierząt skierowane są w tę samą stronę, jakby patrzyły w jeden punkt. Marianna spojrzała w tym kierunku i zaczęła uważniej przyglądać się nieotynkowanej ścianie. Tuż nad posadzką dostrzegła wąską szczelinę między dwiema cegłami. Przyklęknęła i włożyła dwa palce w szparę. Jedna z cegieł poruszyła się. Szarytka wysunęła ją trochę i wymacała z tyłu jakiś zwitek papierów. Serce znowu zabiło jej szybciej. Obejrzała się i zaczęła nasłuchiwać. Nic się nie działo, żadnych odgłosów kroków. Bać się nie będę, bo Pan mój ze mną. Delikatnie poruszając cegłą, przesunęła ją na tyle, by wydobyć z kryjówki wiadomość. Korciło ją, żeby od razu sprawdzić, co znajduje się na kartkach, ale pokonała ciekawość. Szybko schowała znalezisko do kieszeni pod habitem, wepchnąła cegłę na miejsce i wyszła na zewnątrz. Dzięki Ci, Panie! Tym razem wyjęła różaniec i z wypiekami na twarzy ruszyła w drogę powrotną. Nie zauważyła mężczyzny z tylnej ławki kościoła, który dyskretnie ją obserwował, a teraz jak cień podążał jej śladem niemal do samej bramy zakładu szarytek na Tamce.
***
Ojciec Władysław, ślęcząc nad otwartą książką, zatracił poczucie upływającego czasu. Przesuwał zagięty kawałek papieru wzdłuż liter zapisanych w kolumnach, po czym notował coś na kartce obok. Na stole panował nieład, obok dopalającej się świecy leżało kilka arkuszy pokrytych dziwnym, podwójnym pismem. Oprócz czarnych linijek jakiegoś łacińskiego tekstu widać było przebijające spod nich błękitne litery, tworzące dziwne zbitki. Były to jakby wyrazy, lecz niemające sensu w żadnym ze znanych Klonowiejskiemu języków. Mnich żmudnie porównywał, litera po literze, te abstrakcyjne zapiski z kolumnami w książce i odszyfrowaną treść kreślił na osobnej stronie.
Ot, i masz swoją pokutę, westchnął ciężko. Płomień świecy zatańczył od ruchu powietrza i niemal zgasł. Dominikanin pomyślał, że jego obecne zajęcie do złudzenia przypomina to, co mnisi od wieków robili w skryptoriach. Zadumał się przez chwilę nad charyzmatami różnych zgromadzeń zakonnych. Cóż, do benedyktyńskiej pracy zdecydowanie się nie nadawał.
Kartki z podwójnym tekstem przyniosła z kościoła siostra Marianna, lecz wówczas nie widać było jeszcze na nich błękitnych liter. Pojawiły się dopiero po tym, jak ksiądz Philippe pomazał papier miksturą sporządzoną na bazie zawartości jednej z buteleczek z bagażu ojca Matteo. Tym samym wyjaśniła się zagadka preparatów zabitego jezuity. Guéuelle tłumaczył, że Włoch napisał zakodowany tekst meldunku roztworem soli żelaza, nazywanej czasem witriolem. Po jego wyschnięciu litery stały się niewidoczne. Następnie Virleone zwykłym atramentem żelazowo-galusowym nadpisał na tym tekst „przykrywkę”. Były to słowa Mszy, kończące się fragmentem Kanonu Rzymskiego:
In primis, quae tibi offerimus pro Ecclesia tua sancta Catholica
quam pacificare, custodire, adunare, et regere digneris toto orbe terrarum:
una cum famulo tuo Papa nostro…3)
------------------------------------------------------------------------
3) (Łac.) Przede wszystkim składamy Ci dary za Kościół Twój Święty, powszechny: racz Go obdarzyć pokojem, strzec, jednoczyć i rządzić Nim na całym okręgu ziemskim, wraz ze sługą Twoim Papieżem naszym…
Do wywołania tekstu zapisanego sympatycznym atramentem Francuz użył roztworu żelazicyjanku potasu. Po chwili błękitne pismo pojawiło się na kartce. Lecz to był dopiero początek. Guéuelle ze swojego pokoju przyniósł wyglądającą jak modlitewnik książeczkę, w której jednak zamiast litanii na każdej stronie znajdowały się tabelki z kombinacjami cyfr i liter. Zażartował sobie z Władka, wręczając mu wolumin i prosząc o odszyfrowanie wiadomości.
– Ale jak?! Gdzie jest klucz? – zawołał Klonowiejski, z paniką w oczach werując książkę.
– Jak mówiłem, mój współpracownik miał lekką obsesję na punkcie bezpieczeństwa – zaśmiał się Guéuelle. – Jeśli ktoś znalazłby meldunek przypadkowo, zobaczyłby tylko łaciński fragment Mszy. Jeśli domyśliłby się, że pod spodem jest ukryty tekst i potrafiłby go wydobyć na światło dzienne, wówczas zobaczyłby kod. A jeśli nawet miałby książkę szyfrów, to nie wiedziałby, gdzie szukać właściwego klucza. Zobaczmy…
Ksiądz Philippe zerknął na kartkę raz jeszcze i zaczął coś liczyć w pamięci. Przekartkował książkę, znalazł odpowiednią kolumnę cyfr i postukał w nią palcem.
– To ten – powiedział. – Proszę odnaleźć literę kodu w pionowej kolumnie, a rozwiązanie znajduje się na tej samej wysokości na początku wiersza.
W ten sposób Władysław rozpoczął przygodę z szyfrem polialfabetycznym. System ten był często stosowany w papieskiej kryptografii, która w swoim czasie uchodziła za jedną z najbardziej wyrafinowanych w Europie. Kodowanie opierało się na użyciu alfabetu, w którym każdą literę zamienia się na inną, na przykład odwracając ich kolejność według reguły: a=Z, b=Y, c=X… z=A. Następnie tworzy się kolejne warianty, przesuwając pierwszą literę o jedno miejsce, co daje postać: a=Y, b=X, c=V… z=Z. Następna odmiana zaczyna się od a=X, kończy na z=Y itd. Im więcej takich alfabetów, tym mniejsze prawdopodobieństwo złamania szyfru, dodatkowo można zwiększyć bezpieczeństwo, definiując kolejność ich występowania. Pierwszy alfabet służył do zakodowania pierwszej litery informacji, drugi do drugiej, aż do otrzymania kompletnego tekstu.
– No dobrze, ale skąd ksiądz wiedział, której kombinacji użył ojciec Matteo? – zapytał Władek zaintrygowany. – Bo przecież używaliście takich samych książek z kodami, prawda?
– Oczywiście. Virleone zostawił mi wskazówkę w jawnym tekście. Proszę zwrócić uwagę, że cytat z Mszału urywa się na słowach dotyczących papieża. To był jeden ulubionych szyfrów ojca Matteo. Żeby go rozgryźć, trzeba dodać wszystkie cyfry z daty urodzin Ojca Świętego i odjąć od wyniku liczbę lat jego pontyfikatu. Czyli jeden plus trzy plus pięć plus jeden plus siedem plus dziewięć plus dwa, co daje dwadzieścia osiem, minus osiemnaście i mamy wynik: dziesięć.
– Co oznacza…? – Klonowiejski uniósł brwi pytająco.
– Dziesięć niepowtarzalnych alfabetów, z których dziesiąty to właśnie postać wyjściowa, to znaczy ten z odwróconą sekwencją liter – tłumaczył cierpliwie Francuz, pokazując Władysławowi schemat w książce. – W kolumnach po prawej i lewej stronie mamy warianty z przesunięciem, co wygląda jak lustrzane odbicie względem podstawowego alfabetu. Zatem pierwsza kolumna zaczyna się od P i kończy na Q. Odpowiada pierwszej, dziewiętnastej, trzydziestej siódmej literze szyfru. Druga, od Q do R to druga, osiemnasta, dwudziesta i trzydziesta szósta litera kodu. Dziesiąta i dwudziesta ósma to, jak wspominałem, alfabet od tyłu. Jakby ojciec bardziej nagrzeszył, to kazałbym ojcu za pokutę wszystko to samodzielnie rozpisać. Ale za ojca drobne przewinienia proszę skorzystać z mojej książki. – Wyraz twarzy księdza Philippe’a nie pozostawiał wątpliwości, że doskonale się bawi. – No, niechże się ojciec rozchmurzy, dominikanie przecież słyną z poczucia humoru!
Władek pokiwał smętnie głową i zabrał się do roboty. Było to sześć godzin temu. Teraz walczył z sennością, przecierał opuchnięte powieki i już od dawna nie mógł sobie znaleźć wygodnej pozycji. Odkodowany tekst był także po łacinie, ale Klonowiejski ze zmęczenia nawet nie pomyślał o tym, żeby na bieżąco go czytać i tłumaczyć. Machinalnie przesuwał kartkę wzdłuż kolumn i zapisywał rozwiązanie. Kolejna litera, kolejna kolumna. I jeszcze jedna. Ziewnął. Rzucił okiem na swoje zapiski i nagle do jego ospałego umysłu zaczęła docierać treść komunikatu. Zmęczenie zniknęło jak ręką odjął. Przyspieszył pracę. Właśnie mierzył się z dwoma wyrazami o decydującym znaczeniu. Błękitne litery układały się w zlepek:
PFNVTHSSG ACORDUQKCTYHK
Władysław z emocji zaczął coraz częściej popełniać błędy, myliły mu się kolumny, raz po raz musiał się cofać, co tylko potęgowało irytację. Litery migotały mu przed oczami. Sapiąc i pocąc się, dobrnął wreszcie do końca i spojrzał na swoje dzieło. Kluczowe wyrazy brzmiały:
ALEXANDER ZVIERZCHOVSKI
***
– Nie sądziłem, że zobaczymy się jeszcze w Warszawie. Cóż takiego się stało, że nalegał pan na osobiste spotkanie? Nie muszę chyba mówić, jak bardzo to naraża…
– Będzie pan łaskaw darować sobie pouczenia, pułkowniku. Nie zawracałbym panu głowy, gdyby sprawa była błaha.
– Czemu zatem zawdzięczam ten zaszczyt?
– Mamy problem. Włoch nie pracował sam. Wygląda na to, że zanim złożyłem mu wizytę w hotelu, zdążył przekazać komuś wiadomość.
– Niech to szlag! Jak się pan dowiedział?
– Zboczenie zawodowe. Przed wyjazdem chciałem rozejrzeć się raz jeszcze po miejscach, w których najczęściej bywał Virleone. Intuicja mnie nie zawiodła, okazało się, że w kościele przy Świętojańskiej miał skrzynkę kontaktową, w której zostawił meldunek. Odebrała go zakonnica, szarytka.
– Nie doceniliśmy przeciwnika. Nie sądziłem, że mają też agentki w habitach.
– Ta siostra to tylko posłaniec, jej zachowanie wskazywało, że jest amatorką. Szukamy tego, kto ją wysłał. Czy przyniósł pan listę, o którą prosiłem?
– Owszem. Według wywiadowców III Oddziału Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości to nazwiska wszystkich zagranicznych duchownych przebywających obecnie w Warszawie.
– Tutaj, pułkowniku, to ten. Jego szukamy, zatrzymał się u sióstr miłosierdzia na Tamce. Radzę na początek objąć zakład ścisłą obserwacją. Nie można dopuścić, żeby te informacje opuściły granice Królestwa.
– Guéuelle? Likwidacja następnego księdza wzbudzi podejrzenia, nikt nie nabierze się dwa razy na sztyletników.
– Mam lepszy pomysł. Pamięta pan nieudany zamach na generała Berga w zeszłym roku?
***
Zamknął oczy i pochylił głowę. Powoli wciągnął powietrze, pozwalając, aby aromat rozszedł się po nozdrzach. Delikatnie zakręcił kieliszkiem i powąchał raz jeszcze. Czasza w kształcie tulipana skupiała woń wydzielaną przez rubinowy płyn. Wyraźnie dominowały w nim nuty korzeni i cytrusów. Władysław umoczył usta, czekając, aż wrażenie na końcu języka dopełni i podkreśli doznania zapachowe.
