Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Albo śmierć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 kwietnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Albo śmierć - ebook

Tytuł powieści jest dalszą, mniej znaną, częścią sztandarowego hasła rewolucji francuskiej: „Wolność, równość, braterstwo albo śmierć”. Na tle rzezi w paryskich więzieniach, bitwy pod Valmy i ustanowienia Republiki, zgilotynowania króla oraz powstania w Wandei, rozgrywa się dramat kilku postaci historycznych i fikcyjnych, z których jedne usiłują chronić własne życie, inne — bez względu na wszystko — przenieść swe ideały przez mroczny czas jakobińskiego terroru.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8245-804-6
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Markiz Pierre-Nicolas-Louis Leroy de Montflabert został zwolniony z Bastylii na początku roku tysiąc siedemset osiemdziesiątego dziewiątego, krótko przed początkiem kampanii wyborczej do Stanów Generalnych. Kiedy gubernator twierdzy, markiz de Launay, oznajmił więźniowi, że następnego dnia wychodzi na wolność, ten bynajmniej nie odczuł eksplozji radości. Rodzina, która ponad rok temu wystarała się na dworze o lettre de cachet i umieściła go w tym przeklętym miejscu, teraz jedynie naprawiała swój błąd. A w jaki sposób zamierza wynagrodzić stracony czas i niedogodności pobytu w tych kazamatach, to się dopiero okaże. Na razie spodziewał się pod bramą Bastylii karety, a w niej kogoś z rodziny. Ojciec z pewnością nie. Ale żona, może brat…

Jednak kiedy więzienna brama zatrzasnęła się za nim, ujrzał jedynie pusty plac. Nie było karety, nikt z rodziny nie czekał w pobliżu. Tylko jakiś osobnik spacerował w pewnym oddaleniu. Markiz poczuł nagły niepokój. „Niemożliwe, żeby ktoś się nie zjawił. Przecież nie mam co ze sobą zrobić ani za co żyć. Dranie! Znów chcą mnie upokorzyć.” Ponownie sklął w duchu najbliższych. Ale musiał przełknąć tę zniewagę i pokornie czekać. Doliczył kolejną pozycję do rejestru swoich krzywd, a ich win. Tymczasem spacerujący osobnik powoli acz wyraźnie zmierzał w jego stronę, a zbliżywszy się, raczej stwierdził niż zapytał:

— Markiz Leroy de Montflabert? — a gdy otrzymał potwierdzenie, wyjął z zanadrza niedużą kopertę i wręczył ją ze słowami — Tu dowie się pan wszystkiego.

I nie czekając na reakcję, oddalił się spacerkiem.

W pierwszej chwili de Montflabert poczuł chęć, by pobiec i wygrzmocić bezczelnego sługusa. Ale pomyślał, że okazując jak dotknęła go ta zniewaga, sprawiłby satysfakcję tym, którzy wysłali drania i poinstruowali, w jaki sposób ma się zachować. Zapanował więc nad odruchem i oddalił się równie spokojnym krokiem, żeby w ustronnym miejscu zapoznać się z zawartością koperty. Licząc się z nowym upokorzeniem. I właściwie miał rację. W kopercie znalazł nieco złota — ot, na przeżycie kilku dni, może tygodnia — i krótką notatkę pisaną nieznanym charakterem pisma: „Proszę przybyć jutro do Palais-Royal. Będę oczekiwał Pana w południe, w Café Foy.” Nieczytelny podpis pod notatką nie nasuwał żadnych skojarzeń.

Co to miało znaczyć? Czy został wykluczony z rodziny i traktuje się go jak obcego, zwracając się per „pan”? Ale niech się nie łudzą! Markiz Leroy de Montflabert potrafi zawalczyć o swoje. Jeszcze się przekonają! Chyba że nadawcą przesyłki jest ktoś zupełnie inny… Nie miał jednak najmniejszego pojęcia, kto by to mógł być.

Ostatecznie, wszystko wyjaśni się jutro. Teraz należało zatroszczyć się o dzień dzisiejszy.

Wstał dosyć wcześnie. Choć do południa było jeszcze daleko, udał się do Palais-Royal, rezerwując sobie czas na odnalezienie kawiarni i odtworzenie wspomnień sprzed półtora roku. Tyle mniej więcej czasu minęło, od kiedy był tu po raz ostatni. Chociaż kojarzył samą kawiarnię, nie był pewny czy dobrze pamięta jej lokalizację. Poza tym domyślał się, że to i owo przez ten czas mogło się zmienić. Od kiedy, na początku lat osiemdziesiątych, książę Filip Orleański zbudował w swoich ogrodach galerie handlowe i udostępnił je wszystkim paryżanom, było to jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc w stolicy. Nie tylko ze względu na liczne sklepy czy kawiarnie.

Jako prywatny teren księcia, ogrody były wyłączone spod jurysdykcji królewskiej i policja nie miała tutaj wstępu. Palais-Royal stanowiło swoistą enklawę, w której bez przeszkód głoszono nowe idee, krytykowano dotychczasowy ład i roztaczano wizję społeczeństwa, w którym duch wolności zatriumfuje nad tyranią, a światło rozumu zapanuje nad ciemnotą zabobonów. Tutaj unosił się duch Voltaire’a, Rousseau, Diderota i pozostałych encyklopedystów. W książęcych ogrodach wystawiano „Wesele Figara” i inne utwory zabronione przez królewską cenzurę. W kawiarniach prowadzono dyskusje, na jakie nie odważono by się nigdzie indziej. Tu były wydawane rozliczne pisemka o treściach nie tylko wolnomyślicielskich czy niecenzuralnych, lecz wręcz wywrotowych. To stąd rozchodziły się pamflety ukazujące tyranię i głupotę monarchii, rozpasanie i rozrzutność dworu, oskarżające i szkalujące króla, uwłaczające królowej. Tu wreszcie, parę miesięcy później, rozpoczęła się rewolucja, kiedy dziennikarz Camille Desmoulins wskoczył na stół i wymachując pistoletem, wezwał lud do broni, strasząc go nową nocą św. Bartłomieja.

Nadzwyczajna wolność myśli i słowa, łączyła się z nie mniejszą swobodą obyczajów, dostarczając pożywki zarówno duchowi jak ciału, co znacząco przymnażało bywalców ogrodom księcia i zysków ich właścicielowi. A ten, z różnych względów, nie należał do entuzjastów swego kuzyna, króla Ludwika XVI.

Markiz z lubością chłonął otaczający go gwar i ruch. Odświeżył nieco wspomnień zaglądając w niegdyś odwiedzane miejsca. Z ubolewaniem musiał odrzucić kilka propozycji nadobnych dam, wykazujących wiele dobrej woli po niewygórowanych cenach. To dotkliwie uświadomiło mu, w jak marnym znajduje się położeniu. Rozstrzygający jednak był brak czasu. Nie mógł spóźnić się na spotkanie. Ale postanowił powetować sobie dzisiejszą wstrzemięźliwość, gdy wszystko się unormuje.

Z trudnością znalazł miejsce w kawiarni i sącząc zamówione wino, czekał pozornie spokojnie. Człowiek, który się do niego wkrótce zbliżył, liczył koło czterdziestki. Wielka łysina okolona była po bokach nastroszonymi kędziorami, przechodzącymi w bokobrody. Szeroka twarz zdawała się wyrażać chroniczne zdziwienie. Markiz spotykał go dawniej, choć trudno było mówić o znajomości. Może przelotnie kiedyś uścisnęli sobie dłonie lub wymienili zdawkowe grzeczności. Obaj byli członkami loży Dziewięciu Sióstr.

— Proponowałbym bardziej spokojne miejsce — powiedział przybysz po przywitaniu i skierował się w stronę korytarzyka prowadzącego na zaplecze. Tam skręcił w jakąś boczną odnogę, a po kilku krokach odsłonił kotarę zakrywającą wąskie drzwi, zamknięte na klucz. Otworzywszy je, przepuścił markiza przed sobą i ponownie przekręcił klucz. Stali u szczytu wąskich, dość stromych i słabo oświetlonych schodów.

— Pozwoli pan, że poprowadzę — przewodnik zwrócił się do markiza i jako pierwszy zaczął zstępować w dół. Krętym korytarzem dotarli do kolejnych drzwi, które tym razem sforsowali bez pomocy klucza. Znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu, pozbawionym okien, do którego nie dochodziły odgłosy kawiarni. Wnętrze oświetlały dwa świeczniki umieszczone na ścianach i kolejne dwa, stojące na stole, na wprost wejścia. Jednak wzrok potrzebował dłuższej chwili by przystosować się do panującego półmroku. Markiz mimowolnie drgnął, ujrzawszy za stołem dwa ciemne, ludzkie kontury. Przewodnik podprowadził go do krzesła umieszczonego na wprost siedzących postaci. Tu go zostawił, a sam — zrzuciwszy wierzchnie odzienie — zajął miejsce po lewej stronie siedzących. Wówczas cała trójka powstała, a markiz zobaczył na każdym z nich wolnomularski fartuszek. Ten widok w znacznym stopniu przywrócił mu spokój ducha, choć nadal nie pojmował, co to wszystko ma znaczyć.

— Witamy cię bracie ponownie pośród ludzi wolnych — odezwał się mężczyzna stojący po prawej stronie. De Montflabert skłonił się i podziękował, a tamten mówił dalej. — Naglące okoliczności zmuszają nas do spotkania w tych warunkach i w takim gronie. Jednak sprawa której służymy, tłumaczy i usprawiedliwia wszelkie niedociągnięcia czy niedogodności.

Markiz powoli odzyskiwał zdolność widzenia. Dostrzegał już rysy twarzy mężczyzn za stołem, a na ścianach znane symbole: cyrkiel, węgielnicę i gwiazdę. Głos zabrał ten, który markiza przyprowadził.

— Liczyliśmy bracie, że uda nam się uwolnić cię wcześniej. Niestety, „jego monarsza mość” — uśmiechnął się zgryźliwie — jest powolny jak wół pod górę, a ciężki niczym biblioteczna szafa. Twoja rodzina też nam nie ułatwiała… I wszystko trwało o wiele dłużej, niż sądziliśmy.

Markiz wreszcie pojął do końca. Swoją wolność zawdzięczał tym ludziom. Wybawienie przyszło z rąk, o których nawet nie pomyślał. Nie spodziewał się, iż jego los jest znany Zakonowi, a tym bardziej, że ktokolwiek się nim interesuje. Poczuł erupcję wdzięczności, lecz nim zdążył wyrazić ją słowami, głos zabrał osobnik po prawej i jakby zgadując stan markiza, kontynuował.

— To, co Zakon uczynił bracie w twojej sprawie, może wywoływać banalne uczucie wdzięczności. Jednak nie jest ono przedmiotem naszych oczekiwań. Troszczenie się o los swoich członków, należy bowiem do obowiązków Zakonu. A za wypełnianie obowiązków się nie dziękuje. Podobnie jak obowiązkiem wszystkich braci jest dbałość o dzieła, które stoją przed Zakonem i dokładanie wszelkich sił i starań dla ich realizacji.

Dwaj bracia usiedli, mówca kontynuował, stojąc.

— Od dziesięcioleci, wielu ludzi — jedni świadomie, inni nie — trudziło się i nadal trudzi nad tą wielką sprawą. Sprawą przygotowania umysłów do dziejowych przemian. Wyrwania ich z dusznych oparów ciemnoty i zabobonu, uwolnienia od tyranii monarchii i otwarcia na nowy, odrodzony świat. Zasiew, który dokonuje się na tej ziemi, rozniesie swe owoce we wszystkich kierunkach ziemskiego globu, odmieni umysły i serca jego mieszkańców, darząc ludzkość trwałym światłem szczęścia, dobrobytu i pokoju.

Po czym odezwał się znajomy markiza.

— A doświadczać tego będą nie jacyś uprzywilejowani wybrańcy, lecz cały lud, uwolniony od nędzy i poniżenia. I nie gdzieś i kiedyś… w jakichś wyimaginowanych niebiosach. Lecz tu i teraz, w czasie i miejscu, w którym żyją.

Przerwał na chwilę, a potem kontynuował podniosłym głosem.

— Promienista gwiazda, której światło rozjaśnia drogi naszego Zakonu, darząc naszych braci mocą i mądrością, pozwala nam dojrzeć błyszczącą w jej blasku dewizę, jaką damy Francji i światu: światło rozumu i wolności, braterską miłość i powszechne szczęście!

W tym momencie dwaj siedzący bracia powstali, a stojący pośrodku odezwał się uroczyście.

— Pytam więc i ciebie bracie: czy jesteś gotów służyć sprawie najświętszej i najwznioślejszej? Sprawie wolności i zbratania wszystkich ludzi, równych sobie, wyzwolonych z więzów ciemnoty, nędzy, zabobonu i tyranii, podążających świetlistą drogą rozumu, cnoty i prawdy?

Markiz nie widział innej możliwości, jak odpowiedzieć twierdząco na postawione pytanie. A jego przedmówca kontynuował.

