Alamut - ebook
Alamut - ebook
Akcja powieści „Alamut”, osadzona w XI-wiecznej Persji, opowiada historię legendarnego przywódcy ismailitów, Hasana Ibn Sabbah, zwanego Sajduną, samozwańczego proroka opętanego żądzą zdobycia władzy nad wyznawcami Allaha w całym regionie. Do realizacji swoich planów wykorzystał odciętą od świata twierdzę Alamut, gdzie za pomocą intryg i perfidnych manipulacji pragnie wychować grono fanatycznie mu oddanych zwolenników, fedainów, gotowych oddać życie za sprawę, aby trafić do obiecanego raju. Jego przesłanie brzmi: „Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone”. W tym celu wysyła kilku „wybrańców” na jedną noc do baśniowych ogrodów, pełnych pięknych niewolnic mających ich uwieść, omamić i stworzyć iluzję, że przebywają w raju i trafią tam ponownie po śmierci. Nie wszyscy bohaterowie zdołają przejść tę próbę, gdy zdemaskują oszustwo rzekomego proroka.
Powieść „Alamut”, opublikowana w 1938 roku, była w zamierzeniu alegorią, reakcją autora na rosnące w siłę reżimy faszystowskie w Europie, zwłaszcza we Włoszech, ma jednak charakter ponadczasowy, uniwersalny. Dużo mówi o naturze człowieka, jego słabościach, podatności na manipulację i skłonności do ulegania zwodniczym obietnicom.
W wielu krajach powieść Bartola stała się bestsellerem i rozpala wyobraźnię również współcześnie – stała się główną fabularną inspiracją serii gier Assassin’s Creed, która doczekała się kilkunastu odsłon i ponad 150 milionów sprzedanych egzemplarzy na całym świecie. To właśnie z kart tej książki zaczerpnięto sylwetki głównych bohaterów i maksymę przyświecającą nieuchwytnym zabójcom.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-769-8 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do sypialni hałaśliwie wbiegli uczniowie. Zdążyli się już umyć w łaźni i przygotować do wieczornej modlitwy. Olbrzym, niemal o głowę wyższy od Ibn Tahira, zwalił się na sąsiednie posłanie.
– Jestem Jusuf z Damghanu – oznajmił. – Nie jestem złym człowiekiem, ale nie radziłbym nikomu, żeby mi zalazł za skórę albo się ze mnie naśmiewał. Sam się o tym przekonasz.
Naprężył potężne członki, jakby chciał w ten sposób podkreślić wagę swoich słów.
Ibn Tahir się uśmiechnął.
– Słyszałem, że jesteś najlepszy i najsilniejszy spośród uczniów.
Olbrzym raptownie się wyprostował.
– Któż ci to powiedział?
– Sulejman.
Rozczarowany Jusuf znów opadł na posłanie.
Młodzieńcom zebrało się na żarty. Ubajd stanął przed Ibn Tahirem.
– Jak ci się u nas podoba? – spytał i rozciągnął w uśmiechu swoje pełne wargi. – No tak, skąd masz to wiedzieć, skoro dopiero co przybyłeś. Ale jak spędzisz w zamku cztery miesiące tak jak ja, nic nie zostanie z dawnego Ibn Tahira.
– Słyszeliście tego czarnodupca? – rzekł z uśmiechem Sulejman. – Ledwie zamoczył swój dzióbek w alamuckim miodzie, a już innych naucza!
– Miałbym nauczać ciebie, skoroś głupi jak osioł? – rozzłościł się Ubajd.
– Spokój, bracia! – warknął Jusuf ze swojego posłania. – Dajecie zły przykład nowicjuszowi!
Barczysty młodzieniec z krzywymi nogami i poważnym obliczem zbliżył się do Ibn Tahira.
– Jestem Dżafar z Reju – przedstawił się. – W zamku jestem od roku, więc gdybyś chciał o coś zapytać w związku z nauką, śmiało do mnie.
Ibn Tahir podziękował. Jeden za drugim podchodzili do niego uczniowie, żeby się przywitać. Afan, Abd ar-Rahman, Omar, Abd Allaha, Ibn Wakkas, Chalfa, Suhajl, Ozajd, Mahmud, Arslan... W końcu stanął przed nim najmniejszy z nich.
– Ja jestem Na’im spod Demawendu – rzekł.
Gruchnął śmiech.
– Bez wątpienia jeden z demonów mieszkających we wnętrzu góry – rzucił kpiąco Sulejman.
Na’im popatrzył na niego ze złością, ale mówił dalej:
– Mamy tu dużo nauki i wiele nowych rzeczy musimy opanować. Poznałeś już naszych nauczycieli? Ten, który tak łaskawie cię przywitał, to czcigodny Abu Suraka, sławny misjonarz, który nauczał we wszystkich krajach islamu. Sajduna uczynił go naszym przełożonym. Wykłada nam dzieje Proroka i świętych męczenników, którzy zginęli za sprawę ismailizmu. A także gramatykę i poezję w rodzimym języku pahlawi.
– Patrzcie go, jak się rozszczebiotał. Najmniejszy, a najgłośniejszy – śmiał się Sulejman, a z nim reszta młodzieńców. Potem również on podjął temat:
– Wkrótce sam poznasz swoich nauczycieli, Ibn Tahirze. Zapamiętaj tylko, że da’i Ibrahim, który uczy nas dogmatyki, algebry, gramatyki arabskiej i filozofii, to dobry przyjaciel Sajduny i lepiej mu nie podpaść. Wszystko trzeba umieć na pamięć. Grek Al-Hakim natomiast ścierpi każdą brednię, bylebyś tylko nie trzymał języka za zębami. Setnik Manuszehr nie znosi sprzeciwu. U niego wszystko musi być zrobione natychmiast. Im szybciej wypełnisz jego rozkazy, tym wyżej cię będzie cenił i tym bardziej mu się przypodobasz. Da’i Abd al-Malik jest młody, ale Sajduna ma dla niego duże uznanie. Jest silny i bardzo wytrzymały, dlatego pogardza tymi, którzy nie potrafią znosić trudów i bólu z zaciśniętymi zębami. Zaszczepia nam niezłomność, a jego przedmiot jest oprócz nauki o dogmatach najważniejszy...
– Tylko mi tego gołąbka za bardzo nie wystrasz! – wpadł mu w słowo Jusuf. – Bo gotów nam stąd uciec. Patrzcie, zbladł jak ściana.
Ibn Tahir się zaczerwienił.
– Jestem głodny – powiedział. – Przez cały dzień nie miałem nic w ustach.
Sulejman roześmiał się wesoło.
– Nie taki post tu u nas jeszcze poznasz, mój drogi. Niech no tylko weźmie cię w swoje ręce da’i Abd al-Malik.
Zabrzmiał przeciągły głos rogu.
– Modlitwa! – zawołał Jusuf.
Każdy z uczniów wziął z półki zwinięty dywanik i pobiegł z nim na dach. Ibn Tahir także sięgnął po leżący nad jego posłaniem zwój i ruszył za pozostałymi.
Na dachu czekał na nich da’i Abu Suraka. Zobaczywszy, że wszyscy już przyszli i rozłożyli przed sobą dywaniki, zwrócił się ku zachodowi, w kierunku świętych miast, i rozpoczął pobożny rytuał. Z głośną modlitwą na ustach padł na twarz, rozłożył ręce i znów się podniósł, jak to nakazuje religia. Kiedy skończył, raz jeszcze wyprostował się i wzniósł ręce ku niebu, a potem ponownie padł na kolana, dotykając czołem ziemi i intonując modlitwę:
– Przyjdź, Al-Mahdi, Obiecany i Oczekiwany! Wyzwól nas od samozwańców i uratuj przed odszczepieńcami! Męczennicy Ali i Isma’ilu, proście za nami!
Uczniowie naśladowali jego ruchy i powtarzali słowa modlitwy. Zmierzch zapadł znienacka. Z sąsiednich dachów docierały do nich przeciągłe, monotonne głosy innych odprawiających modły. Dziwny smutek ogarnął Ibn Tahira. Zdawało mu się, że wszystko to nie dzieje się naprawdę, że śni tylko cudowny, wyrazisty sen. I jeszcze to otwarte wezwanie Alego i Isma’ila, na które pozwalali sobie wierni poza Alamutem tylko w największym ukryciu! Oszołomiony, ledwo nadążał za gonitwą myśli.
Podnieśli się z kolan, wrócili do sypialni, żeby odłożyć dywaniki na miejsce, a potem udali się na wieczorny posiłek.
Jadalnia była obszerną salą położoną w przeciwległym skrzydle zamku. Każdy z uczniów miał wyznaczone miejsce pod ścianą. Na podłodze leżały małe, plecione z wikliny siedziska, na których usiedli lub przykucnęli. Obsługiwali ich trzej wyznaczani po kolei towarzysze. Każdy z młodzieńców dostał duży kawałek placka upieczonego bądź to ze zboża, bądź z suszonych fig lub jabłek. Do dużej miski nalali Ibn Tahirowi mleka przechowywanego w ogromnych glinianych dzbanach. Kilka razy w tygodniu uczniowie dostawali ryby, a raz na tydzień mięso: pieczonego wołu, jagnię lub barana. Abu Suraka miał ich na oku i jadł razem z nimi. Nie rozmawiali, w skupieniu spożywając wieczerzę.
Po kolacji rozdzielili się na małe grupki. Jedni poszli na dach, inni rozproszyli się po wałach obronnych.
Jusuf i Sulejman zabrali Ibn Tahira ze sobą, żeby pokazać mu twierdzę.
Gwar i hałas ustały. Nad zamkiem zaległa cisza. Ibn Tahir wyraźnie słyszał teraz szum Szahrudu, który napełniał go dziwnym smutkiem. Ogarnęła ich ciemność, a na niebie rozbłysły drobne, migotliwe gwiazdy.
Przez dziedziniec przeszedł człowiek z płonącą pochodnią. Przed zabudowaniami na górnym tarasie ukazali się strażnicy z pochodniami i ustawili się nieruchomo w długim szeregu u wejścia do budynków. Delikatny podmuch wiatru z gór przyniósł lodowaty powiew chłodu. Płomienie pochodni zadrżały, a cienie zabudowań, drzew i ludzi tajemniczo zatańczyły na ziemi. Mury, jak okiem sięgnąć, rozświetlone były dziwnym światłem. Budowle, wieże i tarasy wyglądały zupełnie inaczej niż za dnia. Wszystko zdawało się bajkowym złudzeniem, fantastycznym i osobliwym.
Obeszli już sporą część murów okalających dolny i środkowy taras.
– Może pójdziemy jeszcze tam, na górę? – zaproponował Ibn Tahir, wskazując ręką na zabudowania, przed którymi stały straże z pochodniami.
– Tam nie wolno chodzić nikomu oprócz dowódców – wyjaśnił mu Sulejman. – Ludzie strzegący Sajduny to olbrzymi czarnoskórzy rzezańcy, których najwyższy przywódca dostał w darze od egipskiego kalifa.
– Sajduna jest u niego na służbie?
– Tego dokładnie nie wiemy – odparł Sulejman. – Ale całkiem możliwe, że jest odwrotnie.
– Jak to? – zdziwił się Ibn Tahir. – Czyż Sajduna nie zajął Alamutu w jego imieniu?
– A, to całkiem inna historia – powiedział Jusuf. – Mówi się to i owo. Radzę ci, żebyś poskromił ciekawość i za dużo nie rozpytywał.
– Myślałem, że kalif z Kairu jest najwyższym przywódcą wszystkich wyznawców Alego, a więc także nas, ismailitów.
– Tylko Sajduna jest naszym władcą i nikogo innego nie musimy słuchać – jednym głosem powiedzieli Jusuf i Sulejman.
Usiedli na nasypie.
– Dlaczego najwyższy przywódca nie ukazuje się wiernym? – spytał Ibn Tahir.
– To święty mąż – rzekł Jusuf. – Całymi dniami studiuje Koran, modli się, pisze dla nas nauki i przykazania.
– Nikomu na myśl nie przyjdzie, żeby się zastanawiać, dlaczego go nie widujemy – stwierdził Sulejman. – Tak to już jest i tylko on wie, dlaczego tak trzeba.
– Zupełnie inaczej to sobie wyobrażałem – wyznał Ibn Tahir. – My, tam poza Alamutem, myśleliśmy, że przywódca ismailitów gromadzi w twierdzy wojsko, z którym ruszy na sułtana i fałszywego kalifa.
– To nie jest najważniejsze – odparł Sulejman. – Sajduna żąda od nas przede wszystkim posłuszeństwa i świętego zapału dla naszej sprawy.
– Czy myślicie, że uda mi się wam dorównać, skoro tyle już umiecie? – zmartwił się Ibn Tahir.
– Wypełniaj tylko bez zastrzeżeń wszystkie nakazy swoich przełożonych, a osiągniesz, co będzie trzeba – rzekł Sulejman. – Nie myśl sobie, że posłuszeństwo to prosta sprawa. Jeszcze poczujesz w sobie złego ducha buntu, ciało sprzeciwi się nakazom woli, rozum zaś podszepnie tysiące wątpliwości wobec rozkazów przełożonych. Ale wiedz, że cały ten opór to tylko sprytna sztuczka demonów, bo będą cię chciały zawrócić ze słusznej drogi. Odważnie zwalczaj każdy przejaw buntu, który w sobie poczujesz, a staniesz się wprawną szablą w ręku Naszego Pana.
Zabrzmiał przeciągły dźwięk rogu.
– Czas na spoczynek – rzekł Jusuf, wstając.
Wrócili do koszar i udali się do sypialni, w której płonęło już kilka świec. Niektórzy z młodzieńców dopiero się rozbierali, inni już leżeli na swoich posłaniach.
Wkrótce do środka wszedł Abu Suraka. Sprawdził, czy nikogo nie brakuje i czy wszystko jest w porządku. Potem przystawił niską drabinkę do ściany i pogasił świece.
W kącie tliła się na postumencie lampka oliwna. Da’i zapalił od niej krótkie cienkie łuczywo, a potem, cicho stąpając, ruszył w kierunku wyjścia. Ostrożnie uniósł kotarę, by nie zajęła się od ognia, i wyślizgnął się z sypialni. Wkrótce jego kroki odbiły się echem w korytarzu.
O świcie pobudka wyrwała młodzieńców ze snu. Po ablucjach i modlitwie zjedli śniadanie, po czym z siodłami i bronią w ręku pobiegli na dziedziniec.
W mgnieniu oka cała twierdza była na nogach. Uczniowie poszli po konie do stajni i stojąc obok zwierząt, utworzyli dwa szeregi, na których czele stanęli dwaj dziesiętnicy. Przygalopował setnik Manuszehr, zlustrował oddział i kazał dosiąść koni. Potem polecił opuścić most i jeden za drugim wjechali po nim do wąwozu.
Minęli wieżę wartowniczą i znaleźli się na rozległym płaskowyżu. Setnik z uwagi na obecność nowego ucznia jeszcze raz krótko wyjaśnił podstawowe komendy. Potem podzielił oddział na dwa pododdziały i nakazał, żeby każdy ćwiczył jazdę osobno. Próbowali też zwrotów w szyku bojowym i szarży na modłę turecką i arabską. Po raz pierwszy Ibn Tahir uczestniczył w zbiorowym natarciu i poczuł, jak z dumy rośnie mu serce. Później zsiedli z koni i zaczęła się musztra w walce szablą, rzucaniu arkanem i włócznią oraz w strzelaniu z łuku.
Przed drugą modlitwą wrócili do zamku. Ibn Tahir ledwo trzymał się w siodle ze zmęczenia. Gdy odprowadzili konie do stajni, zapytał Sulejmana, czy taka musztra odbywa się codziennie.
– Mój drogi, to dopiero początek – odparł z uśmiechem Sulejman, który był rześki i pogodny, jakby właśnie wrócił z przyjemnej przechadzki. – Poczekaj, aż trafisz w ręce da’iego Abd al-Malika. Już on wyciśnie z ciebie siódme poty.
– Z głodu w głowie mi się kręci – poskarżył się Ibn Tahir. – Nie mógłbym dostać czegoś na ząb?
– Wytrzymaj. Jeść możemy tylko trzy razy dziennie. Gdyby cię nakryto, że przegryzasz coś między posiłkami, skończysz jak ten żołnierz przywiązany do słupa za picie wina.
Odłożyli broń w sypialni, umyli się, wzięli z półek tabliczki i rysiki, po czym wyszli na dach.
Stanął przed nimi wysoki mężczyzna w luźno spowijającej chude ciało tunice. Miał zapadłe policzki i głęboko osadzone oczy. Spoglądał ponuro spod brwi. Jego cienki i zakrzywiony nos przypominał dziób jastrzębia, a rzadka, lekko posiwiała broda sięgała mu prawie do pasa. Suche, kościste palce niczym szpony drapieżnika kurczowo wbijały się w plik gęsto zapisanych kartek. Był to da’i Ibrahim, stary, zasłużony misjonarz, dobry przyjaciel najwyższego przywódcy. Najpierw odmówił z uczniami drugą modlitwę. Jej słowa wymawiał półgłosem, mamrocząc niewyraźnie, ale kiedy zaczął wzywać Mahdiego, jego głos zabrzmiał dziko i głucho, jakby walił w bęben.
Potem zaczęła się lekcja. Tłumaczył gramatykę arabską i oschle dyktował surowe prawidła języka, które ilustrował przykładami z Koranu. Rysiki pracowicie skrzypiały na tabliczkach. Mało który z uczniów miał odwagę głośniej odetchnąć.
Lekcja była dla Ibn Tahira przyjemnym wytchnieniem. Gramatykę dobrze już sobie przyswoił i cieszyła go myśl, że z tym przedmiotem na pewno nie będzie miał problemów.
Po skończonych zajęciach da’i Ibrahim skłonił się ponuro. Dostojnie uniósł poły szerokiej tuniki, żeby się w nią nie zaplątać, i zaczął powoli schodzić po stromych stopniach.
Wśród uczniów da’iego zapanowało ożywienie. Poczekali jeszcze chwilę, nie chcąc się zderzyć z nauczycielem na schodach, a potem wylegli na dziedziniec. Tam ustawili się według wzrostu w dwóch szeregach.
– Teraz poznasz da’iego Abd al-Malika – odezwał się do Ibn Tahira Sulejman. – Radzę ci, zaciśnij zęby i wysil całą swoją wolę. Jeden z nas padł już trupem na tych ćwiczeniach. Zaufaj Allahowi i mądrości Naszego Pana.
Na czele pierwszego szeregu stał Jusuf. Gdzieś pośrodku był Sulejman, na końcu Ibn Tahir. Drugi szereg otwierał Ubajd, a ostatni stał Na’im.
Zamaszystym krokiem zbliżył się do nich kościsty olbrzym. Twarz miał kwadratową, a spojrzenie twarde i przenikliwe. Dostrzegłszy wśród uczniów Ibn Tahira, zwrócił się wprost do niego:
– Jak ci na imię, bohaterze?
– Jestem Awani, wnuk Tahira z Sawe.
– Już o tobie słyszałem. Mam nadzieję, że okażesz się godny sławnego dziada.
Cofnął się o kilka metrów i zawołał:
– Zdejmijcie buty i na mury!
W jednej chwili uczniowie zrzucili sandały z nóg, popędzili w kierunku nasypów i zaczęli się wspinać po pionowym murze, wyszukując rękoma szczeliny, otwory strzelnicze i kamienne występy.
Ibn Tahira na widok stromej ściany opuściła cała odwaga. Nie wiedział, ani co ma robić, ani jak się do tego zabrać.
I wtedy z góry dobiegł go cichy głos:
– Podaj mi rękę!
Zadarł głowę. Sulejman tkwił pośrodku muru. Jedną ręką trzymał się otworu strzelniczego, drugą wyciągał w jego stronę. Ibn Tahir mocno się jej uchwycił, a Sulejman z ogromną siłą poderwał go ku sobie.
– Tak jest! A teraz naprzód, za mną!
Nie wiedzieć kiedy znalazł się na samym szczycie.
Pozostali opuszczali się już z drugiej strony murów ku przepaści. Tuż pod nimi pieniły się wody Szahrudu. Ibn Tahir spojrzał w dół i zakręciło mu się w głowie.
– Zabiję się – wykrztusił przestraszony.
– Trzymaj się tuż za mną – szepnął Sulejman. Jego głos brzmiał twardo i stanowczo.
Zaczął zsuwać się powoli na dół. Gdy wyczuł solidne oparcie dla nóg, wyciągnął do Ibn Tahira rękę, a potem podsunął mu ramię. Ostrożnie, mocno zaciskając zęby z wysiłku, schodzili razem po ścianie ku przepaści. Ibn Tahirowi wydawało się, że trwa to całą wieczność, zanim dotarli do nabrzeżnej skały.
Odetchnął głęboko. Spojrzał ku górze i zdjęła go groza. Przed nim wznosiła się wysoko pionowa ściana. Nie mógł uwierzyć, że tego dokonał.
Na szczycie ukazał się Abd al-Malik. Stanął w rozkroku i zawołał do stojących na dole uczniów:
– Na miejsca!
Zaczęli znów się wspinać. Ibn Tahir trzymał się Sulejmana. Powtarzał każdy jego chwyt i wreszcie, pokonawszy ścianę z drugiej strony, znów szczęśliwie poczuł twardy grunt pod nogami.
Uczniowie odetchnęli. Ibn Tahir chciał podziękować towarzyszowi, ale Sulejman powstrzymał go mrugnięciem. Włożyli buty i ustawili się w szeregu.
– Następnym razem będziemy mieć liny – szepnął. – Wtedy pójdzie jak z płatka.
– A cóż to się stało, mój Sulejmanie – usłyszeli drwiący głos Abd al-Malika – że tym razem nie byłeś pierwszy? Czyżbyś się rozleniwił? A może opuściła cię odwaga? Albo cię porwał swoim przykładem nowicjusz? Bo jeden w drugiego wczepił się jak kleszcz! To pokaż mu teraz, jaki z ciebie bohater! Stań przed nim i wstrzymaj oddech!
Sulejman stanął przed Ibn Tahirem, zatykając sobie nos i usta. Puste, zamglone spojrzenie utkwił gdzieś daleko przed sobą. Przestraszony Ibn Tahir patrzył, jak twarz Sulejmana nabrzmiewa czerwienią, a oczy, tępe i bez wyrazu, wychodzą na wierzch. Drżał cały z lęku o towarzysza, tak okrutnie ukaranego za okazaną mu pomoc.
Abd al-Malik podszedł blisko do Sulejmana. Ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma przyglądał mu się z żywym zainteresowaniem. Sulejman zaczął się dusić, żyły na szyi młodzieńca nabrzmiały i zdawało się, że straszliwie wybałuszone oczy lada chwila wyskoczą mu z orbit. Nagle zachwiał się, a potem runął na ziemię niczym podcięte drzewo.
– Bardzo dobrze – pochwalił go nauczyciel.
Sulejman głośno wciągnął powietrze. Jego oczy ożyły. Powoli podniósł się z ziemi i wrócił na miejsce.
– No, Ubajdzie, teraz ty pokaż, jak zdołałeś wyćwiczyć swoją silną wolę – polecił Abd al-Malik.
Ciemna twarz Ubajda przybrała barwę popiołu. Rozpaczliwie rozejrzał się wokół siebie i z wahaniem wystąpił przed szereg. Wstrzymał oddech. Jego twarz stała się teraz jaskrawobrązowa i widać było, że już zaczyna się dusić.
Abd al-Malik obserwował go spod brwi. Ibn Tahir miał wrażenie, że jest tym widokiem rozbawiony. Ubajd zachwiał się i łagodnie osunął na ziemię.
Nauczyciel zarechotał nieprzyjemnie. W szeregach uczniów też rozległ się cichy śmiech. Da’i dotknął leżącego nogą.
– Wstań, wstań, gołąbeczku! Chyba ci się nic złego nie stało? – zapytał z szyderczą troską w głosie. A potem ostrzej dodał: – Jak było?
Ubajd wstał. Uśmiechnął się na pół wystraszony, na pół zmieszany.
– Straciłem przytomność, czcigodny da’i.
– Jak karze się ismailitów za kłamstwo?
Ubajd zadrżał.
– Nie mogłem już wytrzymać, czcigodny da’i.
– Weź zatem bicz i wymierz sobie karę!
Ubajd ze stosu przyniesionej przez nauczyciela broni wyciągnął krótki skórzany bicz. Obnażył się do pasa, rozpiąwszy na piersiach długą tunikę i wsunąwszy za pas jej rękawy, żeby się nie zsunęła na ziemię. Jego czarne, potężne barki były mocno umięśnione. Zamachnął się biczem nad głową i ze świstem uderzył się po plecach. Na ciemnej skórze pojawiła się czerwona pręga, a z ust wydobył się jęk. Mimo to Ubajd biczował się dalej.
– Ale delikatniś! – zaśmiał się Abd al-Malik. – Mocniej, mocniej, bohaterze!
Ubajd zaczął się smagać po bokach. Uderzenia były coraz silniejsze i częstsze. W dzikim zapamiętaniu młodzieniec chłostał swoje ciało. Skóra pod biczem zaczęła pękać, krew spływała po plecach, wsiąkała w białą tunikę i spodnie. Ćwiczył się batem tak bezlitośnie, jakby znęcał się nad śmiertelnym wrogiem.
Wreszcie Abd al-Malik podniósł rękę.
– Wystarczy! – zawołał.
Ubajd wypuścił bicz z ręki i stękając, osunął się na ziemię. Abd al-Malik kazał Sulejmanowi odprowadzić go do łaźni, gdzie miał mu przemyć i opatrzyć rany. Potem, wbijając spojrzenie w Ibn Tahira, zwrócił się do uczniów:
– Nie raz i nie dwa wyjaśniałem wam już sens i cel naszych ćwiczeń. Jest dzisiaj wśród was nowicjusz i dlatego nie zaszkodzi raz jeszcze to powtórzyć. Człowiek mógłby swoim duchem, myślą i pasją wzbijać się jak orzeł wysoko nad ziemię, gdyby nie stała mu na drodze wielka przeszkoda. Jest nią nasze ciało ze wszystkimi jego ułomnościami. Czyż jest na świecie młodzieniec, który nie marzy o wysokich lotach?! Ale spośród tysięcy tylko jednemu dane jest osiągnąć ten cel. Dlaczego? Bo nasze ciało, jakże łatwo ulegające lenistwu i gnuśnej wygodzie, boi się związanych z tym trudów. Jego przyziemne namiętności kaleczą naszą wolę i niweczą szlachetne zamiary. Przezwyciężyć te słabości i wyswobodzić ducha z jego pęt oto cel naszych ćwiczeń. Wzmocnić siłę woli i skierować ją wprost ku wyznaczonym zadaniom. Tylko wtedy będziemy zdolni do wielkich czynów i aktów ofiarności. Nie możemy być zatem, jak te niezliczone tysiące, niewolnikami swojego ciała, musimy dążyć do tego, by stać się tymi nielicznymi wybrańcami, którzy mają władzę nad własnym ciałem i jego niedoskonałościami! Tylko tak będziemy zdolni służyć Naszemu Panu i wypełniać jego rozkazy.
Ibn Tahir słuchał tej przemowy z zapartym tchem. Tak, to było to, do czego zawsze podświadomie dążył – przezwyciężyć słabości, by służyć wysokim celom. To, czego doświadczył przed chwilą, już nie wydawało mu się tak straszne. Kiedy więc Abd al-Malik zapytał go, czy dobrze zrozumiał jego słowa, z pełnym przekonaniem odpowiedział:
– Tak, czcigodny da’i.
– Wystąp więc przed szereg i wstrzymaj oddech!
Ibn Tahir posłuchał bez zwłoki. Naśladując Sulejmana, utkwił spojrzenie daleko przed sobą i przestał oddychać. Ogarnęła go zewsząd cisza, oczy zaszły mgłą, z każdą chwilą w uszach narastał dziwny szum. Poczuł, jak nabrzmiewają mu żyły na szyi, a nogi zaczynają się pod nim uginać, i już miał zaczerpnąć powietrza, ale się jeszcze powstrzymał. Zanim jego zmysły uległy otępieniu, w ostatnich przebłyskach świadomości wciąż powtarzał sobie w myślach: „Muszę, muszę wytrzymać!”. Aż w końcu zachwiał się i tonąc w całkowitej ciemności, osunął się na ziemię. Dopiero wtedy odetchnął.
– Jak było? – spytał Abd al-Malik.
Ibn Tahir wstał.
– Dobrze, czcigodny da’i.
– Z tego młodego człowieka będą jeszcze ludzie. – Nauczyciel uśmiechnął się szeroko i zwracając się do Ibn Tahira, dorzucił: – To dopiero wstęp do ćwiczeń oddechowych. Ledwie próba panowania nad swoim ciałem. Właściwa nauka dopiero przed tobą. My już mamy w tym względzie trochę wprawy.
Wrócił Ubajd z Sulejmanem i Abd al-Malik wydał nowe rozkazy. Uczniowie w wielkim pośpiechu zaczęli rozgrzebywać ziemię. Dokopali się do płytkiego, prostokątnego wgłębienia, które musiało być już wcześniej przygotowane i potem tylko z wierzchu zasypane piaskiem. Niektórzy z nich przynieśli w tym czasie wielką misę z rozżarzonymi węglami i wsypali je do wydrążonej niecki. Rozdmuchali ogień, a Abd al-Malik zaczął mówić:
– Opanowanie ciała i siła woli osiągają po wytrwałych ćwiczeniach taki poziom, że przezwyciężają nie tylko ludzkie słabości, ale także samą naturę i jej prawa... Nowicjuszu! Patrz uważnie i przekonaj się, że to prawda!
Zdjął sandały, uniósł tunikę do kolan i ściągnął ją paskiem, a potem podwinął nogawki wąskich spodni, stanął przed rozżarzonymi węglami i niewidzące spojrzenie wbił w przestrzeń przed sobą.
– Teraz skupia myśli i wzmacnia siłę woli – szepnął do Ibn Tahira jego sąsiad.
Ibn Tahir wstrzymał oddech. Coś mu mówiło: „Jesteś teraz świadkiem wielkich rzeczy, wnuku Tahira! Rzeczy, o których ludziom tam, poza twierdzą, nawet się nie śniło”.
Abd al-Malik poruszył się nagle. Powoli dotknął stopą żaru, a potem szybko, wyprostowany jak cyprys, przeszedł po nim na drugą stronę. Tam zatrzymał się, lekko potrząsnął głową, jakby wybudzał się ze snu. Potem wrócił do uczniów i z pogodnym uśmiechem pokazał im swoje stopy. Nie było na nich śladu oparzeń.
– To może osiągnąć człowiek, jeśli pracuje nad siłą swojej woli – powiedział. – Kto ma odwagę powtórzyć tę próbę?
Zgłosił się Sulejman.
– Zawsze tylko on – niechętnie wymamrotał Abd al-Malik.
– No to ja spróbuję – odezwał się Jusuf. W jego głosie dało się słyszeć lekkie wahanie.
– Po rozżarzonych węglach? – zapytał Abd al-Malik z ledwie zauważalnym uśmiechem.
Zakłopotany Jusuf rozejrzał się wokoło.
– Poczekaj może, aż rozpalimy płytę – wyrozumiale zaproponował da’i.
W tej chwili odezwał się Dżafar, zgłaszając gotowość podjęcia wyzwania.
– Dobra decyzja – pochwalił go Abd al-Malik. – Ale powiedz nam najpierw, na czym musisz skupić myśli, żeby wspomóc siłę woli?
– Będę sobie powtarzał: „Allahu, któryś jest wielki i wszechmogący, spraw, bym nic nie poczuł”. I wtedy się uda – odparł Dżafar.
– Dobrze. Ale czy masz także niezbędną ufność?
– Mam, czcigodny da’i.
– A zatem w imię Allaha, idź!
Dżafar, stojąc nad rozżarzonymi węglami, zaczął skupiać myśli i wolę. Uczniowie zauważyli, że kilkakrotnie był już bliski decyzji, by przejść przez ogień, ale za każdym razem się rozmyślał.
– Rozluźnij się, pozbądź się napięcia i idź ufnie – dawał mu jeszcze wskazówki Abd al-Malik. – Allah jest panem naszego losu.
Wtedy Dżafar odbił się od ziemi, jak odbija statek od brzegu, i przeszedł szybko i bezpiecznie przez żar. Po drugiej stronie stał jeszcze przez chwilę jakby odurzony, a potem powoli spojrzał za siebie. Zobaczył na ziemi dymiące węgle i po jego bladej twarzy przemknął błogi uśmiech. Wyraźnie odetchnął.
– Naprawdę, wspaniały młodzieniec! – wykrzyknął Abd al-Malik.
Szept uznania rozległ się też wśród uczniów.
– No, Sulejmanie! Jeszcze i ty poddaj się tej próbie, choć już ostatnio udowodniłeś nam przecież, że potrafisz!
Abd al-Malik był w świetnym humorze. Sulejman z widoczną radością spełnił jego polecenie. Skupił się i przeszedł po rozżarzonych węglach, jakby to było dla niego zwyczajne już od dawna.
– No, to teraz i ja spróbuję! – zdesperowany Jusuf wysunął pierś do przodu, napiął mięśnie i próbował się skoncentrować, powtarzając niemal na głos wezwanie do Allaha. Przez cały czas jednak drżał na myśl o gorących węglach parzących mu stopy. Już miał postawić na nich nogę, już wbił wzrok przed siebie, gdy nagle zatrzepotał rękoma jak pływak, któremu zabrakło odwagi, by rzucić się do zimnej wody, i cofnął się gwałtownie.
Abd al-Malik uśmiechnął się zachęcająco.
– Myśl o Allahu, który ci pomoże, a o wszystkim innym zapomnij. Czegóż miałbyś się bać, skoro on jest przy tobie? – przekonywał młodzieńca.
Wreszcie, gdy sam miał już dość swojego wahania, Jusuf podszedł bardzo blisko do rozżarzonej niecki i uniósł nogę, ale w tej samej chwili z jękiem odskoczył przestraszony.
Stłumiony chichot przebiegł przez szeregi uczniów.
– Odwagi ci nie brak, ale siła woli jeszcze słaba – rzekł da’i.
Jusuf ze spuszczoną głową wrócił na swoje miejsce.
– Czy ja też mógłbym spróbować? – niepewnie spytał Ibn Tahir.
– Na ciebie nie przyszedł jeszcze czas, wnuku Tahira – odparł Abd al-Malik. – Ale zdradzę ci, że kiedyś będziesz wśród najlepszych.
Uczniowie przyciągnęli z koszar ciężką metalową płytę, ponownie rozdmuchali żar i położyli ją na rozżarzonych węglach.
Abd al-Malik kazał im po niej kolejno przechodzić. Jeden za drugim, po kilka razy z rzędu, wchodzili na płytę, która rozgrzewając się, coraz mocniej parzyła im stopy. Gdy była już bardzo gorąca, Jusuf zaczął po niej skakać jak szalony, wydawało się, że swoim bólem chce sam siebie ukarać za wcześniejszą porażkę.
Ibn Tahir też cierpiał męki, zaciskał zęby i wmawiał sobie, że nie czuje bólu. Niewiele to jednak pomagało, nie potrafił się już skupić. Nie przywykł do takiego wysiłku, zmęczenie dawało mu się solidnie we znaki. Bał się, że zasłabnie.
W końcu Abd al-Malik ogłosił koniec ćwiczeń. Uprzątnąwszy teren, uczniowie po raz ostatni wyrównali szeregi. Nauczyciel stanął przed nimi, zmierzył ich surowym spojrzeniem i polecił, by dobrze przemyśleli sobie wszystko, czego doświadczyli. Potem lekko się skłonił i stawiając długie, zamaszyste kroki, oddalił się w stronę swojej kwatery.
Uczniowie wrócili na dach. Da’i Abu Suraka uczył ich poezji w języku pahlawi, który był jego językiem ojczystym. Podczas tych lekcji Ibn Tahir od razu zabłysnął, przytaczając przykłady wierszy Ferdousiego, Ansariego i innych starszych poetów ilustrujące różne omawiane przez nauczyciela gatunki poezji. Abu Suraka rozpływał się z zadowolenia i pochwalił go przed wszystkimi:
– Zaiste, waleczny ismailita nie może się obyć bez sztuki wojennej i doskonalenia siły woli. Ale równie ważne jest dla niego ćwiczenie ducha i giętkości w słowie, nauka precyzyjnego i właściwego wyrażania myśli. Wielce rad jestem, że znalazłem w tobie, wnuku Tahira, pojętnego ucznia.
Nadszedł czas trzeciej modlitwy i Abu Suraka przystąpił do niej z uczniami bez zwłoki. Nie skończył nawet wzywać Alego i Isma’ila, kiedy Ibn Tahir, nienawykły do tak intensywnego wysiłku, stracił przytomność. Klęczący obok niego Na’im zauważył, że nie uniósł się jak inni w rytualnym pokłonie, i stwierdziwszy, że twarz towarzysza przybrała barwę żółtego pustynnego piasku, zawołał na Jusufa i Sulejmana. W jednej chwili uczniowie otoczyli leżącego Ibn Tahira. Ktoś szybko przyniósł wodę i wkrótce udało się młodzieńca ocucić. Jusuf i Sulejman zaprowadzili go do jadalni, zbliżała się bowiem pora obiadu.
Po posiłku Ibn Tahir od razu poczuł się lepiej. Jusuf życzliwie poklepał go po ramieniu.
– Nic sobie z tego nie rób. Wkrótce się zahartujesz i bez trudu wytrzymasz dzień, dwa bez jedzenia, i to nawet po najcięższym wysiłku. Post to u nas rzecz zwyczajna. Dobrze już o to dba Abd al-Malik.
– Co mamy zrobić z osiołkiem, na którym przybyłeś do zamku? – spytał go Abu Suraka.
– Niech tu zostanie – odparł Ibn Tahir. – Ojcu nie będzie potrzebny, a u nas może się jeszcze przydać.
– Dobra decyzja – zgodził się nauczyciel. – Nie myśl już teraz o domu. Zerwałeś ostatnią więź z zewnętrznym światem i odtąd powinieneś ciałem i duchem być tylko tu, w Alamucie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------