– Miło widzieć, że wiesz, jak należy smakować szlachetne owoce winnego krzewu i pracy rąk ludzkich. – Guéuelle przyglądał się zawartości swojego kieliszka pod światło, oceniając barwę i przejrzystość trunku. Przeszli na ty w połowie poprzedniej butelki.
– „Każdy człowiek stawia najpierw dobre wino, a gdy się napiją, wówczas gorsze. Ty zachowałeś dobre wino aż do tej pory” – Władysław, rozpierając się wygodnie na krześle, zacytował starostę weselnego z Kany Galilejskiej. Alkohol miał idealną temperaturę. Garbniki sprawiały, że język wydawał się nieco szorstki, ale cierpkość była doskonale zbalansowana.
– No proszę, jak dobrze się rozumiemy! – Francuz pokiwał głową z uznaniem. Raptem spoważniał. – Przemyślałeś moją propozycję?
Klonowiejski zawahał się, nim odpowiedział. Po zapoznaniu się z treścią odszyfrowanej wiadomości Guéuelle postanowił wyjechać z Warszawy. Zamierzał niezwłocznie udać się do Rzymu, aby zdać przełożonym relację ze swojej misji i przekazać odkrycia ojca Matteo dotyczące działalności podwójnego agenta w sutannie, który krzyżuje szyki Watykanu. Zabity włoski jezuita nie ujawnił wprawdzie jego nazwiska, ale opisał efekty współpracy wiarołomcy z carską tajną policją. Ksiądz Philippe sądził, że Virleone zginął, bo odkrył lub był bliski odkrycia tożsamości zdrajcy. Nie było natomiast wątpliwości co do roli, jaką ów szpieg odegrał w spisku wymierzonym w polską emigrację. I w tym miejscu zaczynał się dylemat Władysława, Guéuelle bowiem zachęcał dominikania do wspólnego wyjazdu i wstąpienia na stałe w szeregi wywiadu papieskiego.
– Ta perspektywa jest kusząca, ale zastanawiam się, czy raczej nie powinienem pojechać do Paryża, by ostrzec rodaków przed tym prowokatorem Zwierzchowskim. – Władysław dopił ostatni łyk i odstawił kieliszek.
– Skąd pewność, że cię posłuchają? – W głosie księdza pobrzmiewały wątpliwości. – A poza tym, demaskując Zwierzchowskiego, zbijesz tylko jednego pionka, a nam chodzi o jego mocodawców. Pracując razem, mamy większe szanse. Powiedz szczerze, nie odpowiada ci taka służba?
– Wprost przeciwnie, wydaje mi się, że czuję nawet powołanie w tym kierunku.
– No więc w czym rzecz? Nadal chcesz wojować z carem u boku księdza Brzóski?
– Nie, od tego pomysłu już mnie odwiodłeś. Zastanawiam się tylko, czy nie udałoby mi się skuteczniej powstrzymać agentów Trepowa, działając poza waszymi strukturami, które, jak widać, są rozpracowane przez wroga.
– A zatem cały czas myślisz przede wszystkim kategoriami sprawy polskiej…
Francuz nie dokończył, bo do pokoju weszła siostra Marianna.
– No pięknie! Zostawić was na chwilę i od razu na stole pojawiają się butelki! – zawołała energicznie szarytka. – Po tym ancymonie, moim kuzynie, mogłam się spodziewać najgorszego, ale że ksiądz oddaje się zgubnemu nałogowi opilstwa, to by mi do głowy nie przyszło!
– No co też siostra mówi, jakiemu nałogowi? My sobie z umiarem degustujemy Boże dary, roztrząsając ważkie tematy, a tu takie oskarżenia? – Guéuelle dobrotliwie pogroził zakonnicy palcem. – „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”!
– Prorok Izajasz mówi wyraźnie: „Biada tym, którzy są bohaterami w piciu wina i śmiałkami w mieszaniu sycery!” – Siostra Wojnyłło wpadała w kaznodziejski zapał. – A sam Pan Jezus w Ewangelii według Świętego Łukasza ostrzega: „Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie spadł na was znienacka jak potrzask”!
Władysław na widok…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej