Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Agnes Grey - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 grudnia 2022
Ebook
72,00 zł
Audiobook
21,25 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
72,00

Agnes Grey - ebook

Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.

Powieść Anne Brontë ukazała się w 1847 roku. Pisarka opublikowała ją pod pseudonimem Acton Bell i wykorzystała w niej własne doświadczenia z pracy w charakterze guwernantki.

Najmłodsza ze słynnych sióstr pisarek w pięknym stylu kreśli rozległe tło społeczne XIX-wiecznej Anglii: podejście rodziców do edukacji i wychowania dzieci, kulisy małżeństwa z rozsądku czy relacje w rodzinach na różnych szczeblach drabiny społecznej.

Zmuszona przez złą sytuację finansową rodziny Agnes Gray podejmuje pracę guwernantki. Młoda, przepełniona nadzieją i chęcią poszerzenia własnych horyzontów pragnie zjednać sobie przychylność pracodawców i ich dzieci. Jednak nowi podopieczni okazują się trudni i rozpieszczeni, a ich rodzice – wymagający, wyniośli i nieprzyjemni. Czy zmiana posady przyniesie jej więcej szczęścia? Czy w nowym miejscu znajdzie upragnioną miłość?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-891-0
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I. PLEBANIA

ROZ­DZIAŁ I

Ple­ba­nia

Wszyst­kie praw­dziwe histo­rie kryją wska­zówki, choć w nie­któ­rych skarb ten może być trudny do zna­le­zie­nia, a zna­le­ziony, oka­zuje się tak nędz­nych roz­mia­rów, że zeschnięte i skur­czone jądro orze­cha nie wyna­gra­dza tru­dów jego roz­łu­pa­nia. Czy jest to taka wła­śnie histo­ria, czy nie, nie mnie oce­niać. Cza­sem myślę, że może oka­zać się jed­nym przy­datna, innym posłu­żyć za roz­rywkę, a świat może osą­dzić ją po swo­jemu. Chro­niona przez wła­sną nie­istot­ność i upływ lat oraz kilka fik­cyj­nych nazwisk, nie oba­wiam się spró­bo­wać i szcze­rze przed­sta­wię czy­tel­ni­kom to, czego nie ujaw­ni­ła­bym naj­bliż­szej przy­ja­ciółce.

Mój ojciec był duchow­nym na pół­nocy Anglii, zasłu­że­nie sza­no­wa­nym przez wszyst­kich, któ­rzy go znali. W mło­do­ści żył dość wygod­nie z nie­wiel­kiego bene­fi­cjum i we wła­snym, zacisz­nym, małym domo­stwie. Moja matka, która poślu­biła go wbrew życze­niom rodziny, była córką zie­mia­nina i kobietą o sil­nym cha­rak­te­rze. Na próżno tłu­ma­czono jej, że jako żona bied­nego pastora będzie musiała obyć się bez powozu i poko­jówki, a także porzu­cić wszel­kie luk­susy i wygody, jed­nak miały one dla niej mniej­sze zna­cze­nie niż to, czego naprawdę pra­gnęła od życia. Posia­da­nie powozu i poko­jówki nie­wąt­pli­wie uła­twiało życie, lecz dzię­ko­wać nie­bio­som, nogi ma do cho­dze­nia, a ręce do dba­nia o wła­sne potrzeby. Ele­gancki dom i roz­le­głe zie­mie były nie do pogar­dze­nia, lecz wolała żyć w nie­wiel­kim domu z Richar­dem Greyem niż w pałacu z jakim­kol­wiek innym męż­czy­zną na tym świe­cie.

Gdy wszel­kie argu­menty zawio­dły, jej ojciec osta­tecz­nie oznaj­mił oblu­bień­com, że mogą się pobrać, jeśli tego chcą, jed­nak córka musi wyrzec się pokaź­nego posagu. Spo­dzie­wał się, że to defi­ni­tyw­nie ostu­dzi ich zapał, lecz sro­mot­nie się pomy­lił. Mój ojciec dosko­nale wie­dział, że matka jest cenna sama w sobie niczym dro­go­cenny skarb i że jeżeli zgo­dzi się upięk­szyć jego skromne domowe ogni­sko, z rado­ścią przyj­mie ją na każ­dych warun­kach. Ona z kolei wolała pracę wła­snych rąk niż roz­łąkę z męż­czy­zną, któ­rego kochała, o któ­rego szczę­ście z rado­ścią pra­gnęła dbać i z któ­rym czuła się zwią­zana zarówno ser­cem, jak i duszą. Jej posag zasi­lił więc sakiewkę roz­sąd­niej­szej sio­stry, która wyszła za mąż za boga­tego nababa. I ku zasko­cze­niu i głę­bo­kiemu żalowi wszyst­kich bli­skich, moja matka znik­nęła na skrom­nej, wiej­skiej ple­ba­nii, wśród wzgórz. Lecz pomimo tego wszyst­kiego i wbrew jej żywot­nemu uspo­so­bie­niu i kapry­som ojca, ufam, że jak Anglia długa i sze­roka, nie zna­leź­li­by­ście szczę­śliw­szego mał­żeń­stwa.

Z sze­ściorga dzieci tylko moja sio­stra Mary i ja prze­trwa­ły­śmy nie­bez­pie­czeń­stwa nie­mow­lęc­twa i wcze­snego dzie­ciń­stwa. Byłam młod­sza o pięć czy sześć lat, więc zawsze trak­to­wano mnie jak dziecko i byłam piesz­czoszką rodziny: ojciec, matka i sio­stra – wszy­scy mnie roz­piesz­czali, nie przez nie­mą­dre pobła­ża­nie, które uczy­ni­łoby mnie marudną i nie­sforną, lecz przez nie­ustanną dobroć, która spra­wiła, że sta­łam się zbyt bez­radna i nie­sa­mo­dzielna, nie­zdolna, by bory­kać się z tro­skami i tru­dami życia.

Wraz z Mary zosta­ły­śmy wycho­wane w cał­ko­wi­tej izo­la­cji. Matka, wielce uta­len­to­wana, wszech­stronna i nie­zno­sząca bez­czyn­no­ści, wzięła na sie­bie całą odpo­wie­dzial­ność za naszą edu­ka­cję – z wyjąt­kiem łaciny, któ­rej pod­jął się uczyć nas ojciec – więc ni­gdy nawet nie cho­dzi­ły­śmy do szkoły. A jako że w oko­licy nie było towa­rzy­stwa, nasza jedyna rela­cja ze świa­tem pole­gała na oka­zjo­nal­nych uro­czy­stych her­bat­kach z naj­bo­gat­szymi far­me­rami i kup­cami w oko­licy (rodzice chcieli unik­nąć łatki zbyt dum­nych, by zada­wać się z wła­snymi sąsia­dami) oraz na corocz­nej wizy­cie u dziadka od strony ojca, gdzie jedy­nymi oso­bami, z któ­rymi się widy­wa­ły­śmy, był on sam, nasza uro­cza bab­cia, nie­za­mężna ciotka i dwie lub trzy star­sze damy oraz kilku star­sza­wych dżen­tel­me­nów. Bywało, że matka zaba­wiała nas opo­wie­ściami i aneg­do­tami z cza­sów jej mło­do­ści, które choć nas nie­zwy­kle bawiły, czę­sto budziły – przy­naj­mniej we mnie – sekretne pra­gnie­nie, żeby zoba­czyć odro­binę wię­cej świata.

Matka musiała być bar­dzo szczę­śliwa, lecz ni­gdy nie zda­wała się żało­wać minio­nych cza­sów. Jed­nak ojciec, któ­rego tem­pe­ra­ment nie był ani spo­kojny, ani rado­sny z natury, czę­sto nad­mier­nie zadrę­czał się myśle­niem o poświę­ce­niach, jakie ponio­sła dla niego jego naj­droż­sza mał­żonka. Zaprzą­tał więc sobie głowę nie­koń­czą­cymi się pomy­słami na powięk­sze­nie jego nie­wiel­kiego majątku dla jej i naszego dobra. Na próżno matka zapew­niała go, że jest bar­dzo zado­wo­lona i jeżeli odłoży co nieco na dzieci, wszy­scy będziemy mieli pod dostat­kiem teraz i w przy­szło­ści. Jed­nak oszczę­dza­nie nie było mocną stroną ojca. Nie wpa­dał w długi (w każ­dym razie matka bar­dzo dbała, by tak się nie stało), lecz gdy tylko udało mu się odło­żyć nieco gro­sza, musiał od razu je wydać: chciał, żeby jego dom był kom­for­towy, a żona i córki dobrze ubrane i obsłu­gi­wane. Poza tym z natury był szczo­dry i lubił roz­da­wać ubo­gim wedle swo­ich zaso­bów albo jak nie­któ­rzy mogliby sądzić, ponad nie.

W końcu życz­liwy przy­ja­ciel pod­su­nął mu spo­sób na podwo­je­nie majątku za jed­nym razem i następ­nie powięk­sze­nie go do nie­wy­obra­żal­nych roz­mia­rów. Przy­ja­ciel ten był kup­cem, czło­wie­kiem przed­się­bior­czym i bez wąt­pie­nia zdol­nym, któ­rego han­dlowe dzia­ła­nia nieco utrud­niał brak kapi­tału. Wspa­nia­ło­myśl­nie zapro­po­no­wał mojemu ojcu uczciwy udział w zyskach, gdyby ten powie­rzył mu tyle pie­nię­dzy, ile mógł. Wie­rzył, że może obie­cać bez obaw, iż każdą sumę, jaką ojciec prze­ka­załby na jego ręce, zwróci mu podwój­nie. Sprze­dano zatem, nie cze­ka­jąc, nie­wielką ojco­wi­znę i całą uzy­skaną kwotę powie­rzono przy­ja­cielskiemu kup­cowi. Ten zaś zała­do­wał towar na sta­tek i przy­go­to­wał się do podróży.

Ojciec, a wraz z nim i my wszy­scy, byli­śmy zachwy­ceni obie­cu­ją­cymi per­spek­ty­wami. Co prawda musie­li­śmy obejść się nie­wiel­kim docho­dem z wika­riatu, lecz ojciec zda­wał się być prze­ko­nany, że nie było powodu w spo­sób dra­styczny ogra­ni­czać naszych wydat­ków w jego ramach. Tak więc z otwar­tym rachun­kiem u pana Jack­sona, kolej­nym u Smi­tha i trze­cim u Hob­sona, żyło nam się jesz­cze wygod­niej niż dotych­czas, acz­kol­wiek matka prze­ko­ny­wała, że powin­ni­śmy zacho­wać umiar, jako że per­spek­tywa bogac­twa była prze­cież nie­pewna. Gdyby tylko ojciec jej powie­rzył zarzą­dza­nie pie­niędzmi, ni­gdy niczego by mu nie zabra­kło, lecz ten jeden raz był nie­prze­jed­nany.

Jakże szczę­śliwe godziny spę­dzi­ły­śmy z Mary z naszymi robót­kami przy kominku lub spa­ce­ru­jąc po poro­śnię­tych wrzo­sem pagór­kach czy sie­dząc pod brzozą (jedy­nym dużym drze­wem w naszym ogro­dzie), gawę­dząc o przy­szłym naszym i rodzi­ców szczę­ściu, o tym, co zro­bimy, co zoba­czymy i co będziemy posia­dali, nie mając dla naszej wyma­rzo­nej budowli fun­da­mentu solid­niej­szego niż bogac­twa mające na nas spły­nąć wraz powo­dze­niem prze­wi­dy­wań naszego zacnego kupca. Ojciec nie­wiele był od nas lep­szy, z tą róż­nicą, że uni­kał takiej jak my powagi i wyra­żał swe wiel­kie nadzieje i opty­mi­styczne ocze­ki­wa­nia w for­mie żar­tów i dow­cip­nych uwag, któ­rych nie­zwy­kła bły­sko­tli­wość i urok zawsze mnie zaska­ki­wały. Matka śmiała się, zachwy­cona, jaki jest pełen nadziei i szczę­śliwy, wciąż jed­nak oba­wiała się, że zbyt głę­boko anga­żo­wał się w tę sprawę. Raz usły­sza­łam, gdy wycho­dząc z pokoju szep­nęła: „Oby Bóg nie pozwo­lił mu się zawieść! Nie wiem, jak by to zniósł”.

A jed­nak się zawiódł, i to sro­dze. Ude­rzyło nas jak obu­chem to, że sta­tek z naszym mająt­kiem roz­bił się i poszedł na dno z całym ładun­kiem, a także z kil­koma człon­kami załogi oraz nie­szczę­snym kup­cem. Opła­ki­wa­łam go, opła­ki­wa­łam nasze zbu­rzone zamki budo­wane na pia­sku. Jed­nakże bez­tro­ski czas mło­do­ści szybko pozwo­lił mi otrzą­snąć się z szoku.

Choć bogac­two miało swe powaby, nie­do­świad­czone dziew­czę jak ja nie oba­wiało się ubó­stwa. Jeśli mam być szczera, popad­nię­cie w tara­paty i opie­ra­nie się na wła­snych siłach miało w sobie coś ożyw­czego. Mia­łam tylko nadzieję, że także papa, mama i Mary myśleli podob­nie. Wtedy zamiast lamen­to­wać nad prze­szłymi nie­do­lami, mogli­by­śmy wszy­scy rado­śnie zabrać się do ich napra­wia­nia. A im więk­sze pro­blemy, im cięż­sze obecne nie­do­statki, tym więk­sza czeka nas radość póź­niej, jak rów­nież zapał, by poko­nać te pierw­sze.

Mary nie roz­pa­czała, lecz bez końca roz­my­ślała o tym nie­po­wo­dze­niu i wpa­dła w przy­gnę­bie­nie, z któ­rego żadną siłą nie mogłam jej wydo­być. Nie byłam w sta­nie prze­ko­nać jej, by dostrze­gła jasną stronę, jak ja, oba­wia­łam się też oskar­że­nia o dzie­cinną bez­tro­skę czy głu­pią nie­wraż­li­wość tak bar­dzo, że prze­zor­nie zatrzy­my­wa­łam dla sie­bie więk­szość moich rado­snych pomy­słów i pogod­nych myśli, dobrze wie­dząc, że nie zostaną doce­nione.

Matka myślała tylko o pocie­sza­niu ojca i spła­ca­niu dłu­gów oraz ogra­ni­cza­niu wydat­ków w każdy moż­liwy spo­sób. Ojciec był jed­nak cał­ko­wi­cie przy­tło­czony tym nie­szczę­ściem: cios ude­rzył w jego zdro­wie, siły i ducha i papa ni­gdy ich w pełni nie odzy­skał. Na próżno matka usi­ło­wała go roz­ch­mu­rzyć, odwo­łu­jąc się do jego poboż­no­ści, odwagi, miło­ści do niej i do nas. W isto­cie ta miłość była jego naj­więk­szą tor­turą: to dla naszego dobra tak gorąco pra­gnął powięk­szyć mają­tek, to nasze dobro tak roz­pa­liło jego nadzieje i zapra­wiło taką gory­czą jego obecną roz­pacz. Zadrę­czał się wyrzu­tami sumie­nia, że zlek­ce­wa­żył radę uko­cha­nej żony. Uchro­ni­łaby go ona przy­naj­mniej przed dodat­ko­wym cię­ża­rem dłu­gów. Nie­po­trzeb­nie wyrzu­cał sobie, że pozba­wił ją god­nego życia, kom­for­to­wego luk­susu zwią­za­nego z jej poprzed­nim sta­tu­sem na rzecz tru­dze­nia się z nim w ubó­stwie. Dziu­ra­wiło jego duszę niczym kor­niki patrze­nie jak ta wspa­niała, uta­len­to­wana kobieta, kie­dyś tak ado­ro­wana i podzi­wiana, prze­isto­czyła się w pra­cu­jącą gospo­dy­nię domową, z rękami i głową bez­u­stan­nie zaję­tymi pracą fizyczną i wydat­kami domo­wymi. Ochotę, z jaką wyko­ny­wała swoje obo­wiązki, pogodę ducha, z jaką przyj­mo­wała prze­ciw­no­ści losu i dobroć nie­po­zwa­la­jącą jej w naj­mniej­szym stop­niu go winić, ten nader pomy­słowy cier­pięt­nik prze­ku­wał tak, by cier­pieć jesz­cze bar­dziej. Umysł pastwił się nad cia­łem, wywo­łu­jąc wzbu­rze­nie, co z kolei potę­go­wało zamar­twia­nie się i tak, pra­wem przy­czyny i skutku, jego zdro­wie zna­cząco pod­upa­dło. Nikt z nas nie mógł go też prze­ko­nać, że nasze poło­że­nie nie jest w poło­wie tak ponure, tak cał­ko­wi­cie bez­na­dziejne, jak przed­sta­wiała mu to jego cho­ro­bliwa wyobraź­nia.

Prak­tyczny lekki powóz został sprze­dany wraz z dorod­nym, odkar­mio­nym kucy­kiem – sta­rusz­kiem, ulu­bień­cem, któ­rego wcze­śniej mie­li­śmy zamiar zatrzy­mać, by przy nas dożył w spo­koju swo­ich dni. Pozby­li­śmy się wozowni i stajni, ode­sła­li­śmy posłu­ga­cza i lep­szą (a przez to kosz­tow­niej­szą) z dwóch słu­żą­cych. Nasze ubra­nia były prze­szy­wane, nico­wane i cero­wane do gra­nic przy­zwo­ito­ści. Posiłki, od zawsze pro­ste, teraz uprosz­czono jak ni­gdy, poza ulu­bio­nymi potra­wami ojca. Opał i świeczki pod­le­gały bole­snemu racjo­no­wa­niu – dwie pary świec zre­du­ko­wane do jed­nej i uży­wa­nej jak naj­rza­dziej, węgiel zaś roz­kła­dany sta­ran­nie w pale­ni­sku do połowy pustym, szcze­gól­nie gdy ojciec peł­nił swoje obo­wiązki na ple­ba­nii poza domem czy leżał zło­żony cho­robą w łóżku, wtedy sie­dzia­ły­śmy ze sto­pami na kra­cie kominka, od czasu do czasu zbie­ra­jąc do kupki gasnące węgielki, cza­sem doda­jąc odro­binę węglo­wego pyłu i dro­bin, żeby pod­trzy­mać ogień. Dywany, z cza­sem zdep­tane do nitek, były poła­tane i pocero­wane jesz­cze gęściej niż nasze ubra­nia. By oszczę­dzić na ogrod­niku, Mary i ja pod­ję­ły­śmy się pie­lę­gno­wa­nia ogrodu, goto­wa­niem zaś i pro­wa­dze­niem domu, któ­remu w cało­ści nie pora­dzi­łaby jedna słu­żąca, zajęły się matka i sio­stra, ja nato­miast poma­ga­łam od czasu do czasu, bo choć uwa­ża­łam się za kobietę, w ich oczach na­dal byłam dziec­kiem. Matka, jak więk­szość ener­gicz­nych i zarad­nych kobiet, nie została obda­rzona rów­nie ener­gicz­nymi cór­kami, dla­tego – jako że sama była tak mądra i pra­co­wita – ni­gdy nie miała ochoty powie­rzyć swych spraw pomoc­nicy. Wręcz prze­ciw­nie, gotowa była dzia­łać i myśleć za innych i za sie­bie. Cokol­wiek było do zała­twie­nia, zwy­kle uwa­żała, że nikt nie zrobi tego lepiej od niej, dla­tego zawsze, gdy ofe­ro­wa­łam jej pomoc, odpo­wia­dała:

– Nie, dro­gie dziecko, nie trzeba, nic tu po tobie. Idź pomóc sio­strze lub namów ją, żeby poszła z tobą na spa­cer. Powiedz, że nie powinna tyle prze­sia­dy­wać w domu, zacznie wyglą­dać na mizerną i przy­bitą.

– Mary, mama mówi, że mam ci pomóc lub namó­wić na spa­cer ze mną. Mówi, że będziesz wyglą­dała na mizerną i przy­bitą, jeśli tak cią­gle będziesz prze­sia­dy­wać w domu.

– Nie możesz mi pomóc, Agnes, i nie mogę iść z tobą, mam o wiele za dużo do zro­bie­nia.

– To pozwól mi pomóc.

– Nie możesz, dro­gie dziecko. Idź poćwi­czyć gamy albo pobaw się z kot­kiem.

Szy­cia zawsze było sporo, lecz nie nauczono mnie, jak skroić cho­ciażby jedno ubra­nie i nie mogłam wiele pomóc nawet przy tym, poza pro­stym obrę­bia­niem i zszy­wa­niem. Obie bowiem – i matka, i sio­stra – prze­ko­ny­wały, że o wiele łatwiej im wyko­nać pracę samym, niż przy­go­to­wać ją dla mnie, a poza tym wolały, gdy zaj­mo­wa­łam się nauką lub zabawą. Zdążę jesz­cze się nasie­dzieć pochy­lona nad robót­kami niczym dostojna matrona, kiedy mój ulu­biony kotek sta­nie się poważ­nym sta­rym kocu­rem. W takich oko­licz­no­ściach, cho­ciaż nie byłam wiele bar­dziej uży­teczna niż ten kotek, moja bez­czyn­ność nie była do końca nie­uza­sad­niona.

Pomimo wszyst­kich naszych trosk ani razu nie sły­sza­łam, żeby matka narze­kała na brak pie­nię­dzy. Gdy zbli­żało się lato, powie­działa Mary i mnie:

– Jakże by się przy­dało, żeby wasz papa mógł spę­dzić kilka tygo­dni u wód. Jestem prze­ko­nana, że mor­skie powie­trze i zmiana oto­cze­nia przy­nio­słyby mu nie­po­mierne korzy­ści. Lecz prze­cież nie ma pie­nię­dzy, jak wie­cie – dodała, wzdy­cha­jąc.

Obie bar­dzo chcia­ły­śmy, żeby coś można było zara­dzić i lamen­to­wa­ły­śmy bar­dzo, że tak nie jest.

– Już, już – powie­działa – narze­ka­nie nic nie da. Nie­wy­klu­czone, że jest spo­sób, żeby ten pomysł zre­ali­zo­wać. Mary, ty pięk­nie rysu­jesz. Może narysu­jesz kilka obraz­ków w twoim naj­lep­szym stylu i opra­wisz je, wraz z paste­lami, które już nama­lo­wa­łaś i spró­bu­jesz je sprze­dać jakie­muś han­dla­rzowi sztuki, jeśli pozna się na twoim talen­cie?

– Matko, cie­szy mnie ogrom­nie, że uwa­żasz, iż można je sprze­dać i że cena będzie tego warta.

– Warto spró­bo­wać, moja droga. Zrób te rysunki, a ja posta­ram się zna­leźć kupca.

– Chcia­ła­bym i ja móc coś zro­bić – powie­dzia­łam.

– Ty, Agnes! Kto wie? Ty także bar­dzo ład­nie rysu­jesz. Jeśli znaj­dziesz jakiś pro­sty temat na swój obiekt, ufam, że stwo­rzysz coś, co z dumą będziemy mogli zapre­zen­to­wać.

– Lecz po gło­wie cho­dzi mi inny plan, matko, i to od dłuż­szego czasu, choć nie chcia­łam o nim wspo­mi­nać.

– Doprawdy! Musisz go nam wyja­wić.

– Chcia­ła­bym zostać guwer­nantką.

Matka wydała z sie­bie okrzyk zdu­mie­nia i roze­śmiała się, a zasko­czona sio­stra wypu­ściła z rąk robótkę i zawo­łała:

– Ty guwer­nantką, Agnes! Co też ci cho­dzi po gło­wie?

– Tak! Nie widzę w tym nic nad­zwy­czaj­nego. Nie twier­dzę, że będę w sta­nie edu­ko­wać star­sze dziew­częta, lecz na pewno zdo­łam uczyć młod­sze i bar­dzo bym tego chciała, prze­pa­dam za dziećmi. Och, mamo, pozwól mi, pro­szę!

– Lecz, moje dziecko, nie nauczy­łaś się jesz­cze trosz­czyć sama o sie­bie, a małe dzieci wyma­gają więk­szego wyczu­cia i doświad­cze­nia niż zaj­mo­wa­nie się star­szymi.

– Ale ja już skoń­czy­łam osiem­na­ście lat, matko, i potra­fię dobrze o sie­bie zadbać, a także o innych. Nie znasz nawet w poło­wie mojego rozumu i roz­trop­no­ści, bo ni­gdy nie zosta­łam pod­dana pró­bie.

– Pomyśl tylko – ode­zwała się Mary – co zro­bi­ła­byś w domu peł­nym nie­zna­jo­mych, bez mojego i mamy wspar­cia, z gro­madką dzieci, któ­rymi oprócz sie­bie musia­ła­byś się zaj­mo­wać i nie byłoby nikogo, kogo można by spy­tać o radę? Nie wie­dzia­ła­byś nawet, jakie ubra­nie wło­żyć.

– Myślisz, że skoro robię, co mi pole­cisz, to nie mam wła­snego rozumu. Sprawdź­cie mnie, o to tylko pro­szę, i zoba­czy­cie, co potra­fię.

W tej chwili wszedł ojciec i wyło­żono mu przed­miot naszej dys­ku­sji.

– Co takiego, moja mała Agnes guwer­nantką! – zawo­łał i mimo przy­gnę­bie­nia roze­śmiał się na ten pomysł.

– Tak, papo, nie waż się pro­te­sto­wać. Bar­dzo tego pra­gnę i jestem pewna, że dosko­nale sobie pora­dzę.

– Ale, moje dziecko, nie pora­dzimy sobie bez cie­bie. – I w jego oku zalśniła łza, kiedy dodał: – Nie, nie! Choć ciężko u nas, prze­cież do tego jesz­cze nie doszło.

– Och, nie! – powie­działa matka. – Nie ma abso­lut­nie żad­nej potrzeby na taki krok, to jedy­nie jej wła­sny kaprys. Więc zamilk­nij już, nie­grzeczne dziecko, bo choć jesteś tak skora nas opu­ścić, wiesz dobrze, że nie możemy się z tobą roz­stać.

Tego dnia i w wiele kolej­nych zamy­kano mi usta, wciąż jed­nak nie porzu­ci­łam mojego wyma­rzo­nego planu. Mary przy­go­to­wała swoje przy­bory rysun­kowe i spo­koj­nie zabrała się do pracy. Ja zro­bi­łam to samo, lecz rysu­jąc, myśla­łam o innych rze­czach. Jak cudow­nie byłoby być guwer­nantką! Pójść w świat, roz­po­cząć nowe życie, być samo­dzielną, posłu­gi­wać się nowymi umie­jęt­no­ściami, spraw­dzić moje nie­znane moce, zara­biać na wła­sne utrzy­ma­nie i przy­nieść tro­chę ulgi i wspar­cia ojcu, matce i sio­strze, oprócz uwol­nie­nia ich od zapew­nia­nia mi wyży­wie­nia i ubra­nia. Mogła­bym poka­zać papie, co potrafi jego mała Agnes; prze­ko­nać mamę i Mary, że nie jestem taka bez­radna i bez­tro­ska, jak przy­pusz­czali. Poza tym jak cudow­nie być odpo­wie­dzial­nym za opiekę i edu­ka­cję dzieci! Cokol­wiek mówili inni, czu­łam, iż mam wszel­kie kom­pe­ten­cje do tego zada­nia, a jasne wspo­mnie­nia moich wła­snych myśli z wcze­snego dzie­ciń­stwa pro­wa­dzi­łyby mnie pew­niej­szą ręką niż instruk­cje naj­bar­dziej doświad­czo­nego doradcy. Wystar­czy­łoby skie­ro­wać moje oczy do wnę­trza, gdy byłam w ich wieku i wie­dzia­ła­bym od razu, jak zdo­być ich zaufa­nie i miłość, jak wzbu­dzić skru­chę po błę­dzie, jak zachę­cić nie­śmia­łych i pocie­szyć skrzyw­dzo­nych, jak poka­zać cnotę jako osią­galną, wie­dzę jako pożą­daną, reli­gię zaś jako piękną i przy­stępną.

Roz­koszny to cel

Uczyć myśl młodą, jak wypu­ścić pęd!¹

Kształ­to­wać młode roślinki, patrząc, jak dzień za dniem roz­wi­jają pąki!

Pod wpły­wem tylu zachęt posta­no­wi­łam się nie pod­da­wać, acz­kol­wiek lęk przed roz­gnie­wa­niem matki i zatro­ska­niem ojca powstrzy­mał mnie od pod­ję­cia tematu przez kilka dni. W końcu jed­nak wspo­mnia­łam o tym matce na osob­no­ści i choć to nie przy­szło łatwo, skło­ni­łam ją do obiet­nicy, że pomoże mi w moich sta­ra­niach. Następ­nie zdo­by­łam nie­chętną zgodę ojca, po czym, przy dez­apro­ba­cie Mary, moja kochana, dobra matka zaczęła szu­kać dla mnie posady. Napi­sała do krew­nych ojca i prze­glą­dała ogło­sze­nia w gaze­cie; z wła­sną rodziną dawno zerwała wszel­kie kon­takty, wymie­niała z nimi rzadką, ofi­cjalną kore­spon­den­cję, od kiedy wyszła za mąż i ni­gdy nie zwró­ci­łaby się do nich w takiej spra­wie. Lecz rodzice tak długo i tak szczel­nie izo­lo­wali się od świata, że minęły tygo­dnie, zanim udało się zna­leźć odpo­wied­nią posadę. W końcu, ku mej wiel­kiej rado­ści, posta­no­wiono, że zajmę się dziećmi nie­ja­kiej pani Blo­om­field, którą moja kochana, sta­teczna ciotka Grey znała w mło­do­ści i zapew­niała o jej dobroci. Jej mąż był eme­ry­to­wa­nym kup­cem, który choć zgro­ma­dził bar­dzo pokaźny mają­tek, nie zgo­dził się wyasy­gno­wać na guwer­nantkę wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć fun­tów. Ja jed­nak z chę­cią przy­ję­łam tę ofertę, zamiast odmó­wić posady, mimo że rodzice uwa­żali, iż to ostat­nie byłoby lep­szym wyj­ściem.

Kilka tygo­dni nale­żało poświę­cić na przy­go­to­wa­nia. Jakże dłu­gie i nudne mi się one wyda­wały! Choć w isto­cie były szczę­śliwe, pełne wiel­kich nadziei i nie­cier­pli­wego wycze­ki­wa­nia. Z oso­bliwą przy­jem­no­ścią asy­sto­wa­łam przy szy­ciu mojej nowej gar­de­roby, a potem pako­wa­niu kufrów. Tej dru­giej czyn­no­ści towa­rzy­szyło też uczu­cie lek­kiej gory­czy. Gdy wszystko było gotowe do mojej podróży ran­kiem i nade­szła ostat­nia noc w domu, nagle moje serce zaczęło pękać ze smutku. Moi dro­dzy bli­scy wyglą­dali na tak smut­nych i mówili do mnie w tak cie­płych sło­wach, że z tru­dem powstrzy­my­wa­łam łzy, jed­nak uda­wa­łam radość. Wybra­łam się z Mary na ostatni spa­cer po wrzo­so­wi­skach, ostatni spa­cer w ogro­dzie i wokół domu; wraz z nią nakar­mi­łam po raz ostatni nasze domowe gołę­bie – uro­cze stwo­rze­nia, które oswo­iły­śmy tak, żeby dzio­bały ziarno z naszych dłoni. Pogła­ska­łam je na poże­gna­nie po jedwa­bi­stych grzbie­tach, gdy wska­ki­wały mi na kolana. Deli­kat­nie uca­ło­wa­łam moich ulu­bień­ców, parkę śnież­no­bia­łych pawi­ków. Zagra­łam ostat­nią melo­dię na sta­rym dobrym pia­ni­nie i zaśpie­wa­łam papie ostat­nią pio­senkę; nie ostat­nią, mia­łam nadzieję, lecz ostat­nią na, jak się wyda­wało, bar­dzo długi czas. Być może gdy będę te rze­czy robić ponow­nie, będą mi towa­rzy­szyć inne uczu­cia, oko­licz­no­ści mogą ulec zmia­nie i ten dom może już ni­gdy nie być moim domem. Moja droga, mała przy­ja­ciółka, koteczka, na pewno się zmieni, już wyra­stała na piękną kotkę, a kiedy przy­jadę nawet z krótką wizytą na Boże Naro­dze­nie, praw­do­po­dob­nie zapo­mni już swoją towa­rzyszkę zabaw i jej wesołe psoty. Po raz ostatni się z nią poba­wi­łam i gdy deli­kat­nie gła­dzi­łam jej futerko, a ona, mru­cząc, uło­żyła się do snu na moich kola­nach, nie potra­fi­łam ukryć smutku. Po czym uda­łam się na spo­czy­nek z Mary do naszego cichego, nie­du­żego pokoju, gdzie moje szu­flady i część półki z książ­kami były już puste i gdzie od tej pory Mary będzie spać sama w przy­gnę­bia­ją­cej samot­no­ści, jak to okre­śliła; moje serce stało się jesz­cze cięż­sze, czu­łam, jakby mój upór, by ją opu­ścić, był samo­lubny i nie­wła­ściwy. A kiedy uklę­kłam raz jesz­cze przy naszym małym łóżku, modli­łam się o bło­go­sła­wień­stwo dla niej i rodzi­ców z więk­szą żar­li­wo­ścią niż kie­dy­kol­wiek przed­tem. By ukryć uczu­cia, ukry­łam twarz w dło­niach, które były już mokre od łez. Kiedy się pod­nio­słam, dostrze­głam, że i Mary pła­cze, lecz żadna z nas się nie ode­zwała i w ciszy poło­ży­ły­śmy się spać, przy­su­wa­jąc się moc­niej do sie­bie, świa­dome, że nie­długo się roz­sta­niemy.

Jed­nak ranek przy­niósł mi nową nadzieję i dobry humor. Mia­łam wyje­chać wcze­śnie, żeby mój śro­dek trans­portu (dwu­kółka wyna­jęta od pana Smi­tha, który we wsi han­dlo­wał tka­ni­nami, arty­ku­łami spo­żyw­czymi i her­batą) mogła wró­cić do domu tego samego dnia. Wsta­łam, umy­łam się, ubra­łam, pospiesz­nie prze­łknę­łam śnia­da­nie, ode­bra­łam ser­deczne uści­ski od ojca, matki i sio­stry, uca­ło­wa­łam kotkę – ku wiel­kiemu obu­rze­niu poko­jówki, Sally, któ­rej uści­snę­łam dło­nie, wsia­dłam do dwu­kółki, zasło­ni­łam twarz welo­nem i wtedy, dopiero wtedy zala­łam się łzami. Dwu­kółka ruszyła, ja spoj­rza­łam za sie­bie – moja droga matka i sio­stra stały na progu, patrząc za mną i macha­jąc mi na poże­gna­nie. Odpo­wie­dzia­łam im tym samym i modli­łam się całym ser­cem, żeby je Bóg bło­go­sła­wił. Zje­cha­li­śmy z pagórka i znik­nęły mi z oczu.

– Chłodny dziś pora­nek, panno Agnes – zauwa­żył Smith – i dość pochmurny, ale może zdo­łamy panienkę dowieźć na miej­sce, zanim się roz­pada.

– Taką mam nadzieję – odpar­łam naj­spo­koj­niej jak umia­łam.

– Wczo­raj wie­czo­rem też paskud­nie lało.

– Tak.

– Ale to zimne wie­trzy­sko pew­nie powstrzyma deszcz.

– Być może tak będzie.

I na tym nasza kon­wer­sa­cja się skoń­czyła. Prze­cię­li­śmy dolinkę i zaczę­li­śmy wspi­nać się na wzgó­rze po prze­ciw­nej stro­nie. Gdy wta­cza­li­śmy się mozol­nie do góry, znów spoj­rza­łam za sie­bie; widzia­łam wieżę wiej­skiego kościoła, a za nią stary, posza­rzały budy­nek ple­ba­nii wygrze­wa­jący się w uko­śnym pro­mie­niu słońca; pro­my­czek był sła­biutki, lecz wieś i ota­cza­jące ją wzgó­rza tonęły w ponu­rym cie­niu, więc uzna­łam ten zabłą­kany pro­mień za dobry omen dla mojego domu. Ze zło­żo­nymi dłońmi żar­li­wie pomo­dli­łam się o bło­go­sła­wień­stwo dla jego miesz­kań­ców, po czym szybko odwró­ci­łam się. Zoba­czy­łam bowiem, że pro­mień słońca ucieka, więc unik­nę­łam kolej­nego spoj­rze­nia, żeby nie zoba­czyć domu w mrocz­nym cie­niu, jak reszta oto­cze­nia.ROZDZIAŁ II. PIERWSZE LEKCJE SZTUKI KSZTAŁCENIA

ROZ­DZIAŁ II

Pierw­sze lek­cje
sztuki kształ­ce­nia

W dal­szej czę­ści podróży mój nastrój znów się popra­wił i odda­łam się z przy­jem­no­ścią kon­tem­plo­wa­niu nowego życia, w jakie wkra­cza­łam. Choć dopiero minęła połowa wrze­śnia, cięż­kie chmury i silny pół­nocno-wschodni wiatr spra­wiły, że dzień był wyjąt­kowo chłodny i posępny, a jazda nie­zwy­kle się dłu­żyła, bo, jak zauwa­żył Smith, drogi były bar­dzo „cięż­kie”. Jego koń bez wąt­pie­nia też był opie­szały – wdra­py­wał się na pagórki i mozo­lił w dół, a do truchtu dawał się nakło­nić tylko wtedy, gdy droga była cał­ko­wi­cie pła­ska lub deli­kat­nie się wno­siła, co rzadko się zda­rzało w tych pagór­ko­wa­tych stro­nach. Dla­tego do celu dotar­li­śmy dopiero tuż przed godziną pierw­szą. W końcu jed­nak wje­cha­li­śmy przez wysoką, żela­zną bramę i ruszy­li­śmy gładką, dobrze ubitą drogą dla powo­zów, oto­czoną po obu stro­nach zie­lo­nym traw­ni­kiem obsa­dzo­nym mło­dymi drze­wami. Pod­je­cha­li­śmy do nowej, lecz maje­sta­tycz­nej rezy­den­cji Wel­l­wood, wzno­szą­cej się ponad ota­cza­jące ją topo­lowe wzgó­rza, a wtedy serce mi się ści­snęło i zapra­gnę­łam, żeby była ona jesz­cze o milę lub dwie dalej. Po raz pierw­szy w życiu musia­łam być samo­dzielna, nie było już odwrotu. Musia­łam wejść do tego domu i przed­sta­wić się jego obcym miesz­kań­com. Jak się do tego zabrać? To prawda, że mia­łam już pra­wie dzie­więt­na­ście lat, lecz za sprawą mojego ustron­nego życia i tro­skli­wej opieki matki i sio­stry wie­dzia­łam dobrze, że wiele dziew­cząt pięt­na­sto­let­nich lub młod­szych miało więk­sze niż ja oby­cie, swo­bodę i pew­ność sie­bie. Jeśli jed­nak pani Blo­om­field będzie życz­liwą, ser­deczną kobietą, może cał­kiem dobrze sobie pora­dzę. Przy dzie­ciach też na pewno będę się czuła swo­bod­nie, a z panem Blo­om­fieldem mia­łam nadzieję mieć nie­wiele do czy­nie­nia.

– Zacho­waj spo­kój, zacho­waj spo­kój, cokol­wiek się sta­nie – powie­dzia­łam do sie­bie.

Byłam tak sku­piona na tym posta­no­wie­niu, tak cał­ko­wi­cie zaab­sor­bo­wana uspo­ka­ja­niem ner­wów i uci­sza­niem koła­ta­nia nie­po­słusz­nego serca, że gdy wpro­wa­dzono mnie do westy­bulu i popro­szono przed obli­cze pani Blo­om­field, pra­wie zapo­mnia­łam odpo­wie­dzieć na uprzejme powi­ta­nie. Potem zasko­czona skon­sta­to­wa­łam, że odzy­wa­łam się nie­wiele, a i to tonem albo apa­tycz­nym, albo sen­nym. Po namy­śle uzna­łam też, że pani domu była dość chłodna w obej­ściu. Była wysoką, szczu­płą, maje­sta­tyczną kobietą o gęstych, czar­nych wło­sach, zim­nych sza­rych oczach i wybit­nie zie­mi­stej cerze.

Jed­nak z nale­żytą uprzej­mo­ścią zapro­wa­dziła mnie do mojego pokoju i zosta­wiła mnie, żebym się mogła odświe­żyć. Kiedy spoj­rza­łam w lustro, z nie­za­do­wo­le­niem dostrze­głam, że nie wyglą­dam naj­schlud­niej. Zimny wiatr spra­wił, że dło­nie mia­łam spuch­nięte i czer­wone, włosy potar­gane, a twarz nabrała bla­do­fio­le­to­wej barwy. Do tego mój koł­nie­rzyk był okrut­nie wymięty, suk­nia pochla­pana bło­tem, a nogi mia­łam obute w cięż­kie, nowe trze­wiki. Jako że nie wnie­siono moich skrzyń, przy­gła­dzi­łam włosy naj­le­piej jak zdo­ła­łam i spę­dzi­łam tro­chę czasu, pro­stu­jąc koł­nie­rzyk, po czym stu­ka­jąc gło­śno butami, zeszłam po dwóch kon­dy­gna­cjach scho­dów, odda­jąc się po dro­dze roz­my­śla­niom. Wresz­cie udało mi się, choć nie od razu, zna­leźć drogę do pokoju, w któ­rym cze­kała na mnie moja przy­szła pra­co­daw­czyni.

Zapro­wa­dziła mnie do jadalni, w któ­rej cze­kał lunch. Podano mi bef­sztyk i na poły osty­głe ziem­niaki, a kiedy się posi­la­łam, pani Blo­om­field sie­działa naprze­ciwko i obser­wo­wała mnie (jak sądzi­łam), sta­ra­jąc się pod­trzy­mać coś na kształt kon­wer­sa­cji skła­da­ją­cej się głów­nie z serii banal­nych spo­strze­żeń wyra­ża­nych z ozię­błą for­mal­no­ścią. To mogła być jed­nak bar­dziej moja wina niż jej, bo nie potra­fi­łam zbyt­nio pro­wa­dzić roz­mów. Co wię­cej, moja uwaga pra­wie cał­ko­wi­cie była sku­piona na posiłku, nie dla­tego, że byłam bar­dzo głodna, lecz z powodu kosz­mar­nie twar­dego bef­sztyka i moich zdrę­twia­łych, nie­malże spa­ra­li­żo­wa­nych dłoni, wysta­wio­nych przez pięć godzin na ostry wiatr. Wola­ła­bym zjeść same ziem­niaki, a mięso zosta­wić, lecz mia­łam na tale­rzu dużą por­cję i nie­grzecz­nie byłoby ją zosta­wić. Tak więc po wielu nie­zręcz­nych i nie­uda­nych pró­bach kro­je­nia bef­sztyka nożem, por­cjo­wa­nia widel­cem oraz szar­pa­nia oby­dwoma, świa­doma, że ta okropna kobieta przy­gląda się całej ope­ra­cji, w końcu zde­spe­ro­wana chwy­ci­łam nóż i wide­lec w gar­ści jak dwu­let­nie dziecko i zabra­łam się do pracy resztą sił, jakie mi pozo­stały. Wyma­gało to jed­nak pew­nego wytłu­ma­cze­nia, więc zaśmiaw­szy się bez prze­ko­na­nia, powie­dzia­łam:

– Ręce tak mi zgra­biały na zim­nie, że ledwo jestem w sta­nie utrzy­mać nóż i wide­lec.

– Bez wąt­pie­nia musiała pani zmar­z­nąć – odparła pani Blo­om­field wciąż tym samym zim­nym i poważ­nym tonem, który nie napa­wał mnie otu­chą.

Kiedy cała ta cere­mo­nia dobie­gła końca, zapro­wa­dziła mnie z powro­tem do salonu, gdzie zadzwo­niła po służbę z pole­ce­niem przy­pro­wa­dze­nia dzieci.

– Prze­kona się pani, że nie zro­biły wiel­kich postę­pów w nauce – oznaj­miła – ponie­waż mam nie­wiele czasu, by samej doglą­dać ich edu­ka­cji, a do tej pory uzna­li­śmy, że są za małe na guwer­nantkę. Uwa­żam jed­nak, że to inte­li­gentne i pojętne dzieci, szcze­gól­nie mój chło­piec, który jest naszą perłą w koro­nie, chłop­cem wspa­nia­ło­myśl­nym, szla­chet­nym i nie należy go popę­dzać, a pro­wa­dzić. Oprócz tego jest jesz­cze praw­do­mówny. Wydaje się nie zno­sić fał­szu.

To były dobre wie­ści.

– Na jego sio­strę, Mary Ann, trzeba będzie uwa­żać – pani Blo­om­field mówiła dalej – ale ogól­nie to bar­dzo dobra dziew­czyna, choć chcia­ła­bym, żeby trzy­mać ją z dala od pokoju dzie­cin­nego, bo ma już pra­wie sześć lat i mogłaby nabrać złych nawy­ków od swo­ich niań. Pole­ci­łam prze­nieść jej łóżeczko do pani pokoju i gdyby była pani tak dobra i dbała o jej mycie i ubie­ra­nie, a także zajęła się jej gar­de­robą, nie musia­łaby mieć już do czy­nie­nia ze swoją pia­stunką.

Odpar­łam, że z przy­jem­no­ścią się tym zajmę. W tej chwili do pokoju weszli moi ucznio­wie z dwiema swo­imi młod­szymi sio­strami. Panicz Tom Blo­om­field był ład­nie wyro­śnię­tym sied­mio­lat­kiem, o szczu­płej, lecz moc­nej syl­wetce, słom­ko­wych wło­sach, nie­bie­skich oczach, małym zadar­tym nosie i jasnej cerze. Jego sio­stra też była wysoka, o cerze ciem­niej­szej niż u jej matki, lecz okrą­głej, peł­nej twa­rzy i rumia­nych policz­kach. Druga sio­stra, Fanny, była bar­dzo ładną, małą dziew­czynką, co do któ­rej pani Blo­om­field prze­ko­ny­wała mnie, że jest nie­zwy­kle deli­kat­nym dziec­kiem wyma­ga­ją­cym zachęty: niczego się jesz­cze nie uczyła, lecz za kilka dni miała skoń­czyć cztery lata i mogłaby zacząć brać lek­cje alfa­betu, po czym dołą­czyć do pokoju szkol­nego. Ostat­nia była Har­riet, pulch­niutka, wesoła, psotna dwu­latka, do któ­rej cią­gnęło mnie naj­bar­dziej, lecz z którą nie mia­łam nic do czy­nie­nia.

Sta­ra­łam się roz­ma­wiać z moimi małym uczniami naj­le­piej, jak umia­łam, żeby ich do sie­bie prze­ko­nać, lecz nie­stety bez więk­szych suk­ce­sów, bo czu­łam się nie­przy­jem­nie skrę­po­wana obec­no­ścią ich matki. One nato­miast były zaska­ku­jąco wolne od wszel­kiej nie­śmia­ło­ści. Wyda­wały się odważ­nymi, peł­nymi ener­gii dziećmi i mia­łam nadzieję, że nie­długo się z nimi zaprzy­jaź­nię, szcze­gól­nie z małym chłop­cem, o któ­rym jego matka mówiła w takich super­la­ty­wach. Z przy­kro­ścią stwier­dzi­łam, że Mary Ann afek­to­wa­nie się wdzię­czy i pra­gnie uwagi. Jed­nakże całą uwagę sku­piał na sobie jej brat – stał wypro­sto­wany mię­dzy mną i komin­kiem z rękami zało­żo­nymi do tyłu, pero­ru­jąc jak mówca i oka­zjo­nal­nie prze­ry­wa­jąc swój wywód ostrym upo­mnie­niem sióstr, gdy robiły zbyt duży hałas.

– Och, Tom, mój cudowny chłop­cze! – zawo­łała jego matka. – Chodź i poca­łuj swoją drogą mamę, a potem może poka­żesz pan­nie Grey swój pokój szkolny i swoje śliczne nowe książki?

– Nie poca­łuję cię, mamo, ale pokażę pan­nie Grey mój pokój do nauki i moje nowe książki.

– I mój pokój szkolny i moje nowe książki – powie­działa Mary Ann. – One są też moje.

– Są moje – odparł sta­now­czo Tom. – Pro­szę za mną, panno Grey, zapro­wa­dzę panią.

Kiedy pokój i książki zostały zapre­zen­to­wane, przy drob­nych utarcz­kach pomię­dzy bra­tem i sio­strą, które sta­ra­łam się zała­go­dzić naj­le­piej jak umia­łam, Mary Ann przy­nio­sła mi swoją lalkę i zaczęła traj­ko­tać na temat jej ele­ganc­kich ubrań, łóżeczka, komody i innych akce­so­riów, lecz Tom naka­zał jej się uspo­koić i stwier­dził, że panna Grey musi zoba­czyć jego konia na bie­gu­nach, któ­rego z wielką powagą wytar­gał z kąta na śro­dek pokoju, gło­śno doma­ga­jąc się mojej uwagi. Następ­nie, pole­ciw­szy sio­strze, żeby przy­trzy­mała lejce, wsiadł na niego i przez dzie­sięć minut musia­łam przy­glą­dać się, jak po męsku używa bata oraz ostróg. W tym cza­sie zachwy­ca­łam się też piękną lalką Mary Ann, a następ­nie powie­dzia­łam pani­czowi Tomowi, że jest przed­nim jeźdź­cem, choć mam nadzieję, że nie będzie zbyt czę­sto uży­wał bata ani ostróg, jeż­dżąc na praw­dzi­wym kucyku.

– A i ow­szem! – powie­dział, wyma­chu­jąc baci­kiem ze zdwo­joną gor­li­wo­ścią. – Będę go okła­dał, aż miło. Daję słowo, że wyci­snę z niego siódme poty!

To było szo­ku­jące, lecz mia­łam nadzieję, że z cza­sem uda mi się go zmie­nić.

– A teraz musi pani wło­żyć swój kape­lusz i szal – powie­dział mały boha­ter – i pokażę pani mój ogród.

– I mój – powie­działa Mary Ann.

Tom uniósł pięść w groź­nym geście, a dziew­czynka wydała z sie­bie gło­śny, piskliwy krzyk, scho­wała się za mną i spoj­rzała na niego z gry­ma­sem na twa­rzy.

– Tom, prze­cież nie ude­rzył­byś sio­stry! Mam nadzieję, że ni­gdy nie będę tego świad­kiem.

– Cza­sem pani będzie, mam obo­wią­zek od czasu do czasu to zro­bić, żeby była posłuszna.

– Lecz to nie do cie­bie należy pil­no­wa­nie jej posłu­szeń­stwa, tylko do…

– Pro­szę iść wło­żyć kape­lusz.

– Nie jestem pewna. Dzień jest bar­dzo pochmurny i zimny, zanosi się na deszcz, a ja mia­łam długą podróż.

– To bez zna­cze­nia, musi pani pójść. Nie słu­cham żad­nych wymó­wek – odparł sta­now­czy mały dżen­tel­men. A jako że był to pierw­szy dzień naszej zna­jo­mo­ści, posta­no­wi­łam mu ustą­pić. Dla Mary Ann było za zimno na wyj­ście, więc została z mamą, ku ogrom­nej uldze jej brata, który chciał mnie mieć tylko dla sie­bie.

Ogród był roz­le­gły i zadbany. Oprócz kilku cudow­nych dalii kwi­tły jesz­cze inne piękne kwiaty. Lecz mój towa­rzysz nie dał mi czasu, by się im przyj­rzeć, musia­łam pójść z nim po mokrej tra­wie do ukry­tego zakątka, naj­waż­niej­szego miej­sca wokół domu, bo tam mie­ścił się jego ogród. Były tam dwa okrą­głe klomby poro­śnięte róż­nymi rośli­nami. Na jed­nym rósł też ładny krzak róży. Zatrzy­ma­łam się, podzi­wia­jąc jego śliczne kwiaty.

– Ach, mniej­sza z tym! – zawo­łał z pogardą chło­piec. – To tylko ogród Mary Ann. Pro­szę zoba­czyć, to jest moje.

Po tym, jak obej­rza­łam każdy kwiat i wysłu­cha­łam wywodu na temat każ­dej rośliny, w końcu pozwo­lił mi wra­cać, lecz naj­pierw z wielką cere­mo­nią zerwał pier­wio­snek i wrę­czył mi go, jakby wyświad­czał mi wielką przy­sługę. Na traw­niku jego ogrodu zauwa­ży­łam jakiś przy­rząd z paty­ków i szpa­gatu, zapy­ta­łam więc, co to jest.

– To pułapki na ptaki.

– Dla­czego je łapiesz?

– Tata mówi, że wyrzą­dzają szkody.

– A co z nimi robisz, gdy je schwy­tasz?

– Różne rze­czy. Cza­sem daję je kotu, cza­sem tnę je na kawałki scy­zo­ry­kiem, a następ­nego, któ­rego zła­pię, zamie­rzam upiec żyw­cem.

– Dla­czego miał­byś zro­bić coś tak potwor­nego?

– Z dwóch powo­dów: po pierw­sze, żeby zoba­czyć, jak długo prze­żyje, a poza tym, żeby spraw­dzić, jak będzie sma­ko­wał.

– Czy nie wiesz, że to wyjąt­kowo nie­go­dziwe tak postę­po­wać? Pamię­taj, że ptaki czują tak samo jak ty i pomyśl, czy chciał­byś cze­goś takiego doświad­czyć.

– Och, to nic takiego! Nie jestem pta­kiem i nie czuję tego, co im robię.

– Lecz pew­nego dnia będziesz musiał tego doświad­czyć, Tomie, sły­sza­łeś, dokąd idą źli ludzie po śmierci, a jeśli nie prze­sta­niesz znę­cać się nad nie­win­nymi pta­kami, będziesz musiał tam tra­fić i cier­pieć tak samo jak one cier­piały przez cie­bie.

– Wcale nie. Papa wie, jak z nimi postę­puję i ni­gdy mnie za to nie karci, mówi, że sam to robił, kiedy był chłop­cem. Ubie­głego lata dał mi gniazdo pełne mło­dych jaskó­łek i widział, jak wyry­wam im nóżki, skrzy­dła i główki i nic nie powie­dział. Jedy­nie, że są paskudne i żebym sobie nie pobru­dził spodni. Był tam też wujek Rob­son, który się roze­śmiał i powie­dział, że świetny ze mnie chło­pak.

– A co na to twoja mama?

– Och, ona o to nie dba! Mówi, że szkoda zabi­jać ładne, ćwier­ka­jące ptaszki, ale ze szkod­ni­kami jak jaskółki, myszy i szczury mogę robić, co zechcę. Więc teraz widzi pani, panno Grey, że to wcale nie jest podłe.

– Wciąż uwa­żam, że jest, Tomie i być może twój papa i mama też by tak uwa­żali, gdyby się nad tym dłu­żej zasta­no­wili.

Tak czy ina­czej – doda­łam w duchu – niech robią, co chcą, ale ja zro­bię wszystko, by cię przed tym powstrzy­mać, jeżeli tylko mi się uda.

Następ­nie Tom zabrał mnie na drugą stronę traw­nika, żeby poka­zać mi pułapki na krety, a potem pułapki na łasice na gospo­dar­skim dzie­dzińcu. W końcu zapro­wa­dził mnie do stajni, lecz nie po to, żebym obej­rzała piękne konie do powozu, a małego, szpet­nego kucyka, któ­rego, jak oznaj­mił, hodo­wano spe­cjal­nie dla niego i miał zacząć na nim jeź­dzić, gdy tylko koń będzie wła­ści­wie wytre­so­wany. Sta­ra­łam się spra­wić chłopcu przy­jem­ność, słu­cha­jąc jego papla­niny naj­grzecz­niej, jak umia­łam, w nadziei, że pozwoli mi to wydo­być z niego odro­binę uczuć i potem z cza­sem poka­zać mu, jak źle postę­puje. Lecz na próżno dopa­try­wa­łam się w nim tego wspa­nia­ło­myśl­nego, szla­chet­nego ducha, o jakim mówiła jego matka, choć dostrze­ga­łam pewną inte­li­gen­cję i wni­kli­wość, jeśli tylko chce z nich korzy­stać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: