A.L. Ostatni amator.pl - ebook
A.L. Ostatni amator.pl - ebook
Sentymentalna podróż do czasów młodości kinomana, który przekuł swą miłość do kina w twórczy zapał filmowca. To też PRL widziany oczami młodego marzyciela, ówczesna przaśna rzeczywistość, transformacja i w końcu epoka pełnego nadziei kapitalizmu, często przynoszącego rozczarowanie.
Andrzej Lorenc, z urodzenia wrocławianin, snuje wspomnienia o swoim życiu zapalonego miłośnika kina i filmowca amatora od lat 50. XX wieku do czasów dzisiejszych. W swej opowieści dokumentuje cząstkę dziejów amatorskich klubów filmowych prężnie działających w okresie PRL. Wraca też pamięcią do Ogólnopolskiego Festiwalu Filmów Amatorskich Pol-8 odbywającego się w Polanicy-Zdroju w latach 1965–2010. Szczegółowo opisuje osiągnięcia zarówno Sióstr i Braci Filmowców, jak i swoje, poświęcając wiele miejsca własnym inspiracjom twórczym i sposobom realizacji obrazu filmowego.
Autor ratuje od zapomnienia fascynujący fragment historii polskiego filmu amatorskiego, ale też daje nadzieję na jego nowe życie.
dr Klaudia Dróżdż
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8159-823-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ludzie mają dobrą pamięć, ale krótką. Dlatego warto tych słabo znanych lub wręcz zapomnianych twórców od czasu do czasu wspomnieć. To nasze Siostry i nasi Bracia Mniejsi w Kulturze. To oni stanowią solidną podstawę trójkąta: twórczej pracy, uznania, sławy. Ci najwięksi, którym udało się wspiąć na jego wyżyny, oni wszyscy zaczynali z tego samego poziomu, poziomu podstawy. I wyrośli na nasze Siostry i naszych Braci Większych w Kulturze. I chwała im, że z tego wspólnego dziedzictwa ich ziarno zakiełkowało w tej glebie i wyrosło ponad bujność tęczowego dywanu kwiatków, traw, dokładając się do kultury ogólnonarodowej, światowej. Noszę w sobie pewność, że czasem warto wspomnieć i to tło, te drobne piękne kwiatki i trawy, bo to one nadają wielkość tym wielkim. Snuję opowieść o sobie, o jednym z polskich kwiatów polnych, łąkowych. Możecie mnie nazwać chabrem bławatkiem… Sporo także opowiadam o urodziwych i barwnych stokrotkach, makach, mniszkach lekarskich, cykoriach, dziewannach, kąkolach, krwawnikach, szałwiach, złocieniach. Jestem dumny, że byłem, jestem i będę chabrem bławatkiem, częścią tej wielobarwnej mozaiki kształtów, tej polskiej łąki, która tworzyła i nadal tworzy historię kina amatorskiego w Polsce. W życiu otarłem się o wiele zachwycających kwiatków, tych Sióstr i Braci Mniejszych w Kulturze, otarłem się i zauważyłem, skopiowałem i wkleiłem do bazy mojej pamięci. A teraz wyciągam ich z przepastnych głębin mojego niezapomnienia i zapisuję na kartach tej książki. Bo zawsze byli, są i będą warci zauważenia, przynajmniej mojego zauważenia. Wspominam tutaj o filmowcach amatorach, Siostrach i Braciach Mniejszych w Kulturze, nie tej masowej, w świetle fleszy, z mikrofonami przed ustami, z obiektywami kamer zwróconymi w ich stronę, nieobecnymi na czołówkach gazet i na kolorowych fotografiach w gronie celebrytów, ale piszę o tych znanych-nieznanych, gdyż są tego warci! Albowiem to, co zaczyna się już chować za kurtyną zapomnienia, wymaga ponownego odkrycia, aby przywrócić temu należyty blask; blask twórczej pasji, siły wyobraźni, talentu, pracowitości, twórczej weny. W powodzi informacji, którymi jesteśmy zalewani w mass mediach, kto dzisiaj kojarzy nazwisko Henryka Lehnerta z budzącą podziw rekordową liczbą zrealizowanych 388 filmów, za które otrzymał 406 nagród na krajowych i międzynarodowych festiwalach filmów niezawodowych, i które pozwoliły wpisać go do _Księgi rekordów Guinnessa_ oraz _Księgi_ _polskich rekordów i_ _osobliwości_? Kto dzisiaj pamięta, że pierwowzorem postaci Filipa Mosza z filmu _Amator_ w reżyserii Krzysztofa Kieślowskiego był Franciszek Dzida, współzałożyciel AKF „Klaps” Chybie? Kto tak naprawdę wie, że w powojennej Polsce istniał kiedyś Ogólnopolski Festiwal Filmów Amatorskich POL-8 w Polanicy-Zdroju? Przez dziesięciolecia jedno z najważniejszych miejsc konfrontacji dorobku twórczego filmowców amatorów, nie tylko z Polski. Kto wie, kto to był Józef Milka? Niewielu. Na szczęście sytuacja zmienia się systematycznie. Znaleźli się entuzjaści „archeologii” kinematografii amatorskiej. W Internecie pojawiły się filmy amatorskie zgromadzone w ramach projektu „Archiwum Entuzjastów”, strona internetowa filmamatorski.pl, autorski projekt Pauliny Haratyk, czy też strona internetowa Federacji Niezależnych Twórców Filmowych. Długo by wymieniać. Warto szukać i znajdować! A jest tam na czym oko zawiesić, co przeczytać… Zamieszcza się na nich i biogramy twórców, i teksty dotyczące historii kina amatorskiego, niezależnego, offowego, i propozycje festiwali filmowych etc., etc. Dla rzeszy „domorosłych” filmowców, utrwalaczy życia rodzinnego, „kawalarzy” z poczuciem humoru, „podglądaczy”, w końcu tej nacji twórczej, która w filmie widzi swoją przyszłość zawodową, ten pakiet historii i kreacyjnych propozycji ma szanse trwale odcisnąć się w ich umysłach i otworzyć na niezwyczajne życie. A na dokładkę mamy jeszcze strony internetowe starych, poważanych klubów filmowych: AKF „SAWA” Warszawa, AKRF „Fosa” Wrocław, AKF „Chemik” Oświęcim, AKF „Klaps” Chybie… i oczywiście archiwa osób niezrzeszonych, w których można zapoznać się z ich dorobkiem twórczym. Jest z kim pogadać, jest kogo zapytać… A potem wystarczy tylko wziąć do ręki telefon lub kamerę, spojrzeć w prawo, w lewo, w górę, w dół, pomyśleć, przyłożyć to cacko do oczu, kliknąć, gdzie trzeba i… poczuć się TWÓRCĄ!
Hollywood, Cannes, Berlin, Wenecja to symbole dzisiejszego filmu, miejsca jego gloryfikacji. Ale poza tym wielkim światem machiny filmowej, pełnej sław, celebrytów, wypchanych portfeli, mody, zawsze istniał świat Sióstr i Braci Mniejszych w Kulturze, stojących w skromnej postawie w tylnym szeregu kultury, w jej cieniu, dumnych z wytworów swej twórczej pracy. To oni, pełni pasji i szacunku dla sztuki, potwierdzali prawdę: „Na rzeczy wielkie składają się rzeczy małe”. I chwała im! Na kartach tej książki wspominam postaci tylko z jednej dziedziny artystycznej: kina amatorskiego, niezależnego, offowego. A przecież ten sam los niedostrzeżenia, zapomnienia spotkał nieprzebrane rzesze pisarzy, poetów, malarzy, rzeźbiarzy, fotografów, architektów, muzyków, piosenkarzy, wynalazców… Oni cały czas czekają w kolejce na swoich odkrywców i admiratorów. Niewykluczone, przynajmniej mam taką nadzieję, że tą publikacją, tym subiektywnym wspomnieniem ze świata filmu amatorskiego, uda mi się sprowokować innych twórców z grona Sióstr i Braci Mniejszych w Kulturze, nie tylko w kulturze, do podzielenia się swoimi wspomnieniami. A wszystko po to, aby uczynić nadal aktualnymi słowa wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, przekonująco wyśpiewane przez Marka Grechutę w piosence _Ocalić od zapomnienia_. W ślad za słowami piosenki żywię nadzieję, że nasi wielcy romantycy Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Cyprian Kamil Norwid, Zygmunt Krasiński i przynajmniej przedwojenni nobliści: Henryk Sienkiewicz czy Władysław Reymont, pokornie czekający w kolejce na swoje filmowe uwiecznienie, wreszcie się tego doczekają. Więcej szczęścia miała tylko Maria Curie-Skłodowska i Lech Wałęsa. A warto też, żeby większe grono Polaków dowiedziało się o naszych rodakach z estymą wspominanych w świecie: Erneście Malinowskim1, Pawle Edmundzie Strzeleckim2, Wandzie Dynowskiej3 i rzeszy innych. Wszystkie te postacie nadają się świetnie jako wzorce do naśladowania dla dzisiejszej armii młodych ludzi, przyszłych wynalazców, fascynatów techniki, ludzi twórczej przygody, poszukujących w duchu.
------------------------------------------------------------------------
1 Ernest Malinowski (ur. 5 stycznia 1818 r. na Wołyniu; zm. 2 marca 1899 r. w Limie) – polski inżynier drogowy i kolejowy, bohater obrony Callao w 1866 r., budowniczy kolei w Peru i Ekwadorze, projektant i budowniczy Centralnej Kolei Transandyjskiej (_Central Transandino_).
2 Paweł Edmund Strzelecki (ur. 20 lipca 1797 r. w Głuszynie, zm. 6 października 1873 r. w Londynie) – polski podróżnik, geolog, geograf, badacz i odkrywca. Jako pierwszy Polak indywidualnie okrążył świat w celach naukowych, odwiedził wszystkie kontynenty oprócz Antarktydy.
3 Wanda Dynowska (ur. 30 czerwca 1888 r. w Petersburgu, zm. 20 marca 1971 r. w Mysore) – polska pisarka, tłumaczka, działaczka społeczna, popularyzatorka teologii i filozofii hinduizmu w Polsce. Ambasadorka kultury indyjskiej i polskiej; wraz z Maurycym Frydmanem współzałożycielka i organizatorka Biblioteki Polsko-Indyjskiej.PROLOG
Nie wiem, co mi położono na stoliku na mój pierwszy roczek. Nikt tego nie pamięta. Niewykluczone, że jeśli mi wtedy dano wybór, najprawdopodobniej wybrałem… pióro. Tak dzisiaj myślę, bo zawsze coś pisałem; notowałem rzeczywistość, pomysły; pisałem skecze, opowiadania, dramaty, scenariusze filmowe; wiersze… Kamerę w sposób świadomy wybrałbym dopiero po szkole średniej. Ta kolejność podyktowana jest logiką zdarzeń, które zgotował mi los. Tę wiedzę sprezentowało mi życie. Sięgam do niej wspomnieniami i układam w barwną mozaikę moich pragnień, pasji, marzeń. Wiem, że ma ona też swój ukryty magiczny podtekst, któremu na imię Film. Cudownie jest poddać się tej magii, która czyni z nas ojca i matkę, gdy oto stajemy się aktywnymi, niemal boskimi uczestnikami aktu poczęcia, rozwoju ciąży i narodzin dziecięcia o imieniu Film. A później, a później mieć ten przywilej obserwowania, jak dalej wzrasta, nie starzejąc się, jak _Obywatel Kane_. Ale jest jeszcze coś, co potrafiło mnie napędzać, doładować, wzbogacać… Muzyka… Czuję jej woń, barwę, smak, dotyk. Wystarczy, że oddam się we władanie zespołów Pink Floyd, King Crimson, Yes, Emerson, Lake & Palmer, Mike’a Oldfielda, Isao Tomity. Wyjątkowo dobrze działają na wyobraźnię, moją wyobraźnię… To moja adrenalina. Jest jeszcze ktoś na dokładkę… Gdy po raz pierwszy usłyszałem Led Zeppelin w ich sztandarowym utworze _Whole Lotta Love_4, już wiedziałem… Przeszyty dreszczem emocji wiedziałem, że to moja muzyka, moje brzmienie, mój zespół. Tych pięciu gości potrafiło rozpalić moje emocje. _Dzień,_ _w_ _którym ją pokochałem_, _Pieśń emigranta_, _Czarny pies_, no i oczywiście _Schody do nieba_. To zauroczenie zostało mi do dzisiaj. Ale film jest NAJPIERWSZY. To moje jestestwo. Świat wyobraźni… Świat obrazu i dźwięku… Świat intelektualnego przesłania… Świat emocji.
------------------------------------------------------------------------
4 W tłum. z angielskiego: „Tak wiele miłości”.LATA PIĘĆDZIESIĄTE
Jestem chłopakiem z wrocławskiego Śródmieścia, z Ołbina5, z Oleśnickiej, ulicy Polaków, Romów, Żydów… Jak wszędzie indziej, tak i tutaj ludzie żyli, pracowali, płodzili potomków, jedli, pili, niektórzy ponad normę, bogacili się i ubożeli, poznali smak więziennego menu, mieli marzenia, śmiali się z siebie, z innych, z komuny, w końcu i… umierali. To moja mała ojczyzna. W niej zanurzaliśmy się i czerpaliśmy radość życia. My, oleśniczanie, my, ołbinianie, my, wrocławianie, my…
My… Mama, Halina Teresa, rodowita włocławianka, urodzona księgowa, jedna z trzech córek Cecylii i Tadeusza Radwańskich. Tato, Jan Lorenc, urodzony w Chorzelach, syn ziemi kurpiowskiej, jeden z dziewięciorga rodzeństwa (czterech braci i pięć sióstr), z zawodu i z zamiłowania inspektor pracy. W latach pięćdziesiątych przywiódł ich na Ziemie Odzyskane, między Odrą i Nysą Łużycką, nakaz pracy, system rekrutacji zakładowej typowy dla lat powojennych i czasów budowy socjalizmu; system rekrutacji globalnej, przyjęty jako racjonalny nakaz historycznej chwili, czasu powojennej odbudowy gospodarki, zresztą nie tylko w Polsce. „Szli na zachód osadnicy / Szlakiem Wielkiej Niedźwiedzicy / Karabiny i rusznice / Zawiesili w cieniu brzóz…”6 Ten trend społeczno-polityczny, począwszy od momentu zakończenia II wojny światowej, ukształtował udany marsz milionów Polaków na zachód, ku nowej, mgliście wtedy ogarnianej przez nich przyszłości. Zmierzały tam całe zastępy rodzin, klany rodzinne, szabrownicy, pojedynczy poszukiwacze przygód, pracy, miłości… Rodzice poznali się w Zakładach Papierniczych w Karpaczu i tak to się zaczęło… Pobrali się i powołali mnie do życia. Urodziłem się 3 grudnia 1955 r. w Miłkowie, w nieodległej od Karpacza niedużej wiosce, z kościołem i szpitalem, wtedy prowadzonym przez siostry zakonne. Byłem ich jedynym dzieckiem. Podobno wystarczyło. Chociaż brak rodzeństwa sprawił, że zawsze czułem się zubożony o coś… O co? Myślę, że o brak wspólnych przeżyć z dzieciństwa i młodości z bratem lub siostrą. Przyjmijmy, że w odniesieniu do mojej osoby, jedynaka, tak miało być. Wszak nie ma na tym świecie przypadków. Patrząc wstecz, z perspektywy czasu minionego, widzę, że zostało mi to wynagrodzone. Liczne rodzeństwo ze strony Mamy i Taty oraz towarzysząca im dwudziestoczteroosobowa gromadka dzieci, rówieśników, moich sióstr i braci ciotecznych i wujecznych, rozrzuconych po całej Polsce, z nawiązką rekompensowała mi tę stratę.
Po czterech tygodniach od mojego urodzenia, w sylwestra 1955 r., Rodzice przenieśli się do Wrocławia i zamieszkaliśmy na ulicy Krętej, tuż za plebanią kościoła pw. Opieki św. Józefa7, popularnie nazywanego „okrąglakiem”, centrum mojej parafii, obsługiwanej przez ojców karmelitów bosych. Ponad dwa lata żyliśmy w budynku z pomieszczeniami po poniemieckich biurach, w ciasnym, liczącym dziesięć metrów kwadratowych pokoju na parterze z oknem, z aneksem kuchennym, z kuchenką na węgiel. Na korytarzu był zlew ze wspólnym kranem z zimną wodą oraz wspólną na cztery mieszkania ubikacją. I naraz, naraz… spadła manna z nieba! W sierpniu 1958 r., Rodzice dostali przydział na mieszkanie komunalne w solidnej kamienicy na Ołbinie, na nieodległej ul. Oleśnickiej, pod dwunastką.
Ulica Oleśnicka AD 2022 (fot. z archiwum Autora)
Z pokoju na parterze wywindowani zostaliśmy na drugie piętro poniemieckiej kamienicy, na pewno pamiętającej średniozamożnych niemieckich lokatorów. Awans komunalny! Niemal jak z czworaków do solidnej kamienicy czynszowej! Czego tam nie było… Dwa pokoje wysokie na trzy metry z trzema oknami i do tego z widokiem na ulicę; łączenia ścian i sufitu miały ozdobne gzymsy, na suficie zaś był elegancki gzymsowy cokół na lampę. W obu pokojach były solidne poniemieckie piece kaflowe. Kolejny wielki plus! Do tego mieszkanie miało ciemną, ale sporą kuchnię z kuchenką na gaz miejski oraz nyżę. I jakby jeszcze było mało tego szczęścia, ten przybytek, nasz luksusowy dom, miał aż… 50 metrów kwadratowych! Ubikacja była wspólna, jedna na dwa mieszkania, z wejściem od korytarza. Było też sporych rozmiarów pomieszczenie piwniczne, skład ziemniaków, przetworów owocowo-warzywnych i oczywiście węgla. Do końca lat sześćdziesiątych węgiel był przywożony przez solidny wóz zaprzężony w dwa krępe konie pociągowe, a od lat siedemdziesiątych przez samochód wywrotkę marki Star lub Jelcz. Po wyładowaniu z pojazdu dwóch ton węgla na styku chodnika i jezdni trzeba go było przetransportować w ocynkowanych wiaderkach do okienka piwnicy i zrzucić na tamtejszy korytarz. W ostatniej fazie pracy trzeba było przerzucić węgiel do naszego pomieszczenia piwnicznego. I tak każdego roku. Dopiero w połowie lat siedemdziesiątych rodzice zamienili piece kaflowe na piece akumulacyjne. I po kłopocie!
Oleśnicka, ale nie tylko ona, miała swoją lokalną „atrakcję”. Jezdnia, chodniki i kamienice tworzyły solidny monolit, którym czasem potrafiło zatrząść. Czuło to się szczególnie w momentach przejazdu ciężkich samochodów ciężarowych, cystern, autobusów. Na krótko wszystkie porcelanowe figurki podskakiwały, a patery na ścianach grały swoją melodię, rytmicznie uderzając o ściany. Głos w telewizorze, radiu ginął w naszych uszach bezpowrotnie. Jak na złość zawsze w najważniejszym momencie informacji. Rozmowy, te bezpośrednie i prowadzone przez telefon traciły na wyrazistości, trzeba było się powtarzać. W zdewastowanym przez wojnę Breslau, mieście twierdzy, zburzonym w mniej więcej 70% przez działania wojenne, przez upór zarządzających hitlerowską machiną wojenną, którzy w ostatnim akcie rozpaczy postanowili zaciekle bronić się do upadłego, to rodzinne lokum, ten kawałek przywróconej dawnej świetności miasta miał swoją wymowę. Dla nas na pewno. To był nasz dom, polski dom, materialny fundament godziwego życia.
------------------------------------------------------------------------
5 Ołbin – sektor miasta ograniczony ulicami: od południa przez ul. Henryka Sienkiewicza, od zachodu i północy przez pl. Józefa Bema, ul. Księcia Józefa Poniatowskiego i ul. Jedności Narodowej, a od wschodu przez Odrę. Po II wojnie światowej i obecnie to jedno z najgęściej zamieszkanych osiedli we Wrocławiu. W swoim obecnym kształcie, czyli gęsto zabudowane głównie kamienicami czynszowymi, powstało na przełomie XIX i XX w. Podczas oblężenia Festung Breslau w 1945 r. jego zabudowa nie uległa aż tak poważnym zniszczeniom jak niektóre rejony miasta (np. sąsiadujący z Ołbinem pl. Grunwaldzki). Uszkodzeniu uległo „tylko” 30% tutejszych budynków. Obecne osiedle Ołbin stanowiło niegdyś część Przedmieścia Odrzańskiego, czyli rozległego obszaru znajdującego się na prawym brzegu Odry (północna część dzisiejszego Śródmieścia). Historia Ołbina rozpoczyna się wraz z ufundowaniem przez Piotra Włostowica dużego opactwa Benedyktynów. Było to jedno z najstarszych centrów osadniczych Wrocławia, powstałe przypuszczalnie jeszcze na początku XII w. Przy opactwie znajdował się targ, założony znacznie wcześniej niż wrocławski Rynek. Wspomniane opactwo zlokalizowane było w rejonie dzisiejszych ulic Wyszyńskiego, Nowowiejskiej i Prusa. Inny fragment Przedmieścia Odrzańskiego w średniowieczu nazywany był Polem Maciejowym (obecnie pl. św. Macieja) i należał do opactwa św. Macieja, czyli Krzyżowców z Czerwoną Gwiazdą (w należącym do nich barokowym budynku obecnie znajduje się Ossolineum).Te dwa obszary rozdzielał ważny trakt handlowy wiodący ku Wielkopolsce, którego bieg powtarza obecna ulica Jedności Narodowej. Szlak ten miał także odgałęzienie prowadzące na Psie Pole i dalej do Oleśnicy (ul. Oleśnicką).
6 Utrwalenia tego narodowego marszu w udany sposób dokonała Dana Lerska w piosence _Szli na zachód osadnicy_ z tekstem Jacka Kasprowego i muzyką Jana Tomaszewskiego.
7 Kościół pw. Opieki św. Józefa we Wrocławiu (do 1946 r. – św. Urszuli i Jedenastu Tysięcy Dziewic) – klasycystyczno-neoromański, zbudowany w latach 1821–1823 według projektu arch. Carla Ferdinanda Langhansa (projektanta gmachu wrocławskiej Opery, syna Carla Gottharda Langhansa, twórcy berlińskiej Bramy Brandenburskiej) znajduje się we Wrocławiu na ul. Ołbińskiej 1, przy skrzyżowaniu z ul. Jedności Narodowej.LATA SZEŚĆDZIESIĄTE
OŁBIŃSKI FOLKLOR
Nasz dom, polski dom, pojawił się na wrocławskim Ołbinie. Od wschodu zamykała go rzeka Odra, od północy Wzgórze Słowiańskie u zbiegu ul. Jedności Narodowej i ul. Słowiańskiej, a w samym środku jak perełka jaśniał park Nowowiejski z niedużym wzgórzem i stawem z łabędziami oraz kaczkami, miejsce spacerów mieszkańców okolicznych ulic. W zimie z obu wzgórz zjeżdżaliśmy na sankach lub z długiej ślizgawki; czasem i z górki na pazurki. A gdy zamarzł staw, jeździliśmy po nim na łyżwach. Nad Odrę chodziłem z Rodzicami w niedzielę, z plażowym ekwipunkiem: kocami, piłką, badmintonem, kartami i prowiantem. Czasem dla okrasy trafiała się wycieczka statkiem wycieczkowym po kanale Odry od strony nieistniejącego już Browaru Piastowskiego.
Oleśnicka była gwarna, pełna życia. Po obu jej stronach w zwartej zabudowie stały 23, z reguły pięciopiętrowe, kamienice ze strychami. W każdej z nich było przeciętnie po 20 mieszkań, a w nich, średnio licząc, po trzy osoby, co dawało ok. 1400 mieszkańców. W tej liczbie egzystowaliśmy na odcinku ok. 200 metrów. Kilka kamienic zasługiwało na miano ekskluzywnych, prawdopodobnie pamiętających majętnych niemieckich gospodarzy: miały zdobne fasady, gzymsy i eleganckie balkony, głównie po parzystej stronie ulicy. Daleko im było do architektonicznego rarytasu, kamienicy dźgającej swoim pięknem u zbiegu ulic Bolesława Prusa i Świętokrzyskiej8, ale te moje, oleśnickie, miałem codziennie na widoku i… Niewykluczone, że ten widok będący w wyraźnym kontraście do otaczającej pospolitości, szarości, typowej dla wielu mijanych przeze mnie wrocławskich ulic, szczególnie tych w pośpiechu odremontowanych lub nowo zbudowanych w zgodzie z socjalistycznym planem zabudowy, po latach zbuduje we mnie poczucie dumy połączone z sentymentalizmem.
Okna kamienic były drewniane, podwójne, ze zdobioną ramą główną. Dzisiaj wiele z nich nosi cechy nowoczesności. Plastik, plastik, plastik. Farba się nie łuszczy, nie trzeba opalać, nie trzeba malować. Wygodnie, ale jakoś nie tak, nie po staremu w starej kamienicy. Można odnieść wrażenie, że to nowe łaty do starego wdzianka. Czasem okna jak scena miały wabić i dawać szansę artystycznego wyżycia. Wtedy można było zobaczyć i usłyszeć, jak komuś, w muzykalnym porywie, wyrwała się z piersi jakaś pijacka aria. Mieliśmy operę nie za trzy grosze, a za darmochę. Zza okien niosły się też przykłady gustów muzycznych domowników. Była okazja do posłuchania muzyki poważnej, tanecznej, rocka…
Kamienice miały gzymsy i ceramiczne parapety. Czasem ktoś pod wpływem alkoholu, z ułańską fantazją w głowie, wpadał na pomysł, by rozerwać ulicznych gapiów swoją akrobacją. Wlazł na gzyms, no i mieliśmy widowisko... A potem Straż Pożarna, Milicja Obywatelska. Oj, działo się, działo! W wielu oknach na parapetach były drewniane kwietniki z bratkami, pelargoniami, różami. Pełniły dwie funkcje, bo człowiek to inteligencja. Wtedy, w latach sześćdziesiątych, w zimie kwietniki stawały się naturalnymi lodówkami, skrywającymi wędliny, mięsiwa, masło. Stwarzały też pokusę, żeby uprawiać sąsiedzkie „wędkowanie”. Niejednemu coś wtedy „rozpłynęło się” na żyłce i haczyku w mroku ulicy.
Brama… Jej szerokie, wysokie, masywne drewniane odrzwia broniły wejścia do długiego korytarza. Wzdłuż niego biegł wąski chodnik, relikt przeszłości: w dawnych czasach, gdy przez bramę z ulicy na podwórze przejeżdżały zaprzęgi konne czy samochody, umożliwiał uniknięcie z nimi kolizji. Na ścianie widniała płaskorzeźba, niewykluczone, że już na wejściu miała obcemu przedwojennemu przybyszowi komunikować status materialny mieszkańców kamienicy. Z bramą kojarzy się jedno miłe wspomnienie. W lecie, po jej przekroczeniu, wchodzącego uderzał rześki chłód, który przynosił ulgę rozgrzanemu i spoconemu ciału. Było to jak wejście strudzonego upałem wędrowca w cień samotnego rozłożystego dębu.
Schody były drewniane. Ludzie mieli różną wagę, różny styl schodzenia. Zawsze było ich słychać. Podobnie jak warkliwie pracującą pralkę Franię, której odgłos często niosło po piętrach kamienicy.
Kamienica miała piwnicę. Z nieco podwyższonego parteru prowadziło kilka schodków w dół do posadzki na równi z powierzchnią podwórka. W tym niedoświetlonym korytarzowym zaciszu znajdowały się drzwi wyjściowe na podwórko i wejście do piwnicy. Dla nieuważnych osób pojawiała się tutaj pułapka: obniżony do wysokości półtora metra strop! I następowało wtedy BUM! Nieraz oglądałem ludzi klnących nie tylko pod nosem, którzy rozmasowywali swe zmierzwione czupryny i rosnące guzy.
Pod dwunastką na piątym piętrze były dwa mieszkania i dwa pomieszczenia strychu z małymi oknami, służącego jako suszarnia wypranej pościeli, bielizny, odzieży, dywanów, chodników. Obu pomieszczeniom można było nadać jeszcze jedno miano: graciarnia, siedlisko spoczynku wszystkiego, co nadgryzł ząb czasu, zdegradowała moda lub co dawało choć nikłą nadzieję na późniejsze wykorzystanie, sprzedanie, zamianę w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości. Dla niektórych przedmiotów z pewnością był to przedostatni postój przed pochówkiem. Meble, rowery, ocynkowane wanny, kotły, garnki, części do maszyn, silniki9… Oj, było się o co potknąć, przewrócić…
Piąte piętro kamienic miało właz, który prowadził na dach. Wystarczyło stanąć na barierce oddzielającej klatkę schodową od piętra, chwycić się rękami za metalowe uchwyty, podciągnąć, naprzeć na właz, otworzyć go i przed dachowym przybyszem niebo otwierało swoje błękitne podwoje. Tylko my, ptaki i niebo… Wolność, wolność przestrzeni… Dachy były płaskie jak stół, poprzedzielane niewysokimi murkami ogniowymi. Te tysiące metrów kwadratowych ciągnących się jak asfaltowe pola wzdłuż całych długości ulic, z kominami jak drzewami, z dopiętymi do nich antenami jak gałęziami, wabiły, wyzwalały pragnienia, w końcu decydowały… Żeby się w lecie opalać, trzeba było pojechać nad Odrę, na basen na Stadionie Olimpijskim lub na Morskie Oko. Ale po co tak daleko, jak można wejść na dach, rozłożyć koc na kilku gazetach i rozsiąść się lub położyć wygodnie, i do tego za darmo. I pograć w karty: w tysiąca, sześćdziesiąt sześć, oczko, makao, remibrydża… Było wesoło, było blisko. I czasem można było zobaczyć co nieco… Nie, nie błękit nieba, tarczę słoneczną, ale atrakcyjne dziewczyny, czasem kobiety pragnące słonecznego relaksu w stroju… toples.
Na śmigus-dyngus lały się z dachów na głowy przechodniów całe wiadra wody, a czasem i na milicyjne gaziki oraz warszawy. Tak wyglądały pierwsze spontaniczne przymiarki do myjni przyszłych kapitalistycznych biznesów, teraz jeszcze w darmowym wydaniu.
Oleśnicka została gęsto utkana placówkami handlowymi i usługowymi, głównie po stronie parzystej, gdzie działały dwa sklepy spożywcze, sklep mięsny, kiedyś mówiło się rzeźnik, magiel, fryzjer, szewc, kiosk Ruchu, dwa sklepy owocowo-warzywne. Po stronie nieparzystej był: sklep monopolowy10, z pieczywem, kiedyś mówiło się piekarnia, jubiler, warsztat elektrotechniczny, księgarnia z artykułami papierniczymi, sklep z tekstyliami. Wszystko o krok od domu: chleb, wędliny, owoce, warzywa, prasa i… oczywiście kino!
Ulica miała gazowe oświetlenie. Codziennie latarnik, jak to się odbywa dzisiaj na Ostrowie Tumskim w okolicach katedry, zapalał efektownie się prezentujące poniemieckie lampy. W latach siedemdziesiątych wyparły je jarzeniówki.
Telefon ogólny, obywatelski, wrzutowy, w budce telefonicznej, był dostępny na skwerze Pionierów Wrocławskich (właściwie to wg poniemieckich map jeszcze na ul. Oleśnickiej, mającej tam swój początek za czasów III Rzeszy), niewielkim zielonym zakątku przycupniętym w klinie wyznaczonym przez ulice: Jedności Narodowej i Księcia Józefa Poniatowskiego, oddalonym od mojej bramy ok. 100 metrów. Od kiedy pamiętam, zawsze mieściły się tam przystanek tramwajowy, kiosk Ruchu i miejski szalet. I tak zostało do dzisiaj. Telefony w domach w tamtych czasach to była rzadkość. W naszej kamienicy tylko rodzina Godlewskich, z pierwszego piętra, mogła nim się cieszyć do woli.
Oleśnicka nie odbiegała od miejskiej normy zwierzęcej. Były tu koty, parapetowce, gzymsowce, szare, czarne, pręgowane… Małe i duże, rasowe, ale i mieszańce. Te zadomowione i te szukające ciepłego i bezpiecznego miejsca na całe życie. Były też psy. Nieuciążliwe. Bez nocnego szczekania typowego dla wioski; oswojone, obyte z kulturą miejskich zachowań. Były także bezpańskie, na celowniku urzędowych hycli. Były i gołębie oraz wróble, wierni nasi towarzysze, niestrudzeni bywalcy naszych parapetów, gzymsów, balkonów, dachów, na jasno znaczący ślady swojej tam obecności.
Na Oleśnickiej nie widziało się wschodów i zachodów słońca, co było typowe dla zwartej wielkomiejskiej wysokiej zabudowy. Co najwyżej, zadzierając silnie głowę ku niebu, można było w słoneczny dzień zobaczyć, jak promiennością swojej tarczy słońce przebija się przez nieboskłon i zdaje się wołać do obserwatora: „Tutaj jestem!”. Brak otwartych przestrzeni w ścisłej zabudowie szybko zamykał horyzont w perspektywie zbieżnej ulic, dusił ją, przycinał… Czuło się go dopiero nad Odrą. Żyliśmy w poczuciu osaczenia przez przestrzeń zamkniętą szarymi murami socjalistycznej rzeczywistości, skąpanej w świetle dnia, która na szczęście już szara nie była. A to wszystko za sprawą ludzi: rodziców, rodzeństwa, koleżanek, kolegów, sąsiadów, ulicznych ziomków…
OLEŚNICKI TYGIEL
Oleśnicka – mój chłopięcy świat, świat chłonięty i zapamiętany moimi oczami, uszami – była czarno-biała jak kronika filmowa. Tylko ludzie tam mieszkający byli kolorowi. W ten kolaż szarości, kwintesencji spłowiałej czerni i bieli wymieszanej do granic możliwości wciskały się barwy sióstr i braci, ulicznych współziomków. Przez lata trwania w tej wspólnocie, w wielokulturowym, wielowyznaniowym, wielopokoleniowym, wielodzietnym tyglu z wiejsko-miejskimi naleciałościami, z gwarą i słownictwem regionalnym, stawaliśmy się oleśnickimi ziomkami z Ołbina. To tutaj nasi rodzice szukali swego miejsca w życiu i go znaleźli, zasymilowali się, ale wielu nie zapomniało, że swoimi korzeniami, polskimi korzeniami mocno są ugruntowani w ziemi województwa poznańskiego, kieleckiego, śląskiego, lubelskiego, białostockiego, bydgoskiego, rzeszowskiego czy ziemiach byłego województwa lwowskiego, poleskiego, wileńskiego. Tam wracali myślami do matek i ojców, braci, sióstr, krewnych, sąsiadów, koleżanek, kolegów, pierwszych miłości, do zapachu tamtych pól, lasów, wschodów i zachodów słońca, czasu siewu i zbiorów, wspólnych śpiewów o zmierzchu, bijatyk w remizie z roztańczonymi sztachetami czy butelkami śmigającymi w dusznej sali niczym strzały, psikusów tak oczywistych dla dzieciństwa i młodości, w końcu do waśni wiejskich i rodzinnych, jak i zgód… A to właśnie była Polska – wrocławska, ołbińska, oleśnicka, w świetle dnia, a nocą lamp gazowych, a potem jarzeniowych.
PODWÓRKOWO
Oleśnicka to również Polska Ludowa podwórkowa. Wszystkie kamienice miały podwórka. Małe i te większe. Często o zubożonej powierzchni przez drewniane lub murowane komórki na rowery, motocykle, małe warsztaty, a nawet sporej wielkości zakłady ślusarskie, mechaniczne, bazy transportowe, no i oczywiście śmietniki ze 110-litrowymi blaszanymi okrągłymi kubłami. Niektóre podwórka straszyły ruinami częściowo zburzonych budynków czekających na odbudowę lub kompletne wyburzenie. Podwórka, szkoła życia, miały swoich amatorów, nas – dzieci i młodzież. Te połacie czarnej ziemi, bez trawy, krzewów, poprzetykane z rzadka drzewami, małe i duże, zagospodarowywaliśmy na swoją miarę, na swoją modłę, swoim sprytem i marzeniami. A że stanowiły przestrzeń często nieprzegrodzoną murami, otwierały przed nami niemałe perspektywy. Trzeba było tylko podjąć decyzję: kiedy, gdzie, w co i z kim? A było z kim. W mojej kamienicy na dwadzieścia jeden rodzin miałem kilkanaścioro rówieśników: Andrzej i Jurek Gałkowscy, Mariola i Leszek Stępień, Edek Sinica, Staszek Jagielaszek, Jasiu Toporkiewicz, Małgorzata i Zbyszek Jasińscy, Krzysiek i Jurek Kokocińscy, Andrzej Kina, Ula Wawrzynkowska, Heniek i Jurek Sobczyk, Ewa i Elek Abrysiewicz. Były i chłopaki z pobliskich kamienic: Marek Dąbrowski, Andrzej ps. „Musiałek”, Tadek Hercog, Rysiek Pazoła. Dzięki nam podwórka były gwarne, wesołe, tchnęły młodością. Oprócz nas stałymi bywalcami podwórek byli też i starsi mieszkańcy kamienic, właściwie to już kobiety i mężczyźni, grubo po osiemnastce. Mężczyznom mogliśmy jedynie asystować, gdyż nie byliśmy dla nich partnerami ani do rozmów, ani do piłki nożnej, bo w nią głównie grali. Staliśmy grzecznie z boku, patrzyliśmy i słuchaliśmy, jak toczyli „dialogi na cztery nogi”. Bracia Jerzyk i Sylwek Wawrzynkowscy, Gienek Gajek, Heniek Szostak, Krzysztof Stępień, Tadek Toporkiewicz, Wacek Dwilewicz… Byli przyjacielscy, „chłopaki” z oleśnickiej ferajny, co to mają we krwi solidarność terytorialną i utrwalone poczucie ulicznego ziomkostwa. W ten czas nauki, życia rodzinnego, kina, telewizji, w naturalny sposób wkładaliśmy swoje serca i energię również w podwórkowe gry i zabawy: w piłkę nożną, badmintona, berka, manso, puszkę, w karty, w kolarzy z udziałem guzików małych i dużych wyniesionych z maminych pasmanteryjnych zasobów, w państwa, w dołek, w szajbę, w pikuty; strzelaliśmy z łuków, procy, pistoletów na kapiszony, z korkowców; jeździliśmy na rowerach. Kwitł handel wymienny: znaczków pocztowych na naklejki, monet na odznaki, książek na komiksy. Wacek, sąsiad z parteru czasem przemycił z drukarni, w której pracował, eleganckie kolorowe, na kredowym papierze drukowane komiksy na Zachód, za twardą walutę. Najbardziej lubiłem te o Tarzanie, człowieku dżungli. Konfrontowałem kolorowe ilustracje z komiksów z zapamiętanymi przygodami Tarzana z książki. Miałem szczęście, że byłem w posiadaniu starej, pożółkłej, z kartkami o postrzępionych brzegach książki Edgara Rice’a Burroughsa pt. _Tarzan_ _wśród małp_ wydanej jeszcze w latach trzydziestych XX w. przez „Książnicę-Atlas” we Lwowie. Zawsze działała na moją wyobraźnię konfrontacja książki, komiksu i urywków filmu o Tarzanie, z Johnnym Weissmullerem w roli głównej, które w ramach swojego cyklu filmowego „W starym kinie” co jakiś czas serwował nam redaktor Stanisław Janicki. W późniejszych latach zawsze z sentymentem będę oglądał kolejne aktorskie wcielenia Tarzana i kolejne wersje tego przygodowego hitu wielkiego i szklanego ekranu. Zbieraliśmy też bardzo chodliwy towar, jakim były nalepki i gadżety, dzisiaj byśmy powiedzieli materiały marketingowe, renomowanych firm samochodowych, koncernów naftowych. Kolorowe, eleganckie, krzyczące o pięknie innego świata… Tego zza żelaznej kurtyny. Wysyłaliśmy na Zachód nasze prośby o lukrowane skrawki tamtej krainy. I przychodziły pakiety z papierowymi łakociami. Było na czym oko zawiesić, było czym się pochwalić, na co się zamienić, a nawet sprzedać. Sporą pomysłowością wykazywał się w tym względzie mój kuzyn Wiesiek, który w prośbie o materiały reklamowe dodawał do adresu swój znak rozpoznawczy Wiesław Service, który jak się okazało, bardziej od innych nobilitował go w oczach Zachodu i powodował, że więcej od innych dostawał materiałów reklamowych. Żeby jednak zyskać, przedtem trzeba było stracić. Trzeba było wydać parę złotych na każdy list skierowany do fabryk Forda, Mercedesa, Fiata. Nie wszystkich na to było stać. A do tego nie wszystkie listowne odpowiedzi dochodziły do adresata. Amatorów na pękate przesyłki, które czasem z wielkim trudem były wpychane przez listonosza do przegródki skrzynki na listy, nigdy nie brakowało. Samo życie.
Czas powojenny to również czas borykania się ze spuścizną po niedawnej niemieckiej obecności we Wrocławiu. Ziemia naszych podwórek czy osuszanego stawu w parku Nowowiejskim kryła w sobie wiele tajemnic. Prowadzone prace melioracyjne, budowlane co jakiś czas ujawniały kolejne niewypały, niewybuchy, składy amunicji, zardzewiałe bagnety, karabiny, poniemieckie odznaki, medale, metalowe klamry z napisem: „Gott mit uns”11, guziki z niemieckimi orzełkami, z ornamentami III Rzeszy, monety… Szczególnie naboje cieszyły się dużą popularnością. Wrzucane do podwórkowego ogniska tworzyły „wystrzałowe” imprezy. No cóż, w sprzedaży nie było fajerwerków, więc to, co natura sprezentowała, to braliśmy pełnymi garściami. Strzelaliśmy też z metalowych puszek, najczęściej po maggi, które załadowane karbidem i podlane wodą intensywnie wypełniały się powstałym z tej reakcji acetylenem: gazem palnym i wybuchowym. Gdy „kanonier” uznał, że puszka nadaje się do odpalenia, zapaloną zapałkę przykładał do otworu wcześniej wykonanego solidnym gwoździem i… Wyrwany dekiel z puszki i towarzyszący mu huk wstrząsał całym podwórkiem i szybami okolicznych mieszkań. Młodzieńczej radości nie było końca, ale i krzyków dezaprobaty wystraszonych lokatorów. Wszak nie wiedzieli, czy znalazł się kolejny niewybuch i w tragiczny sposób przypomniał o swoim istnieniu, czy to kolejne wojenne zabawy pomysłowych dzieciaków. W tamtych czasach żyliśmy historiami naszych bohaterów podziwianych głównie w polskich i radzieckich filmach wojennych, w których było głośno od wybuchów bomb, min, granatów, serii z karabinów maszynowych: _Czterej pancerni i_ _pies_, _Stawka większa niż życie_, _Podziemny front_, _Kolumbowie_, _Minerzy podniebnych dróg_, _Pokolenie_, _Kanał_, _Krzyż Walecznych_, _Kierunek Berlin_, _Ballada o_ _żołnierzu_, _Los człowieka_, _Ojciec żołnierza_, _Nikt nie rodzi się żołnierzem_, _Żywi i_ _martwi_.
Podwórko to trzepak, miejsce naszych podwórkowych wspinaczek, przewrotek, podciągań, prężenia muskułów. Ale nie tylko. Trzepak to i hałas. Oj, niosło, niosło po fasadach budynków, wpadały decybele do mieszkań, drażniły uszy i orały umysł. Wszyscy wytrzymywali, bo wiedzieli, że przyjdzie ten moment, że i oni staną przy trzepaku, rozwiną dywan, chodniki i wezmą trzepaczkę do ręki. Czas odkurzaczy używanych masowo nastąpi dopiero w latach siedemdziesiątych.
Było wolne, były chęci, było parę złotych w kieszeni, była też rozrywka osiedlowa. U zbiegu ulic Jedności Narodowej i Nowowiejskiej do lat dziewięćdziesiątych zawsze był pusty plac, miejsce po zburzonych jeszcze za czasów wojennych kamienicach. To miejsce w okresie letnim nawiedzały wesołe miasteczka. Karuzele różnej maści, strzelnice, kolejki, elektryczne samochody, była i komnata krzywych luster, i gry zręcznościowe, bilardy… I to wszystko na wyciągnięcie ręki tak jak wyjście do trzech nieodległych kin.
OLEŚNICKA 12
Jan, Halina, Andrzej. Mieszkaliśmy na drugim piętrze pod jedenastką w gronie trzech innych lokatorów: Jagielaszków, Godlewskich i Hereczów.
Halina, Jan i Andrzej Lorenc (fot. z archiwum Autora)
Kamienica stała na wprost piekarni i dużej, na szerokość jednego budynku, jedynej wyrwy w ciągu ulicy, pamiątce po obronie Festung Breslau. Dzisiaj wypełnia ją sześciopiętrowa plomba. Z okien mieszkania roztaczał się widok na plac i podwórko nieistniejącej kamienicy, a za nim na boisko I Liceum Ogólnokształcącego imienia Generała Karola Świerczewskiego12. Przez tę wyrwę w prawie jednolitym pięciopiętrowym szpalerze budynków mieliśmy więcej dziennego światła od innych i kawałek błękitnego nieba. Jak się okazywało, nie było to bez znaczenia, gdyż 9 maja każdego roku, na kolejną rocznicę kapitulacji III Rzeszy i zakończenia II wojny światowej w Europie, była szansa na fetę dla oczu. Najpierw było preludium: z mostu Pokoju dochodziły kanonady wystrzałów sztucznych ogni, a po nich świetlne miraże rozświetlały niebo i mrok późnego wieczoru. Ale w tej wyrwie budynków dokonywała się jeszcze jedna odsłona kolejnej tajemnicy. Na końcu tego widoku był skrawek innego świata, świata kina „Lalka” przy ul. Bolesława Prusa. W długie letnie dni można było zobaczyć wylewający się z nich czasem mniejszy, czasem większy tłum widzów. Działał jak magnes, przyciągał i wabił, wabił i przyciągał… Z upływem czasu coraz mocniej uświadamiałem sobie, że mieszkam w szczęśliwym miejscu Śródmieścia, na Ołbinie, szczęśliwym dla kinomana, w obrębie trzech blisko siebie położonych kin: „Lalka”, „Pionier”, „Polonia”13. To były moje kina. Myślę, że nie tylko z powodu tego, że były na wyciągnięcie ręki, odległe ode mnie o kilkaset metrów, ale również z powodów emocjonalnych. Miały swój styl, urok, magnes, kolor, zapach… Pamiętam, że w tamtych czasach znałem na pamięć ich tygodniowy repertuar14. Prawdę powiedziawszy, nie był to wyczyn, bo na ten repertuar składały się co najwyżej dwa filmy i jako bonus jakiś film dla dzieci na niedzielny poranek.
Oprócz radia z gramofonem i telewizora w naszym domu zawsze była prasa. Dzienniki, tygodniki, kolorowe czasopisma dla dzieci: „Miś”, Świerszczyk”, potem „Płomyczek”. Były książki: literatura piękna, seria wydawnicza Tygrysy, Sensacje XX Wieku. Coś mi z tego mola książkowego zostało do dzisiaj. W moim gabinecie mam regał na całą ścianę, a w nim ponad siedemset książek.
------------------------------------------------------------------------
8 Kamienica zaprojektowana przez Wilhelma Hellera w 1902 r. Zazwyczaj we Wrocławiu wpływ secesji jest widoczny jedynie w ornamentyce lub detalach architektonicznych, jednak tutaj, wykorzystując położenie u zbiegu dwóch ulic, rozplanowanie całego domu oparto na owalu. Było to w budownictwie tamtego czasu zjawisko wyjątkowe. Kształt podkreślono miękkimi liniami wykuszy, balkonów, okien poddasza i gzymsu okapowego, występującego daleko przed lico ściany. Wyjątkowy charakter ma też tynkowa dekoracja fasady, tryskająca bogactwem kolorów. Wyróżnia się w niej motyw słońca w strefie gzymsu poddasza.
9 To wszystko dzisiaj możemy zobaczyć i dotknąć na niedzielnej giełdzie rzeczy różnych na targowisku na wrocławskim Młynie Sułkowice, obok Centrum Handlowego „Korona”.
10 Sklep monopolowy jako placówka handlowa jako jedyna w swej niezmienionej lokalizacji i asortymencie sprzedaży dotrwała do końca 2019 r. Prawdopodobnie jest jednym z nielicznych ołbińskich przykładów takiego skutecznego trwania i zarazem symbolem niezłomnej obecności na swym posterunku, ale też miłości klientów, którzy zagwarantowali jej tak długi nieprzerwany żywot. Dzisiaj, oprócz rzucającego się w oczy podwójnego napisu, który łączy przeszłość z teraźniejszością: „Co nieco do picia” i „Lokal na sprzedaż”, drugim mocnym akcentem pozostałym jeszcze z czasów świetności sklepu jest napis nad drzwiami wejściowymi: „Monopolowy z tradycją”. Przeżył socjalizm, a w kapitalizmie przetrwał 30 lat. Prawdziwy handlowy weteran.
11 Gott mit uns (pol. „Bóg jest z nami” czy „Bóg z nami”) – dewiza Orderu Łabędzia, przejęta w 1701 r. jako dewiza państwowa Królestwa Prus, używana do 1945 r. w armii niemieckiej. Używana była na sztandarach wojskowych i w detalach umundurowania armii pruskiej i później niemieckiej, zarówno sił zbrojnych Cesarstwa Niemieckiego, Reichswehry w Republice Weimarskiej, jak i Wehrmachtu w III Rzeszy.
12 Obecnie liceum nosi imię Danuty Siedzikówny „Inki”; kolejny widomy znak nowego powiewu historii.
13 Kina „Polonia” i „Pionier” to najszybciej udostępnione po kinie „Warszawa” przybytki X Muzy po wyzwoleniu Wrocławia. „Polonia” z 362 miejscami zaczęła działać już od 13 września 1945 r. „Pionier” (265 miejsc) udostępniono publiczności 13 października 1945 r. „Lalkę” otwarto dopiero 5 września 1959 r.; jej sale mieściły 263 widzów na parterze i 138 na balkonie.
14 Niedzielny repertuar 25 wrocławskich kin z 30.09.1962 r.: GIGANT, Hala Ludowa – „W 80 dni dookoła świata” (USA) dozw. od 12 lat; ŚLĄSK, ul. Świerczewskiego 67 – „Serce i szpada” (franc.), panoramiczny, dozw. od lat 12; „Jadą goście, jadą” (polski) dozw. od 16 lat; WARSZAWA, ul. Świerczewskiego – „Pod gwiazdą frygijską” (polski), dozw. od 14 lat; KLUBOWE, pl. Teatralny 4 – „Rok przestępny” (radz.), dozw. od 16 lat, oraz DKF: „Dersu Uzała” (radz.); POKÓJ, ul. Mikołaja 27 – „Ręka w potrzasku” (argent.), dozw. od lat 18; „Wielka wojna” (wł.), panoramiczny, dozw. od 18 lat; PRZODOWNIK, ul. Przodowników Pracy 15 – „Futrzany gang” (ang.), dozw. od 12 lat; OKO, KLUB OFICERSKI, ul. Pretficza 24 – „Krzyżacy” (polski), panoramiczny, I i II seria, dozw. od 12 lat; KLUB PIWNICA ŚWIDNICKA, w Ratuszu – „Nafta” (polski), dozw. od 16 lat; DOM KULTURY KW MO, ul. Muzealna 16 – „Śniegi Kilimandżaro” (USA), dozw. od 16 lat; „Liga dżentelmenów” (ang.), dozw. od 18 lat; ŚWIATOWID, Sępolno, ul. Partyzantów – „Uczeń diabła” (USA), dozw. od 12 lat; „Gra zwana miłością” (szw.), dozw. od 18 lat; BAŚŃ, Sępolno, ul. Partyzantów – „Huzarzy (franc.), dozw. od 14 lat; „Wózek” (hiszp.), dozw. od 18 lat; LALKA, ul. B. Prusa 32 – „Milcząca gwiazda” (polski), dozw. od 12 lat; „Żona modna” (USA), panoramiczny, dozw. od 18 lat; OGNISKO, Karłowice, pl. Obrońców Helu 1 – Śluby kawalerskie” (radz.), dozw. od 14 lat; WODOMIERZ, ul. Długosza 2–6 – „Zakazane piosenki” (polski), dozw. od 12 lat; TĘCZA, ul. Kościuszki 177 – „Spotkania w mroku” (polski), dozw. od 16 lat; LETNIE, Biskupin – „Moralność pani Dulskiej” (czech.), dozw. od 16 lat; ROBOTNIK, Leśnica – „Kwiecień” (polski), dozw. od 16 lat; PIAST, Pilczyce – „Jutro premiera” (polski), dozw. od 16 lat; KUBUŚ, Oporów – „Nikodem Dyzma” (polski), dozw. od 16 lat; FAMA, Psie Pole, ul. Krzywoustego – „Przygody Tomka Sawyera” (USA), dozw. od 10 lat; LECH, Muchobór Wielki – „Rzeczywistość” (polski), dozw. od 16 lat; DKF PAFAWAG, Nowy Dwór – seans krótkometrażówek; „Zakazane piosenki” (polski), dozw. od 14 lat; WŁÓKNIARZ, Stabłowice – „Czyste szaleństwo” (USA), dozw. od 18 lat; SYGNAŁ, Brochów – „Tygrysy na pokładzie” (radz.), dozw. od 7 lat; CUKROWNIK, Sołtysowice – „Przeciwko bogom” (polski), dozw. od 12 lat.