Album Babci Janiny - ebook
Album Babci Janiny - ebook
Łomża, Maków Mazowiecki, Białystok, Ładowie i Butkiewiczowie.
„Historia polskiej inteligencji uchwycona w kroplach życia jednostek.”
Zapalamy na rodzinnych grobach znicze. Co wiemy o tych ludziach, kochających nas i bardzo bliskich? Czy myślimy wtedy jak żyli, jak wyglądali? Jesteśmy przecież do nich podobni nie tylko typem urody. Każdy z nas jest jakąś ich kontynuacją. To, jacy jesteśmy, to wynik pracy zbiorowej, to wypadkowa doświadczeń minionych pokoleń. Formowali nas rodzice, a ich, nasi dziadkowie i pradziadkowie. Czy wiemy jaką moc ma słowo „rodzina”?
Ta książka, to zbiór indywidualnych wspomnień, poprzez które autorka stara się pokazać historię rodziny. Tylko babcia Janina znała ludzi ze swojego albumu, to ona mogłaby połączyć wątki w jedną, spójną całość.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-943579-0-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Babcia Janina mieszkała w Białymstoku. Jeździłyśmy do niej z Krakowa, czasem w czasie letnich wakacji, czasem spędzałyśmy tam zimowe ferie. Każdy pobyt u babci zaczynał się od przeglądania grubego albumu, pełnego starych fotografii. Album miał swoje miejsce na małym, bocznym stoliku. Babcia musiała często do niego zaglądać. Miała go zawsze pod ręką. Wspominała? Wszyscy, którzy odeszli, wciąż w tym albumie, dla niej, żyli. Babcia opowiadała nam o rodzinie. Tak było w Białymstoku.
Teraz album jest w Krakowie. Opiekuje się nim nasz ojciec. Kolejne pokolenie, najmłodsi członkowie rodziny przeglądaja stare fotografie. To oni teraz pytają:
- Kto jest na tych fotografiach?
Album ma ponad sto lat. Ludzie z fotografii odeszli tak dawno. Nazwiska? Niektóre nic młodym nie mówią.
- Rodzina, ale jaka? Warpasowie w Warszawie, Czereyscy w Rabce, Ładowie, Butkiewiczowie ……….. Byli też Kamińscy? Nie, nie słyszeliśmy.
Dalsi krewni. Ich życie toczy się gdzieś daleko, a my nie jesteśmy w nim obecni. Gdzieś gubi się wiedza o tym, kim byli członkowie rodziny. Fakty zaciera czas.
Każde nowe małżeństwo, to nowa rodzina. Każde następne pokolenie, to więcej osób i nazwisk. Rozrastają się gałęzie w tym wielkim rodzinnym drzewie. W drugim, czy trzecim pokoleniu, pokrewieństwo staje się zbyt odległe. Nie mamy czasu, nie mamy możliwości, nie zawsze pamiętamy, nie zawsze znamy kuzynów, kuzynki, ciocie. A wtedy, kiedy spotykamy się, przyjaźnimy, mówimy dzieciom:
- To nasza rodzina.
Wtedy one zadają pytania:
- Rodzina, ale jaka?
- To trudne, to tak nie wprost.
W dniu Wszystkich Świętych zapalamy na rodzinnych grobach znicze. Czy myślimy wtedy jak żyli, jak wyglądali ci, którzy już odeszli? Mało wiemy o tych ludziach kochających nas i bardzo bliskich. Jesteśmy przecież do nich podobni nie tylko typem urody. Przejęliśmy ich geny. Każdy z nas jest jakąś ich kontynuacją. Nie zastanawiamy się, że to, jacy jesteśmy, to wynik pracy zbiorowej, to wypadkowa doświadczeń minionych pokoleń. Formowali nas rodzice, a ich, nasi dziadkowie i pradziadkowie. Czy my sami zdajemy sobie sprawę, jaką moc ma słowo „rodzina”?
Na Cmentarzu Salwatorskim w Krakowie, zaraz za ogrodzeniem, blisko bramy głównej, za pierwszą odchodzącą w prawo alejką, znajduje się grób. Pod płaską płytą, spoczywają Kazimierz i Dorota Butkiewiczowie. Na pogrzebie Doroty byłam, jako nastolatka. Wuj już dawno nie żył.
Porośniętą mchem płaską płytę, co pewien czas odczyszcza Kazimierz, mój ojciec. Wydrapuje mech z wyrytych w płycie liter i krzyża. Ten grób, przysłonięty od alejki krzakiem dzikiej róży, nie jest widoczny pomiędzy pierwszym w rzędzie, grobem rodziny Wyrobów, a następnym, artysty rzeźbiarza Karola Hukana. Na grobowcu Hukana znajduje się płaskorzeźba z autoportretem. Tamte rodziny również pilnują, żeby pamięć o bliskich wciąż trwała.
Mamy na tym cmentarzu z Ewą i Maćkiem stałą trasę. Zaczynamy ją przy grobie Butkiewiczów, a opuszczamy cmentarz drugą bramą, zapalając świeczkę na grobie Wacka Dakowicza, przyjaciela ojca z młodości w Białymstoku. Byli najbliższymi przyjaciółmi przez całe życie, które przemija.Przy ulicy Dietla w Krakowie
Dorota i Kazimierz byli piękną, kochającą się parą. Swoją przyszłą żonę, Dorotę Biechońską, Kazimierz zobaczył po raz pierwszy w tramwaju, we Lwowie. Przyjechała ze Śląska na wycieczkę. Zachwycił się jej urodą, zagadnął i tak zawarli znajomość. Ich ślub odbył się w Krakowie, w sobotę, 5 czerwca 1943 roku. Kazimierz miał wtedy czterdzieści trzy lata. Dorota urodzona w 1912 roku, w dniu ślubu miała lat trzydzieści jeden. Była dwanaście lat młodsza od męża. 7 lutego 1944 roku w Lublinie urodziła się Aneczka. W tym samym roku, w sierpniu, po wyzwoleniu Lublina spod okupacji niemieckiej, Kazimierz jako oficer, zgłosił się do przemieszczającej się przez Polskę, idącej na zachód armii, do Ludowego Wojska Polskiego. Brał udział w walkach II Armii Polskiej nad Nysą i pod Budziszynem. Jako inżynier geodeta i kartograf był oficerem sztabowym. Awansowano go do stopnia majora.
Po wojnie pracował w Krośnie. Tam, w 1946 roku urodziła się druga córka Ewa.
Kiedy został dyrektorem Biura Geodezyjno – Kartograficznego, mieszczącego się w Krakowie, przy ul. Dietla 64, rodzina wprowadziła się do mieszkania obok biura. Mieszkanie było czteropokojowe. W jednym z pokoi tego mieszkania mieszkał przez rok, przed uzyskaniem dyplomu, mój ojciec Kazimierz, siostrzeniec i chrześniak Kazimierza Butkiewicza.
Kazimierz Butkiewicz zaczął poważnie chorować w wieku czterdziestu sześciu lat. W 1946 roku był operowany na raka jelita grubego. Był świadomy zagrożenia, gromadził literaturę medyczną, śledził objawy i postęp choroby. Chciał wszystko wiedzieć. Prowadził wojnę o własne życie. Kilka lat z chorobą walczył i przegrał. Zmarł 19 listopada 1952 rokuw wieku 52 lat. Osierocił ośmioletnią Aneczkę i sześcioletnią Ewunię. Dorota miała wtedy czterdzieści lat. Poświęciła się wychowaniu córek. Mieszkały nadal w mieszkaniu przy ulicy Dietla. Dorota pracowała jako księgowa. Sama bardzo ładna i elegancka, dbała o dobre wychowanie, wykształcenie i urodę córek.
Każdego roku, w Wigilię Bożego Narodzenia, ojciec zabierał nas z wizytą do swojej rodziny, do cioci Dosi. Jego młodsza kuzynka, Ewa, obchodziła tego dnia imieniny.
Jechaliśmy z Nowej Huty tramwajem numer jeden. Tramwaj skręcał w ulicę Starowiślną /wtedy Bohaterów Stalingradu/. Wysiadaliśmy na skrzyżowaniu z Dietla. Dalej szliśmy już piechotą. Nie było jeszcze torów tramwajowych w stronę mostu, a sam most Grunwaldzki też zbudowano wiele lat później.
Pokonywaliśmy drewniane, wydeptane schody starej kamienicy. U cioci Dosi, tak jak i u nas tego dnia pachniało świątecznie ciastem i pastą do parkietów, ale jakoś inaczej. W pokoju na stoliku stała zawsze żywa, zawsze taka sama, średniej wielkości, starannie wybrana, równa choinka. Pełna była ozdóbek ręcznie robionych ze słomek i koralików. Paliły się na niej maleńkie świeczki zamocowane w malutkich choinkowych lichtarzykach. Widok tej choinki i świąteczny nastrój tego domu zawsze wraca w kolejne święta. W starym krakowskim mieszkaniu wszystko to miało szczególnie bajkowy czar. Dla nas, ta choinka i ciocia z ulicy Dietla, były prawdziwą atrakcją.
Wigilijna solenizantka Ewa, była ładną, roześmianą dziewczyną. Jej uroda była inna od klasycznej urody starszej siostry. Ewa miała duże, kształtne usta i piękne oczy. W latach sześćdziesiątych czesała się w bardzo modny wtedy, koński ogon. Pamiętam ją jako osiemnastolatkę. Z naszym kuzynem Jankiem Łaszczokiem wymieniali się jednym rowerem jeżdżąc wokół naszego domu.
Aneczka, (nikt w rodzinie nie mówił do niej Joanno) skończyła nieco egzotyczny w czasach PRL-u kierunek studiów, archeologię śródziemnomorską, na Uniwersytecie Jagiellońskim. Oczami wyobraźni widziałam ją wtedy na tle białych skał i błękitnego morza, na dużym jachcie, w dużych ciemnych okularach i w powiewającej na wietrze chustce owiniętej wokół głowy. Taki obraz podsuwały filmy i wyobraźnia. Nie wiem dlaczego nie wyobrażałam sobie jej po prostu na stanowisku archeologicznym. Myślę, że nigdy jako archeolog nie pracowała, zdobyła jednak bardzo ciekawy zawód i zakres wiedzy. Aneczka wyszła za mąż za Janusza. Byli bardzo ładną parą. Byli razem przez chwilę……
Na przyjęciu weselnym Aneczki, w mieszkaniu przy ulicy Dietla, poznały się nie znane sobie dotąd kuzynki. Marysia Krężel przyjechała z mamą z Warszawy. Marysia była już studentką, ja kończyłam szkołę podstawową. Wtedy jeszcze odległość pomiędzy Krakowem i Warszawą, a i różnica czterech lat w dacie urodzenia, były pomiędzy nami poważną przeszkodą. Zaprzyjaźniłyśmy się dużo później. Wtedy dopiero poczułyśmy prawdziwie rodzinną więź. Po latach, zarówno przebywanie jak i wspólne z Marysią rozmowy, stały się dla nas obu dużą przyjemnością. Dzieliły nas wprawdzie nadal kilometry, łączył telefon, z którego jeżeli skorzystałyśmy, rozmowa trwała długo. Zawsze, wcześniej lub później następowało to, co uwielbiałyśmy robić, kiedy się spotkałyśmy, „obgadywanie” rodziny. To był dla nas zawsze bardzo wdzięczny temat. Snułyśmy opowieści i domysły o członkach rodziny przy każdym spotkaniu. Rozmawiałyśmy zarówno o żyjących, jak i o tych, którzy dawno już odeszli.
Losy kuzynek mojego ojca, Aneczki i Ewy, są dla nas niezwykle tajemnicze. Małżeństwo Aneczki nie trwało długo. Słyszałyśmy, że nie chciała mieć dzieci, bo nie chciała stracić figury. Innym razem mówiono, że nie chciała, żeby jej dzieci umarły na raka, jak jej rodzice. Trudno powiedzieć, jaka była prawda. Wszyscy snują zawsze domysły, plotkują, a nikt nic nie wie naprawdę. Aneczka nie przyznawała się w rodzinie do rozwodu i wszystkich przekonywała, że jej mąż utonął w Morzu Chińskim. Ciała mimo poszukiwań nie odnaleziono. Mam wielkie uznanie dla jej fantazji. Miała tłumaczyć się rodzinie z rozwodu? W jakim celu?
Aneczka przeniosła się na Śląsk gdzie pracowała w jakimś zjednoczeniu węglowym. Przestała utrzymywać kontakt z rodziną. Nie odwiedzała też grobu rodziców na Salwatorze. Pojawiła się tylko raz, ku wielkiemu zaskoczeniu rodziny, na jubileuszu pięćdziesięciolecia ślubu moich rodziców.
Ewa studiowała anglistykę w Łodzi. Przez pewien czas chodziłam na prowadzone przez nią lekcje angielskiego. Wyszła za mąż za Anglika Davida Thame. Ślub odbył się w Krakowie w kościele św. Anny. Przyjęcie w domu odbywało się na stojąco, co zaskakiwało nie przyzwyczajonych wtedy jeszcze do takiej formy, gości. David spożywał tylko żółty ser w kosteczkach i pomarańcze. Był wegetarianinem. Prezentował inny styl od panującego w tamtych czasach w PRL–u. Ewa i David, wkrótce po ślubie, wyjechali z Polski. Podobno przez jakiś czas mieszkali w Stanach Zjednoczonych. Po 2000 roku Aneczka zawiadomiła mojego ojca, że Ewa zmarła w Anglii. Podobno wcześniej w szpitalu dla umysłowo chorych zmarł jej angielski mąż. Małżonkowie podobno, również tylko podobno, nie mieli dzieci.