— Wspomnij na przysięgę złożoną w dniu, w którym wstępowałeś w szeregi Zakonu i odnów ją w swoim umyśle, sercu i sumieniu, abyś nigdy nie sprzeniewierzył się jej słowom czy to nie dochowując powierzonych ci tajemnic, czy plamiąc się czynami niegodnymi członka Zakonu.

Dalsze pytanie zadawali kolejno, a markiz na każde odpowiadał twierdząco.

— Czy w twoim sercu wyryte są słowa tej przysięgi?

— Czy twój umysł pojmuje ich znaczenie, a twoja wola skłania się do ich realizacji?

— Czy jesteś gotów wyrzec się własnych pragnień i celów, a zmierzać ku tym, jakie dla szczęścia całej ludzkości wskaże ci Zakon?

— Czy potwierdzasz wszystkie twoje słowa w obliczu Najwyższego i Najwznioślejszego Architekta Wszechświata? Jeśli tak — potwierdź je ponownie po trzykroć.

— Tak, tak, tak.

— Nie zapominaj o zadośćuczynieniu, jakie Zakon egzekwuje od tych, którzy nie dochowują złożonej przysięgi — upomniał go stojący pośrodku.

Potem wszyscy trzej, chórem:

— Bądź błogosławiony, pełen światła i mocy! Idź i działaj!

Po tych słowach dwaj bracia wyszli, pozostawiając markiza sam na sam z przewodnikiem. Ten, zdjąwszy zakonny fartuszek, ubrał surdut, podszedł do markiza i wyciągnął rękę.

— Gilbert Romme — dopiero teraz przedstawił się, a markiz przypomniał sobie, że chyba jest z zawodu astronomem.

— Więc to panu zawdzięczam… — zaczął markiz, lecz jego rozmówca przerwał.

— Jak pan słyszał, nic pan nikomu nie zawdzięcza. To był obowiązek Zakonu. Krzywda jednego z nas, jest krzywdą całego Zakonu. A na to nie możemy pozwolić. Wielu współbraci trudziło się w pana sprawie. Ja jestem tylko jednym z nich. Ale już nie mówmy o tym.

Wyciągnął zza stołu krzesło i ustawił naprzeciw krzesła markiza, które do tej pory nie było jeszcze użyte, gdyż markiz przestał cały obrządek. Teraz usiedli obaj.

— Niech pana nie dziwi rytuał, jaki tu miał miejsce — zaczął Romme. — Sprawa, której służymy wymaga absolutnej dyskrecji, a przypomnienie o przysiędze jaką składają Bracia, nie było wyrazem jakiejś nieufności, lecz utwierdzeniem we wcześniej podjętym postanowieniu.

— Rozumiem.

— Jak pan słyszał, od dawna pracujemy na rzecz poprawy świata, a w szczególności tego kraju. A jest tu niezmiernie wiele do zrobienia. Lecz nie jesteśmy osamotnieni. Nader pomocni okazali się filozofowie, literaci i dziennikarze. Zrobili w naszej sprawie bardzo wiele. Oczywiście, pomagamy im, na ile tylko jest to możliwe… Na szczęście niemal wszystko sprzyja naszym zamiarom. Poczynając od nieudolnego, chwiejnego króla, który miota się od reform do obskurantyzmu, lekkomyślnej i rozrzutnej królowej, przez nieporadnych lub wręcz głupich ministrów finansów, szalejący deficyt państwa, aż po gnuśność szlachty, bezbożnictwo kleru i rozpasanie parlamentów.

Przerwał, jakby szukając w myśli innych pozytywnych symptomów.

— Nawet natura jest z nami. Ostatnie marne zbiory i tegoroczna ostra zima też nam sprzyjały, doprowadzając lud do ostateczności. Bo wprawdzie wciąż jeszcze pracujemy nad ludzkimi umysłami, ale ten etap powoli dobiega końca. Nadchodzi czas działania, czas czynu. A właściwie już się zaczyna, tylko oni jeszcze tego nie wiedzą.

De Montflabert coraz mniej rozumiał z tej przemowy, lecz Romme szybko się zorientował:

— Po tak długiej przerwie zapewne nie we wszystkim jest pan na bieżąco…

— Docierały do nas gazety. I mam ogólne rozeznanie, ale…

— Oczywiście — domyślił się Romme — czegóż można się dowiedzieć z monarchistycznych, ocenzurowanych gazet? Więc teraz po kolei i bardziej konkretnie…

Rozsiadł się wygodnie i zaczął wykład.

— Zapewne znane są panu wydarzenia za oceanem. Chodzi o rewolucję amerykańską — sprecyzował — w której wzięło też udział wielu naszych najszlachetniejszych rodaków. Lecz nie tylko oni. Można powiedzieć, że uczestniczyła w niej poniekąd cała Francja. A to za pomocą francuskich pieniędzy. I to nie byle jakich pieniędzy. Choć zapewne niewielu zdaje sobie z tego sprawę. Wspomożenie Ameryki, w celu osłabienia Anglii, kosztowało Francję niemal dwa miliardy liwrów. A te pieniądze, sprytny minister finansów, pan Necker, zdobywał w bardzo prosty sposób. Zaciągając kolejne pożyczki, oprocentowane nawet dwanaście od sta. Po pięciu latach kwota długu się podwaja, a po dziewięciu — potraja. Czy muszę panu tłumaczyć skutki takiego szaleństwa? Jak to odbija się na finansach państwa?…

Zamilkł na dłuższą chwilę, pozostawiając markizowi czas na wnioski.

— Co więcej! Nikt nie myśli o oszczędzaniu. A już najmniej sam dwór! Oto cztery tysiące arystokratów, „przedstawionych u dworu”, żyje wystawnie w Wersalu na koszt króla. Czerpie bez opamiętanie i bez skrupułów z królewskiej szkatuły. Knuje i intryguje ile wlezie, poluje z królem, rozbija się jego karetami, a dwór zamieniło w jedno wielkie targowisko ciał i dusz.

— Tak, wiem o tym — de Montflabert przytaknął nerwowo. — Król hołubi najbogatsze rodziny, które od czasów Ludwik XIV pasożytują na ciele monarchii, podczas gdy inne rody, również o szlacheckich korzeniach udowodnionych od pokoleń, zostały pozostawione samym sobie. A kiedy potrzebują nieco grosza, zmuszone są liczyć tylko na siebie. I albo muszą się zadłużać, albo pozbywać części rodowych dóbr…

Ta wypowiedź utwierdziła Romme’a w przekonaniu, iż arystokraci nie są w stanie niczego pojąć. Ale Montflabert zrozumiał, że się zagalopował i usiłując ratować sytuację dodał:

— Tak przynajmniej uważa większość szlachty…

Romme kontynuował:

— A co pan powie o takich ludziach jak ja, zwanych stanem trzecim, którzy nie tylko muszą utrzymać się z pracy własnych rąk lub własnej głowy, lecz też ponosić prawie cały ciężar utrzymania monarchii? Bo to my płacimy przeróżne podatki, podczas gdy dwa pierwsze stany, kler i arystokracja, są łaskawe przede wszystkim korzystać i czerpać, lecz nie kwapią się by tworzyć i dawać. Kraj tonie w długach, lecz oni dbają tylko o zachowanie przywilejów. A ich największym zmartwieniem jest, jak jeszcze bardziej się wzbogacić i jakie jeszcze szaleństwo bądź niegodziwość popełnić, żeby się nie nudzić, a dobrze zabawić…

Markiz słuchał tych wywodów z dużym niesmakiem, lecz Romme rozpalał się coraz bardziej.

— Ale dla nich są wszystkie wyższe i intratne posadki. Dla tych „dobrze urodzonych”. Nikt nie pyta o stan ich wiedzy, umiejętności, wreszcie walory moralne. Urodzenie wystarcza za wszystko. A dla tych, którzy naprawdę budują ten kraj i go utrzymują, są tylko podrzędne stanowiska, lekceważenie i pogarda. W wojsku mogą dochrapać się w najlepszym razie jakiegoś podoficerskiego stopnia. Zresztą, pan jako wojskowy, sam wie, z kogo składa się kadra oficerska. W Kościele, nawet gdyby ktoś był świętym Franciszkiem z Asyżu, musi zadowolić się funkcją wikarego czy proboszcza, z pensją, która ledwie pozwala wyżyć. Natomiast „księciem Kościoła” z dochodami idącymi w setki tysięcy, można zostać będąc niegodziwcem, hulaką, oszustem, rozpustnikiem; byle tylko być „dobrze urodzonym”. I tak samo sprawy wyglądają w sądownictwie: w parlamentach wyrokować mogą jedynie ci o właściwych nazwiskach. Zaś dla plebejusza stanu trzeciego szczytem marzeń jest adwokatura. A co mają powiedzieć chłopi, rzemieślnicy czy wyrobnicy wiejscy lub miejscy?

I po chwili milczenia dodał:

— To prawda, że król usiłuje wprowadzać reformy, ale robi to nader nieudolnie. I cóż z tego, że następcy Neckera — Calonne, potem Brienne — usiłowali wprowadzić reformy ratujące budżet, a zarazem państwo…

Poderwał się i dalszy monolog kontynuował przemierzając pomieszczenie.

— Szlachta togi, sutanny i szpady, solidarnie broni swoich przywilejów. Wszelkie próby zmian spotykają się z oporem, złą wolą, szyderstwem. Notable się krzywią, paryski parlament odmawia rejestracji reformatorskich edyktów, wzburzenie ogarnia nawet tych, dla dobra których wszczynane są reformy. Zwiedzeni oszustwami i kłamstwami możnych, stają się przeciwnikami reform. I król pokornie odwołuje kolejnych ministrów, którzy usiłują coś naprawić. A dług rośnie nieprzerwanie, osiągając niebotyczne rozmiary. W bogatym kraju skarb państwa jest zadłużony na olbrzymie sumy, a spłata odsetek od pożyczek pochłania ponad połowę wszystkich dochodów.

Przystanął na wprost markiza, by wygłosić konkluzję.

— W końcu doszło do tego, że król został zmuszony do zwołania Stanów Generalnych, choć ostatnie takie wydarzenie miało miejsce przed stu siedemdziesięciu pięciu laty, w roku tysiąc sześćset czternastym. Ale rzekomo tylko one mają prawo zmienić system podatkowy. A chodzi po prostu o to, że dwa pierwsze stany, duchowieństwo i arystokracja, chcą zachować status quo, to znaczy nadal żyć na koszt stanu trzeciego, czyli niemal całego narodu. A dysponując po jednym głosie na stan, w sumie więc dwoma, bo tak było od początku aż do tej pory, są pewne swojej wygranej. Jako że stan trzeci zostanie po prostu przegłosowany. Ale tym razem się przeliczą! My im te szyki pomieszamy!

Zamilkł, ochłonął i zaczął spokojnie.

— Przed nami stoi wielkie i niebezpieczne zadanie. Wielu naszych braci trudzi się nad nim od lat. Musimy uporządkować świat na nowo. Ścieżki, które ukazali ludzkości filozofowie, wytyczają kierunek naszych działań. Przewrót, jaki oni zainicjowali w ludzkich umysłach, musimy teraz przekuć w rzeczywistość. Trzeba odrzucić wszystko, co ogranicza. Uwolnić ludzkość z okowów pętających jej wielkość. Należy światłem rozumu rozproszyć mroki zabobonu, uwolnić świat od despotyzmu, a człowieka postawić w centrum wszechświata i przywrócić go Naturze, z której się wywodzi. Człowieka obdarzonego wolnością i godnością, którego nic nie ogranicza w dążeniu do szczęścia.

— To szczytne cele, ale czy możliwe — markiz skorzystał z chwili milczenia Romme’a.

— Nie jest to łatwe. Dlatego potrzebna jest współpraca i pomoc wszystkich światłych ludzi. Generalnie nasze wysiłki zmierzają w dobrym kierunku. Choć oczywiście nie bez pewnych trudności, a nawet porażek. Pańskie doświadczenia, cierpienia i upodlenia, jakich pan doznał, w szczególny sposób predysponują pana do roli apostoła nowych czasów. To, że był pan więźniem Bastylii, z pewnością okaże się bardzo pomocne w realizacji naszych zamierzeń…

Propozycja Romme’a była prosta i dotyczyła wyborów do Stanów Generalnych. Wyborów, które winne przebiegać w sposób pożądany przez Zakon.

— Wśród arystokratów też zdarzają się prawi i szlachetni ludzie, myślący po nowemu i będący naszymi zwolennikami. Są nawet tacy, którzy kandydują do Stanów Generalnych z ramienia stanu trzeciego, jak książę orleański czy hrabia Mirabeau. Wielu jest jednak zatwardziałych rojalistów. A dla nas najważniejsze, żeby z dwóch pierwszych stanów weszło jak najwięcej ludzi światłych, którzy rozumieją i popierają wzniosłe idee naszych filozofów.

Zadaniem markiza miało być odwrócenie wśród arystokracji tendencji niepożądanych dla Bractwa, poprzez ukazanie na własnym przykładzie — więźnia Bastylii — do czego zdolna jest królewska tyrania, potrafiąca bez sądu, bez wyroku, jedynie na podstawie fałszywych oskarżeń, donosów i plotek, skazać szlachetnie urodzonego na bezterminową egzystencję w nieludzkich warunkach królewskiego więzienia.

— Oczywiście, oni to wszystko wiedzą — wyjaśniał Romme. — Że istnieje Bastylia i inne miejsca odosobnienia, słyszeli o lettre de cachet, lecz dla nich to jakby opowieści z tysiąca i jednej nocy. A chodzi o to, by zobaczyli to wszystko niejako na własne oczy. Muszą odczuć rażącą niesprawiedliwość, jaka spotkała pana i wszystkich, których despota skazuje na pobyt w tym strasznym miejscu. Żeby pojęli, pod butem jakiej tyranii przyszło pędzić im żywot… A więc opis miejsca kaźni — kontynuował — winien obfitować w odrażające i mrożące krew w żyłach szczegóły, odmalowane tak, by słuchacze wręcz namacalnie odczuli okrucieństwo tego miejsca. A w kategoriach ogólnych — należy uświadomić degrengoladę, podłość i nicość monarchii. Obnażyć wszystkie jej bezeceństwa i nieprawości, poczynając od jądra, od samego szczytu.

Wyjął z zanadrza niewielki arkusik, ale wyrecytował z pamięci:

_Ludwiku, jeśli wspominasz_

_Rogacza, dziewkę rozpustną_

_I bękarta, zerknij w lustro._

_Spójrz na żonę i delfina._

— To jeden z bardziej celnych i popularnych przykładów — powiedział, wręczając markizowi kartkę z tekstem. — Warto rozpowszechniać.

Rozmowa zakończyła się ujmującym gestem wręczenia sakiewki, której waga upewniła markiza, iż w najbliższym czasie nie będzie musiał skąpić datków, na kontakty z damami wykazującymi wiele dobrej woli po niewygórowanych cenach.

Żegnając się, Romme stwierdził:

— Pracujemy wszyscy nad tym, by Najstarsza Córa Kościoła udostępniła swój zadek nie tylko klechom i arystokratom…

„Pytanie tylko czy wytrzyma przy takiej ilości chętnych”, chciał odpowiedzieć markiz, ale tym razem przezornie wybrał milczenie.Lettre de cachet — list królewski, skazujący adresata na wygnanie bądź więzienie, bez wyroku sądu. Zazwyczaj ze względów obyczajowych lub politycznych.

W nocy 23/24 sierpnia 1572 r. doszło do wymordowania ok. 3000 hugenotów, przybyłych na ślub Małgorzaty de Valois z Henrykiem III Nawarskim. Ślub ten miał położyć kres waśniom między katolikami, a hugenotami.

Instytucje sądowe w monarchii francuskiej, spełniające też funkcje administracyjne i ustawodawcze, łącznie z moż­liwością kwestionowania ustaw królewskich, z czego w czasach Ludwika XVI skwapliwie korzystano.

Honoré Gabriel Riqueti, Hrabia de Mirabeau — Jedna z czołowych postaci wczesnego okresu rewolucji. Zmarł nagle 2 kwietnia 1791. Pochowano go w Panteonie, skąd został usunięty w 1793 r., po odkryciu dokumentów świadczących o współpracy z królem.1. Ojczyzna w niebezpieczeństwie

Le Mans; 24 czerwca 1792, niedziela.

Nie wiem czy wszyscy młodzi ludzie pragną zmieniać świat na lepsze. Lecz ostatnie lata wskazują, że jest ich w naszym kraju wielu. Chociaż nie wszyscy mają szczęście urzeczywistniać swoje marzenia. Ja w każdym razie do nich nie należę.

Skoro nie mogę stać się uczestnikiem, niech przynajmniej będę obserwatorem i kronikarzem, dającym świadectwo swoim czasom. Dlatego postanowiłem prowadzić ten dziennik, choć żałuję, że dopiero teraz na to wpadłem. Bo przecież dzieło naprawy Francji trwa już trzy lata. To wtedy Stany Generalne ogłosiły się Zgromadzeniem Narodowym, a lud zburzył Bastylię. Ileż się wydarzyło od tamtej pory! Naród stał się suwerenem, jego przedstawiciele uchwalili konstytucję. Król przestał być władcą absolutnym, zmurszały gmach monarchii chwieje się w posadach. Nie ma już stanów. Wszyscy jesteśmy narodem. Światło rozumu prowadzi lud ku wolności.

Właściwie, „dziennik” to nazbyt szumnie powiedziane. Po prostu od czasu do czasu będę zapisywać to, co uznam za ciekawe czy godne utrwalenia. Oczywiście nie dla potomnych. Oni znajdą ciekawsze relacje tych, którzy z bliska obserwowali te wielkie wydarzenia lub sami w nich uczestniczyli. Ja mogę jedynie pisać dla siebie, żeby kiedyś wspominać ten wzniosły i piękny czas. Do nas docierają zaledwie odpryski dziejowych wydarzeń. I to głównie poprzez gazetowe relacje. Ale i my, choć w nikłym stopniu, uczestniczymy w tym wzniosłym dziele, współtworzymy tę groźną i wspaniałą rzeczywistość. I choć z ogólnego punktu pewne rzeczy będą mało istotne, to w moim osobistym odczuciu ich wymiar może być zupełnie inny. Więc zamierzam notować zarówno to, co ważne dla kraju jak i te małe sprawy, które dla mnie będą miały jednak znaczenie. Ot, choćby mój zakup sprzed paru dni… Miniatura Bastylii wykonana z kamienia pochodzącego właśnie z niej. Nigdy nie widziałem, jak wygląda. A usłyszałem o niej dopiero, gdy umieszczono tam tego drania, markiza… Aż nagle stała się narodowym symbolem, a jej upadek znakiem nowych czasów. I teraz mam przed sobą nie tylko obraz samej twierdzy, lecz jakby zakrzepłe, utrwalone w kamieniu, wzniosłe i przełomowe wydarzenie.

Rodzice uznali, że „ze względów estetycznych” nie powinna znajdować się w salonie, gdyż jej surowość nie pasuje do tych lśniących, wyściełanych i giętych mebli. Ale oni wciąż myślą po staremu. Więc umieściłem ją na centralnym miejscu w moim pokoju, na półce z książkami Kartezjusza, Voltaire’a, Diderota, Rousseau. To dzięki ich dziełom, ich myśli, ten symbol ancien régime’u i feudalnych przeżytków, symbol samowoli, narzędzie zniewolenia i poniżenia narodu, istnieje już tylko w takiej postaci. Prezentuję ją wszystkim naszym gościom. Samemu też miło popatrzeć i pomyśleć, że kamień z którego wykonano model, stracił swoją moc. Choć pochodzi z twierdzy, stał się bezsilny i nie może już nikogo zniewolić. Niczym wyrwany kieł wilka, który nikomu nie zagrozi, nikogo nie ugryzie. Ale niestety, wilk wciąż jeszcze żyje, ma wiele innych kłów i usiłuje kąsać. Tak w każdym razie twierdzi Brutus, który te miniatury sprowadził z Paryża i teraz je sprzedaje w naszym klubie. Co prawda nie był to tani nabytek. Prawie pięćdziesiąt liwrów, spora sumka. Ojciec trochę się krzywił, ale przecież nie pieniądze są najważniejsze…

A ze spraw wielkich i ważnych. Właśnie dotarły wieści z Paryża. Król znów nie spełnił żądań ludu! Sprzeciwił się woli suwerena! I cóż, że założył frygijską czapkę i wypił szampana na cześć narodu. Ale nie przywrócił do rządu poprzednich, patriotycznych ministrów ani nie cofnął swego weta wobec dekretów uchwalonych przez Zgromadzenie Narodowe. Ci podli zdrajcy, rojaliści, znów górą! Nie wiem, czym to wszystko się skończy. Najgorsza jest bezradność. I cóż, że dowiaduję się o czymś po czasie. Ale mnie tam nie było! Nie szedłem razem z ludem, nie uczestniczyłem w ich proteście, nie wsparłem ich żądań swoją obecnością.

Poniedziałek 2 lipca

Kiedy przed dwoma laty zakładaliśmy w naszym mieście klub jakobinów i nawiązywali kontakt z paryskimi braćmi, gdy zastraszaliśmy i gromili rojalistów, podpalali ich kluby, zagrażali domom, gdy wreszcie zmusiliśmy ich do likwidacji gazet i zamknięcia klubów, wydawało się, że dzięki nam rewolucja dokonała milowego kroku. Lecz wkrótce okazało się, że podobne kluby jak nasz, są prawie we wszystkich miastach Francji i takie rzeczy jak u nas, dzieją się wszędzie. A więc niczego szczególnego nie dokonaliśmy. Wypełniliśmy jedynie swój obywatelski i rewolucyjny obowiązek. Powielając — jak zwykle — wzorce z Paryża.

Żałość ogarnia, gdy pomyślę, jakimi ochłapami musimy się obchodzić tu, na prowincji. W Paryżu lud burzył Bastylię, z narażeniem życia walcząc o ideały, lała się krew, ginęli ludzie… Teraz suweren stawia żądania królowi. A my — po fakcie — dowiadujemy się o wszystkim z gazet lub klubowych broszur. I musimy się kontentować takimi zabaweczkami, jak ta moja Bastylia, które są kupowane nawet przez rojalistów. Ale oni to robią zapewne z sentymentu i nostalgii za starym porządkiem. Będą spoglądać na te kamienie i ronić łezki za czasami, które bezpowrotnie minęły, a które tak były dla nich łaskawe. Być może też, niektórzy kupują te miniaturki, próbując stroić się w nowe piórka. Zaczynają pojmować, że wszystko zmieniło się nieodwołalnie i nie da się tego cofnąć. Więc będą popierać to, co się dzieje, pozując się na gorliwych patriotów i powtarzając wzniosłe slogany. Ale to jest właśnie zadanie dla nas, patriotów, by nie wpuścić w nasze szeregi wilków w owczej skórze. Wytropić, ujawnić, napiętnować! To nasz skromny, ale znaczący udział w dziele przemiany tego kraju, a może i świata…

Środa 4 lipca

Zastanawiam się, gdzie jest teraz ten nędzny oficerek, który sprawił tyle kłopotów. Pół biedy, że trochę oskubał nas z pieniędzy. Lecz za to, że nastawał na cześć Emmy… Zabiłbym, gdybym mógł! Ale niestety! Nie byłem godny strzelać się z tym łajdakiem. On — arystokrata, ja — trzeci stan. Szczęśliwie okrył się hańbą w innym pojedynku i własna rodzina wsadziła go do Bastylii. Ale teraz Bastylia padła, więc jest wolny. Ale nic na jego temat nie słychać. Gdyby zjawił się w mieście, z pewnością nie uszłoby to uwagi naszych patriotów. Ale jest za sprytny, żeby tu się pokazać. Być może, jak wielu jemu podobnych, opuścił Francję i teraz na emigracji knuje naszą zgubę. Dziękowałbym Bogu, gdyby wpadł w nasze ręce…

Wtorek 10 lipca

Ach ta moja rodzina! Chyba się z niej wyrodziłem. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie są mi bliscy. Ale uczucia, jakie dla nich żywię, są podszyte jakby świadomością własnej wyższości. Chyba kocham ich tak, jak rodzice kochają małe dziecko. Z całą wyrozumiałością dla jego dziecięcej nieporadności i miałkości pragnień. Tylko że ja nie mogę liczyć, że oni wydorośleją. To są przecież dojrzali, niby rozsądni ludzie. W kraju dzieją się rzeczy niesamowite, piękne i straszliwe, wiekopomne. A oni troszczą się o tak małe, nieistotne sprawy. Francja zdziera łachmany tyrani, niesprawiedliwości, głupoty i fanatyzmu. Staje pośród narodów świata, być może jeszcze na wpół naga, jeszcze nie taka, jak powinna być i jaka niedługo będzie, ale już przywdziewa na siebie strój wolności, sprawiedliwości, braterstwa. Światłem swego rozumu poraża ościennych tyranów, nie mogących znieść blasku jej cnót i pragnących na powrót wcisnąć ją w stare łachmany, których ledwie się wyzbyła z takim trudem.

Ci podli Prusacy w ubiegłym tygodniu wypowiedzieli nam wojnę! A przecież już walczymy z Austrią. Rzuciliśmy wyzwanie jednemu tyranowi, a wnet wsparł go następny. To pokazuje jak nienawistne są im nasze ideały i jak tyrania wspiera się nawzajem, by stłumić nasz wolnościowy zryw. Ale to jedynie przysporzy nam chwały. Bo wierzę w nasze zwycięstwo i jestem pewien, że ta wojna dobrze przysłuży się naszej sprawie. Może i dla mnie nadchodzi czas, by wejść na drogę szczytnych czynów i wielkich możliwości. Czas oddania wszystkich swych sił i umiejętności, oddania siebie samego, na służbę tego wielkiego dzieła. Teraz każdy karabin staje się bezcenny, a każdy żołnierz jest zbawcą ojczyzny. Nareszcie Paryż ogląda się na nas, a nie my na niego. I przed każdym roztaczają się możliwości wręcz nieograniczone. Wszystko zależy tylko od zdolności i chęci. Szlachectwo już się nie liczy i droga awansu, nawet do stopnia generała, jest otwarta dla każdego. Ale moja rodzina nie potrafi czy też nie chce tego pojąć. Ojciec jak zwykle sypie okrągłymi powiedzonkami typu: „Naszym zadaniem, zadaniem bankierów, jest robić interes na wojnie, a nie dać się na niej zabić.” Albo: „Wojna to dobry geszeft dla królów, generałów i handlarzy, ale nie zwykłych żołnierzy.”

Niedziela 15 lipca 1792

W miarę upływających dni, tracę cierpliwość. Minął już termin w którym ochotnicy mieli dotrzeć do Paryża. Nie uczestniczyłem w Święcie Federacji czternastego lipca, bo wciąż trwają utarczki na temat mego wyjazdu. Ojciec niby akceptuje zachodzące zmiany, ale traktuje je po kupiecku, patrząc jedynie, co może zyskać. Czy on nie pojmuje, że już zyskał w porównaniu z tamtym czasem? Co prawda i wtedy nie mogliśmy narzekać. Ale pewnych drzwi nie można było otworzyć nawet za pomocą złota. Mogliśmy go im użyczać, mogliśmy służyć naszym złotem. Ale jedynie służyć. Przypadek tego drania markiza, wyraźnie to unaocznił. I to chyba najbardziej mierziło ojca. Ale właśnie teraz wszystko się zmieniło. Wszyscy jesteśmy równi! Nie ma już „szlachetnie urodzonych”. Wszyscy mamy te same prawa. Czy on tego nie pojmuje?!

Zapewne skrywaną ambicją ojca było stać się im równym. Złoto zamienić na szlachectwo. Niektórym się udało. Postawić to upragnione „de” przed nazwiskiem: de Marmouget — zamiast Marmouget… Zapewne była to dla niego spora pokusa. Ale czy warta zachodu? Nawet wówczas? Bo teraz, z pewnością — nie! Zresztą, wielu tych, którzy mniej lub bardziej legalnie dodało sobie przed nazwiskiem ten szlachecki wyróżnik, po osiemdziesiątym dziewiątym w dyrdy się go pozbywało, powracając do poprzedniej wersji.

Środa 25 lipca

Dotarła do nas odezwa Legislatywy, „Ojczyzna w niebezpieczeństwie”. Tylko potwierdziła to, co wiadomo. I daje dodatkowy impuls, by ruszać na front. Bo jestem pewny, że potrafimy się obronić. Pisząc „my”, myślę przede wszystkim o sobie i podobnych do mnie, którzy dotąd nie mieli szansy przyłożyć rękę do dzieła odnowy. Bo wszystko co do tej pory uczyniłem, wydaje mi się tak znikome, mało znaczące, odległe od tego, co mógłbym zrobić… Co jednak można zwojować w prowincjonalnym mieście, w którym wszystko jest wtórne i karłowate, gdzie idzie się drogami przetartymi przez stolicę? To tam uderza ta wielka fala, rozbijająca zmurszałe od wieków skały. A my tylko spłukujemy kamyki, które zostają po tamtym uderzeniu. Jednak nie tracę nadziei, że wielkie czyny są dopiero przede mną.

Sobota 28 lipca

Rodzice wciąż piętrzą trudności i usiłują mnie odwieść od zamiaru. Ojciec na krótką chwilę zbił mnie z pantałyku argumentem, że więcej dobrego zrobiłbym dla kraju, dbając o porządne dostawy dla armii, niż zabijając na froncie jakiegoś Austriaka, Prusaka czy emigranta. Może i jest w tym trochę racji. Ale przecież on też może zadbać o dostawy. Natomiast do wojska ani on, ani młodszy brat, Marcel, przecież nie pójdą. Właściwie nie potrzebuję niczyjej zgody, ale wolałbym rozstać się pokojowo. Ich przesłanie, które słyszałem od dzieciństwa: „Patrz, z czego jesz chleb”, jest słuszne. Oczywiście doceniam wygodę i bezpieczeństwo, jakie dają pieniądze, ale przecież ich maniackie mnożenie nie może być sensem egzystencji. Czyż naszym życiem ma kierować zachłanność zmysłów, a nie światło rozumu i głos serca? Nawet gdy wskazują one drogę trudną i bolesną, lub cele niemożliwe do osiągnięcia, jak w moim przypadku… Bo czyż nie roję o gwiazdce z nieba? Kimże dla niej byłem wtedy i kim jestem teraz? Ach, szkoda słów. A jednak brak mi tamtych chwil. Jej obecności, spojrzeń, kilku zamienionych zdań… Wiem że to mrzonki. Bolesne mrzonki. Być może, nawet nie ma jej w kraju. Więc co ponadto? Co możliwe, co realne? Ojczyzna, naród… Tak. To wartości, którym warto poświęcić wszystko. Wtedy nawet tamte wspomnienia nie są tak bolesne… Najważniejsze — sprostać czasom w jakich żyję, nie uchybić wyzwaniom. Zachować honor, cnotę, przyzwoitość. Ale najpierw muszę pokonać opór rodziców. Lub postąpić wbrew ich woli.

Sobota 4 sierpnia. Na pierwszym noclegu od wymarszu.

Niech żyje Brunszwik! Niech żyją Prusacy i emigranci! Tak, manifest księcia brunszwickiego, dowodzącego armią pruską, spadł jak z nieba. To przesądziło sprawę. Zawarte w nim groźby odniosły skutek odwrotny do zamierzonego. Gniew, jaki wzbudził wśród patriotów, przysporzył armii chyba więcej żołnierzy niż odezwa Legislatywy. Duma Francuzów została urażona. Ruszyła druga fala ochotników. W komisjach rekrutacyjnych zaroiło się od chętnych, którzy przepychają się między sobą, by jak najprędzej dać się zapisać.

Teraz, pośród powszechnego wybuchu patriotyzmu i oburzenia na Brunszwika, rodzice już nie stawiali oporu. Wiedzieli, że nic mnie nie powstrzyma. Choć, muszę przyznać, nie spodziewałem się, że w dniu rozstania będzie mi tak ciężko. Nasz wymarsz zorganizowano z wielką pompą. Po płomiennych przemówieniach delegata z Paryża i naszego mera, chór wykonał kilka pieśni patriotycznych. Formowaliśmy nasze szyki przy dźwiękach orkiestry, na oczach rodzin, przyjaciół i znajomych. Były kwiaty, uściski, czułe słowa i łzy rozstania. A nade wszystko — duma i radość. Oto wyruszaliśmy na ratunek ojczyzny. Ale nie tylko. Wyruszaliśmy na ratunek naszej przyszłości, naszej wolności i sprawiedliwości, dobra, piękna i cnoty. I z radością będziemy dźwigać to brzemię!

Rodzina zadbała o mnie w sposób wręcz nieprzyzwoity. Matka zapakowała cały plecak bielizny i pysznego jedzenia. Ojciec wręczył mi zwitek asygnat. Z kolei od Marcela otrzymałem lunetę, przez którą tak lubił oglądać nocne niebo.

— Żebyś nie przegapił żadnego wroga rewolucji — powiedział na pożegnanie.

Dławiło mnie trochę w gardle, więc uściskałem ich niemal bez słów i podążyłem do szeregu, co oni pewnie uznali za objaw mojej dzielności. Tak więc nareszcie wyruszam na wojnę…

Ta myśl po raz pierwszy nawiedziła go w październiku roku osiemdziesiątego dziewiątego, kiedy paryski lud triumfalnie sprowadził z Wersalu do Paryża „Piekarza, Piekarzową i Piekarczyka”, w nadziei, że wraz z pojawieniem się w stolicy królewskiej rodziny, w paryskich sklepach zagości obfitość chleba. Wtedy też koronne klejnoty królów Francji, stały się własnością narodu. Nadal jednak pozostawały w Wersalu, a pieczę nad nimi sprawował ich dotychczasowy strażnik, hrabia de Ville d’Avray. Myśl była tak absurdalna, że odrzucił ją natychmiast i prawie o niej zapomniał. Cóż, w owym czasie był jeszcze mało znanym adwokatem Rad Królewskich, monsieur d’Antonem, stawiającym pierwsze kroki jako trybun ludowy. Ale od tamtej pory minęły trzy lata, w czasie których wyrósł na „Herosa Rewolucji” i „Człowieka 10 Sierpnia”.

To on, w lipcu roku dziewięćdziesiątego pierwszego, wraz z Robespierrem i Maratem, był inicjatorem petycji nawołującej do obalenia monarchii. Zbieranie pod nią podpisów doprowadziło do starć tłumu z Gwardią Narodową na Polu Marsowym i śmierci kilkudziesięciu zebranych. Z jego też poduszczenia 10 sierpnia 1792 r. paryscy sankiuloci zaatakowali pałac Tuileries, wyrzynając nielicznych obrońców, a Ludwika XVI wraz z rodziną wyekspediowali do wieży Temple. Tymi czynami zasłużył sobie na przydomki, jakimi go obdarzono.

Właśnie teraz, w sierpniu dziewięćdziesiątego drugiego, klejnoty koronne zostały przetransportowane z Luwru do Paryża i zdeponowane w budynku Garde Meuble, na rogu Place de la Révolution i rue Saint-Florentin. Pieczę nad nimi odebrano dotychczasowemu opiekunowi, hrabiemu Thierry, a nowym ich stróżem został komisarz sekcji Tuileries, malarz Jean-Barnard Restout. I wtedy… Przelotna mrzonka sprzed lat powróciła, dając nadzieję. Naglącą nadzieję, jako że wojska koalicji przekraczały francuską granicę. Wtedy właśnie doznał czegoś na kształt objawienia, całościowej wizji. Może nie była to pewność ocalenia, ale nader realna możliwość… Powracała coraz bardziej natrętnie, aż na dobre usadowiła się w jego głowie, domagając się realizacji. Na parę dni przestały go interesować wszelkie sprawy. Ministerstwo toczyło się siłą inercji i dzięki staraniom Desmoulinsa, Fabre’a oraz pozostałych współpracowników. On pochłonięty był już nie myślą, nie ideą, lecz konkretnym projektem, z dnia na dzień nabierającym realnych kształtów. Aż w końcu nadszedł czas działania. Działania mogącego zaprowadzić na gilotynę, lecz też dającego nadzieję na ratunek kraju oraz pognębienia brissotystów, a przynajmniej obarczenia ich cieniem, co w sytuacji zbliżających się wyborów do Konwencji, nabierało istotnego znaczenia. Wreszcie waga korzyści dla kraju dawała wręcz prawo do znaczących profitów osobistych. Wszystko splatało się w spójną, logiczną i kuszącą całość.

Miał już gotowy plan, wybrał odpowiednich ludzi. Zbyt wielu, ale i tak było to absolutne minimum. Niektórzy zrobią to dla idei, innym trzeba będzie zapłacić. Ale starczy dla wszystkich. Każdy wykona część układanki, którą on ma w głowie. I póki co, nikt nie ośmieli się go oskarżyć. A potem będą mieli na sumieniu wystarczająco dużo, żeby milczeć. Wizja szafotu jest najlepszym gwarantem lojalności. Oczywiście jakieś ofiary będą. To nieuniknione. Lecz wśród bezpośrednich wykonawców. Jednak żadne nazwisko z tej listy! Bo każde z nich mogło pociągnąć za sobą pozostałych. A na ich czele — on, inspirator i architekt całego przedsięwzięcia, aktualny minister sprawiedliwości, a praktycznie szef, powołanej po dziesiątym sierpnia, Tymczasowej Rady Wykonawczej — Georges Jacques Danton.Stare rządy. W czasie Rewolucji Francuskiej synonim absolutyzmu i tyranii.

Powstały w 1789 r. lewicowy, radykalny klub polityczny, z siedzibą w Paryżu, w klasztorze św. Jakuba. Posiadał struktury lokalne w miastach i wsiach w całym kraju. Parokrotnie zmieniał nazwę, w miarę jak ewoluował jego program polityczny.

Drugie — po Konstytuancie — ciało ustawodawcze rewolucji francuskiej, działające od 1 października 1791 r., do 20 września 1792 r.

Miejscowość pod Paryżem z zespołem pałacowym. Od 1682 roku rezydencja królów Francji. 5 października 1789 roku lud paryski przemocą sprowadził króla Ludwika XVI wraz z rodziną do Paryża i umieścił w pałacu Tuileries.

(Fr. sans-culottes — bez krótkich spodni). Pogardliwe określenie ludzi z gminu, nie noszących — w odróżnieniu od arystokracji — krótkich spodni. Najbardziej radykalna grupa społeczna Rewolucji Francuskiej.

Stronnictwo polityczne, w czasie Rewolucji Francuskiej, którego przywódcą był Jacques Pierre Brissot. Później zwani też żyrondystami — od nazwy departamentu Gironde, z którego pochodziła większość deputowanych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: