Agnes Grey - ebook
Agnes Grey - ebook
Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.
Powieść Anne Brontë ukazała się w 1847 roku. Pisarka opublikowała ją pod pseudonimem Acton Bell i wykorzystała w niej własne doświadczenia z pracy w charakterze guwernantki.
Najmłodsza ze słynnych sióstr pisarek w pięknym stylu kreśli rozległe tło społeczne XIX-wiecznej Anglii: podejście rodziców do edukacji i wychowania dzieci, kulisy małżeństwa z rozsądku czy relacje w rodzinach na różnych szczeblach drabiny społecznej.
Zmuszona przez złą sytuację finansową rodziny Agnes Gray podejmuje pracę guwernantki. Młoda, przepełniona nadzieją i chęcią poszerzenia własnych horyzontów pragnie zjednać sobie przychylność pracodawców i ich dzieci. Jednak nowi podopieczni okazują się trudni i rozpieszczeni, a ich rodzice – wymagający, wyniośli i nieprzyjemni. Czy zmiana posady przyniesie jej więcej szczęścia? Czy w nowym miejscu znajdzie upragnioną miłość?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-891-0 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
Plebania
Wszystkie prawdziwe historie kryją wskazówki, choć w niektórych skarb ten może być trudny do znalezienia, a znaleziony, okazuje się tak nędznych rozmiarów, że zeschnięte i skurczone jądro orzecha nie wynagradza trudów jego rozłupania. Czy jest to taka właśnie historia, czy nie, nie mnie oceniać. Czasem myślę, że może okazać się jednym przydatna, innym posłużyć za rozrywkę, a świat może osądzić ją po swojemu. Chroniona przez własną nieistotność i upływ lat oraz kilka fikcyjnych nazwisk, nie obawiam się spróbować i szczerze przedstawię czytelnikom to, czego nie ujawniłabym najbliższej przyjaciółce.
Mój ojciec był duchownym na północy Anglii, zasłużenie szanowanym przez wszystkich, którzy go znali. W młodości żył dość wygodnie z niewielkiego beneficjum i we własnym, zacisznym, małym domostwie. Moja matka, która poślubiła go wbrew życzeniom rodziny, była córką ziemianina i kobietą o silnym charakterze. Na próżno tłumaczono jej, że jako żona biednego pastora będzie musiała obyć się bez powozu i pokojówki, a także porzucić wszelkie luksusy i wygody, jednak miały one dla niej mniejsze znaczenie niż to, czego naprawdę pragnęła od życia. Posiadanie powozu i pokojówki niewątpliwie ułatwiało życie, lecz dziękować niebiosom, nogi ma do chodzenia, a ręce do dbania o własne potrzeby. Elegancki dom i rozległe ziemie były nie do pogardzenia, lecz wolała żyć w niewielkim domu z Richardem Greyem niż w pałacu z jakimkolwiek innym mężczyzną na tym świecie.
Gdy wszelkie argumenty zawiodły, jej ojciec ostatecznie oznajmił oblubieńcom, że mogą się pobrać, jeśli tego chcą, jednak córka musi wyrzec się pokaźnego posagu. Spodziewał się, że to definitywnie ostudzi ich zapał, lecz sromotnie się pomylił. Mój ojciec doskonale wiedział, że matka jest cenna sama w sobie niczym drogocenny skarb i że jeżeli zgodzi się upiększyć jego skromne domowe ognisko, z radością przyjmie ją na każdych warunkach. Ona z kolei wolała pracę własnych rąk niż rozłąkę z mężczyzną, którego kochała, o którego szczęście z radością pragnęła dbać i z którym czuła się związana zarówno sercem, jak i duszą. Jej posag zasilił więc sakiewkę rozsądniejszej siostry, która wyszła za mąż za bogatego nababa. I ku zaskoczeniu i głębokiemu żalowi wszystkich bliskich, moja matka zniknęła na skromnej, wiejskiej plebanii, wśród wzgórz. Lecz pomimo tego wszystkiego i wbrew jej żywotnemu usposobieniu i kaprysom ojca, ufam, że jak Anglia długa i szeroka, nie znaleźlibyście szczęśliwszego małżeństwa.
Z sześciorga dzieci tylko moja siostra Mary i ja przetrwałyśmy niebezpieczeństwa niemowlęctwa i wczesnego dzieciństwa. Byłam młodsza o pięć czy sześć lat, więc zawsze traktowano mnie jak dziecko i byłam pieszczoszką rodziny: ojciec, matka i siostra – wszyscy mnie rozpieszczali, nie przez niemądre pobłażanie, które uczyniłoby mnie marudną i niesforną, lecz przez nieustanną dobroć, która sprawiła, że stałam się zbyt bezradna i niesamodzielna, niezdolna, by borykać się z troskami i trudami życia.
Wraz z Mary zostałyśmy wychowane w całkowitej izolacji. Matka, wielce utalentowana, wszechstronna i nieznosząca bezczynności, wzięła na siebie całą odpowiedzialność za naszą edukację – z wyjątkiem łaciny, której podjął się uczyć nas ojciec – więc nigdy nawet nie chodziłyśmy do szkoły. A jako że w okolicy nie było towarzystwa, nasza jedyna relacja ze światem polegała na okazjonalnych uroczystych herbatkach z najbogatszymi farmerami i kupcami w okolicy (rodzice chcieli uniknąć łatki zbyt dumnych, by zadawać się z własnymi sąsiadami) oraz na corocznej wizycie u dziadka od strony ojca, gdzie jedynymi osobami, z którymi się widywałyśmy, był on sam, nasza urocza babcia, niezamężna ciotka i dwie lub trzy starsze damy oraz kilku starszawych dżentelmenów. Bywało, że matka zabawiała nas opowieściami i anegdotami z czasów jej młodości, które choć nas niezwykle bawiły, często budziły – przynajmniej we mnie – sekretne pragnienie, żeby zobaczyć odrobinę więcej świata.
Matka musiała być bardzo szczęśliwa, lecz nigdy nie zdawała się żałować minionych czasów. Jednak ojciec, którego temperament nie był ani spokojny, ani radosny z natury, często nadmiernie zadręczał się myśleniem o poświęceniach, jakie poniosła dla niego jego najdroższa małżonka. Zaprzątał więc sobie głowę niekończącymi się pomysłami na powiększenie jego niewielkiego majątku dla jej i naszego dobra. Na próżno matka zapewniała go, że jest bardzo zadowolona i jeżeli odłoży co nieco na dzieci, wszyscy będziemy mieli pod dostatkiem teraz i w przyszłości. Jednak oszczędzanie nie było mocną stroną ojca. Nie wpadał w długi (w każdym razie matka bardzo dbała, by tak się nie stało), lecz gdy tylko udało mu się odłożyć nieco grosza, musiał od razu je wydać: chciał, żeby jego dom był komfortowy, a żona i córki dobrze ubrane i obsługiwane. Poza tym z natury był szczodry i lubił rozdawać ubogim wedle swoich zasobów albo jak niektórzy mogliby sądzić, ponad nie.
W końcu życzliwy przyjaciel podsunął mu sposób na podwojenie majątku za jednym razem i następnie powiększenie go do niewyobrażalnych rozmiarów. Przyjaciel ten był kupcem, człowiekiem przedsiębiorczym i bez wątpienia zdolnym, którego handlowe działania nieco utrudniał brak kapitału. Wspaniałomyślnie zaproponował mojemu ojcu uczciwy udział w zyskach, gdyby ten powierzył mu tyle pieniędzy, ile mógł. Wierzył, że może obiecać bez obaw, iż każdą sumę, jaką ojciec przekazałby na jego ręce, zwróci mu podwójnie. Sprzedano zatem, nie czekając, niewielką ojcowiznę i całą uzyskaną kwotę powierzono przyjacielskiemu kupcowi. Ten zaś załadował towar na statek i przygotował się do podróży.
Ojciec, a wraz z nim i my wszyscy, byliśmy zachwyceni obiecującymi perspektywami. Co prawda musieliśmy obejść się niewielkim dochodem z wikariatu, lecz ojciec zdawał się być przekonany, że nie było powodu w sposób drastyczny ograniczać naszych wydatków w jego ramach. Tak więc z otwartym rachunkiem u pana Jacksona, kolejnym u Smitha i trzecim u Hobsona, żyło nam się jeszcze wygodniej niż dotychczas, aczkolwiek matka przekonywała, że powinniśmy zachować umiar, jako że perspektywa bogactwa była przecież niepewna. Gdyby tylko ojciec jej powierzył zarządzanie pieniędzmi, nigdy niczego by mu nie zabrakło, lecz ten jeden raz był nieprzejednany.
Jakże szczęśliwe godziny spędziłyśmy z Mary z naszymi robótkami przy kominku lub spacerując po porośniętych wrzosem pagórkach czy siedząc pod brzozą (jedynym dużym drzewem w naszym ogrodzie), gawędząc o przyszłym naszym i rodziców szczęściu, o tym, co zrobimy, co zobaczymy i co będziemy posiadali, nie mając dla naszej wymarzonej budowli fundamentu solidniejszego niż bogactwa mające na nas spłynąć wraz powodzeniem przewidywań naszego zacnego kupca. Ojciec niewiele był od nas lepszy, z tą różnicą, że unikał takiej jak my powagi i wyrażał swe wielkie nadzieje i optymistyczne oczekiwania w formie żartów i dowcipnych uwag, których niezwykła błyskotliwość i urok zawsze mnie zaskakiwały. Matka śmiała się, zachwycona, jaki jest pełen nadziei i szczęśliwy, wciąż jednak obawiała się, że zbyt głęboko angażował się w tę sprawę. Raz usłyszałam, gdy wychodząc z pokoju szepnęła: „Oby Bóg nie pozwolił mu się zawieść! Nie wiem, jak by to zniósł”.
A jednak się zawiódł, i to srodze. Uderzyło nas jak obuchem to, że statek z naszym majątkiem rozbił się i poszedł na dno z całym ładunkiem, a także z kilkoma członkami załogi oraz nieszczęsnym kupcem. Opłakiwałam go, opłakiwałam nasze zburzone zamki budowane na piasku. Jednakże beztroski czas młodości szybko pozwolił mi otrząsnąć się z szoku.
Choć bogactwo miało swe powaby, niedoświadczone dziewczę jak ja nie obawiało się ubóstwa. Jeśli mam być szczera, popadnięcie w tarapaty i opieranie się na własnych siłach miało w sobie coś ożywczego. Miałam tylko nadzieję, że także papa, mama i Mary myśleli podobnie. Wtedy zamiast lamentować nad przeszłymi niedolami, moglibyśmy wszyscy radośnie zabrać się do ich naprawiania. A im większe problemy, im cięższe obecne niedostatki, tym większa czeka nas radość później, jak również zapał, by pokonać te pierwsze.
Mary nie rozpaczała, lecz bez końca rozmyślała o tym niepowodzeniu i wpadła w przygnębienie, z którego żadną siłą nie mogłam jej wydobyć. Nie byłam w stanie przekonać jej, by dostrzegła jasną stronę, jak ja, obawiałam się też oskarżenia o dziecinną beztroskę czy głupią niewrażliwość tak bardzo, że przezornie zatrzymywałam dla siebie większość moich radosnych pomysłów i pogodnych myśli, dobrze wiedząc, że nie zostaną docenione.
Matka myślała tylko o pocieszaniu ojca i spłacaniu długów oraz ograniczaniu wydatków w każdy możliwy sposób. Ojciec był jednak całkowicie przytłoczony tym nieszczęściem: cios uderzył w jego zdrowie, siły i ducha i papa nigdy ich w pełni nie odzyskał. Na próżno matka usiłowała go rozchmurzyć, odwołując się do jego pobożności, odwagi, miłości do niej i do nas. W istocie ta miłość była jego największą torturą: to dla naszego dobra tak gorąco pragnął powiększyć majątek, to nasze dobro tak rozpaliło jego nadzieje i zaprawiło taką goryczą jego obecną rozpacz. Zadręczał się wyrzutami sumienia, że zlekceważył radę ukochanej żony. Uchroniłaby go ona przynajmniej przed dodatkowym ciężarem długów. Niepotrzebnie wyrzucał sobie, że pozbawił ją godnego życia, komfortowego luksusu związanego z jej poprzednim statusem na rzecz trudzenia się z nim w ubóstwie. Dziurawiło jego duszę niczym korniki patrzenie jak ta wspaniała, utalentowana kobieta, kiedyś tak adorowana i podziwiana, przeistoczyła się w pracującą gospodynię domową, z rękami i głową bezustannie zajętymi pracą fizyczną i wydatkami domowymi. Ochotę, z jaką wykonywała swoje obowiązki, pogodę ducha, z jaką przyjmowała przeciwności losu i dobroć niepozwalającą jej w najmniejszym stopniu go winić, ten nader pomysłowy cierpiętnik przekuwał tak, by cierpieć jeszcze bardziej. Umysł pastwił się nad ciałem, wywołując wzburzenie, co z kolei potęgowało zamartwianie się i tak, prawem przyczyny i skutku, jego zdrowie znacząco podupadło. Nikt z nas nie mógł go też przekonać, że nasze położenie nie jest w połowie tak ponure, tak całkowicie beznadziejne, jak przedstawiała mu to jego chorobliwa wyobraźnia.
Praktyczny lekki powóz został sprzedany wraz z dorodnym, odkarmionym kucykiem – staruszkiem, ulubieńcem, którego wcześniej mieliśmy zamiar zatrzymać, by przy nas dożył w spokoju swoich dni. Pozbyliśmy się wozowni i stajni, odesłaliśmy posługacza i lepszą (a przez to kosztowniejszą) z dwóch służących. Nasze ubrania były przeszywane, nicowane i cerowane do granic przyzwoitości. Posiłki, od zawsze proste, teraz uproszczono jak nigdy, poza ulubionymi potrawami ojca. Opał i świeczki podlegały bolesnemu racjonowaniu – dwie pary świec zredukowane do jednej i używanej jak najrzadziej, węgiel zaś rozkładany starannie w palenisku do połowy pustym, szczególnie gdy ojciec pełnił swoje obowiązki na plebanii poza domem czy leżał złożony chorobą w łóżku, wtedy siedziałyśmy ze stopami na kracie kominka, od czasu do czasu zbierając do kupki gasnące węgielki, czasem dodając odrobinę węglowego pyłu i drobin, żeby podtrzymać ogień. Dywany, z czasem zdeptane do nitek, były połatane i pocerowane jeszcze gęściej niż nasze ubrania. By oszczędzić na ogrodniku, Mary i ja podjęłyśmy się pielęgnowania ogrodu, gotowaniem zaś i prowadzeniem domu, któremu w całości nie poradziłaby jedna służąca, zajęły się matka i siostra, ja natomiast pomagałam od czasu do czasu, bo choć uważałam się za kobietę, w ich oczach nadal byłam dzieckiem. Matka, jak większość energicznych i zaradnych kobiet, nie została obdarzona równie energicznymi córkami, dlatego – jako że sama była tak mądra i pracowita – nigdy nie miała ochoty powierzyć swych spraw pomocnicy. Wręcz przeciwnie, gotowa była działać i myśleć za innych i za siebie. Cokolwiek było do załatwienia, zwykle uważała, że nikt nie zrobi tego lepiej od niej, dlatego zawsze, gdy oferowałam jej pomoc, odpowiadała:
– Nie, drogie dziecko, nie trzeba, nic tu po tobie. Idź pomóc siostrze lub namów ją, żeby poszła z tobą na spacer. Powiedz, że nie powinna tyle przesiadywać w domu, zacznie wyglądać na mizerną i przybitą.
– Mary, mama mówi, że mam ci pomóc lub namówić na spacer ze mną. Mówi, że będziesz wyglądała na mizerną i przybitą, jeśli tak ciągle będziesz przesiadywać w domu.
– Nie możesz mi pomóc, Agnes, i nie mogę iść z tobą, mam o wiele za dużo do zrobienia.
– To pozwól mi pomóc.
– Nie możesz, drogie dziecko. Idź poćwiczyć gamy albo pobaw się z kotkiem.
Szycia zawsze było sporo, lecz nie nauczono mnie, jak skroić chociażby jedno ubranie i nie mogłam wiele pomóc nawet przy tym, poza prostym obrębianiem i zszywaniem. Obie bowiem – i matka, i siostra – przekonywały, że o wiele łatwiej im wykonać pracę samym, niż przygotować ją dla mnie, a poza tym wolały, gdy zajmowałam się nauką lub zabawą. Zdążę jeszcze się nasiedzieć pochylona nad robótkami niczym dostojna matrona, kiedy mój ulubiony kotek stanie się poważnym starym kocurem. W takich okolicznościach, chociaż nie byłam wiele bardziej użyteczna niż ten kotek, moja bezczynność nie była do końca nieuzasadniona.
Pomimo wszystkich naszych trosk ani razu nie słyszałam, żeby matka narzekała na brak pieniędzy. Gdy zbliżało się lato, powiedziała Mary i mnie:
– Jakże by się przydało, żeby wasz papa mógł spędzić kilka tygodni u wód. Jestem przekonana, że morskie powietrze i zmiana otoczenia przyniosłyby mu niepomierne korzyści. Lecz przecież nie ma pieniędzy, jak wiecie – dodała, wzdychając.
Obie bardzo chciałyśmy, żeby coś można było zaradzić i lamentowałyśmy bardzo, że tak nie jest.
– Już, już – powiedziała – narzekanie nic nie da. Niewykluczone, że jest sposób, żeby ten pomysł zrealizować. Mary, ty pięknie rysujesz. Może narysujesz kilka obrazków w twoim najlepszym stylu i oprawisz je, wraz z pastelami, które już namalowałaś i spróbujesz je sprzedać jakiemuś handlarzowi sztuki, jeśli pozna się na twoim talencie?
– Matko, cieszy mnie ogromnie, że uważasz, iż można je sprzedać i że cena będzie tego warta.
– Warto spróbować, moja droga. Zrób te rysunki, a ja postaram się znaleźć kupca.
– Chciałabym i ja móc coś zrobić – powiedziałam.
– Ty, Agnes! Kto wie? Ty także bardzo ładnie rysujesz. Jeśli znajdziesz jakiś prosty temat na swój obiekt, ufam, że stworzysz coś, co z dumą będziemy mogli zaprezentować.
– Lecz po głowie chodzi mi inny plan, matko, i to od dłuższego czasu, choć nie chciałam o nim wspominać.
– Doprawdy! Musisz go nam wyjawić.
– Chciałabym zostać guwernantką.
Matka wydała z siebie okrzyk zdumienia i roześmiała się, a zaskoczona siostra wypuściła z rąk robótkę i zawołała:
– Ty guwernantką, Agnes! Co też ci chodzi po głowie?
– Tak! Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. Nie twierdzę, że będę w stanie edukować starsze dziewczęta, lecz na pewno zdołam uczyć młodsze i bardzo bym tego chciała, przepadam za dziećmi. Och, mamo, pozwól mi, proszę!
– Lecz, moje dziecko, nie nauczyłaś się jeszcze troszczyć sama o siebie, a małe dzieci wymagają większego wyczucia i doświadczenia niż zajmowanie się starszymi.
– Ale ja już skończyłam osiemnaście lat, matko, i potrafię dobrze o siebie zadbać, a także o innych. Nie znasz nawet w połowie mojego rozumu i roztropności, bo nigdy nie zostałam poddana próbie.
– Pomyśl tylko – odezwała się Mary – co zrobiłabyś w domu pełnym nieznajomych, bez mojego i mamy wsparcia, z gromadką dzieci, którymi oprócz siebie musiałabyś się zajmować i nie byłoby nikogo, kogo można by spytać o radę? Nie wiedziałabyś nawet, jakie ubranie włożyć.
– Myślisz, że skoro robię, co mi polecisz, to nie mam własnego rozumu. Sprawdźcie mnie, o to tylko proszę, i zobaczycie, co potrafię.
W tej chwili wszedł ojciec i wyłożono mu przedmiot naszej dyskusji.
– Co takiego, moja mała Agnes guwernantką! – zawołał i mimo przygnębienia roześmiał się na ten pomysł.
– Tak, papo, nie waż się protestować. Bardzo tego pragnę i jestem pewna, że doskonale sobie poradzę.
– Ale, moje dziecko, nie poradzimy sobie bez ciebie. – I w jego oku zalśniła łza, kiedy dodał: – Nie, nie! Choć ciężko u nas, przecież do tego jeszcze nie doszło.
– Och, nie! – powiedziała matka. – Nie ma absolutnie żadnej potrzeby na taki krok, to jedynie jej własny kaprys. Więc zamilknij już, niegrzeczne dziecko, bo choć jesteś tak skora nas opuścić, wiesz dobrze, że nie możemy się z tobą rozstać.
Tego dnia i w wiele kolejnych zamykano mi usta, wciąż jednak nie porzuciłam mojego wymarzonego planu. Mary przygotowała swoje przybory rysunkowe i spokojnie zabrała się do pracy. Ja zrobiłam to samo, lecz rysując, myślałam o innych rzeczach. Jak cudownie byłoby być guwernantką! Pójść w świat, rozpocząć nowe życie, być samodzielną, posługiwać się nowymi umiejętnościami, sprawdzić moje nieznane moce, zarabiać na własne utrzymanie i przynieść trochę ulgi i wsparcia ojcu, matce i siostrze, oprócz uwolnienia ich od zapewniania mi wyżywienia i ubrania. Mogłabym pokazać papie, co potrafi jego mała Agnes; przekonać mamę i Mary, że nie jestem taka bezradna i beztroska, jak przypuszczali. Poza tym jak cudownie być odpowiedzialnym za opiekę i edukację dzieci! Cokolwiek mówili inni, czułam, iż mam wszelkie kompetencje do tego zadania, a jasne wspomnienia moich własnych myśli z wczesnego dzieciństwa prowadziłyby mnie pewniejszą ręką niż instrukcje najbardziej doświadczonego doradcy. Wystarczyłoby skierować moje oczy do wnętrza, gdy byłam w ich wieku i wiedziałabym od razu, jak zdobyć ich zaufanie i miłość, jak wzbudzić skruchę po błędzie, jak zachęcić nieśmiałych i pocieszyć skrzywdzonych, jak pokazać cnotę jako osiągalną, wiedzę jako pożądaną, religię zaś jako piękną i przystępną.
Rozkoszny to cel
Uczyć myśl młodą, jak wypuścić pęd!¹
Kształtować młode roślinki, patrząc, jak dzień za dniem rozwijają pąki!
Pod wpływem tylu zachęt postanowiłam się nie poddawać, aczkolwiek lęk przed rozgniewaniem matki i zatroskaniem ojca powstrzymał mnie od podjęcia tematu przez kilka dni. W końcu jednak wspomniałam o tym matce na osobności i choć to nie przyszło łatwo, skłoniłam ją do obietnicy, że pomoże mi w moich staraniach. Następnie zdobyłam niechętną zgodę ojca, po czym, przy dezaprobacie Mary, moja kochana, dobra matka zaczęła szukać dla mnie posady. Napisała do krewnych ojca i przeglądała ogłoszenia w gazecie; z własną rodziną dawno zerwała wszelkie kontakty, wymieniała z nimi rzadką, oficjalną korespondencję, od kiedy wyszła za mąż i nigdy nie zwróciłaby się do nich w takiej sprawie. Lecz rodzice tak długo i tak szczelnie izolowali się od świata, że minęły tygodnie, zanim udało się znaleźć odpowiednią posadę. W końcu, ku mej wielkiej radości, postanowiono, że zajmę się dziećmi niejakiej pani Bloomfield, którą moja kochana, stateczna ciotka Grey znała w młodości i zapewniała o jej dobroci. Jej mąż był emerytowanym kupcem, który choć zgromadził bardzo pokaźny majątek, nie zgodził się wyasygnować na guwernantkę więcej niż dwadzieścia pięć funtów. Ja jednak z chęcią przyjęłam tę ofertę, zamiast odmówić posady, mimo że rodzice uważali, iż to ostatnie byłoby lepszym wyjściem.
Kilka tygodni należało poświęcić na przygotowania. Jakże długie i nudne mi się one wydawały! Choć w istocie były szczęśliwe, pełne wielkich nadziei i niecierpliwego wyczekiwania. Z osobliwą przyjemnością asystowałam przy szyciu mojej nowej garderoby, a potem pakowaniu kufrów. Tej drugiej czynności towarzyszyło też uczucie lekkiej goryczy. Gdy wszystko było gotowe do mojej podróży rankiem i nadeszła ostatnia noc w domu, nagle moje serce zaczęło pękać ze smutku. Moi drodzy bliscy wyglądali na tak smutnych i mówili do mnie w tak ciepłych słowach, że z trudem powstrzymywałam łzy, jednak udawałam radość. Wybrałam się z Mary na ostatni spacer po wrzosowiskach, ostatni spacer w ogrodzie i wokół domu; wraz z nią nakarmiłam po raz ostatni nasze domowe gołębie – urocze stworzenia, które oswoiłyśmy tak, żeby dziobały ziarno z naszych dłoni. Pogłaskałam je na pożegnanie po jedwabistych grzbietach, gdy wskakiwały mi na kolana. Delikatnie ucałowałam moich ulubieńców, parkę śnieżnobiałych pawików. Zagrałam ostatnią melodię na starym dobrym pianinie i zaśpiewałam papie ostatnią piosenkę; nie ostatnią, miałam nadzieję, lecz ostatnią na, jak się wydawało, bardzo długi czas. Być może gdy będę te rzeczy robić ponownie, będą mi towarzyszyć inne uczucia, okoliczności mogą ulec zmianie i ten dom może już nigdy nie być moim domem. Moja droga, mała przyjaciółka, koteczka, na pewno się zmieni, już wyrastała na piękną kotkę, a kiedy przyjadę nawet z krótką wizytą na Boże Narodzenie, prawdopodobnie zapomni już swoją towarzyszkę zabaw i jej wesołe psoty. Po raz ostatni się z nią pobawiłam i gdy delikatnie gładziłam jej futerko, a ona, mrucząc, ułożyła się do snu na moich kolanach, nie potrafiłam ukryć smutku. Po czym udałam się na spoczynek z Mary do naszego cichego, niedużego pokoju, gdzie moje szuflady i część półki z książkami były już puste i gdzie od tej pory Mary będzie spać sama w przygnębiającej samotności, jak to określiła; moje serce stało się jeszcze cięższe, czułam, jakby mój upór, by ją opuścić, był samolubny i niewłaściwy. A kiedy uklękłam raz jeszcze przy naszym małym łóżku, modliłam się o błogosławieństwo dla niej i rodziców z większą żarliwością niż kiedykolwiek przedtem. By ukryć uczucia, ukryłam twarz w dłoniach, które były już mokre od łez. Kiedy się podniosłam, dostrzegłam, że i Mary płacze, lecz żadna z nas się nie odezwała i w ciszy położyłyśmy się spać, przysuwając się mocniej do siebie, świadome, że niedługo się rozstaniemy.
Jednak ranek przyniósł mi nową nadzieję i dobry humor. Miałam wyjechać wcześnie, żeby mój środek transportu (dwukółka wynajęta od pana Smitha, który we wsi handlował tkaninami, artykułami spożywczymi i herbatą) mogła wrócić do domu tego samego dnia. Wstałam, umyłam się, ubrałam, pospiesznie przełknęłam śniadanie, odebrałam serdeczne uściski od ojca, matki i siostry, ucałowałam kotkę – ku wielkiemu oburzeniu pokojówki, Sally, której uścisnęłam dłonie, wsiadłam do dwukółki, zasłoniłam twarz welonem i wtedy, dopiero wtedy zalałam się łzami. Dwukółka ruszyła, ja spojrzałam za siebie – moja droga matka i siostra stały na progu, patrząc za mną i machając mi na pożegnanie. Odpowiedziałam im tym samym i modliłam się całym sercem, żeby je Bóg błogosławił. Zjechaliśmy z pagórka i zniknęły mi z oczu.
– Chłodny dziś poranek, panno Agnes – zauważył Smith – i dość pochmurny, ale może zdołamy panienkę dowieźć na miejsce, zanim się rozpada.
– Taką mam nadzieję – odparłam najspokojniej jak umiałam.
– Wczoraj wieczorem też paskudnie lało.
– Tak.
– Ale to zimne wietrzysko pewnie powstrzyma deszcz.
– Być może tak będzie.
I na tym nasza konwersacja się skończyła. Przecięliśmy dolinkę i zaczęliśmy wspinać się na wzgórze po przeciwnej stronie. Gdy wtaczaliśmy się mozolnie do góry, znów spojrzałam za siebie; widziałam wieżę wiejskiego kościoła, a za nią stary, poszarzały budynek plebanii wygrzewający się w ukośnym promieniu słońca; promyczek był słabiutki, lecz wieś i otaczające ją wzgórza tonęły w ponurym cieniu, więc uznałam ten zabłąkany promień za dobry omen dla mojego domu. Ze złożonymi dłońmi żarliwie pomodliłam się o błogosławieństwo dla jego mieszkańców, po czym szybko odwróciłam się. Zobaczyłam bowiem, że promień słońca ucieka, więc uniknęłam kolejnego spojrzenia, żeby nie zobaczyć domu w mrocznym cieniu, jak reszta otoczenia.ROZDZIAŁ II. PIERWSZE LEKCJE SZTUKI KSZTAŁCENIA
ROZDZIAŁ II
Pierwsze lekcje
sztuki kształcenia
W dalszej części podróży mój nastrój znów się poprawił i oddałam się z przyjemnością kontemplowaniu nowego życia, w jakie wkraczałam. Choć dopiero minęła połowa września, ciężkie chmury i silny północno-wschodni wiatr sprawiły, że dzień był wyjątkowo chłodny i posępny, a jazda niezwykle się dłużyła, bo, jak zauważył Smith, drogi były bardzo „ciężkie”. Jego koń bez wątpienia też był opieszały – wdrapywał się na pagórki i mozolił w dół, a do truchtu dawał się nakłonić tylko wtedy, gdy droga była całkowicie płaska lub delikatnie się wnosiła, co rzadko się zdarzało w tych pagórkowatych stronach. Dlatego do celu dotarliśmy dopiero tuż przed godziną pierwszą. W końcu jednak wjechaliśmy przez wysoką, żelazną bramę i ruszyliśmy gładką, dobrze ubitą drogą dla powozów, otoczoną po obu stronach zielonym trawnikiem obsadzonym młodymi drzewami. Podjechaliśmy do nowej, lecz majestatycznej rezydencji Wellwood, wznoszącej się ponad otaczające ją topolowe wzgórza, a wtedy serce mi się ścisnęło i zapragnęłam, żeby była ona jeszcze o milę lub dwie dalej. Po raz pierwszy w życiu musiałam być samodzielna, nie było już odwrotu. Musiałam wejść do tego domu i przedstawić się jego obcym mieszkańcom. Jak się do tego zabrać? To prawda, że miałam już prawie dziewiętnaście lat, lecz za sprawą mojego ustronnego życia i troskliwej opieki matki i siostry wiedziałam dobrze, że wiele dziewcząt piętnastoletnich lub młodszych miało większe niż ja obycie, swobodę i pewność siebie. Jeśli jednak pani Bloomfield będzie życzliwą, serdeczną kobietą, może całkiem dobrze sobie poradzę. Przy dzieciach też na pewno będę się czuła swobodnie, a z panem Bloomfieldem miałam nadzieję mieć niewiele do czynienia.
– Zachowaj spokój, zachowaj spokój, cokolwiek się stanie – powiedziałam do siebie.
Byłam tak skupiona na tym postanowieniu, tak całkowicie zaabsorbowana uspokajaniem nerwów i uciszaniem kołatania nieposłusznego serca, że gdy wprowadzono mnie do westybulu i poproszono przed oblicze pani Bloomfield, prawie zapomniałam odpowiedzieć na uprzejme powitanie. Potem zaskoczona skonstatowałam, że odzywałam się niewiele, a i to tonem albo apatycznym, albo sennym. Po namyśle uznałam też, że pani domu była dość chłodna w obejściu. Była wysoką, szczupłą, majestatyczną kobietą o gęstych, czarnych włosach, zimnych szarych oczach i wybitnie ziemistej cerze.
Jednak z należytą uprzejmością zaprowadziła mnie do mojego pokoju i zostawiła mnie, żebym się mogła odświeżyć. Kiedy spojrzałam w lustro, z niezadowoleniem dostrzegłam, że nie wyglądam najschludniej. Zimny wiatr sprawił, że dłonie miałam spuchnięte i czerwone, włosy potargane, a twarz nabrała bladofioletowej barwy. Do tego mój kołnierzyk był okrutnie wymięty, suknia pochlapana błotem, a nogi miałam obute w ciężkie, nowe trzewiki. Jako że nie wniesiono moich skrzyń, przygładziłam włosy najlepiej jak zdołałam i spędziłam trochę czasu, prostując kołnierzyk, po czym stukając głośno butami, zeszłam po dwóch kondygnacjach schodów, oddając się po drodze rozmyślaniom. Wreszcie udało mi się, choć nie od razu, znaleźć drogę do pokoju, w którym czekała na mnie moja przyszła pracodawczyni.
Zaprowadziła mnie do jadalni, w której czekał lunch. Podano mi befsztyk i na poły ostygłe ziemniaki, a kiedy się posilałam, pani Bloomfield siedziała naprzeciwko i obserwowała mnie (jak sądziłam), starając się podtrzymać coś na kształt konwersacji składającej się głównie z serii banalnych spostrzeżeń wyrażanych z oziębłą formalnością. To mogła być jednak bardziej moja wina niż jej, bo nie potrafiłam zbytnio prowadzić rozmów. Co więcej, moja uwaga prawie całkowicie była skupiona na posiłku, nie dlatego, że byłam bardzo głodna, lecz z powodu koszmarnie twardego befsztyka i moich zdrętwiałych, niemalże sparaliżowanych dłoni, wystawionych przez pięć godzin na ostry wiatr. Wolałabym zjeść same ziemniaki, a mięso zostawić, lecz miałam na talerzu dużą porcję i niegrzecznie byłoby ją zostawić. Tak więc po wielu niezręcznych i nieudanych próbach krojenia befsztyka nożem, porcjowania widelcem oraz szarpania obydwoma, świadoma, że ta okropna kobieta przygląda się całej operacji, w końcu zdesperowana chwyciłam nóż i widelec w garści jak dwuletnie dziecko i zabrałam się do pracy resztą sił, jakie mi pozostały. Wymagało to jednak pewnego wytłumaczenia, więc zaśmiawszy się bez przekonania, powiedziałam:
– Ręce tak mi zgrabiały na zimnie, że ledwo jestem w stanie utrzymać nóż i widelec.
– Bez wątpienia musiała pani zmarznąć – odparła pani Bloomfield wciąż tym samym zimnym i poważnym tonem, który nie napawał mnie otuchą.
Kiedy cała ta ceremonia dobiegła końca, zaprowadziła mnie z powrotem do salonu, gdzie zadzwoniła po służbę z poleceniem przyprowadzenia dzieci.
– Przekona się pani, że nie zrobiły wielkich postępów w nauce – oznajmiła – ponieważ mam niewiele czasu, by samej doglądać ich edukacji, a do tej pory uznaliśmy, że są za małe na guwernantkę. Uważam jednak, że to inteligentne i pojętne dzieci, szczególnie mój chłopiec, który jest naszą perłą w koronie, chłopcem wspaniałomyślnym, szlachetnym i nie należy go popędzać, a prowadzić. Oprócz tego jest jeszcze prawdomówny. Wydaje się nie znosić fałszu.
To były dobre wieści.
– Na jego siostrę, Mary Ann, trzeba będzie uważać – pani Bloomfield mówiła dalej – ale ogólnie to bardzo dobra dziewczyna, choć chciałabym, żeby trzymać ją z dala od pokoju dziecinnego, bo ma już prawie sześć lat i mogłaby nabrać złych nawyków od swoich niań. Poleciłam przenieść jej łóżeczko do pani pokoju i gdyby była pani tak dobra i dbała o jej mycie i ubieranie, a także zajęła się jej garderobą, nie musiałaby mieć już do czynienia ze swoją piastunką.
Odparłam, że z przyjemnością się tym zajmę. W tej chwili do pokoju weszli moi uczniowie z dwiema swoimi młodszymi siostrami. Panicz Tom Bloomfield był ładnie wyrośniętym siedmiolatkiem, o szczupłej, lecz mocnej sylwetce, słomkowych włosach, niebieskich oczach, małym zadartym nosie i jasnej cerze. Jego siostra też była wysoka, o cerze ciemniejszej niż u jej matki, lecz okrągłej, pełnej twarzy i rumianych policzkach. Druga siostra, Fanny, była bardzo ładną, małą dziewczynką, co do której pani Bloomfield przekonywała mnie, że jest niezwykle delikatnym dzieckiem wymagającym zachęty: niczego się jeszcze nie uczyła, lecz za kilka dni miała skończyć cztery lata i mogłaby zacząć brać lekcje alfabetu, po czym dołączyć do pokoju szkolnego. Ostatnia była Harriet, pulchniutka, wesoła, psotna dwulatka, do której ciągnęło mnie najbardziej, lecz z którą nie miałam nic do czynienia.
Starałam się rozmawiać z moimi małym uczniami najlepiej, jak umiałam, żeby ich do siebie przekonać, lecz niestety bez większych sukcesów, bo czułam się nieprzyjemnie skrępowana obecnością ich matki. One natomiast były zaskakująco wolne od wszelkiej nieśmiałości. Wydawały się odważnymi, pełnymi energii dziećmi i miałam nadzieję, że niedługo się z nimi zaprzyjaźnię, szczególnie z małym chłopcem, o którym jego matka mówiła w takich superlatywach. Z przykrością stwierdziłam, że Mary Ann afektowanie się wdzięczy i pragnie uwagi. Jednakże całą uwagę skupiał na sobie jej brat – stał wyprostowany między mną i kominkiem z rękami założonymi do tyłu, perorując jak mówca i okazjonalnie przerywając swój wywód ostrym upomnieniem sióstr, gdy robiły zbyt duży hałas.
– Och, Tom, mój cudowny chłopcze! – zawołała jego matka. – Chodź i pocałuj swoją drogą mamę, a potem może pokażesz pannie Grey swój pokój szkolny i swoje śliczne nowe książki?
– Nie pocałuję cię, mamo, ale pokażę pannie Grey mój pokój do nauki i moje nowe książki.
– I mój pokój szkolny i moje nowe książki – powiedziała Mary Ann. – One są też moje.
– Są moje – odparł stanowczo Tom. – Proszę za mną, panno Grey, zaprowadzę panią.
Kiedy pokój i książki zostały zaprezentowane, przy drobnych utarczkach pomiędzy bratem i siostrą, które starałam się załagodzić najlepiej jak umiałam, Mary Ann przyniosła mi swoją lalkę i zaczęła trajkotać na temat jej eleganckich ubrań, łóżeczka, komody i innych akcesoriów, lecz Tom nakazał jej się uspokoić i stwierdził, że panna Grey musi zobaczyć jego konia na biegunach, którego z wielką powagą wytargał z kąta na środek pokoju, głośno domagając się mojej uwagi. Następnie, poleciwszy siostrze, żeby przytrzymała lejce, wsiadł na niego i przez dziesięć minut musiałam przyglądać się, jak po męsku używa bata oraz ostróg. W tym czasie zachwycałam się też piękną lalką Mary Ann, a następnie powiedziałam paniczowi Tomowi, że jest przednim jeźdźcem, choć mam nadzieję, że nie będzie zbyt często używał bata ani ostróg, jeżdżąc na prawdziwym kucyku.
– A i owszem! – powiedział, wymachując bacikiem ze zdwojoną gorliwością. – Będę go okładał, aż miło. Daję słowo, że wycisnę z niego siódme poty!
To było szokujące, lecz miałam nadzieję, że z czasem uda mi się go zmienić.
– A teraz musi pani włożyć swój kapelusz i szal – powiedział mały bohater – i pokażę pani mój ogród.
– I mój – powiedziała Mary Ann.
Tom uniósł pięść w groźnym geście, a dziewczynka wydała z siebie głośny, piskliwy krzyk, schowała się za mną i spojrzała na niego z grymasem na twarzy.
– Tom, przecież nie uderzyłbyś siostry! Mam nadzieję, że nigdy nie będę tego świadkiem.
– Czasem pani będzie, mam obowiązek od czasu do czasu to zrobić, żeby była posłuszna.
– Lecz to nie do ciebie należy pilnowanie jej posłuszeństwa, tylko do…
– Proszę iść włożyć kapelusz.
– Nie jestem pewna. Dzień jest bardzo pochmurny i zimny, zanosi się na deszcz, a ja miałam długą podróż.
– To bez znaczenia, musi pani pójść. Nie słucham żadnych wymówek – odparł stanowczy mały dżentelmen. A jako że był to pierwszy dzień naszej znajomości, postanowiłam mu ustąpić. Dla Mary Ann było za zimno na wyjście, więc została z mamą, ku ogromnej uldze jej brata, który chciał mnie mieć tylko dla siebie.
Ogród był rozległy i zadbany. Oprócz kilku cudownych dalii kwitły jeszcze inne piękne kwiaty. Lecz mój towarzysz nie dał mi czasu, by się im przyjrzeć, musiałam pójść z nim po mokrej trawie do ukrytego zakątka, najważniejszego miejsca wokół domu, bo tam mieścił się jego ogród. Były tam dwa okrągłe klomby porośnięte różnymi roślinami. Na jednym rósł też ładny krzak róży. Zatrzymałam się, podziwiając jego śliczne kwiaty.
– Ach, mniejsza z tym! – zawołał z pogardą chłopiec. – To tylko ogród Mary Ann. Proszę zobaczyć, to jest moje.
Po tym, jak obejrzałam każdy kwiat i wysłuchałam wywodu na temat każdej rośliny, w końcu pozwolił mi wracać, lecz najpierw z wielką ceremonią zerwał pierwiosnek i wręczył mi go, jakby wyświadczał mi wielką przysługę. Na trawniku jego ogrodu zauważyłam jakiś przyrząd z patyków i szpagatu, zapytałam więc, co to jest.
– To pułapki na ptaki.
– Dlaczego je łapiesz?
– Tata mówi, że wyrządzają szkody.
– A co z nimi robisz, gdy je schwytasz?
– Różne rzeczy. Czasem daję je kotu, czasem tnę je na kawałki scyzorykiem, a następnego, którego złapię, zamierzam upiec żywcem.
– Dlaczego miałbyś zrobić coś tak potwornego?
– Z dwóch powodów: po pierwsze, żeby zobaczyć, jak długo przeżyje, a poza tym, żeby sprawdzić, jak będzie smakował.
– Czy nie wiesz, że to wyjątkowo niegodziwe tak postępować? Pamiętaj, że ptaki czują tak samo jak ty i pomyśl, czy chciałbyś czegoś takiego doświadczyć.
– Och, to nic takiego! Nie jestem ptakiem i nie czuję tego, co im robię.
– Lecz pewnego dnia będziesz musiał tego doświadczyć, Tomie, słyszałeś, dokąd idą źli ludzie po śmierci, a jeśli nie przestaniesz znęcać się nad niewinnymi ptakami, będziesz musiał tam trafić i cierpieć tak samo jak one cierpiały przez ciebie.
– Wcale nie. Papa wie, jak z nimi postępuję i nigdy mnie za to nie karci, mówi, że sam to robił, kiedy był chłopcem. Ubiegłego lata dał mi gniazdo pełne młodych jaskółek i widział, jak wyrywam im nóżki, skrzydła i główki i nic nie powiedział. Jedynie, że są paskudne i żebym sobie nie pobrudził spodni. Był tam też wujek Robson, który się roześmiał i powiedział, że świetny ze mnie chłopak.
– A co na to twoja mama?
– Och, ona o to nie dba! Mówi, że szkoda zabijać ładne, ćwierkające ptaszki, ale ze szkodnikami jak jaskółki, myszy i szczury mogę robić, co zechcę. Więc teraz widzi pani, panno Grey, że to wcale nie jest podłe.
– Wciąż uważam, że jest, Tomie i być może twój papa i mama też by tak uważali, gdyby się nad tym dłużej zastanowili.
Tak czy inaczej – dodałam w duchu – niech robią, co chcą, ale ja zrobię wszystko, by cię przed tym powstrzymać, jeżeli tylko mi się uda.
Następnie Tom zabrał mnie na drugą stronę trawnika, żeby pokazać mi pułapki na krety, a potem pułapki na łasice na gospodarskim dziedzińcu. W końcu zaprowadził mnie do stajni, lecz nie po to, żebym obejrzała piękne konie do powozu, a małego, szpetnego kucyka, którego, jak oznajmił, hodowano specjalnie dla niego i miał zacząć na nim jeździć, gdy tylko koń będzie właściwie wytresowany. Starałam się sprawić chłopcu przyjemność, słuchając jego paplaniny najgrzeczniej, jak umiałam, w nadziei, że pozwoli mi to wydobyć z niego odrobinę uczuć i potem z czasem pokazać mu, jak źle postępuje. Lecz na próżno dopatrywałam się w nim tego wspaniałomyślnego, szlachetnego ducha, o jakim mówiła jego matka, choć dostrzegałam pewną inteligencję i wnikliwość, jeśli tylko chce z nich korzystać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki