- W empik go
Album Maksa i Aleksandra Gierymskich - ebook
Album Maksa i Aleksandra Gierymskich - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 245 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Francja na przykład jedną tylko miała taką chwilę, że wszystkie jej rzeki życia duchowego zwróciły się z drogi, zmieniły bieg, charakter, naturę swoją: była to chwila wielkiej rewolucji, która wszystkie umysły i wszystkie siły ześrodkowała w jednym punkcie. Przez cały ten czas, lecz tylko przez ten czas, istniała jedna nauka, jedna sztuka: pisanie krwią praw człowieka. Nazajutrz jednak, kiedy zbiorowy ten utwór skończył się już w czynie, wszystkie rzeki wróciły się do swoich łożysk i popłynęły w kierunkach sobie właściwych.
U nas tymczasem; gdzie życie społeczne zależne jest przeważnie od wypadków zewnętrznych, gdzie przewroty socjalne, ekonomiczne, filozoficzne i artystyczno-literackie wywoływane są chwilowymi okolicznościami, chwilową potrzebą lub koniecznością, nie zaś prądem czasu, gdzie każde pokolenie musi się co chwila czegoś innego uczyć, o czymś innym myśleć, do coraz nowych warunków bytu ogólnego się przystosowywać i z nimi się bezwzględnie liczyć, gdzie obok trudności naturalnych walki o byt powstają sztuczne – rzeki życia duchowego, omijając progi, wciąż zmieniają koryto, wychodzą z brzegów, przekraczają granice, zbaczają, często giną pod ziemią, aby zmieniwszy całkiem swoją naturę wypłynąć wartko i szeroko innym łożyskiem, lecz częściej jeszcze wysychają na długo lub na zawsze. Stąd to nagłe wykwitanie roślinności, która nierzadko daleki ma tylko związek z posiewem i naturą gruntu; tam gdzie miały zielenić się tataraki i rdesty, zalega żółty piasek, a gdzie rolnik posiał wczoraj owies, dziś kwitną lilie wodne. Po żądzy chwały wojennej następuje literatura, po literaturze rękodzielnictwo, po rękodzielnictwie malarstwo, a po malarstwie przemysł fabryczny, i to jeszcze poprzedzielane dłuższymi lub krótszymi chwilami ogólnego zastoju, zniechęcenia, bezczynności. Nie są to nawet prądy, ale porywy i zwroty. Nagle całe społeczeństwo zaczyna się sposobić do wojska, potem pisze i deklamuje wiersze, później zajmuje się wyłącznie polityką i strategią, następnie kształci się od razu na inżynierów, intraligatorki i ślusarzy, potem znowu chciałoby całą młodzież posłać do szkoły sztuk pięknych, cały kraj pokryć fabrykami przetworów bawełnianych, a każdy dom w mieście stołecznym i gubernialnym zamienić na biuro redakcji dziennika politycznego lub tygodnika ilustrowanego. Żadnej ciągłości, żadnej równoległości w rozwoju pojedynczych działów, które by mogły doprowadzić do rezultatów pożądanych: do podniesienia cywilizacji we wszystkich kierunkach, do wywołania istotnego postępu na wszystkich drogach społecznego i umysłowego życia.
Toteż, kiedy krytyka zagraniczna charakterystykę danego artysty powinna zaczynać i nawet zawsze zaczyna od pokazania znamion jego wspólności z otoczeniem i poprzednimi artystami, u nas od dochodzenia ojcostwa powstrzymywać się musi: artyści nasi są albo z nieprawego łoża, albo też owocem samorodztwa. Jedni – z talentem, ale bez temperamentu, idą spokojnie cudzymi szlaki, wwożą tylko znany i uznany towar, drudzy zaś – z talentem i temperamentem odrębnym, torując sobie drogę wśród puszczy, tracą energię i siły na wywalczenie jakiego takiego choćby uznania dla siebie i swojej pracy.
Nie ma gruntu mniej przygotowanego pod uprawę sztuki jak nasz.
Wpływ Zachodu, który u nas wydaje owoce w pięćdziesiąt lub sto lat później, odegrał tu ostatnimi czasy dziwną i niezupełnie dodatnią rolę.
Publiczność nasza, nie widząc na własne oczy arcydzieł Odrodzenia włoskiego i holenderskiego ani nawet cennych okazów sztuki XIX wieku, nie przyjmując udziału w żarliwej walce pomiędzy akademickim klasycyzmern a krzykliwym romantyzmem, jaka miała miejsce we Francji, nie odczuwając bezpośrednio zalet dzisiejszego – naturalizmu, który jest przemianą tylko tej samej sztuki, wyrobiła sobie sąd z książek, sąd czysto eklektyczny, na wskroś doktrynerski, wyłączający wszelkie objawy artyzmu samodzielnego.
Na początku dziewiętnastego wieku we Francji, skąd echo walki rozniosło doktrynę po całym świecie, z jednej strony stali uczniowie Davida, obrońcy tradycji, form akademickich, rysunku kaligraficzne poprawnego i kompozycji w pewien umówiony sposób urządzonej, którym przewodniczył nieprzejednany Ingres, kierownik paryskiej szkoły sztuk pięknych, utrzymywanej i popieranej przez rząd; z drugiej zaś – miotali się romantycy, opętani rewolucjoniści, wielbiciele Gericaulta, zacietrzewieni propagatorowie barwności, ruchu i tragiczności w obrazie, których do walki prowadził gwałtowny, namiętny Eugeniusz Delacroix. Walka była silna, ale krótka: w dwadzieścia lat później nikt już o niej niemo wił. Sztuką poszła całkiem inną drogą, niż tego chciały, doktryny akademii i moda chwilowa.
Tymczasem pomiędzy obozami nieprzyjacielskimi które przezywając się wzajemnie «perukami» (akademicy) i «złoczyńcami» (romantycy), gotowe były każdej chwili pójść na noże, powstała partia «rozsądnych, a właściwie tchórzliwych i mało oryginalnych, co w sztuce na jedno wynosi, i pogodziwszy sprzeczności obydwóch doktryn wytworzyła nową szkolę z dawnej tradycji i z chwilowego nowatorstwa.
Ludzie krańcowi z usposobienia gaszą pragnienie albo czystą wodą, albo czystym spirytusem; ogół tymczasem, który umie i może iść tylko środkiem, będzie pił zawsze coś pośredniego: wódkę.
Łzawy i rozmarzony Ary Scheffer i poprawny a zimny Delaroche przedstawiają właśnie taki spirytus dobrany wodą, ową doktrynę eklektyczną sztuki rozpowszechnioną przez pisma i sztychy, która odpowiada w zupełności podniebieniu artystycznemu publiczności na przekór smakowi wybrednej krytyki. U nas zadawalnia ona smak i publiczności, i krytyki, a może nawet więcej jeszcze krytyki niż publiczności.
Tym sposobem, jak to zresztą dzieje się zwykle przy tego rodzaju wypadkach, wpływ na ogół nasz wywarła nie krańcowość idei, nie woda akademickiego klasycyzmu lub spirytus romantyzmu, lecz owa rozsądna pośredniość: historyczno-marzycielskie malarstwo, które nie entuzjazmując nikogo specjalnie jako sztuka, zadawalnia gust wszystkich. Wprowadziły je do nas płytkie traktaty estetyczne, popularne podręczniki filozofii sztuk pięknych uszytej ze strzępków zalet dwóch krańcowych doktryn wylatanych trzecią.
Wprawdzie eklektyzm ten, dzięki któremu krytyka nasza i dziś jeszcze znajduje poważne argumenty na poparcie sławy i znaczenia miernot bez żadnego wyraźnego temperamentu, nie zabił polskiej sztuki, lecz nie pozwolił rozwinąć się i dojrzeć polskim artystom na polskim gruncie. Brak szerszego i ogólniejszego zamiłowania do sztuki ze strony publiczności i płytkość sądu ze strony krytyki, a raczej dziennikarzy pozwoliły obcemu zasiewowi udać się na ugorze, i tak zasłanym już bujnie chwastami, które dla naszej przyszłości artystycznej chudy tylko nawóz stanowić mogą. Prawdziwe talenty samodzielnej polskiej sztuki odrzuciliśmy jako płonki dzikie. Zachód poznawszy od razu, iż rodzić będą cenne owoce, wykupił je na wagę złota.
Co prawda każde nowe pokolenie artystów przyszedłszy na świat spotyka się z pewnym już ustalonym kierunkiem sztuki, który w danej chwili panuje. Jest to jakby wielka fala rzeki życia, przeciwko której wszyscy artyści mający wyraźnie odrębny, indywidualny charakter płynąć muszą. Tylko talent bez indywidualności, bierna zdolność przystosowywania się do wszystkich warunków i przyswajania sobie pojęć i form już przez poprzednich ludzi wyrobionych, może przebyć życie bez walki.
«Najszybciej dochodzi się do czegoś – mówią bracia Goncourt w swoich Myślach i wrażeniach – postępując w ślad za tym, co ma powodzenie. Przy tym jednak sposobie postępowania człowiek bywa nieco zaszarganym, narażą się częstokroć na oberwanie biczem i dochodzi, jak lokaje, do przedpokoju. Większość artystów na całym świecie, a więc i u nas, przyswaja sobie te tylko pomysły i formy, które mają u publiczności największy pokup, i dlatego przedpokój sztuki jest tak nieproporcjonalnie wielki w porównaniu z salonem, jakkolwiek nie było czasów bardziej sprzyjających rozwojowi indywidualności niż dzisiejsze.
Cała spuścizna artystyczna dawnych cywilizacji żyje dziś współrzędnie z wielkim tchem kosmopolitycznym, który obejmuje wszystkie ludy, wyrównuje zaściankowe gusty, rozszerza i urozmaica sferę artystycznych wrażeń, podkopuje stałe dogmaty estetyczne i otacza czcią każdy talent bez względu na szkołę, z jakiej on wychodzi, i na społeczeństwo, do jakiego należy.
Druga połowa XIX wieku ogłosiła prazva artysty. Równość wszelkich indywidualności wobec piękna, które straciło swoją dawniejszą bezwzględność dogmatyczną, stała się obowiązującą dla dzisiejszego kodeksu estetycznego.
Wystawy międzynarodowe, na których można w krótkim czasie zapoznać się z wszelkimi kierunkami sztuki i wszelkimi odrębnościami artystycznymi, przeszczepiają upodobania i gusta z jednego końca świata na drugi, choćby on nawet, jak japoński, nie należał w zupełności duchem do cywilizacji europejskiej.
W Paryżu, gdzie publiczność przedstawia całą różnorodność upodobań i gustów, nie ma tak dziwacznego talentu, który by nie znalazł wielbicieli i naśladowców. Obok akademii, która z urzędu popiera klasycyzm formalny, istnieją setki pracowni, czyli szkół, które kształcą młodzież w duchu epoki – na tle ogólnego zwrotu do natury, bez uwzględnienia tradycji i dogmatów estetycznych, z wyłączeniem wszelkiej rutyny i konwencjonalności. W Monachium około 1870 roku Kaulbach kolorował jeszcze swoje filozoficzne rebusy, a równocześnie pod tym samym dachem, w tej samej akademii, której on był dyrektorem, szalała prawdziwa orgia kolorystów nie liczących się z akademicką poprawnością rysunku ani z umówioną harmonijnością barw. Co więcej: Kaulbach tak dalece szanował nowych ludzi i sprzyjał ich kierunkowi, że nawet kupował fotografie z ich obrazów, wyróżniając szczególnie Maksymiliana Gierymskiego, któremu przyznawał pierwszorzędny talent kolorystyczny. Pilotti ten rutynowany reżyser, który w danym razie mógłby zastąpić Chronegka w teatrze meiningeńskim, malował porządnie swoje piąte akty z dramatów historycznych, a obok niego, w sąsiedniej sali, uczniowie Dieza, w wielkich kapeluszach, na wpół pijani piwem, szukali tonu w strzępach i plamach koloru, nie troszcząc się o formę. Dalej Makart, ze swoim charakterem Wenecjanina zdenerwowanego cywilizacją XIX wieku, porywał swoim szykiem w rysowaniu ogólnych kształtów ciała kobiecego i powierzchowną barwnością mieniących się, przełamanych tonów, a Franciszek Adam, ten jedyny batalista, jakiego Niemcy posiadają, brał wzory z natury i urządzał je w swoich obrazach, jak mu sie podobało, bez uwzględnienia praw naturalnych oświetlenia i harmonii barw.
Początkowe szkoły rysunkowe i techniczne, prowadzone bądź to przez starych rutynistów z epoki Ludwika I, którym nowy kierunek zabił ćwieka w głowę, bądź też przez uczniów Pilottiego, którzy zajęci szukaniem barw miejscowych, nie zauważyli słońca i jego wpływu na harmonię kolorów – szły każda w inną stronę i pozwalały uczniom zaciągać się pod ten lub ów sztandar.
Wprawdzie Niemcy nie odznaczają się w sztuce zdolnością wynajdywania nowych torów, dzięki jednak wysoce rozwiniętemu duchowi stada, który znosi lub łagodzi porywy osobników, umieją łatwo iść w danym kierunku i nową drogę, a nawet nowe drogi przyprowadzać do porządku. Toteż cały ten ruch monachijski przedstawia się jako napór kilku stad idących bez szemrania i świadomie za głosem pojedynczych pasterzy. Parę motywów Dieza, Wagnera, Pilottiego, Defreggera i Franciszka Adama, przemalowywanych po tysiąc razy przez setki uczniów, stanowiły cały dorobek artystyczny tego przewrotu czy zwrotu w sztuce niemieckiej. Sale Kunstvereinu zapełniały co tydzień nowymi obrazami, w których od razu poznawało się modeli włóczących się po korytarzach akademii i modelki stukające do drzwi pracowni zawsze o jednej i tej samej godzinie. Były to sceny nudne i bez charakteru, malowanie na szaro jako ton ogólny czyli ów monachijski Stimmung, przyczepianie kolorowych łatek do płótna, staranie się o modelację pewnych szczegółów, szermowanie zręcznością we władaniu pędzlem, techniczne sztuczki i kuglarstwa.
Pomimo to w powietrzu czuć było życie, w którego fermencie artystycznym ginęły powagi. Ścieranie się indywidualności wręcz sobie przeciwnych doprowadzało do wydobywania się na wierzch choćby najmniejszej oryginalności temperamentu lub charakteru. Każdy nowy talent mógł z samowiedzą lub niechcący znaleźć właściwą dla siebie drogę i jechać po niej całą parą.
A przy tym z drugiej strony, gwałtownie rozwijający się handel obrazami zapewniał malarzom niezależność i pozwalał początkującym nawet uczniom zakładać pracownie poza wpływem akademii i uprawiać na własną rękę sztukę, jaką i jak się im podobało.
Niezależność bytu umożebniała niezależność uczuć i myśli.
Tym sposobem po burzliwych latach bezowocnej walki o dogmaty estetyczne (1830–1860) nastał czas wzajemnej tolerancji i wzajemnego popierania się. Wszystkie większe lub mniejsze kościółki parafialne zostające pod wezwaniem jakiegoś specjalnego patrona, który potępiał lub rozgrzeszał, ustąpiły jednej wielkiej świątyni sztuki stojącej otworem dla artystów wszelkich wyznań, wszelkich narodowości i temperamentów, z warunkiem, aby ci przed jej progiem wylegitymowali się ze swojego talentu prawdziwego i odrębnego.
Bracia Gierymscy na taką właśnie szczęśliwą epokę trafili i to im pozwoliło znaleźć dla siebie za granicą miejsce od razu, bez walki z niechęciami stronniczymi i zaściankowymi, bez kompromisu z własnym sumieniem artystycznym, bez poddawania się naporowi szkoły urzędowej. Kiedy w 1867 roku Maksymilian Gierymski wyjeżdżał do Monachium, ideałem dlań w malarstwie był Kaulbach. Młodszy jego brat, Aleksander, przybywszy za granicę w parę lat później, chciał iść śladami Overbecka. Dwaj najznakomitsi zatem koloryści marzyli w zaraniu swego artystycznego życia o poprawności rysunku ogólnikowego, o sztuce schematycznie idealnej, teoretycznie wzniosłej i szerokiej, a w gruncie rzeczy naciągniętej tylko i połowicznej.
Jest to zjawisko, zwykłe. Indywidualność artysty zarysowuje się równocześnie z chwilą formułowania się charakteru człowieka, jakkolwiek talent jego objawia się bardzo wcześnie, w dziecięcym wieku prawie. Wskutek tego każdy początkujący artysta, malarz, literat, muzyk, rzeźbiarz czy architekt chwyta zrazu gotowe formy i albo je nagina do swego temperamentu, albo też swój temperament stara się w nie wtłoczyć. Dopiero krystalizująca się osobowość zrzuca z siebie cudzą powlokę i znajduje formę właściwą, własną, odrębną, odpowiednią temperamentowi. Wszakże nie inaczej rzecz się miała nawet z olbrzymimi talentami Odrodzenia, którym odkopana z ziemi sztuka grecka zaimponowała tak dalece, że się w niej roztopili; jeden tylko Michał Anioł rozsadził i przesadził jej formę – wszyscy inni starali się tylko do niej dociągnąć.
Że ci, a nie inni malarze niemieccy wywierali przez pewien czas wpływ na braci Gierymskich, jest to rzeczą czystego przypadku. Jakaś reprodukcja kartonu Kaulbacha w piśmie ilustrowanym, jakaś zabłąkana fotografia świętych Overbecka musiały tu stanowić o wszystkim. Pierwsze wrażenie odebrane od dzieła istotnie dobrego lub przynajmniej lepszego niż te, które się co dzień widzi, jest zawsze silne, choć nie zawsze długotrwałe. Toteż obydwaj bracia wkrótce po przybyciu do Monachium wyleczyli się z wpływu sztuki obcej im duchem; w żadnym z ich dzieł, jakie wystawili po wyjściu z akademii monachijskiej, nie widać nawet śladu tego wpływu.
Maks Gierymski w dzienniku, jaki pod koniec życia zaczął pisać, wspomina o swoim niedoszłym mistrzu:
«Oglądałem znowu fotografię z kartonu Kaulbacha Homer i Grecy. Pominąwszy zbyt rażącą jednostajność typów, nadmierne wydłużenie figur i inne wreszcie ujemne strony rysunku – przyznać muszę, że obraz, ten zawsze robi na mnie wrażenie powagą swoją, leżącą może w samej jego treści. Czuć tam jasność myśli, szerokość umysłu i miejscami – powiedziałbym nawet – prawdziwe natchnienie. Człowiek, który stworzył tego rodzaju obraz, jest godzien szacunku zawsze i wszędzie. Jego kartony są dziełami umysłu wzbogaconego nauką, przyozdobionego poezją klasyczną; wiedza zastępuje mu uczucie, a smak wyrobiony – natchnienie.
Ani więcej, ani lepiej o Kaulbachu powiedzieć nie można. Jest to sąd artysty, który jednym spojrzeniem obejmuje całą sztukę: wielkość pomysłu nie zasłania mu oczu na niedostatki wykonania, na ubóstwo środków technicznych, które nie wyrażaj-} wcale myśli, jaką wyrażać miały. Toteż Maks Gierymski uczcił w Kaulbachu myśliciela i pracownika, nie zaś malarza, i zalet jego umysłu – «jasnego, szerokiego, wzbogaconego nauką i przyozdobionego poezją klasyczną – nie brał za jedno z zaletami rysownika i kolorysty, co aż nazbyt często przytrafia się krytykom i estetykom. Z tego jednak sądu widać, że owego pierwotnego upodobania Maksa Gierymskiego do obrazów Kaulbacha na serio brać nie należy. Sztuka kaligraficznie wyrażająca idee, szukająca motywów do obrazów poza malowniczością nie leżała w jego temperamencie, temperamencie malarza z krwi i kości.
Trudniej trochę było wydobyć się spod wpływów Overfcecka Aleksandrowi Gierymskiemu, którego natura złożona nie pozwalała na jakiś gwałtowny zwrot od jednego kierunku do drugiego, od jednej szkoły do drugiej, tym bardziej że on naprawdę studiował je wszystkie.
Jakiekolwiek jednak wpływy pomagały czy przeszkadzały braciom Gierymskim wyrobić się na artystów skończonych, zdecydowanych w pojmowaniu sztuki i techniki, były to wpływy z artystycznej dali. Najbliższe im otoczenie, otoczenie malarzy czysto polskich, nie oddziałało na nich wcale – i to jest jednym z charakterystycznych rysów ich twórczości.
Pewne znamiona polskiej sztuki zaczęły się już były podówczas różniczkować. Dziś pod wpływem wystaw międzynarodowych, które na zachowanie w czystości bezwzględnej jakichś cech odrębnych nie pozwalają w ogóle, znamiona te stały się mniej wyraźne; wtedy jednak stanowiły one istotę polskiej sztuki.