- W empik go
Agent policyjny: z papierów po Hektorze Blau - ebook
Agent policyjny: z papierów po Hektorze Blau - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 264 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego kwietniowego ranka, na ulicach Warszawy, pojawiły się nadzwyczajne dodatki brukowego dziennika, które publiczność rozchwytywała skwapliwie. Około godziny dwunastej handel ulicznej bibuły wzmógł się tak bardzo, że kolporterzy, wyprzedawszy cały zapas, obiegli tłumnie redakcyę "Zwiastuna Rannego" domagając się drugiego nakładu.
W redakcyi niespodziewano się tego wcale. Trzeba było posyłać po maszynistę i puszczać na gwałt rotacyjne maszyny, bo sprzedawcy gazet nie chcieli ustąpić. Publiczność, która jeszcze nie zdążyła zaspokoić swej ciekawości, co chwila zaczepiała ich, żądając dodatków, obiecując płacić podwójną i poczwórną cenę. Ale dodatków nie było. Dopiero około godziny drugiej zaczęły maszyny wyrzucać pierwsze setki, rozchwytywane w lot bez targu, minio podwyższonej ceny.
"Zwiastun Ranny" zrobił doskonały interes. Gruby jego wydawca zacierał ręce.
– No! opłacił się ten Blau porządnie – monologował. – Nigdy za życia nie można było zarobić na nim rubla, a po śmierci dał zysk lepszy od wszystkich bomb, jakie w ciągu ostatniego roku rzucono w Warszawie! Dawno już kochana publiczka tak się nie rozczytała. Kochani koleżcy pękną dziś z zazdrości.
Istotnie, czytano dodatki chciwie. Na ulicach, po kawiarniach, restauracyach – po biurach, na giełdzie, po dworcach kolejowych, nawet w tramwajach czytano je i rozprawiano hałaśliwie. W policyjnych cyrkułach czytano je w milczeniu, z pewnem namaszczeniem i gromowładną, urzędową powagą, a stróże publicznego bezpieczeństwa, wyższych i niższych stopni, przechadzali się po ulicach w chmurnem jakiemś skupieniu, w nastroju, który możnaby nazwać trwożnym, gdyby do serc tych niezłomnych i doświadczonych mężów, przystęp takiego jak trwoga uczucia, był w ogóle dopuszczalny.
Cóż jednak było w tych dodatkach takiego, co do tego stopnia zelektryzowało publiczną ciekawość?
Czyżby odkryto znów węża, który ssał żydówkę?
O! tym razom chodziło o coś ciekawszego od wszystkich wężów razem, nie wyłączając morskich i od wszystkich żydówek, ssanych i niessanych!
Oto rybacy wyłowili z Wisły, niedaleko Jabłonny, trupa ludzkiego.
Boże! także sensacya! Tyle trupów Wisełka spławna co roku!
Ba! ale ten trup – nie był trupem zwyczajnym.
Ten trup był dziwny. Miał na ciele ściśle przylegającą stalową koszulkę.
Wiosna w tym roku spóźniła się mocno. Ostre przymrozki, a nawet mrozy, trzymały prawie przez cały marzec. Wisła niedawno dopiero ruszyła i ruszyła nagle. Ciepłe kwietniowe słońce topiło wszędzie śnieg i lód, a było tej zimy tyle tego dobrego, że wody bardzo przybrały. Uwolniono z kry fale tłukły się szparko po brzegach i wypłukały z jakiejś jamy trupa, co zamrożony, jak plasterek ananasu w puszce rzymskiego ponczu, spokojnie w zamarzniętej Wisełce oczekiwał wiosny.
Teraz, wzdęty, wypłynął i ciągnięty ciężarem owej koszulki, taczał się po dnie, aż oń rybacy zawadzili siecią.
Z ubrania pozostały już tylko nieokreślonego wyglądu łachmany. Ciało, szczególniej twarz i ręce, obszczypały i objadły raki i ryby. Na nogach pozostały jednak buty z łyżwami i owa koszulka na ciele, ze stalowych wybornej roboty ogniw, misternie spleciona.
Czyje to mogły być zwłoki?
"Zwiastun Ranny" miał szczęście. Jeden z jego reporterów wracał właśnie z wycieczki od krewnych w Pułtuskiem i ze wsi bryczką dojechał do Jabłonny, kiedy rybacy wyciągnęli już trupa i wieść o nim rozchodzić się poczęła. Naturalnie poszedł zobaczyć, a ujrzawszy zwłoki w owym dziwnym pancerzu i w dodatku przybrane tak, jak gdyby nieboszczyk przypuszczał, iż w niebie ślizgawka jeszcze otwarta – zadumał się mocno.
Ale zadumy reporterów nie trwają nigdy długo, chociaż bywają za to głębokie.
Reporter "Zwiastuna Rannego" dumał tem krócej, że właśnie był w peryodzie golizny i jako lew na puszczy szukał, kogoby pożarł.
Trup łyżwiarza w pancerzu nie był wprawdzie zbyt apetyczny i zapewne czuć go już było conajmniej…. mułem, ale nos reporterski, przywykły do odczuwania woni subtelnych, odrazu zwąchał w nim wyjątkowy materyał.
Zebrawszy naprędce wiadomości, pożyczył od naczelnika stacyi dziesięć złotych i palnął do swej redakcyi depeszę, prosząc o zaliczkę i fotografa. Fotograf z zaliczką do Jabłonny przyjechał i – nazajutrz "Zwiastun Ranny" wydał sławny swój dodatek.
Na czele jego czernił się ogromnemi literami wydrukowany tytuł:ŻELAZNA MASKA CZYLI TAJEMNICZY TRUP W PANCERZU NA FALACH WISŁY!
Poniżej biegły pod sensacyjnymi nagłówkami rozdziały opowiadania o znalezieniu zwłok przez rybaków, a ostatni z nich, zatytułowany "Domysły" – kończył się znowu calowemi literami tłustego druku, zawierającego te słowa:
"Tak więc, reasumując dane i zestawiając je z domysłami, przychodzimy do wniosku, iż tajemniczy ów trup w pancerzu i łyżwach, z twarzą zupełnie niestety zniszczoną, może być tylko trupem znanego szeroko w całej Warszawie, a zaginionego bez śladu w styczniu roku bieżącego Hektora Blau'a……."
Nic dziwnego, że dodatek ten czytała cała Warszawa.
Cała Warszawa znała Hektora Blau'a…….
Wszyscy interesowali się jego tajemniczem zniknięciem dotąd jeszcze, mimo, iż upłynęły prawie trzy miesiące. Krążyły o tem setki domysłów i baśni, jednych dziwaczniejszych od drugich. Teraz – to zajęcie spotęgowało się jeszcze.
Kim był Hektor Blau?
Nie był Sherlockiem Holmesem, jakkolwiek był także – agentem policyjnym.
To nic nie szkodzi. – I ja też nie jestem Conanem Doyle'm, a jednak pamięci i cieniom zgasłego przedwcześnie Hektora Blau'a poświęcani tę garstkę wspomnień…..
Do spisania ich posłużył mi, podobnie jak reporterowi "Zwiastuna Rannego" fortunny traf. Byłem szczęśliwszy od Conana Doyle'a: on czerpał z fantazyi, mnie udało się oprzeć na materyale autentycznym. Oto w tydzień po ukazaniu się dodatku "Zwiastuna Rannego" bawiłem za interesem w Gdańsku. – Wracając z przystani do miasta, wstąpiłem tam kiedyś do oberży, w której zbierają się marynarze i flisacy – właśnie jeden z nich opowiadał, iż płynął łodzią po Wiśle i wiosłem wyłowił jakiś płaszcz z wody.
– Szmata zgniła zupełnie – mówił – ale chciałem zajrzeć w kieszenie, bo wiosło uderzyło o coś twardego w tym łachu. No i znalazłam – zgadnijcie co? – Ha, myślicie może, pugilares?! No, pomyliliście się jak i ja – książka była, nie pugilares!
To mówiąc pokazywał książeczkę w futerale z jakiegoś dziwnego materyału. Nie widziałem nigdy takiego futerału, zaciekawiony więc poprosiłem o pozwolenie obejrzenia. Futerał był rogowy, zamykany zameczkiem – wewnątrz – gruby notes. Woda prawie zupełnie nie uszkodziła kartek, zapisanych drobnem pismem. Skoro spojrzałem na inicyały, splątane na okładce w misterny srebrny monogram, poczułem wnet ten sam ponętny zapach, który przed tygodniem podrażnił czułe nozdrza reportera "Zwiastuna Rannego" w Jabłonnie.
Bez namysłu zaproponowałem znalazcy kupno i zapłaciwszy bez targu ile żądał, uradowany, nabyty skarb mój uniosłem.
Notes ten nosił na sobie litery H. B. i zawierał……
Ale o tem już w następnych rozdziałach.II FAŁSZYWA PIĘĆSETRUBLÓWKA W OKIENKU TOTALIZATORA.
Wspaniały, wyzłocony słońcem, ciepły wrześniowy dzień.
W Warszawie ruch i ożywienie. Alejami Ujazdowskiemi i Marszałkowską suną dorożki na gumach i liczne prywatne ekwipaże w stronę Mokotowskiego, wyścigowego pola. Dziś otwarcie jesiennego sezonu.
W chwili gdy na placu przed trybunami rozległ się głos ostatniego dzwonka, wzywającego do startu konie, stające do pierwszego wyścigu, przed bramę z wieżyczkami od ulicy Kaliksta, na tor wiodącą, zajechał stylowy amerykan, zaprzężony w parę złotych kasztanów. Z ekwipażu wyskoczył szparko młody, wcale przystojny i doskonale ubrany mężczyzna i okazawszy woźnym sezonowy bilet, podążył szybko ku trybunom po żwirowanej alei.
Przez drogę rozwinął program wyścigowy i, zajrzawszy weń, jakby dla sprawdzenia numeru, szedł prosto ku okienkom od kas totalizatora, nie patrząc nawet na tor, gdzie stawały już konie. Nim jednak doszedł – zabrzmiał elektryczny dzwonek, hasło, że konie już ruszyły i przyjmowanie stawek wstrzymane.
Przystanął, zaklął zcicha i poszedł na trybunę.
Było tam jednak tak pełno, iż nim zdołał sobie jakie takie miejsce wywalczyć, gonitwa się już skończyła, konie mijały celownik, witane okrzykami tłumów.
Popatrzył na zwycięzcę i wstał z zajmowanego krzesła, chcąc zmieszać się z falami widzów, odpływającemi teraz z trybuny do wag i przed kasy gry.
W chwili gdy schodził, poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia i obrócił się żywo. Przed nim stał dżentelmen w ciemnym, eleganckim ulsterze i cylindrze na głowie. Twarz miał bladawą, zakończoną spiczasto ostrym trójkątem czarnej brody, czarne również, bujne, w górę podczesane wąsy i takież oczy, duże, przenikliwe, osadzone głęboko po obu stronach charakterystycznie zagiętego nosa, pod łukami czarnych, krzaczastych brwi, podniesionych w górę, ku bokom czoła. Cienkie, odstające i jakby błoniaste, a duże konchy uszu, dodawały tej twarzy, dziwnie wyrazistej, jakiegoś niesympatycznego charakteru; w rysach jej spokojnych, ale poprzecinanych całą siecią zmarszczek, przebijała się energiczna przedsiębiorczość i jakiś drzemiący, demoniczny tragizm.
– Dzień dobry, panie Antoni – rzekł dżentelmen w cylindrze – spóźniłeś się pan na pierwszy wyścig, prawda?
– Tak, nieco późno dziś wstałem.: graliśmy trochę wczoraj…
– Jak zwykle, do piątej lub szóstej! Pan się nigdy nie odzwyczaisz od tego!
– Ah, daj mi pan pokój! Cóż to zresztą przeszkadza panu, panie Minczewski?
– Człowiek powinien mieć spokojne nerwy, panie Okólski, skoro staje do ważnej roboty! A pan je szarpiesz przy całonocnej grze o marne kilkadziesiąt rubli!
– Mylisz się pan – wygrałem dziś przeszło dwieście fajgli!
– Gdyby i trzysta nawet – to co to warte? jutro, albo dziś, przegrasz pan dwa razy tyle i przez zdenerwowanie możesz pan zepsuć interes, na którym, jeżeli pójdzie, możemy zarobić tysiące…
– No, no! nie żołądkuj się pan, szlachetny bankierze! Nie jestem wcale zdenerwowany – i lepiej nawet, że się spóźniłem. W drugim, trzecim biegu, publiczność się już rozegra, w kasach będzie ruch większy i daleko łatwiej wówczas ulokować próbkę naszego berlińskiego towaru!
– Może i racya… Czy pan grasz także na swój rachunek?
– A to dobre! naturalnie! przecież bez gry nie wytrzymałbym tutaj!
– Panie Okólski – ja panu co powiem: niech pan dzisiaj nie gra – puścić te pięćset i szlus! Pojedziemy potem na obiad, nie czekaiąc końca.
– Dlaczego?
– Bezpieczniej będzie… poco się kręcić tutaj? Grać, to pan sobie przyjedziesz innego dnia!
– Cóż za głupie obawy znowu! niema żadnego niebezpieczeństwa! w takim tłoku i pośpiechu, jaki jest przy kasach! i tutaj pięćsetrublówka nikogo nie zdziwi, bo wiadomo, że wielu ludzi zgrywa się w totka na znaczne sumy! Jabym nawet spróbował w paru kasach puścić!
– Nie – stanowczo nie chcę. Tę jedną tylko – więcej panu nie dam. Niech to będzie próba.
– No, dobrze. Ale zostaniemy jeszcze trochę – puszczę ją dopiero w czwartym, lub piątym biegu, a przedtem sam dla siebie zagram! Może się pan dostawisz?
– Dziękuję panu – nie grywam o drobnostki. W której kasie pan ją puścisz?
– Tu na dole, pod trybunami – tu największy ruch i najzamożniejsi gracze grają.
– Dobrze… więc powodzenia! – i potem przyjdź pan tu do mnie, razem wyjedziemy.
– Przyjdę, przyjdę!
Okólski odwrócił się i zeszedł szybko mieszając się w tłumie.
Minczewski schodził wolniej, kłaniając się znajomym. Miał ich tutaj dosyć. Witano go przyjaznym uśmiechem, podaniem ręki, propozycyą do spółki w grze. Bankier odpowiadał na to spokojnie, z pobłażliwym uśmiechem – przed niektóremi osobami nizko zdejmował lśniący cylinder.
"Cała Warszawa", ta bogata, strojna, błyszcząca Warszawa, przesycona zabawą i emocyami, a wciąż poszukująca nowych, była na placu wyścigowym. Nie brakło i drugiej – tej, co przez pół roku pracuje w dusznych lokalach, walcząc z budżetem codziennej potrzeby i odłożone na wpis szkolny dla dzieci, na komorne, lub procent od pożyczki pieniądze, lokuje dwa razy na rok w kasach totalizatora. Byli urzędnicy różnych instytucyi, dziennikarze, artyści, – byli także różni "dyrektorowie świeżego powietrza", utrzymujący się z nieokreślonych funduszów i było dużo kobiet.
Panie z towarzystwa, ubrane wykwintnie i stylowo, półświatek ubrany dużo strojniej lecz z mniejszem poszanowaniem stylu, wreszcie kobiety-gracze, przychodzące tylko dla totalizatora i ubrane jak Bóg dał.
Cały ten pstry tłum przelewał się wciąż od paddocku do żwirówki, okalającej trybuny, stamtąd do kas totalizatora i obsiadał na kilkanaście minut miejsca siedzące, by wnet odpłynąć znów na plac.
Bankier Minczewski kręcił się wśród niego, nie brał jednak udziału w grze, ani nie zdawał się interesować sportowymi zapasami, które tylu ludzi dokoła elektryzowały. Przechadzał się, przystawał, rozmawiał i zajmował się daleko więcej spotykanymi ludźmi, niż końmi, które do wyścigów stawały. Bystre jego oczy przesuwały się wciąż po tłumie, a ile razy napotkały elegancką i wysmukłą postać Okólskiego, tyle razy przyczepiały się doń, śledziły go pilnie, póki wykwintny ten młodzieniec nie utonął w tłoku.
Właśnie podczas jednej z takich obserwacyi, w czasie, kiedy siodłano konie do piątej gonitwy, zaczepił bankiera młody brunet poufałem wyciągnięciem ręki.
– Dobry wieczór, panie Minczewski! co się to stało, że i pan na wyścigach?
– Ah, to pan, panie Blau – odrzekł żywo bankier, a po twarzy przemknął mu prędki, nerwowy tik – przyszedłem przypatrzeć się – właściwie nawet, odetchnąć świeżem powietrzem… taki dzień ładny… Ale, że to i pan tu się znalazł! bo chyba nie służbowe obowiązki powołały tu pana?
– O, nie. Miałem parę godzin wolnego czasu i tak jak pan zapragnąłem powietrza, świeżego oddechu. Zmęczony jestem – w tych dniach pracowałem dużo.
– Tem lepiej – musiał pan znów ładnie zarobić! Pan… panie Blau, nie pracuje nigdy napróżno!
– Przynajmniej bardzo rzadko. Ale na co się to zda? Ot, przyszedłem tu – i licho wzięło to, co zapracowałem!
– Jakto?
– Przegrałem, kochany panie! zgrałem się do grosza!
– Tak prędko? Dopiero cztery wyścigi były…
– Ja nie lubię się cackać. Grać, to grać! W dwóch biegach wygrałem, w trzecim postawiłem wszystko na "Sirdara" no – i nie przyszedł bestya! Dał się wziąć o pół sążnia!
– Pan lubi ryzykować…
– Ha, uczę się od pana, panie Minczewski! Pamięta pan – pan mi raz mówił, że na Nalewkach jest takie przysłowie: quine risque, tego w pisk!
– Ja? – skrzywił się bankier – kiedy ja tak panu mówiłem?
– Nie? a może to i nie pan! ale mniejsza z tem! pan przecież także lubi ryzykować!
– Ja jestem bankierem, proszę pana. W naszym zawodzie czasem trzeba…
– Tak, tak! w pańskim zawadzie trzeba, ja to wiem! i poza zawodem także… no, no! nie marszcz się pan! ja przecież nic nie mówię! chciałem tylko żebyś się pan nie dziwił, że czasem i ja ryzykuję jakieś kopiejki, kiedy pan ryzykuje większe… rzeczy!
– Panie Blau! pan ma taki język…
– Nieprzyjemny? widzi pan, to ze złości, żem przegrał. Ale wie pan co? pumpnij mi pan paręset rubli – a conto mego rachunku – odegram się i będę wesół! dobrze?
– Pan na prawdę..?
– Naprawdę, naprawdę, szanowny panie Minczewski! Nie mogę przecież goły wracać do domu!
Po twarzy Minczewskiego znów przemknął tik i rysy się nieco skurczyły.
– Ileż pan chce… – cedził, wyjmując pugilares.
– Ze dwieście, trzysta…
– Nie wiem czy niani tyle przy sobie – mówił bankier, otwierając portfel. Blau zajrzał doń jednem szybkiem spojrzeniem. Mam sto piędziesiąt rubli tylko – ciągnął Minczewski, wyjmując banknoty.
– Eh! a tam po drugiej stronie..! o! rożek wygląda – pięćsetrublówka, słowo daję!
Minczewski drgnął i cofnął szybko portfel.
– Zdaje się, panu! niemam więcej – to papiery, w dodatku nie moje – depozyt, ktory dziś wieczór zwracam…
– Papiery? depozyt? a może to… Putiły, co? albo… Bałtyki? – pytał Blau drwiąco, przymrużając oczy.
Minczewski skrzywił się i błysnął spojrzeniem, w którem zatliła się tajona złość.
– Panie Blau… szepnął – czy pan nigdy nie przestanie wspominać… tych rzeczy?
– Mój Boże! żartuję najniewinniej…
– Ja pana tyle razy prosiłem, żeby pan tych żartów przestał! daję przecie zawsze ile pan tylko chce!
– Ij! dajesz pan! a teraz? proszę o trzysta, a pan daje sto pięćdziesiąt! najlepszemu przyjacielowi swemu! człowiekowi, który dba o pana więcej, niż pan sam!
– Słowo daję nie mam więcej w pugilaresie! Tamte papiery naprawdę nie moje!
– A w portmonetce? nic pan nie masz?
– Mam trochę złota…
– Daj pan! wszystko jedno… co braknie do trzystu, to mi pan później doda! spotkamy się przecież!
Minczewski westchnął, potem dobył z pugilaresu sto pięćdziesiąt rubli, następnie zaś wyjął portmonetkę, a z niej dziewięć złotych pięciorublówek.
– Zostawiam sobie tylko pięć rubli i trochę drobnych – rzekł, podając Blau'owi pieniądze – ale proszę pana jeszcze raz, panie Blau – niech pan zaniecha tych żartów! poco ciągle jedno w kółko powtarzać?
– Ha! zrób pan co nowego, będziemy mieli świeży temat!
– Z panem to doprawdy nie można gadać!
– Można, można, panie Minczewski! pan o tem wiesz najlepiej! Ale co tam! nie będę panu już dziś psuł wątroby! chcę się odegrać teraz. No rozmarszcz się pan! do widzenia!
Zakręcił się i znikł w tłumie. Minczewski patrzył za nim czas jakiś przymrużonemi ze złości oczami.
– Żebyś ty raz zdechł, kanalio! mruknął i posunął się ku Okólskiemu, przechodzącemu mimo.
Zatrzymał go za rękaw.
– No? już?
– Idę teraz stawiać – odparł Okólski.
– Więc zaraz jedziemy.
– Aż się bieg skończy! chcę się przecież dowiedzieć, czy ten bilet nam szczęście przyniesie! Stawiam umyślnie na takiego "fuksa", że jeżeli ta szkapa przyjdzie, to zapłacą ze sto rubli!
– Całe pięćset pan walisz?
– Nie, tylko dwieście. – Ale jeżeli wygramy to uwierzę, że nareszcie trafiliśmy na właściwą drogę!
– Co tam wygrana! Główna rzecz, żeby poszło!
– Pójdzie! zobaczysz pan. Więc spotkamy się na trybunie?
– Dobrze. Idź pan już!
– Idę!
Konie wychodziły już na tor. Pole było dość liczne, stawało bowiem dziesięć koni, w tem cztery czołowe bieguny wielkich, znanych stajen. Minczewski wszedł na trybunę i stanął w jednej z pustych lóż. Był trochę niespokojny i ręce mu drżały nerwowo. Dla nabrania równowagi dobył lornetę i zaczął przypatrywać się koniom. Wyścig był dwuwiorstowy, startowano więc z przed trybun i publiczność przypatrywała się bacznie.
– Patrz pan na tego karego – dżokej w wiśniowej kurtce w czarne pasy, drugi od bandy – mówił Okólski, stając przy nim – na tego gramy!
Bankier opuścił lornetę.
– No… co..? poszło..?