- W empik go
Akela - ebook
Akela - ebook
Kto okaże się twoim przyjacielem w mrocznych czasach?
Pierwsze lata po II wojnie światowej, wieś na Podlasiu. Podejrzany o związki z podziemiem Franciszek Śliwowski zostaje aresztowany przez służby bezpieczeństwa i wywieziony do Białegostoku, gdzie słuch o nim ginie. Wkrótce potem jego towarzysze przyprowadzają do domu Śliwowskich wyjątkowego psa, owczarka niemieckiego o imieniu Akela.
Zwierzę od początku budzi niepokój żony Franciszka, Natalii, lecz dzieci są nim zafascynowane. Między młodym Jurkiem a psem rodzi się niezwykła więź. Przez następne lata Akela towarzyszy chłopcu w codziennych przygodach, broniąc go przed niebezpieczeństwami, a przy tym narażając się mieszkańcom wsi. Niektórzy z nich nigdy nie zapomną doznanych od niego upokorzeń… i będą czekać na okazję, by się zemścić.
„Akela” to przejmująca historia oparta na prawdziwych wydarzeniach, która pokazuje trudy oraz absurdy powojennych czasów i udowadnia, że przyjaźń ma różne oblicza.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-249-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było już po północy i gęsty mrok spowił domostwa usytuowane po obu stronach drogi. Tlące się gdzieniegdzie w pojedynczych oknach światła sugerowały, że domownicy nie ułożyli się jeszcze do snu. Powoli jednak i one przygasały jedne po drugich, ustępując miejsca ciemności, która wkrótce na dobre zagościła we Wnękach Starych.
Ciemność przyniosła ze sobą złowrogą ciszę. Nieśmiało mąciły ją korony drzew kołyszące się w rytm wiatru, lecz szmer ten rozpłynął się natychmiast, gdy wysoko na niebie zabrzmiał warkot silników samolotów śpieszących w stronę frontu wschodniego lub wracających do swoich baz na zachodzie. Ich obecność stała się czymś tak naturalnym, że nikt nie zwracał już na nie uwagi. Podczas wojny ludzie nierzadko przechodzą do porządku dziennego nad sprawami o wiele straszliwszymi niż rozrywający niebo ryk silników. Coś, co wcześniej budziło ogromne emocje lub wywoływało dreszcze przerażenia, staje się czymś tak oczywistym, że nie zasługuje na nic poza obojętnością. Niepokój wdziera się do ludzkich serc dopiero wówczas, gdy przedłużająca się cisza kreśli obrazy mogącej wkrótce nadejść burzy.
Owej nocy, na długo po zmroku, kiedy to strach przybrał wszystkie postacie i czaił się za każdym rogiem, przygarbiona postać mknęła szybko przez sam środek wsi. Skradający się człowiek uważnie stawiał każdy krok, by nie narobić niepotrzebnego hałasu. Pomruk przesuwających się po niebie samolotów był jego sprzymierzeńcem.
W pewnym momencie się zatrzymał. Obrócił głowę w lewą stronę i utkwił wzrok w niewysokim, drewnianym płocie. Zawahał się, lecz w końcu zrobił dwa kroki w bok, błyskawicznie przeskoczył przez ogrodzenie i znalazł się na podwórku. Nie obawiał się psów. Nie zostało ich wiele w okolicy, a gdyby jakiś tutaj był, już dawno podniósłby alarm. Nieznajomy obszedł budynek dookoła, podszedł do drzwi, rozejrzał się raz jeszcze i uderzył pięścią w drzwi.
Łup! Łup!
Cisza.
Łup! Łup!
W dalszym ciągu nic – ani na zewnątrz, ani wewnątrz. Człowiek ten wiedział jednak, że w środku zapanowała nerwowa atmosfera. Domownicy są już zapewne na nogach. Kto wie, być może przez strach nie wiedzą, czy otworzyć, czy od razu umknąć do znajdującego się nieopodal lasu? Dla niego byłoby lepiej, gdyby otworzyli. Nie chciał nikomu zrobić krzywdy.
Nagle usłyszał dźwięk przesuwanego rygla. Drzwi uchyliły się nieznacznie i w wąskiej szparze ujrzał męskie oblicze rozświetlone tańczącym płomieniem niewielkiej świecy.
– A ty kto? – wyszeptał gospodarz. – Czego tu szukasz?
Przybysz nachylił się nieco i odpowiedział jeszcze ciszej:
– Panie, wpuść mnie pan… Potrzebuję pomocy i będę potrafił się odwdzięczyć, oj będę!
Mężczyzna w drzwiach wysunął świecę przed siebie, by rzucić trochę więcej światła na oblicze nieznajomego. Szybko zdał sobie sprawę, z kim ma do czynienia, i czym prędzej odparł:
– A idź pan stąd! Niczego od ciebie nie chcę!
– Panie! Bądź pan człowiekiem! Daj pan chociaż kromkę chleba i wysłuchaj, co ja mam do powiedzenia! Przychodzę z uczciwą ofertą, nierozważnie byłoby jej nawet nie wysłuchać! – Intruz napierał nogą na próg, uniemożliwiając zniecierpliwionemu gospodarzowi zamknięcie drzwi.
Ten walczył ze sobą jeszcze przez chwilę, lecz w końcu dał za wygraną. Gwałtownym ruchem otworzył drzwi i wkroczył na ganek. Zerknął przez prawe ramię w kierunku sąsiadów, nie dostrzegł jednak żadnego ruchu. Uspokojony, zawrócił w stronę sieni i ruchem ręki dał nieznajomemu sygnał, by podążał za nim. Przybysz jednym susem wślizgnął się przez wąską szparę do środka, a rozświetlony kontur jego ciała rozpłynął się wśród czerni nocy.
Gospodarz poprowadził mężczyznę przez sień do kuchni, gdzie przy stole czekała już jego żona oraz malutki syn. Byli ubrani i gotowi do wyjścia.
– Dobry wieczór państwu! – Obcy zdjął kapelusz i ukłonił się nisko.
Kobieta odwzajemniła ukłon i spojrzała pytająco na męża.
– Błąkał się po wsi – mruknął. – Zapukał akurat do nas… Byłeś jeszcze gdzieś, Żydzie? Przegonił cię kto?
– Nie, panie, do was tylko skręciłem. Serce mi podpowiedziało, że znajdę tu dobrych i rozsądnych ludzi!
To rzekłszy, nie czekając na niczyje zaproszenie, opadł ciężko na jedno ze stojących wokół stołu krzeseł. Zdjął kapelusz, pogładził się po przerzedzonej brodzie i poprawił płaszcz, który zawinął się, gdy siadał. Gospodarz zauważył, iż jedną rękę trzyma nieustannie przyciśniętą do brzucha.
– Jestem Selin – odezwał się po chwili Żyd. – Do kogo trafiłem, jeśli mogę spytać?
– Trafiłeś do domu Śliwowskich, jestem Franciszek, a to moja żona, Natalia. Jesteś ranny?
– O nie, nic z tych rzeczy! A ten mały tam? – spytał Selin, uśmiechając się szeroko i wskazując palcem na chłopca, który siedział cichutko tuż obok matki, ledwo wyglądając sponad blatu stołu.
– To mój syn, Jurek. A gdzie Wanda? – Franciszek utkwił pytające spojrzenie w małżonce.
– Pobiegła do pokoju… bała się… – odpowiedziała ledwo dosłyszalnym głosem Natalia.
– Dobrze… – mruknął Śliwowski, po czym zwrócił się z powrotem do przybysza. – Do rzeczy, Żydzie. Po co przyszedłeś? Chcesz zjeść? Przespać się? O to chodzi?
– Panie, a co ja powiedziałem przed chwilą? Że serce podpowiedziało mi, że mieszkają tu nie tylko dobrzy, ale i rozsądni ludzie! A tak się składa, że ja mam ofertę dla takich właśnie ludzi! Dobrych poprosiłbym o kromkę chleba, dla rozsądnych mam coś więcej!
Poruszył ręką, która do tej pory spoczywała schowana pod połami jego płaszcza, wyciągnął ją przed siebie i położył na stole brązową skórzaną torbę, która gruchnęła o blat, jakby była z ołowiu.
– Przechowajcie mnie, a ta torba będzie wasza! – ogłosił triumfalnym tonem. Uśmiech nie znikał z jego twarzy. Nie otrzymał jeszcze żadnej odpowiedzi, ale już sprawiał wrażenie człowieka cieszącego się z dobicia korzystnego targu.
– Mogę dać ci jeść, mogę dać ci pić, możesz się nawet przespać kilka godzin, ale na dłużej zostać w moim domu nie możesz – odparł spokojnie Franciszek.
– Panie, przemyśl pan to! – oburzył się Selin. – Zawartość tej torby ustawi ciebie, twoje dzieci, a może nawet dzieci twoich dzieci! Wojna kiedyś się skończy…
– Ale, póki co, trwa. Twoja obecność tutaj to groźba śmierci dla nas wszystkich.
– W każdej chwili mogą przyjść i zabić za byle co! Albo nawet za nic, znasz ich pan przecież, nie potrzebują powodu! Ot, przyjdą i strzelą! Albo zamkną wszystkich w stodole i spalą! Nie takie rzeczy widziałem!
– Wszystko, o czym mówisz, grozi za przechowywanie Żydów. Nawet ta rozmowa kosztowałaby mnie kulę w łeb, gdyby ktoś doniósł Niemcom.
– Nu! Ja wiem! Dlatego za to ryzyko chcę zapłacić! Cenię sobie moje życie, zapłacę dużo tym, którzy pomogą mi je ocalić!
– Nie potrzebujemy twoich pieniędzy…
– Co pan odmawiasz, jak pan nawet nie wiesz, jaka jest moja oferta?!
– Twoja oferta niesie ze sobą zbyt wielkie niebezpieczeństwo! Zresztą i tak nie miałbym cię gdzie schować. To mała wieś, dom stoi obok domu, wszyscy wiedzą o sobie wszystko, twoja obecność nie uszłaby uwadze sąsiadów!
Franciszek zajął miejsce obok żony, która z coraz większym zaciekawieniem spoglądała na leżącą między nią a przybyszem skórzaną torbę. Była bardzo zaintrygowana tym, co takiego znajduje się w środku.
– Nie będę wychodził z domu! Mogę w piwnicy siedzieć! Nawet nie zauważycie, że tu jestem! Dużo nie jem, na swoje utrzymanie pieniądze wyłożę, z tego, co wam chcę dać, wystarczy na chleb dla mnie, a i jeszcze zostanie, i to ile! Po wojnie będziecie ustawieni na lata!
– Wojnę trzeba najpierw przeżyć.
– Wojna nie będzie trwała wiecznie! Niemcy nie zawojują Sowietów! Nawet Napoleon nie dał rady! Zima już niedługo, mrozy ścisną niemieckich żołnierzy, którzy nie są przyzwyczajeni do takich warunków! Wy, Polacy, też się szybko podniesiecie do walki i przepędzicie ich z własnego kraju! Nie raz już tak było, będzie i tym razem!
– Jak już powiedziałem, jeść ci możemy dać. Jadłeś coś?
– Panie! Rozum żeś postradał?! Taka okazja może się już nie powtórzyć! Że też muszę prosić! Każdy przyjąłby moją ofertę bez szemrania!
– A jednak jak dotąd nie przyjął! A ty mamisz mnie tylko opowieściami o torbie!
– Pokaż pan w końcu, co masz w środku! – odezwała się Natalia.
Żyd zerwał się na równe nogi, spojrzał w oczy Śliwowskim, złapał za torbę, rozpiął ją i wysypał zawartość na stół. Na blat wypadły trzy sztaby złota, z których każda mogła ważyć nawet dwa kilogramy, dwie sztaby platyny podobnej wielkości oraz kilka tysięcy dolarów i funtów, tyle w każdym razie udało się naprędce naliczyć.
Franciszek otworzył oczy ze zdumienia. Żona ścisnęła jego dłoń pod stołem, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że czegoś takiego w życiu jeszcze nie widziała i że być może należałoby rozważyć propozycję Selina. Szturchała go palcem, widząc, że wciąż siedzi bez ruchu. Jej oczy błyszczały, odbijając blask wszystkich kosztowności, które znajdowały się na jej starym kuchennym stole.
Śliwowski był już jednak zdecydowany i nic nie mogło go odwieść od powziętego zamiaru. Jego podłużna, gładko ogolona twarz spochmurniała, przegarnął ręką kępkę lekko rudawych włosów, po czym rzekł:
– Panie Selin, zabieraj pan swoje złoto i pieniądze. Z oferty nie skorzystamy, koniec i kropka! Jeśli chcesz pan coś zjeść, ugoszczę. Jeśli chcesz się pan przespać, znajdę kąt. Ale zostać u nas na dłużej nie możesz! Schowaj pan swoje skarby z powrotem do torby! Zabiją za to mnie, moją żonę i moje dzieci, nikt nie skorzysta z tych bogactw! Wam, Żydom, wydaje się, że wszystko można kupić!
Natalia pobladła. Trzymała męża za rękę tak mocno, jak tylko potrafiła, błagalnym spojrzeniem usiłowała namówić go do zmiany decyzji, choć w głębi duszy wiedziała, że nic nie zdoła już tego uczynić. Franciszek nie zwykł zmieniać zdania.
Selin tymczasem zgarnął wszystko z powrotem do torby, umieścił ją pod pachą, po czym podniósł głowę i wycedził:
– Nu! Trzeba było od razu powiedzieć, że pan Żydów nie lubisz! Języka bym nie strzępił, czasu bym nie zmarnował, kogo lepszego bym może zdążył znaleźć, a tak co? Świt niedługo, a ja nie mam gdzie się podziać! Zrobił coś kiedyś panu jakiś Żyd, co? Krzywdę wyrządził, że pan tak nienawidzisz, czy uwierzyłeś pan w te brednie, co teraz po świecie za czołgami jeżdżą?
– Nie lubię złodziei!
– Panie, ja żem tego nie ukradł!
– Ja wiem! Wy nigdy nie kradniecie! Wy robicie interesy! Jak jednemu z waszych padł kiedyś koń u nas we wsi, to od razu tłum się zebrał, jeden ściągnął kapelusz z głowy, pozostali coś powrzucali i uzbierało się na nowego konia! Żyd dalej mógł swoje graty na targ wozić, a pozostałych po jakimś czasie spłacił! Jak Polakowi koń padnie, to przed sądem roi się od jarmułek, a pod nimi kipią pejsy, wyliczając chciwie możliwe profity! Już gotowi zająć majątek, choć chłop jeszcze walczy o utrzymanie! Tacy z was interesanci!
– Trzymamy się razem! Za złe nam tego mieć nie możesz!
– Nie mam! Mówię, jak jest! Idź teraz do swoich, niech dla ciebie za to złoto szyje nadstawią i przechowają pod karą śmierci! Ja się na to nie godzę! Wolę żyć skromnie, niż trzymać w piwnicy Żyda ze skarbem, z których jedno i drugie Niemcy na lufach wyrzucą na podwórze, pierwszego zabiją, drugie zagrabią, a nas i najpewniej całą wieś puszczą z dymem za to, żeś się tu chował!
– To jest pańska ostateczna decyzja?
– Tak!
Żyd spuścił wzrok, mruknął coś pod nosem, po czym powiedział:
– To daj pan chociaż coś na ząb, bom cały dzień o pustym żołądku.
Franciszek skinął na żonę, więc ta, pogodzona już z decyzją męża, podniosła się i po chwili postawiła na stole naprędce przygotowany posiłek. Przybysz zjadł wszystko, wylizując talerz do czysta, następnie wstał, pożegnał się wyniośle i opuścił dom Śliwowskich.
Nie minęły dwa tygodnie, a Wnękami Starymi wstrząsnęła wiadomość, iż w jednej z leżących nieopodal wsi Niemcy schwytali Żyda niosącego bogactwa w skórzanej torbie. Kosztowności zarekwirowali, a właściciela zastrzelili na miejscu. Dla przykładu rozstrzelali też kilku wieśniaków, do których należał pobliski lasek.
*
Późną jesienią tego samego roku zaraz po zachodzie słońca do drzwi państwa Śliwowskich znów zapukał nieoczekiwany gość. Pukanie było jednak tak delikatne, że z początku wzięto je za przypadkowy hałas z zewnątrz. Dopiero kiedy powtórzyło się kilkakrotnie, Franciszek zdał sobie sprawę, że ktoś stoi przed domem. Podobnie jak poprzednim razem złapał świecę i ruszył w stronę drzwi. Uchylił je nieco, rzucił światło na oblicze przybysza i spytał:
– Kim jesteś? Czego chcesz o tej porze?
– Panie… poratuj pan… daj coś zjeść.
Mężczyzna stał oparty jedną ręką o futrynę i oddychał ciężko. Miał na sobie długi, wyciągnięty płaszcz, który wisiał na nim, jak gdyby był o kilka rozmiarów za duży. Głos też miał słaby, ledwo dosłyszalny, choć wokół panowała cisza.
Franciszek rozejrzał się dookoła, po czym wpuścił nieznajomego do środka i powiódł go do kuchni.
Tym razem przywitała go jedynie Natalia, gdyż mały Jurek oraz jego starsza siostra spali. Żyd wskazał ręką na krzesło i przeniósł na nią pytające spojrzenie. Kobieta potaknęła. Usiadł.
– Dam ci jeść – odezwał się Franciszek. – Dam ci pić, ale potem masz odejść. Nie możesz tu zostać, Żydzie.
Mężczyzna pochylił głowę na znak, że rozumie.
Natalia wstała, podeszła do spiżarki, zajrzała do środka i dyskretnie rozłożyła ręce. Obróciła się w lewo i utkwiła wzrok w stojącym na piecu garnku. Westchnęła i rzuciła mężowi wymowne spojrzenie. Franciszek zrozumiał.
– Jest problem – zaczął. – Dałbym ci jeść, ale mamy tylko zupę na wieprzowinie. Niczego innego u nas nie ma…
– Panie! – przerwał mu Żyd, ledwo łapiąc oddech – Ja od pięciu dni niczego nie jadłem! Daj pan tę zupę, zjem!
Już po chwili przed nieznajomym pojawiła się pełna miska. Mężczyzna chwycił łyżkę i lekko trzęsącą się ręką zanurzył ją w zupie. Jadł szybko, lecz nie łapczywie. Franciszek widział, że miał łzy w oczach. Kiedy skończył, podziękował i odsunął miskę. Śliwowska podeszła i bez pytania zabrała ją, napełniła i ponownie postawiła na stole. Ten utkwił w niej wilgotne, ciemne oczy, które na zastygłej w obojętności twarzy wyglądały jak żarzące się w popiele węgle, jak ostatni żywy element w przeżartym martwicą ciele. Czekał na sygnał, że może zjeść kolejną porcję.
– Jedz, nie krępuj się – powiedział Franciszek. – Skąd się tu wziąłeś?
– Ja jestem spod Wilna – odparł Żyd, zabierając się za dokładkę. Jego głos łamał się i ledwo mógł nad tym zapanować. Odgarnął brodę i wąsy ubrudzone już nieco zupą, po czym wziął się za jedzenie, kontynuując jednocześnie opowieść. – Dawno już uciekłem, po lasach się chowałem, co znalazłem, to jadłem. Nie wiem, gdzie mam pójść, nigdy poza dom nie wyjeżdżałem. – Musiał zrobić przerwę, gdyż uniósł się wzruszeniem tak bardzo, że nie mógł złapać oddechu. – Poza Wilnem to ja świata nie widziałem… A teraz, na stare lata błąkam się sam po polach i lasach i nie wiem, dokąd mam iść. Gdzie ja jestem?
– We Wnękach Starych, najbliżej stąd do Łomży albo do Białegostoku.
– Łomża? Białystok? To ja ciągle w Rzeczypospolitej jestem?
– Tak.
– Niemcy tu są?
– Wszędzie.
Żyd przełknął głośno ślinę.
– Pięć dni szedłem po omacku… pięć dni bez jedzenia… – kontynuował. – Ukrywałem się w lesie, było nas tam kilku. Niemcy obławę zrobili, niektórych złapali, zaciągnęli do wsi i zabili, a potem dalej szukali po lasach. Polacy ich prowadzili. Prowadzili, bo bali się, że i ich zamordują, ja ich nie winię… Nam wszystkim przyszło żyć w czasach, w których godność jest jednocześnie walutą oraz ceną i nikt z nas przed płaceniem uciec nie może. Ja też nie, jestem Żydem, tego nie zmienię… Cóż, rozpierzchliśmy się każdy w swoją stronę, ja trafiłem tutaj. Szła ze mną moja siostra, jej córka i wnuk, mały Jakub. To jest taki rezolutny chłopak! Nie wiem, co się z nimi teraz dzieje, mam nadzieję, że jeszcze żyją, choć nie łudzę się, że ich kiedykolwiek zobaczę…
– Możesz się u nas zdrzemnąć, ale z rana ma cię już nie być – powiedział stanowczo Franciszek. Żal mu się zrobiło przybysza, ale nie zamierzał dla niego narażać na niebezpieczeństwo swojej rodziny. – Rozłożę ci…
– Nie trzeba… panie… ja tutaj głowę o stół oprę i usnę. Nie szykować, nic nie szykować!
– Jak chcesz. Ale pamiętaj, skoro świt musisz iść dalej. Musisz się wymknąć tak, żeby cię nikt nie widział. Najlepiej przed czwartą. Jak cię ktoś zobaczy, to nie wiem, co się stanie…
– Wydadzą? Wtedy zginę i ja, i wy. Ja i tak już jestem martwy, ale was szkoda, pomogliście… Wyjdę tak, by nikt nie widział.
Ton głosu, z jakim wypowiedział ostatnie dwa zdania, przejął Franciszka nieprzyjemnym chłodem. Żyd wyglądał na pogodzonego z tym, że prędzej czy później zostanie schwytany i zabity. Nie szukał ratunku, kierował się jedynie instynktem, który nie pozwalał mu wyjść na ulicę i czekać na patrol Werhmachtu. Był zwierzęciem w ludzkiej skórze, szaleństwo wojny wygasiło w tym starym człowieku wszystko poza naturalnym pragnieniem przetrwania, niezbywalną cechą wszelkich żyjących stworzeń.
– Dobrze – odparł Franciszek. – A rano pójdziesz dalej, byle nie drogą, bo cię ktoś jeszcze przyuważy, i zaraz za następnym domem skręcisz w lewo. Tam za polem jest las, prowadzi do niego wąska, ale wygodna miedza. Tak dostaniesz się między drzewa, tam bezpieczniej będzie iść. Jak pójdziesz w przeciwną stronę, to natkniesz się na strumyk i same pola, długo nie będziesz miał się gdzie schować.
– Wielu próbowałoby wkupić się w łaskę Niemców i wydałoby mnie – powiedział Żyd, przyjmując jeszcze bardziej obojętny ton. – Ja już długo nie pożyję. Przeciągam tylko wyrok, który i tak zapadł. Jestem winny. Skrócilibyście moje życie o tydzień, może trochę dłużej, a moglibyście zyskać wiele więcej…
– Za kogo ty nas masz?! – obruszył się Śliwowski. – Tak mi się za gościnę odpłacasz? Obelgą?
– Nie obelgą – zaprzeczył spokojnie Żyd. – Umiem liczyć. Kiedyś umiałem… Wielu dziś liczy, bez względu na wszystko.
– Nie wydamy cię, nie przyjdą zawlec cię przed karabin w nocy, o ile tylko żaden sąsiad ani nikt inny nie widział, że tu wchodzisz. Wkupić się w łaski? – prychnął Franciszek. – Myślisz, że tak się można Niemcom przypodobać? Mieliśmy tu kiedyś Żyda w okolicy. Nie mieszkał tutaj, był gdzieś spod Łomży. Zaraz jak Niemcy weszli, to uciekł w las i aż tutaj zaszedł. To jeszcze w tym roku było. Nazywaliśmy go Kieratem. Za dnia chował się po lasach, a nocą i wieczorami pracował za jedzenie. Często na kieracie, dlatego tak go nazywaliśmy. W końcu ktoś go wydał. Mówiliśmy na niego Diaboł, bo jak w herodach chodził, to zawsze był za diabła przebrany. Złapał Kierata, zawiesił na haku liną pod pachami i bił batem tak długo, aż nieborak przytomność stracił. Rano wydał go żandarmerii i dwieście marek dostał.
– Dwieście marek za życie?
– Długo się nimi nie nacieszył. Jak Niemcy brali jakiś czas temu bydło do wojska, to zaszli i do niego. Nie chciał dać, wymawiał się, że im przecież pomagał, to zakuli go w chomąto i prowadzili za wozem, na którym jechała jego żona i dziecko, dziesięcioletni Mirek. Po paru kilometrach zrzucił z siebie chomąto i ruszył przez pole. Chciał uciec. Niemiec go z konia zastrzelił. We wsi pytali potem Niemców, czemu to zrobili, przecież Żydów im wydawał, a oni na to, że Kierat był miejscowym, a on go im wydał. Wydawał swoich, to i Niemców też by wydał. Kazali go zakopać gdzieś pod lasem. Nikt nie wie gdzie, zresztą i tak nikt by tam nie poszedł, bo i po co? Jurek! Co ty tu robisz?!
Z ciemności korytarza wyłonił się mały chłopiec, trzymając się za poły swojej koszuli. Wszedł nieśmiało do kuchni i zatrzymał się na samym środku.
– Nie mogę spać… – wyszeptał.
– Chodź, położę cię do łóżka! – Natalia ruszyła w jego stronę, lecz Jurek cofnął się, pokręcił przecząco głową i odparł:
– Chcę zostać z wami… Tylko chwilę.
– Idziemy już spać! – wtrącił ojciec władczym tonem. – Wszyscy. Twoja siostra grzecznie śpi. A ty pamiętaj, jak się umówiliśmy – zwrócił się w stronę nieznajomego, który skinął tylko głową na znak, że pamięta.
– Ale, tato, ja pacierza zapomniałem! – skłamał chłopiec. Znał go doskonale, za nic jednak nie chciał iść spać. Ostatnia wizyta nocnego gościa była bardzo ciekawa, wiele wskazywało na to, że ta nie była gorsza, nie chciał więc, by go ominęła. Był trochę zły na siebie, że wszyscy chcą się rozejść akurat wtedy, kiedy on się pojawił.
– Jak to zapomniałeś?! – zdziwił się Franciszek. – Przecież umiałeś już cały! Przy mnie recytowałeś!
– Ale nie pamiętam teraz… – Chłopiec spuścił nos na kwintę, by uniknąć surowego spojrzenia ojca.
– Ja mu pomogę – wtrącił nieoczekiwanie Żyd. – Znam pacierz.
– Ty? – Zdumiony Śliwowski otworzył szeroko oczy.
– Tak, znam wiele modlitw. Bóg jest jeden, nawet jeśli przybiera wiele postaci… Chociaż tak zdołam się odwdzięczyć. Przeszedłem przez całe życie bez długów, narobiłem ich dopiero na starość… To niesprawiedliwie, bo jakże mam je teraz spłacić?
Śliwowscy spojrzeli po sobie w milczeniu i przystali na propozycję. Jurek nie spodziewał się takiego obrotu spraw, obcy onieśmielał go i wzbudzał w nim lęk. Chłopiec bardziej bał się jednak ojca, posłusznie udał się więc z Żydem i z matką do swojego pokoju, gdzie wspólnie odmówili pełny pacierz. Po wszystkim Jurek przykrył się kołdrą i wkrótce potem zmorzył go sen.
Żyd natomiast wrócił po cichu do kuchni, położył głowę na blacie i natychmiast usnął. Nim wybiła godzina czwarta, nie było po nim śladu.Rozdział 1
Aresztowanie Franciszka
Wnęki Stare niewiele różniły się od innych wsi na Podlasiu. Wzdłuż piaszczystej drogi po obu jej stronach ciągnęły się rzędy chałup, a za nim rozpościerały się pola uprawne, sady owocowe oraz na wpół dzikie zagajniki. Najbliższa szosa prowadząca do miasta znajdowała się na tyle daleko, że nie dochodził tu dźwięk przejeżdżających nią samochodów.
Życie we wsi od zawsze rządziło się swoimi prawami. Czas płynął powoli i jednostajnie. Mieszkańcy ciężko pracowali w swoich gospodarstwach i wspierali się wzajemnie w trudnych chwilach, lecz unikali pośpiechu, wierząc, iż nie przystoi on ludziom przyzwoitym. Dni wypełnione mozolną pracą przeplatały się ze spędzonymi w sennej atmosferze porankami, popołudniami i wieczorami.
W roku 1946 mało kto żywił jeszcze nadzieję, że błoga monotonia na powrót zawita do Wnęk Starych. Wojna, która toczyła się przez kilka ostatnich lat, wywróciła wszystko do góry nogami. W samej wsi niechętnie o niej mówiono w obawie przed tym, że może ją to ściągnąć na nowo. Unikano jej tematu w rozmowach, odganiano myśli od jej porażek i sukcesów, nawet w kluczowych momentach trzymano ciekawość na wodzy, licząc, że zmagające się ze sobą potęgi odwdzięczą się tym samym i wymażą tę niewielką miejscowość ze swojej pamięci, a powojenna zawierucha przejdzie bokiem, nie odciskając większego piętna na niepragnących niczego tak bardzo jak spokoju mieszkańcach. Strategia ta sprawdziła się w ubiegłych latach, wojna nigdy nie zagościła tu na dobre, nie licząc incydentu z ostrzelaniem wsi przez sowieckie lotnictwo po wkroczeniu wojsk ZSRR we wrześniu 1939 roku. Wnęki Stare przetrwały konflikt bez większego uszczerbku, choć straszliwe tragedie wojenne, zarówno te wielkie, jak i mniejsze, odbijały się we wsi szerokim echem. Cichy strach z dnia na dzień zadomowił się w ludzkich sercach, paraliżując nawet najodważniejszych.
Przed sześcioma laty we Wnękach Starych zjawili się radzieccy żołnierze, ogłosili koniec kapitalistycznej tyranii i odjechali. Ich przybycie było dla wszystkich wielkim zaskoczeniem, ponieważ zmagająca się wówczas z hitlerowskimi Niemcami Polska nie była w stanie wojny z ZSRR. Wygłoszonych przez Sowietów tez nikt nie potrafił zrozumieć. Nawet ci najbardziej obeznani w świecie mieszkańcy nie mogli pojąć, skąd u radzieckich żołnierzy brał się ten nieposkromiony entuzjazm i jaki był rzeczywisty powód ich nadejścia. Partyjny agitator przekonywał, że nastał czas dobrobytu, gdyż nawet sacharynę będzie można odtąd nabywać bez żadnych przeszkód i ograniczeń. We wsi od dawna korzystano z dobrodziejstwa cukru, przez co rozgorączkowany oficer, snujący coraz to nowe opowieści o zbliżającym się powszechnym dostatku, został uznany za człowieka niespełna rozumu. Gdy zaczęły się przesiedlenia, sytuacja znacznie się pogorszyła. Tragiczne historie osób zmuszanych karabinami do opuszczenia swoich domów szybko obiegły okolicę, lecz na szczęście dramat ten nie dotknął Wnęk Starych.
Potem przyszli Niemcy. Wojskowi ze słynącego ze skrupulatności i pragmatyzmu swoich obywateli kraju nie zaprzątali sobie głów polityką. Byli też zdecydowanie mniej uprzejmi od poprzedników. Przesłuchali wieloletniego sołtysa Zaleskiego, który podczas rozmowy z trudem łapał oddech, gdyż kolba karabinu raz za razem lądowała na jego klatce piersiowej. Uzyskane od niego informacje okazały się niewystarczające, wobec czego żołnierze zabrali się za szczegółowe przeszukanie wioski. Nie znaleźli tego, czego szukali, wsiedli więc do swoich samochodów i odjechali. Kilku szeregowych zdążyło jeszcze na koniec rozdać dzieciom trochę słodyczy, sami pytali o chleb, mleko i mydło. Starsi ostrzegali dzieci, że słodycze są zatrute, jednak nikomu nic się nie stało. Niemcy zrobili swoje i ruszyli dalej na wschód. Przyjeżdżali później od czasu do czasu, ale przelotnie i na krótko. Raz tylko zjawiło się SS i zabrało ze sobą rodzinę Szulmanów.
Coraz rzadsze wizyty wojskowych rozbudziły nadzieję na powrót do dawnego życia. Wielu wierzyło, że po dokładnym sprawdzeniu Wnęk Starych Niemcy doszli ostatecznie do słusznego wniosku, że nie ma tu nic, co mogłoby ich zainteresować lub im zagrozić. Inni sądzili, że spokój zapewniał jedynie trudno dostępny teren, który zimą przykryty grubą warstwą śniegu, a wiosną i jesienią pogrążony w błocie, potrafił w mgnieniu oka unieruchomić wyśmienity niemiecki sprzęt wojskowy. Tylko ważne względy mogły popchnąć dowództwo do wysłania czołgów w tak nieprzyjazne warunki.
Hitlerowcy mieli w zwyczaju palić wsie z obawy przed tym, że będą one wspierały ruch partyzancki. W 1941 roku taki los spotkał jedną z okolicznych miejscowości, druga została zrównana z ziemią wkrótce potem, w odwecie za udany atak polskich sił konspiracyjnych. Do Wnęk Starych wtargnął paniczny lęk przed podobną tragedią. Mieszkańcy, w większości rolnicy i rzemieślnicy, odrzucili walkę, pragnąc jedynie bezpiecznego życia dla siebie i swoich rodzin. Wszelkie iskry oporu gasły zalewane falami przerażenia karmionego licznymi opowieściami o bestialstwie niemieckich oprawców.
Pewnego razu w okolicy zjawili się obcy. Wypytywali o młodego chłopaka, który zamieszkiwał wieś przed wojną, lecz słuch o nim zaginął, jak tylko rozpoczęły się walki. Nigdy nie wrócił do domu. Odnaleźli jego rodziców. Po raz kolejny los okazał się dla Zaleskich okrutny. Znów znaleźli się w ogniu pytań, na które nie potrafili udzielić odpowiedzi. Niemieccy śledczy zaprosili Zaleskich do oddalonego o blisko czterdzieści kilometrów Białegostoku, by wszelkie wątpliwości wyjaśnić na komendzie. Wielkomiejskie powietrze nie służyło prostym ludziom z Wnęk Starych, wrócili więc szybko i widać było, że ta wyprawa mocno odbiła się na ich zdrowiu. Od tamtej pory nigdy nie odpowiadali na żadne pytania dotyczące ich syna. Nie jeździli też do Białegostoku. Jan Zaleski poprosił swoich sąsiadów, państwa Śliwowskich, by przejęli obowiązki sołtysa, ci zaś przekazali je Markowi Olszewskiemu.
28 lutego 1946 roku zapowiadał się zwykły zimowy dzień. Biały puch zalegał grubą pierzyną na polach i przy drogach. Było pogodnie, lecz z kłębiących się nad głowami chmur w każdej chwili mógł spaść śnieg.
Tego właśnie dnia Franciszek Śliwowski zmierzał do sąsiedniej wsi na uroczystość pogrzebową. Świątkowolice znajdowały się raptem kilka kilometrów od Wnęk Starych, założył więc swój mundur oficerski Wojska Polskiego, narzucił na niego gruby płaszcz i postanowił, że uda się na miejsce pieszo. Żegnano jego wieloletniego znajomego, ojca rodziny oraz patriotę – co do tego Franciszek nie miał najmniejszych wątpliwości. Zapragnął uczcić pamięć zmarłego ze wszystkimi honorami, na jakie pozwalała obecna sytuacja. Jurek i Wanda byli jeszcze w szkole, Śliwowski uścisnął więc małżonkę, uprzedzając, że może nie zdążyć wrócić przed zmrokiem i by się tym nie przejmowała.
Już po piętnastu minutach równego marszu natknął się na patrol UB. Dwóch umundurowanych funkcjonariuszy bezpieczeństwa minęło go bez słowa, rzuciwszy jedynie krótkie spojrzenie w jego stronę. Ciemny, cywilny płaszcz całkowicie przysłonił wojskowy ubiór oraz krótką broń, którą Franciszek miał za pasem. Śliwowski przeszedł obok patrolu jak gdyby nigdy nic, starając się nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Wiedział, że zatrzymanie i przeszukanie byłoby dla niego katastrofalne w skutkach. Kiedy zagrożenie minęło, odetchnął z ulgą i nie oglądając się za siebie, szedł dalej w stronę Świątkowolic.
Na miejscu czekała na Franciszka kolejna, jeszcze bardziej przykra niespodzianka. Okazało się, że niewielki patrol na drodze stanowił jedynie znikomą część oddziału, który tego dnia odwiedził okolicę. Z niewiadomych przyczyn pomiędzy żałobnikami snuło się nadspodziewanie wielu funkcjonariuszy UB. Atmosfera była bardzo napięta, ludzie niechętnie zabierali głos i unikali spojrzeń. Franciszek zdołał zamienić jedynie kilka zdań z wybranymi osobami. Zbliżył się także do zmarłego, by oddać mu ostatni hołd, po czym zaszył się gdzieś na uboczu i obserwował. Nieustannie czuł na sobie czyjś wzrok. Mundury UB wyraźnie odznaczały się na tle ciemnych żałobnych płaszczy. Funkcjonariusze zapewne znali przeszłość zmarłego, mieli więc podstawy przypuszczać, że jego przyjaciele zechcą go pożegnać. Takich właśnie ludzi szukali. Początkowo biernie przypatrywali się całej uroczystości, przechadzając się jedynie i bezczelnie podsłuchując przyciszone rozmowy, lecz z każdą upływającą minutą stawali się coraz bardziej zuchwali.
– Psia mać! – mruknął ktoś za plecami Śliwowskiego.
– Ktoś dał im cynk? – spytał dyskretnie Franciszek. Od razu poznał głos swojego podkomendnego, który również zjawił się, by oddać cześć zmarłemu.
– Tego nie wiemy, ale nie bylibyśmy zaskoczeni. Wszędzie mają swoich ludzi. W głowach nam się nie mieści, w jaki sposób tak szybko i tak wielu ludzi udało im się namówić do współpracy.
– Nie wszystkich namówili… niektórzy nie mają wyjścia.
– Tak, wiem… Chłopaki już sprawdzają, czy przypadkiem nie szykuje się z tego jakaś większa akcja. Musimy być przygotowani.
– Mam dla was rozkazy. Przyjdźcie po zmroku.
– Tak jest.
Towarzysz Śliwowskiego wycofał się niepostrzeżenie wzdłuż ściany, po czym wyszedł na zewnątrz i rozpłynął się w tłumie. Franciszek zrobił kilka kroków naprzód i oparł ręce o stół. Wśród zebranych usiłował wyłowić wzrokiem kogoś, z kim mógłby jeszcze porozmawiać. Gdzie się nie obejrzał, dostrzegał na ludzkich twarzach strach. Obecność służby bezpieczeństwa wszystkim dawała się we znaki, zwłaszcza że mundurowi zaczynali robić się nerwowi, zupełnie nie przejmując się wyjątkowym charakterem uroczystości.
W pewnym momencie do Franciszka podeszła żona zmarłego. Podziękowała za przybycie i przez jakiś czas wspólnie przywoływali wspomnienia związane z jej nieżyjącym mężem. Franciszek pytał ją o dalsze plany, a ona zainteresowała się Natalią i dziećmi. Kiedy uświadomili sobie, że znajdują się w centrum uwagi, pożegnali się czym prędzej i rozeszli, czując, że nie jest to właściwy moment na rozmowę. Okazywanie zbyt dużej poufałości niosło ze sobą niepotrzebne ryzyko.
Śliwowski uznał, że najwyższy czas wracać do domu. Po raz ostatni oddał zmarłemu cześć i rozejrzał się dyskretnie. Udając pogrążonego w zadumie, wolnym krokiem przechadzał się to w jedną, to w drugą stronę izby. Niechętnie odwzajemniał ukłony witających się z nim ludzi, pragnął wtopić się w tłum. Poprawił płaszcz, upewnił się, że broń jest na swoim miejscu i czekał na właściwy moment. Gdy ten nastąpił, zbliżył się do drzwi i złapał za klamkę.
Na zewnątrz dostrzegł cztery konie, a na nich kolejnych funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Przepytywali właśnie starszego mężczyznę, który jąkał się zdenerwowany. Z trudem mógł wydobyć z siebie choćby jedno pełne zdanie. Próbował się oddalić, lecz zatrzymywano go i zadawano kolejne pytania.
Franciszek rzucił naprędce spojrzenie w stronę furtki prowadzącej na drogę i zauważył, że pilnuje jej trzech żołnierzy. Robiło mu się coraz goręcej, udzielała mu się panująca wokół nerwowość. Zbyt długo zwlekał. Nie chcąc ryzykować zatrzymania, postanowił, że wymknie się bocznym wyjściem. Znał to miejsce jak własną kieszeń i wiedział, że z gospodarstwa można wydostać się wąskim przejściem obok stodoły. Wolnym krokiem obszedł podwórko dookoła, a kiedy mijał stodołę, skręcił nagle i zniknął między jej ścianą a niskim murkiem, stanowiącym pozostałość po starej altanie. Gdy tylko znalazł się po drugiej stronie, stanął jak wryty.
Jeden z ubeków sikał na ścianę raptem kilka kroków dalej. Od razu obrócił głowę w stronę Śliwowskiego, sam jednak był na tyle zaskoczony jego widokiem, że nie wydobył z siebie ani słowa. Franciszek poczuł, jak przenika go dreszcz, odwrócił się na pięcie i ruszył w przeciwnym kierunku. Usłyszał za sobą przyśpieszony oddech gorączkowo walczącego ze spodniami mężczyzny, a kilka sekund później rozległo się polecenie wydane bardzo zdecydowanym tonem:
– Hej! Ty tam, stać! Stać natychmiast!
Funkcjonariusz zdołał w końcu doprowadzić się do porządku, ruszył więc pośpiesznym krokiem za oddalającym się Śliwowskim.
– Powiedziałem „stać”! – powtórzył.
Franciszek ani myślał się zatrzymywać, obejrzał się tylko, po czym popędził prosto w stronę lasu. Na jego szczęście żołnierz zostawił karabin oparty o stodołę i w pogoń rzucił się nieuzbrojony. Szybko zorientował się, że nie doścignie uciekiniera, zawrócił więc i złapał za broń, ale Franciszek był już między drzewami, zdecydowanie poza zasięgiem kul, zamiast tego strzelił więc w powietrze, wszczynając alarm. Za stodołą momentalnie zebrał się niemały oddział, który po pośpiesznie przeprowadzonej odprawie wkroczył do lasu śladem zbiega.
Na początku Śliwowski biegł tak szybko, jak pozwalały mu na to siły oraz niewygodny teren. Po pewnym czasie zwolnił nieco, by w pierwszą napotkaną na drodze zaspę okalającą pozbawione listowia krzaki wrzucić swoją krótką broń osobistą. Kilka kroków dalej upuścił portfel i dokumenty. Sięgnął ręką pod płaszcz, po kolei wyszukiwał dłonią pagony i zrywał je, wciskając w śnieg tak, by nie dało się ich odnaleźć, nim przyjdzie odwilż.
Odgłosy pogoni się nasilały. Franciszek wiedział, że ma na karku kilkudziesięciu ludzi. Jeśli nie prowadzą ze sobą psów, powinien mieć nad nimi przewagę. Znakomicie znał okoliczne lasy, przy odrobinie szczęścia znajdzie dobrą kryjówkę, zmyli trop i wymknie się pościgowi. Na wszelki wypadek zdecydował nie kierować się w stronę Wnęk Starych.
W pewnej chwili jego uszu dobiegł przytłumiony odgłos tętentu końskich kopyt przebijających się przez zaśnieżoną drogę. Zatrzymał się i określił kierunek, z którego jechali konni, po czym skręcił w przeciwną stronę. Niepokojący stukot wzmagał się, byli coraz bliżej. Zimny pot wstąpił na czoło Śliwowskiego. Coraz trudniej było mu skupić się na trzeźwym myśleniu o ucieczce, a coraz bardziej poddawał się instynktowi, który kazał mu biec przed siebie ile sił w nogach. Zdążył jeszcze sprawdzić, czy pozbył się wszystkiego z kieszeni i połów płaszcza, gdy z lewej strony spomiędzy drzew usłyszał gwizdek i krzyk:
– Tu jest!
Uciekając przed jednym patrolem konnym, wybiegł prosto na inny. Żołnierze chwycili za karabiny i przymierzyli.
– Stój, bo strzelam! – zawołał jeden z nich. Trzymał broń przyłożoną do ramienia, a palec ślizgał się po spuście. Nie chciał strzelać, ale zrobiłby to, gdyby nie miał wyboru. Dostał rozkaz schwytania uciekiniera, nie może więc pozwolić mu zbiec.
Śliwowski zwolnił i uniósł ręce do góry. Był potwornie zmęczony. Mroźne powietrze przeszywało płuca kłującym bólem, a uczucie klęski odebrało resztę sił. Dalsza ucieczka nie miała sensu. Nie wymknie się czterem jeźdźcom, do których wkrótce dołączą pozostali żołnierze. Z lasu za jego plecami wyłoniło się dwóch funkcjonariuszy na koniach. To zapewne przed nimi próbował się ukryć.
– Podejdź tutaj, ręce trzymaj w górze! – krzyczał w jego stronę jeden z mundurowych. – Tak, żebym je widział!
– Idę… nie mam broni! – odparł Franciszek.
– Zamknij się i idź przed siebie!
Śliwowski wyszedł z lasu i stanął na środku wąskiej dróżki, otoczony przez sześciu ubeków. Jeden z nich zsiadł z konia, podszedł i dokładnie go przeszukał.
Dźwięk gwizdka rozległ się jeszcze dwukrotnie i po dłuższej chwili wszyscy uczestniczący w pościgu żołnierze przybyli na miejsce. Zajechały też dwa zaprzęgi sań. Z jednego z nich energicznym krokiem wysiadł oficer dowodzący całym oddziałem i swoją uwagę od razu skupił na podejrzanym. Zbliżył się do Franciszka i spojrzał mu prosto w twarz.
– A ty kto? – spytał szybko. Pogładził się po niedogolonej brodzie, nie spuszczając wzroku ze schwytanego.
– Panie oficerze, ja prosty chłop jestem… – zaczął Śliwowski.
– Ktoś ty?! – ryknął oficer. Jego twarz zrobiła się purpurowa, ciemne oczy zapłonęły gniewem i powiększyły się, o mało nie wypadając spod powiek na ubitą, leśną drogę.
– Tutejszy jestem… Marek mam na imię…
– Czemu uciekasz przed służbami państwowymi?!
– Bo gonią…
W tym momencie silny cios prawej ręki spadł na twarz Śliwowskiego. Dowódca dał upust swojej wściekłości.
– Ty chamie! – krzyknął. – Jak śmiesz uciekać przed służbami Polski Ludowej?! My krew przelewaliśmy podczas wojny, żebyś miał dokąd wrócić, a ty teraz co?! Do lasu umykasz, choć dostałeś wyraźny rozkaz zatrzymania się?!
– Ja żem niczego…
Kolejny cios dosięgnął policzka Franciszka. Tym razem oficer uderzył zewnętrzną częścią lewej dłoni. Skinął w stronę dwóch stojących za plecami zatrzymanego żołnierzy i ci błyskawicznie zdarli z niego płaszcz.
– Co ty masz na sobie?! – ryknął dowódca, widząc wybrakowany wojskowy mundur.
– Ciepły jest, tom wziął… – wybąkał Śliwowski, zasłaniając twarz ręką.
– Komu ukradłeś, łachudro?!
– Nie ukradłem. Był niczyj.
– I co?! W podartym mundurze biegasz?! Rozum żeś postradał?! – Oficer był tym faktem wyraźnie rozbawiony. – Patrzcie no go tylko!
Zebrani dookoła ubecy zaśmiali się jak na komendę.
– Powinienem kazać ci taki łomot sprawić, żebyś już nigdy po cudzą własność ręki nie wyciągnął! – syknął dowódca, pusząc się przy tym jak paw, zadowolony z władzy, jaką miał nad zatrzymanym. – Szczerze jednak wątpię, by cię to czegokolwiek nauczyło! A wy co tam tak stoicie?! – zwrócił się do żołnierzy trzymających płaszcz Śliwowskiego. – Przeszukać! Jego też, natychmiast!
Podkomendni poderwali się jak poparzeni i zaczęli wywracać kieszenie płaszcza na drugą stronę. Dwaj inni podbiegli do lekko przygarbionego Franciszka i zaczęli dokładnie przeszukiwać mundur.
– Co jeszcze ukradłeś?
– Panie obywatelu, ja niczego… – Śliwowski zaniósł się płaczem.
– Milcz! Nie chcę tego słuchać! Za karę będziesz wracał do domu nago! Skąd jesteś?!
– Jeszcze zza Jeżewa… za robotą chodzę, ale zimą ciężko coś utrafić. Mój dom spalony po wojnie, nie mam dokąd wracać…
– Czego żeś na pogrzebie szukał?!
– Jedzenia…
Prawa dłoń znów obiła lewy policzek Śliwowskiego.
– Ty kundlu! – wrzasnął oficer. – Przyszedłeś tylko po to, żeby zeżreć ze stołu ludzi pogrążonych w żałobie?! Ty gnido! I po co żeś nas w pole tutaj wyprowadził?! Nie mogłeś się od razu zatrzymać?!
– Ja żem mógł, ale strzelali i gonili…
– A powinni byli cię zastrzelić jak psa! Wtedy by chociaż gonić nie musieli! Ty zakało, ty! Już ja ci znajdę robotę, oj znajdę… Będziesz miał zajęcie aż do lata! Macie tam coś?!
Żołnierze przeszukujący płaszcz rozłożyli ręce i potrząsnęli głowami. Jeden z nich wyciągnął dłoń, w której trzymał niewielki przedmiot, mówiąc:
– Niczego nie ma, obywatelu kapralu, tylko ten kawałek papieru, ale nie widać, co tu jest napisane.
– Pokażcie!
Kapral wziął zwitek do ręki. Rzucił na niego okiem i jego twarz momentalnie zapłonęła czerwienią.
– Myślałeś, że mnie wyprowadzisz w pole?! Ty… ty zawszona gnido! Ty karle kłamliwy!
Na twarz Śliwowskiego spadł grad uderzeń. Franciszek z trudem utrzymał równowagę, ostatkiem sił ratując się przed upadkiem na śnieg. Po przyjęciu ostatniego ciosu wyprostował się dumnie i spojrzał oficerowi prosto w twarz. Gra była skończona. Przegrał.
– To są rozkazy! Jeszcze świeże, niedawno naddarte! Miałeś w płaszczu kawałek pergaminu z rozkazami! Wygląda na to, że nie ukradłeś tego munduru! Ale o tym porozmawiamy gdzie indziej. Zabrać go!
Śliwowski dostał od jednego ze stojących za jego plecami wojskowych potężne ciosy kolbą karabinu. Tym razem nie dał rady utrzymać się na nogach i runął na ziemię. Przeszywający ból rozlał się po jego prawym boku. Leżał przez chwilę zwinięty w kłębek, szybko musiał się jednak podnieść, zachęcany kopniakami przez otaczających go ubeków.
– Załóż swój płaszcz! – wrzasnął kapral. – Widok żołnierza w zdradzieckim mundurze byłby zbyt demoralizujący dla społeczeństwa!
Czterech funkcjonariuszy otrzymało rozkaz odprowadzenia więźnia na najbliższy posterunek. Śliwowski czuł wszystkie razy, które otrzymał tego dnia, ale szedł między ubekami z wysoko uniesioną głową. Chciał, by takim widzieli go zarówno jego wrogowie, jak i napotkani po drodze przypadkowi ludzie.
We Wnękach Starych mijali budynek szkoły, gdzie właśnie odbywały się zajęcia. Dzieci natychmiast dostrzegły przez okno mężczyznę prowadzonego przez grupę żołnierzy. Taka sensacja wywołała ogromne poruszenie, nad którym z początku nikt nie mógł zapanować. W końcu jednak uczniowie znów zasiedli na swoich miejscach i w skupieniu wsłuchiwali się w słowa nauczycielki. Był wśród nich Jurek Śliwowski, który w prowadzonym przed chwilą mężczyźnie nie rozpoznał swojego ojca.