Alchemia miłości - ebook
Alchemia miłości - ebook
Thisbe, świetnie wykształcona córka księcia, od lat pasjonuje się chemią. Uczęszcza na wszystkie odczyty Towarzystwa Naukowego, przywykła, że jest tam jedyną kobietą, przywykła też do pogardliwych męskich spojrzeń. Kobieta naukowiec? To tylko fanaberie ekscentrycznej arystokratki.
Gdy poznaje Desmonda, jest zachwycona, że on traktuje ją inaczej. Zamiast prawić jej komplementy, rozmawia z nią o liczbach atomowych. Złączeni wspólną pasją, szybko stają się sobie bliscy. Jednak na drodze ich miłości pojawia się wiele niepokojących przeszkód. Zupełnie jakby los ostrzegał, że ciąży na nich klątwa. Thisbe nie wierzy w przesądy i nie zamierza rezygnować ze szczęścia. Przecież żadna siła nie wygra z potęgą miłości.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-6731-1 |
Rozmiar pliku: | 765 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Londyn_
_Grudzień 1556 r._
Kobieta, która biegła wąską uliczką, starała się trzymać blisko murów. Wiedziała, że nie ma chwili do stracenia. Na szczęście zyskała nieco czasu, gdyż jeden z urwisów zdołał wcześniej przekazać jej wiadomość. Było jednak jasne, że zaraz ją dopadną.
Zdobył nakaz aresztowania i bez wątpienia nie zamierzał zwlekać.
Serce kobiety płonęło nienawiścią do człowieka, który pragnął jej śmierci. Hal twierdził, że chodzi wyłącznie o wynalazek, ale on zawsze doszukiwał się w innych okruchów dobra. W przeciwieństwie do niej nie poznał jądra ciemności.
Wbiegła na dziedziniec, otworzyła drzwi domu i zaryglowała je za sobą.
– Hal! – krzyknęła. – Nadchodzą!
Pośpiesznie minęła pracownię i wpadła do wspólnej izby. Na kominku płonął niewielki ogień, nad którym wisiał kociołek. Przed ucieczką zamierzali się posilić, było już jednak za późno. Wbiegła po wąskich schodach na piętro, do izb sypialnych - większej dla niej i Hala, mniejszej dla dzieci. Była naprawdę dumna ze swojego domu, gdyż stanowił dowód na to, że dobrze poradziła sobie w życiu.
A teraz musieli salwować się ucieczką z miasta niczym pospolite złodziejaszki.
Zastała Hala w dziecięcej izbie, gdzie właśnie pakował worek podróżny. Na jej widok wstał pośpiesznie, porzucając resztę rzeczy na podłodze. Guy, najstarszy syn, zamarł. W przyćmionym blasku świecy wydawał się bardzo blady.
– Już są? – spytał Hal z napięciem w głosie.
– Jeszcze nie, ale wkrótce przybędą. Musimy się śpieszyć.
– Tak, oczywiście. – Skinął głową, sięgnął po pelerynę Guya, po czym zarzucił mu ją na ramiona.
Podeszła do łóżeczka i uniosła niemowlę, które spało tak mocno, że tylko wtuliło się w ciepłe ramiona matki.
– Alice – wyszeptała i musnęła wargami ciemne loki dziewczynki. – Moje kochanie.
Przełykając łzy, poprawiła kocyk i naciągnęła jego róg na głowę dziecka, żeby je lepiej chronić przed chłodem.
Gdy ponownie spojrzała na Hala, miał już na sobie pelerynę. Wyciągnęła ręce, by podać mu niemowlę, on jednak chwycił ją za ramię.
– Idź z nami, najdroższa – poprosił.
– Nie mogę. Wszak dobrze wiesz, że nie mogę. – Jej głos drżał. – Muszę to zniszczyć.
Jego zazwyczaj pogodne oblicze spochmurniało.
– Przekleństwo – warknął. – Szkoda, że…
– Wiem i też żałuję – westchnęła. – Musisz zapewnić dzieciom bezpieczne schronienie. Mnie pozostało odczynić zło, które sama stworzyłam.
Podała mu Alice i przysunęła się, by pocałować go w oba policzki, a potem w usta. W odpowiedzi otoczył ją wolną ręką i przytulił.
– Obiecaj, że wyruszysz za nami – wyszeptał.
– Obiecuję.
Ucałował ją mocno i szybkim krokiem ruszył ku schodom.
Przyklęknęła przed Guyem, poprawiła mu pelerynę i spojrzała głęboko w oczy.
– Bądź silny – powiedziała. – Pomagaj ojcu.
– Będę. – Energicznie pokiwał głową. – Zadbam o nich.
– Wiem.
Guy bardzo ją przypominał, może nawet za bardzo. Nie był jednym z tych, którzy oglądają się za siebie albo dają za wygraną przy pierwszych kłopotach. Spoglądał w przyszłość. Łzy zalśniły w jej oczach, więc zamrugała, by się ich pozbyć. Ucałowała syna tak, jak to miała w zwyczaju - w oba policzki i w usta - po czym przytuliła go na pożegnanie.
– Uważaj na siebie – dodała.
– Więcej cię nie zobaczę? – spytał z powagą.
– Zawsze będę przy tobie.
Po chwili zbiegła za Halem po schodach. Niemowlę spało na krześle, na podłodze leżał worek. Hal odsunął na bok nieduży kufer i uniósł ukrytą wśród desek klapę, a wtedy z piwnicy wydobyło się chłodne, wilgotne powietrze.
Hal podniósł worek i zarzucił go sobie na plecy, ona zaś podeszła do szafy po swój dziennik i leżący na nim sztylet w pochwie, po czym włożyła je do worka.
– Nie! – Hal się odsunął. – Wyjmij. Nie chcę tego brać.
– Musisz. Nie może wpaść w jego ręce. Strzeż tych rzeczy i zachowaj je. Przysięgnij, że to zrobisz.
Jego oczy błysnęły i przez chwilę wydawało się jej, że odmówi. On jednak machnął ręką, jakby odpędzał natrętne myśli.
– Przysięgam – burknął.
Pochylił się po niemowlę, a wtedy zapaliła knot grubej świecy w blaszanej latarence i mu ją wręczyła. Uniósł latarenkę nad wejściem do piwnicy.
– Pójdź, synu – powiedział.
Guy obejrzał się na matkę, lecz zapanował nad strachem i zaczął schodzić po drabinie. Hal podał mu latarenkę, wyprostował się i popatrzył na ukochaną. Nie musiał nic mówić, wszystko wyczytała z jego spojrzenia.
– Z Bogiem, ukochany. – Uśmiechnęła się z trudem.
Jej bliscy zniknęli w podziemiach, a ona przez moment nie mogła ruszyć się z miejsca. Najbardziej na świecie pragnęła pobiec za nimi, lecz zdołała zapanować nad tym impulsem i szybko opuściła klapę, ponownie nasuwając na nią kufer.
Wiedziała, że musi zostać. Gdyby uciekła, wrogowie ruszyliby za nią w pościg. Prześladowcom zależało wyłącznie na niej i na wynalazku, nikt nie zamierzał ścigać jej rodziny.
Zdjęła kociołek znad ognia i przeszła do pracowni, gdzie powyciągała fiolki z ziołami i pojemnik z cenną solą. Wolałaby napalić w żelaznym koszu i pracować przy stole, jednak czas ją gonił. Musiała liczyć na to, że zwykły ogień na kominku wystarczy. Przyciągnęła zydel, wdrapała się na niego i przekręciła klucz w zamku najwyższej szafki, po czym wyjęła z niej nieduży przedmiot w aksamitnym zawiniątku. Nawet przez materiał czuła jego ciepło, pulsowanie ukrytej w nim mocy. Należał do niej i był zwieńczeniem jej życiowego dorobku, owocem nabytej wiedzy i umiejętności.
A teraz musiała go unicestwić.
Podeszła do kominka, uklękła i odwinęła instrument, który błysnął w świetle płomieni. Nie patrząc na niego, wsypała do ognia kilka garści ziół. Nie była pewna, czy to zadziała, ale musiała spróbować.
Droga, którą obrała, doprowadziła ją do wiedzy, która stała się źródłem jej mocy, oszałamiającej i uwodzicielskiej, lecz z gruntu złej. Dlatego należało działać szybko i stanowczo. Jedną dłoń zacisnęła na wisiorze, który nosiła na szyi, drugą podniosła piekielne urządzenie.
Odwróciła się do ognia i wyciągnęła rękę. Usiłowała wypowiadać łacińskie słowa, ale nie przechodziły jej przez gardło. Na zewnątrz huknął piorun, ona zaś wzdrygnęła się i zrozumiała, że wynalazek z nią walczy. Za drzwiami rozległ się tupot ciężkich buciorów i ciche, wypowiedziane ostrym tonem polecenie.
Rozpoznała jego głos.
Ktoś załomotał do drzwi, a wtedy jeszcze mocniej zacisnęła palce na przyrządzie. Wbijał się w jej skórę, jednak ledwie to zauważała. Powróciło znajome mrowienie w ręce, a wewnętrzny głos jej podpowiadał, że przecież zdoła ich powstrzymać. Wystarczyło obrócić instrument przeciwko napastnikom, a potem dołączyć do rodziny.
Nie, nie mogła ulec pokusie. Używanie wynalazku tylko go wzmacniało, przez co trudniej było nad nim zapanować. Poprzysięgła sobie, że przestanie z niego korzystać i nie dopuści, by trafił w cudze ręce.
Ktoś uderzył w drzwi czymś twardym, raz, drugi, trzeci, aż w końcu ustąpiły. W domu nagle zaroiło się od zbrojnych biskupa, a za ich plecami dostrzegła jego. Człowieka, który był kiedyś jej mentorem. Ufała mu, on zaś wydał ją władzom.
Czuła, jak przepełnia ją nienawiść. Bez zastanowienia wyciągnęła przed siebie rękę z instrumentem, który stworzyła.
– Stać! – krzyknęła z mocą.
Wiatr wpadający przez otwarte drzwi zawirował w pracowni, porywając kartki papieru. Błyskawica przecięła niebo, a ona poczuła, jak jeżą się jej włosy na karku. Powietrze zaiskrzyło od energii.
Żołnierze zatrzymali się raptownie, jakby natrafili na niewidzialną ścianę. Ich dłonie zacisnęły się na rękojeściach mieczy. Bladzi ze strachu, uświadomili sobie, że nie mogą się ruszać.
Wiedziała, że ich strach zmieniłby się w zgrozę, gdyby mieli pojęcie, jak ogromną mocą dysponowała dzięki urządzeniu. Ludzie twierdzili, że rozmawiała ze zmarłymi. Szeptali, że wskrzesza trupy i umie odgonić śmierć od umierającego. Nie wiedzieli jednak, że tak samo potrafiła zesłać śmierć na żywych.
Ze złowrogim uśmiechem zaczęła cicho wypowiadać tajemne słowa. Nie powinna tego robić, ale to było silniejsze od niej. Z przyjemnością obserwowała porażone strachem, pobladłe oblicza agresorów. Czuła, jak umyka z nich życie.
Przeniosła spojrzenie na mężczyznę, który z mentora stał się jej zaprzysięgłym wrogiem. Na jego twarzy nie dostrzegła strachu, jedynie chciwość i zazdrość. Pragnął jej mocy, marzył o tym, by przejąć urządzenie. Aby osiągnąć swój cel, był gotów oskarżyć ją o herezję i posłać na śmierć. Żądza władzy osmaliła jego duszę.
Wiedziała, że skończy tak samo, jeśli pójdzie tą drogą. Musiała z niej zejść i uwolnić świat od zła, w niej jednak mrok nadal uwodzicielsko szeptał: skorzystaj z mocy, a będziesz wolna. Zrób to, a twoje życzenia się spełnią.
Gdy krzykiem uciszała złowrogie podszepty i odwracała się w stronę kominka, zauważyła, jak jej dawny mentor rzuca się ku niej, chociaż już wie, że przegrał.
– Nie! – wrzasnął z rozpaczą, kiedy ciskała swój wynalazek prosto w ogień.ROZDZIAŁ PIERWSZY
_Londyn_
_Grudzień 1868 r._
Thisbe się spodziewała, że wykład w Covington Institute okaże się interesujący, nie sądziła jednak, że odmieni jej życie.
Kilka minut po rozpoczęciu wykładu poczuła dziwne mrowienie na karku i odwróciła głowę. W drzwiach zatłoczonej sali stał młody mężczyzna i wpatrywał się w nią z uwagą. Widząc, że go dostrzegła, natychmiast odwrócił wzrok, a ona ponownie przeniosła spojrzenie na prowadzącego. Już od tygodnia cieszyła się na wykład, teraz jednak trudno jej było skupić uwagę na jego treści. Myślała wyłącznie o nieznajomym przy wejściu.
Jako kobieta pracująca w świecie mężczyzn przywykła do natrętnych spojrzeń. Jedni pożerali ją pożądliwym wzrokiem, inni mrugali ze zdumieniem, a jeszcze inni marszczyli brwi, zbulwersowani jej bezczelnością. Zwykle wszystkich ignorowała, ale ten człowiek… Intrygował ją, choć nie była pewna, dlaczego wydał się jej inny od całej reszty.
Jej serce mocniej zabiło. Na pewno nie znała tego mężczyzny, zobaczyła go po raz pierwszy w życiu Nie poczuła z nim bliskości podobnej do tej, która łączyła ją i jej brata bliźniaka Thea – powiedziałaby raczej, że chodzi o coś w rodzaju przypływu emocji towarzyszących nowemu eksperymentowi.
Już miała odwrócić się ponownie, kiedy nieoczekiwanie usiadł obok niej. Nawet na nią nie spojrzał, skupiony na notatkach, ale osobliwy ucisk w jej piersi wyraźnie się nasilił. Zerknęła z ukosa na nieznajomego, starając się zrozumieć, dlaczego tak na nią działał.
Zobaczyła jedynie jego profil, w dodatku niezbyt dobrze, ale to, co dostrzegła, przypadło jej do gustu. Mężczyzna był młody, zapewne niewiele starszy od niej. Jego gęste ciemnobrązowe włosy wydały się jej nieco za długie i nierówno ostrzyżone, zupełnie jakby sam je skracał. Jakiego koloru miał oczy? Żałowała, że nie może tego sprawdzić. Był wysoki i szczupły, a jego długie nogi zajmowały całą przestrzeń między rzędami.
Przeniosła wzrok na prowadzącego, żeby młodzieniec nie zauważył jej zainteresowania. Najwyraźniej przegapiła spory fragment wykładu, gdyż obecnie prowadzący mówił o liczbach atomowych. Ponownie zajęła się notowaniem, co szło jej zdecydowanie wolniej niż sąsiadowi. Inna sprawa, że bazgrał jak kura pazurem. Zastanawiała się, czy w ogóle potrafił odczytać swoje notatki.
Nie odwrócił się ku niej ani się do niej nie odezwał, lecz dostrzegła kątem oka, że co jakiś czas posyłał jej ukradkowe spojrzenia. Niewykluczone, że był nieśmiały, jednak ze względu na charakter swojej rodziny Thisbe niewiele wiedziała o tej przypadłości. A może zwyczajnie zbulwersowała go obecność kobiety na spotkaniu Towarzystwa Naukowego.
Thisbe odwróciła lekko głowę, kiedy zatem ponownie na nią zerknął, napotkał jej uważne spojrzenie. Nim zdążył pośpiesznie opuścić wzrok na notatki, otworzył szerzej oczy, a na jego policzkach wykwitł rumieniec. Tak, teraz zyskała pewność: istotnie był nieśmiały. A oczy miał ciepłe i brązowe, w odcieniu czekolady. Śliczny kolor.
Chłonęła bijące od nieznajomego ciepło i czuła zapach jego wody kolońskiej. Coś ją rozkosznie ścisnęło w brzuchu.
Nagle rozległy się oklaski, a Thisbe zrozumiała, że wykład dobiegł końca. Z pewnym opóźnieniem zaczęła bić brawo i wstała, tak jak wszyscy zebrani. Jej sąsiad również zerwał się z krzesła, przy okazji upuszczając przybory do pisania. Natychmiast podniósł notatnik, lecz ołówek przetoczył się pod stopy Thisbe i zatrzymał tuż przy rąbku jej sukni. Młodzieniec przestąpił z nogi na nogę, wsunął notatnik do kieszeni i ponownie spojrzał tęsknym wzrokiem na ołówek.
Wsuwając notes i ołówek do torebki, Thisbe pomyślała, że nieznajomy teraz na pewno się do niej odezwie. Brawa ucichły i wszyscy słuchacze ruszyli do wyjścia.
A zatem musiała przejąć inicjatywę.
– Proszę pana! – krzyknęła i podniosła ołówek. – Proszę pana!
Pobiegła za odchodzącym młodzieńcem i dotknęła jego ramienia.
Odwrócił się tak raptownie, że niemal na niego wpadła.
– Och. Proszę pani. Panno… Ja… – wydukał.
– To chyba należy do pana. – Thisbe podała mu zgubę.
Twarz również miał całkiem niebrzydką.
– Och! – Znowu się zarumienił. – Hm, dziękuję.
Wziął od niej ołówek, a gdy musnął palcami jej dłoń, Thisbe poczuła przyjemny dreszcz. Młodzieniec wrzucił ołówek do kieszeni, lecz nie ruszył się z miejsca.
– Hm… Nie najgorszy wykład, prawda? – zapytał.
Ucieszyła się, że najwyraźniej chciał z nią porozmawiać.
– Owszem – przytaknęła. – Tutaj często odbywają się ciekawe wykłady. W ubiegłym miesiącu pani Durant zajmująco mówiła o botanice. Rzecz jasna nie wszystkie dyskusje mają charakter naukowy.
– Pani Durant? – zdziwił się
– Jak najbardziej – przytaknęła. – Od pewnego czasu kolekcjonuje i rysuje polne kwiaty. Wydała już kilka książek.
– Hm, rozumiem. Żałuję, ale… botanika nie jest mi specjalnie bliska. Nigdy nie słyszałem o pani Durant.
– Cóż, nie jest powszechnie znana – przyznała Thisbe. – Inni naukowcy z reguły ignorują jej prace, bo jest kobietą. Na szczęście Covington Institute to całkiem postępowe miejsce. Dlatego tak często tu przychodzę.
Nie dodała, że Covington to panieńskie nazwisko jej matki, która założyła instytut, aby wspierać edukację kobiet. Thisbe przekonała się już wcześniej, że lepiej jest nie poruszać tematu rodziny. Była córką księcia, a na wieść o tym ludzie od razu zaczynali traktować ją inaczej, zwłaszcza że jej tata zasłynął jako ekscentryk.
– Miło mi to słyszeć. – Uśmiechnął się, a jej serce mocniej zabiło.
– Zauważyłam, że pan się spóźnił.
– To niedopowiedzenie. – Nie przestawał się uśmiechać. – Nie mogłem wcześniej wyjść z pracy. Przepraszam. Mam nadzieję, że pani nie przeszkadzałem.
Wydawał się bardziej odprężony i równie nieskory do wyjścia jak Thisbe, choć sala stopniowo pustoszała.
– Skąd, w niczym mi pan nie przeszkodził. – Skłamała, rzecz jasna, ale nie mogła mu powiedzieć, że zaprzątał całą jej uwagę. – Może chce pan pożyczyć ode mnie notatki, które sporządziłam, zanim pan przyszedł?
– Jest pani pewna? – zapytał, ale wyciągnął rękę. – Nie będą pani potrzebne?
– Odda pan, kiedy pan skończy – odparła. – Wybiera się pan na następny wykład?
– Tak – potwierdził bez wahania i zacisnął dłoń na notatniku.
Tym razem Thisbe nie miała wątpliwości, że celowo musnął palcami jej rękę.
– Nie jestem pewna, jaki będzie temat.
– Mniejsza z tym – oznajmił i dodał pośpiesznie: - To znaczy, chodzi mi o to, że każdy wykład tutaj jest ciekawy.
– No to wobec tego wtedy zwróci mi pan notatki.
Pomyślała, że miesiąc to okropnie długo, ale natychmiast się rozpogodziła, gdyż przyszło jej do głowy inne rozwiązanie.
– A czy… nie zamierza się pan zjawić na świątecznych wykładach w Royal Institution? Ja się tam wybieram. Pan Odling ma mówić o chemii węglowej.
– Tak. Pierwszy wykład zaplanowano na drugi dzień świąt, prawda?
– Zgadza się – przytaknęła. – Odbędzie się cała seria spotkań.
– Wybornie. – Zmarszczył brwi. – Zachodzę w głowę, jak można przez kilka dni mówić o właściwościach węgla.
– Ha! Widzę, że chemia nie leży w kręgu pańskich zainteresowań.
– Nieszczególnie. Ale jak rozumiem, pani wydaje się zajmująca.
– To moja specjalność – odparła. – Zgłębiam chemię od siedemnastego roku życia. Właściwie zaczęłam wcześniej, ale to właśnie wtedy skupiłam się praktycznie wyłącznie na niej.
– Naprawdę? A gdzie pani… – Pośpiesznie ukrył zdumienie w głosie. – A zatem studiuje pani chemię?
Thisbe zaśmiała się cicho.
– Moja rodzina przykłada dużą wagę do edukacji nas wszystkich, zarówno chłopców, jak i dziewcząt – wyjaśniła. – Uczyłam się razem z braćmi, potem zaś uczęszczałam do Bedford College. Aż do tego roku nie pozwalano kobietom studiować do egzaminów na Uniwersytecie Londyńskim.
– Szkoła otwarta dla kobiet, rozumiem – powiedział z aprobatą. – Zawsze uważałem, że Oksford i Cambridge powinny przyjmować studentki. Inna sprawa, że ja również nie miałbym tam czego szukać. Synowie robotników nie wszędzie są mile widziani.
Pogratulowała sobie w duchu, że zataiła swoje arystokratyczne pochodzenie.
– To siedliska snobów – zauważyła.
– Studiowałem na Uniwersytecie Londyńskim, co prawda tylko przez dwa lata, ale zawsze. Bardzo trudno tam o ściśle naukowe zajęcia.
– To prawda. – Thisbe zarzucała angielskim uniwersytetom zarówno uprzedzenia wobec kobiet, jak i niedostatek nauk ścisłych. – Anglia została w tyle za innymi państwami, które już doceniły wartość badań naukowych.
– Racja – przytaknął. – Nadal uważa się je za hobby dla dżentelmenów, a uczelnie przykładają zbyt dużą wagę do filozofii i starożytnych języków.
– Zgadza się. – Wielokrotnie kłóciła się o to z ojcem. – Właśnie dlatego wyjechałam do Niemiec na studia pod kierunkiem Erlenmeyera.
– Emila Erlenmeyera?! – wykrzyknął ze zdumieniem – Poważnie?
– Jak najpoważniej. Słyszał pan o nim?
– Naturalnie. Szczerze podziwiam jego teorię na temat naftalenu.
Wdali się w kilkuminutową ożywioną rozmowę o naftalenie i pierścieniach benzenowych. Dopiero kiedy na progu pojawił się pan Andrews i wymownie zakaszlał, Thisbe uświadomiła sobie, że wszyscy już wyszli.
– Och, wygląda na to, że pan Andrews chciałby już zamknąć salę wykładową – powiedziała.
– Tak? Nie zauważyłem, że…
– Ja też nie.
Oboje ruszyli do wyjścia.
– Miłego dnia, proszę pani. – Andrews ukłonił się uprzejmie.
Odetchnęła z ulgą, że nie zwrócił się do niej „jaśnie panienko”, jak to miał do niedawna w zwyczaju. Poprosiła go, żeby tego nie robił, ale zwykle mu się wymykało.
Przystanęli w holu. Mogli pogawędzić jeszcze kilka minut, bo Andrews poszedł sprzątnąć salę wykładową.
– Proszę mi wybaczyć, że przez cały czas mówiliśmy o mnie – odezwała się Thisbe, aby podtrzymać rozmowę. – Nawet nie spytałam o pana specjalizację.
– A, tak. – Zrobił niepewną minę. – Pracuję przy projekcie z profesorem Gordonem.
– Archibaldem Gordonem? – Thisbe wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. – Tym, który wierzy w duchy?
Młody człowiek westchnął ciężko.
– Wszyscy tak o nim mówią, a przecież to godny szacunku naukowiec – zauważył.
– To był godny szacunku naukowiec, dopóki nie zaczął się parać oszustwami, takimi jak fotografowanie zjaw. – Thisbe nagle się zarumieniła. – Przepraszam, zachowałam się nieuprzejmie. Nie zamierzałam urazić pańskich przekonań. Jeśli jest pan spirytualistą…
– Bez obaw – odparł. – Nie czuję się urażony i nie jestem spirytualistą. Nie wierzę w przesądy i legendy. Sporo ich pokutuje w Dorset, skąd pochodzę, a moja ciotka dużo opowiadała mi o duchach, magii i tego rodzaju sprawach, ale według mnie to bzdury. Nie można jednak ignorować faktu, że ludzie widują obrazy spektralne. Mam na myśli osoby, które budzą się i przekonują, że przy ich łóżku stoi ukochana osoba.
– Ale nie na jawie – oznajmiła – Każdemu od czasu do czasu przytrafiają się dziwaczne sny.
– Nie powinno się z założenia odrzucać takich zjawisk, gdyż oznacza to ignorowanie dowodów. Osobiście powątpiewam, by dało się robić zdjęcia duchom, ale warto wziąć pod uwagę wszystkie dostępne materiały. Pan Gordon widział zdjęcia i towarzyszył fotografowi. Nie zauważył żadnych śladów oszustwa, więc wierzy w ich autentyczność. Musi pani przyznać, że jeszcze nikt nie wyjaśnił, w jaki sposób spirytualni fotografowie utrwalają wizerunki duchów na płytkach światłoczułych.
– Może i nie, ale przecież pewna kobieta z Bostonu wyjawiła, że duch uwieczniony na pewnym zdjęciu to tak naprawdę ona z fotografii, którą zrobiła sobie w tym samym atelier – zauważyła Thisbe. – Powiedziałabym, że to koronny dowód mistyfikacji.
Z powagą pokiwał głową.
– Właśnie dlatego trudno mi uwierzyć w zdjęcia duchów. Jeśli jednak uznamy słowa tej damy za dowód, to jak mamy odrzucić twierdzenia ludzi, którzy przysięgają, że na zdjęciach widnieją ich bliscy? Jaka matka nie rozpoznałaby własnego dziecka?
– Pogrążeni w żałobie członkowie rodzin bardzo pragną ujrzeć zmarłych krewnych, więc dopasowują ich rysy twarzy do rysów innych. Zjawy na zdjęciach są blade i niewyraźne, prawda? Dzieci w ubrankach do chrztu wyglądają szalenie podobnie, a jeśli ich buzie wydają się nieco rozmazane, krewni z łatwością dostrzegą w nich malca, którego pragną ujrzeć.
– A gdyby pani coś takiego zobaczyła? Gdyby na własne oczy ujrzała pani dowód?
– Pozostałabym sceptyczna - oświadczyła.
– Nie wątpię – odparł ze śmiechem.
– Jednak jeśli zdołałby pan przedstawić jednoznaczne i niepodważalne dowody, musiałabym uwierzyć w prawdziwość pańskich twierdzeń – dodała.
– Właśnie nad tym pracujemy. – Jego twarz promieniała entuzjazmem. – Prowadzimy eksperymenty. Moim celem jest przedstawienie dowodów potwierdzających lub obalających tezy o istnieniu duchów. W gruncie rzeczy jest mi wszystko jedno, czy istnieją – liczy się sam proces dochodzenia do prawdy. Na świecie jest tyle rzeczy, o których nie mamy pojęcia, których nie potrafimy dostrzec. Wiele z tego, co jeszcze pół wieku temu, ba, nawet przed dwudziestu laty, wydawało się niemożliwe, teraz jest codziennością. Weźmy taki telegraf. Kto by przypuszczał, że w jednej chwili da się przesłać informacje do miejsc oddalonych o wiele kilometrów? Albo fotografia czy elektryczność. Reguły rządzące tym wszystkim zawsze były na wyciągnięcie ręki, ale ich nie dostrzegaliśmy.
Thisbe pomyślała, że tropienie duchów trudno nazwać nauką, jednak podobał się jej entuzjazm rozmówcy.
– A jak pan chciałby udowodnić swoje teorie? – zapytała.
– Musimy znaleźć odpowiednie narzędzia – odparł. – Proszę pomyśleć o wszystkich gwiazdach, których nie widzieliśmy do czasu wynalezienia teleskopu. O wszystkich maleńkich rzeczach, które pozostawały niewidzialne, bo jeszcze nie mieliśmy mikroskopów. A jeśli duchy ludzi są przy nas, lecz nie potrafimy ich zobaczyć?
– Chce pan wynaleźć urządzenie do oglądania duchów?
– Taką mam nadzieję. Fotografia spirytualna opiera się na założeniu, że aparat wychwytuje obrazy, których nie widać, gdyż zbyt szybko przemijają albo są niedostatecznie wyraźne. Jeśli o mnie chodzi, badam właściwości światła. Nie widzimy jego barw, póki nie użyjemy pryzmatu, a przecież William Herschel odkrył, że istnieje jeszcze światło podczerwone, niedostrzegalne nawet przy użyciu pryzmatu.
– Tak, czytałam o tym. – Thisbe skinęła głową. – Użył pryzmatu do wyodrębnienia barw, a potem wsuwał termometr do każdej z nich, żeby sprawdzić, w jakim tempie się nagrzewają. Odkrył przy tym, że termometr poza spektrum rozgrzewa się najbardziej. Wyciągnął z tego wniosek, że musi istnieć jeszcze jedna część spektrum, której nie widzimy.
– Otóż to. A potem Ritter odkrył kolejne pasmo po stronie niebieskiej - ultrafiolet.
– Jak rozumiem, pańskim zdaniem duch to coś, co istnieje w innym paśmie światła?
– Coś, co można ujrzeć w innym paśmie światła – sprecyzował. – Czy da się stworzyć instrument, który pozwoli nam dostrzec niewidzialne pasma w taki sposób, w jaki pryzmat umożliwia nam oglądanie oddzielnych barw? – Wzruszył ramionami. – Między innymi nad tym pracujemy.
– My? To znaczy pan i pan Gordon?
– Oraz kilka innych osób. Profesor Gordon ma mecenasa, niezwykle zainteresowanego jego badaniami, więc dysponujemy dobrze wyposażonym laboratorium i materiałami. Mogłaby tam pani kiedyś wpaść, jeśli jest pani zainteresowana.
– Byłoby mi… – zaczęła, ale urwała, gdy zjawił się Andrews z jej peleryną.
– Pozwoliłem sobie przynieść pani odzienie, jaś… - urwał i dodał pośpiesznie: – Panno Moreland. Chyba nie ma pani nic przeciwko temu?
– Skąd. Ogromnie dziękuję.
Nie pozostało im nic innego, jak tylko wyjść. Włożyła pelerynę, wsunęła dłonie w rękawiczki i podniosła wzrok na swojego towarzysza.
– Wygląda na to…
– Chyba na nas pora. – Przestąpił z nogi na nogę. – Szalenie miło się z panią rozmawiało. Dziękuję za pożyczenie notatek. – Poklepał się po kieszeni. – Obiecuję, że je zwrócę. Może na świątecznym wykładzie?
– Tak byłoby najlepiej. – Thisbe wyciągnęła do niego rękę. – Przepraszam, powinnam była się przedstawić. Thisbe Moreland.
Uścisnął jej dłoń.
– Panno Moreland, bardzo mi miło. Nazywam się Desmond Harrison.
– Mnie również jest miło, panie Harrison.
Z uśmiechem odwróciła się do drzwi, a Desmond podszedł do nich szybkim krokiem i je otworzył.
– Proszę pozwolić, bym odprowadził panią do domu – powiedział, gdy znaleźli się u stóp schodów.
Thisbe zerknęła na ulicę, gdzie nieco dalej czekał na nią powóz Morelandów. Na jej widok stangret natychmiast chciał popędzić konie i podjechać, ale odwróciła się do niego plecami.
– To bardzo miło z pańskiej strony – odparła. – Dziękuję, panie Harrison.
Usłyszała, że powóz głośno zaterkotał na bruku. Ruszyła wraz z Desmondem w przeciwnym kierunku i energicznie zamachała ręką za plecami, żeby odpędzić stangreta. Liczyła na to, że zrozumie jej intencje. Koniec końców służba przywykła do dziwactw Morelandów.
Stangret najwyraźniej pojął, w czym rzecz, bo konie na moment przystanęły, a następnie powoli ruszyły. Thisbe modliła się w duchu, żeby jej nowy znajomy nie zechciał się przyjrzeć wlokącemu się za nimi powozowi.
– Ależ proszę pana! – wykrzyknęła nagle, spoglądając na Desmonda. – Gdzie pański płaszcz? Gdzie rękawiczki? Kapelusz? Zostawił pan wszystko w instytucie?
– Nie. Obawiam się, że w domu – wyznał ze skruchą. – Było już późno, więc wybiegłem, tak jak stałem. A rękawiczki zapodziały się w zeszłym tygodniu, sam nie wiem, gdzie.
– To zupełnie jak Theo. – Uśmiechnęła się. – Nieustannie gubi rękawiczki.
– Theo? – Spojrzał na nią podejrzliwie.
– Tak, mój brat. Brat bliźniak.
– Och, ma pani bliźniaka. – Desmond wyraźnie się odprężył. – Bliźnięta to fascynująca sprawa, choć lepiej, kiedy są identyczne. – Zerknął na nią. – Oj, przepraszam, nie chciałem powiedzieć, że to lepiej… Po prostu jeśli chodzi o naukę… To znaczy… – Zająknął się i ponownie zarumienił.
Thisbe nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.
– W porządku, rozumiem, o co panu chodzi – odparła. – Mam dwóch młodszych braci, którzy są identycznymi bliźniakami, i z pewnością można ich uznać za… interesujących chłopców.
– Ma pani liczne rodzeństwo – zauważył z odrobiną zazdrości w głosie.
– Łącznie czterech braci i dwie siostry. A pan?
– Miałem siostrę, Sally. Zmarła kilka lat temu.
– Przykro mi.
– Co zrobić – westchnął. – Była ode mnie starsza i pomagała mojej ciotce, która się mną zajmowała. Mama zmarła tuż po moich narodzinach.
– To okropne. – Thisbe położyła dłoń na jego ramieniu. – Bardzo mi przykro. A pański ojciec?
– Jego też już nie ma – odparł Desmond po chwili wahania.
– Co ze świętami? Ma pan tu rodzinę? – dopytywała się – Mógłby pan przyjść do nas.
Naturalnie musiałaby ujawnić swoją sytuację rodzinną, ale serce jej pękało na myśl o tym, że nowy znajomy zostanie sam na Boże Narodzenie.
– Jest pani niezwykle uprzejma. – Uśmiechnął się z wdzięcznością. – Ale proszę się nie przejmować, spędzę święta z panem Gordonem.
– To dobrze. – Thisbe zauważyła, że nadal trzyma dłoń na jego ramieniu. Niechętnie cofnęła rękę. – Proszę wybaczyć, ale dygocze pan z zimna. Naprawdę nie ma potrzeby, żeby mnie pan odprowadzał, wielokrotnie wracałam sama.
– Nic mi nie będzie. Często zapominam o płaszczu albo czapce…
Nie mogła dopuścić do tego, żeby zobaczył jej dom. Naturalnie zdawała sobie sprawę, że kiedyś będzie musiała mu powiedzieć o swojej rodzinie, ale postanowiła się nie śpieszyć. Jedno spojrzenie na Broughton House spłoszyłoby każdego.
– To szmat drogi… – zaczęła i nagle ją olśniło. – Jeżdżę omnibusem. – Wskazała palcem gromadkę oczekujących. – Wystarczy, że odprowadzi mnie pan na przystanek.
Zgodził się, ale nalegał, że pozostanie z nią aż do przyjazdu omnibusu. Poszedł sobie dopiero wtedy, gdy wsiadła wraz z innymi pasażerami.
Thisbe obserwowała przez okno, jak Desmond odbiega truchcikiem i znika za rogiem. Co prawda następny przystanek znajdował się okropnie daleko, ale zauważyła, że jej powóz podąża tropem omnibusu. Zachichotała, wyobraziwszy sobie miny służących, kiedy stangret opowie im dzisiaj o jej kolejnym szaleństwie.
Nic jej to nie obchodziło. Tego wieczoru poznała mężczyznę, przy którym wszystko inne zeszło na drugi plan.ROZDZIAŁ DRUGI
Desmond biegł przez niemal całą drogę do domu. Porządnie zmarzł, jednak kipiał energią. Thisbe… Cóż za rozkoszne imię, wyjątkowe i śliczne, tak jak ona. Zwrócił na nią uwagę tuż po wejściu do sali, gdyż była tam jedyną kobietą, i zaintrygowała go na tyle, że wybrał miejsce obok niej.
Gdy popatrzył na nią z bliska, serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Była naprawdę piękna. Miała jasnozielone oczy, a spod czepka wystawały kosmyki kruczoczarnych włosów. Szczupła jak trzcina, prawie dorównywała mu wzrostem. Poruszała się z gracją i lekkością, a jej twarz… Brakowało mu słów na opisanie tego oblicza o symetrycznych rysach, z mocno zarysowaną brodą. Od razu zapragnął ucałować jej pełne i kształtne usta.
Tak bardzo różniła się od znanych Desmondowi kobiet, że odebrało mu mowę. Jej czepek zdobiła jedynie skromna wstążka, na sukni nie dostrzegł ani jednej błyskotki, buty zaś wyglądały bardziej na solidne niż na modne. Mówiła wprost, bez ogródek, chodziła zdecydowanym krokiem i spoglądała prosto w oczy rozmówcy. Czuł się zbyt zakłopotany, żeby pierwszy się do niej odezwać.
Inny mężczyzna, ktoś taki jak jego przyjaciel Carson Dunbridge, na pewno wykorzystałby okazję i zażartował na temat upuszczonego ołówka. Desmond nie raz widział, jak Carson rozmawia z kobietami. Wydawał się wtedy odprężony i pewny siebie, one z kolei wyglądały na oczarowane jego uśmiechem. Inna sprawa, że jako syn dżentelmena od dzieciństwa wprawiał się w stosownym zachowaniu i miał wrodzoną łatwość nawiązywania kontaktów towarzyskich z damami.
Desmond ani przez chwilę nie wątpił, że Thisbe to dama, choć jej strój i czepek wskazywały na raczej skromne pochodzenie. Towarzyszyła jej aura swoistego dostojeństwa, czego nie dało się powiedzieć o Desmondzie. Zasadniczo nie skłamał na temat ojca, lecz nie wyraził się dostatecznie jasno. Jego tata pracował jako robotnik, a gdy nie mógł znaleźć uczciwego zajęcia, kradł, i z tej przyczyny skończył w kolonii karnej w Australii.
Desmond był przede wszystkim samoukiem, choć uzyskał znaczne wsparcie ze strony wiejskiego pastora, który dostrzegł jego inteligencję i głód wiedzy. Brak zajęć z nauk ścisłych i wysokie czesne sprawiły, że Desmond przerwał studia na Uniwersytecie Londyńskim. W przeciwieństwie do Carsona, i innych osób z laboratorium Gordona, nie miał stypendium ufundowanego przez rodziców i musiał pracować, żeby zarobić na utrzymanie.
Przez myśl by mu nie przeszło, że taka kobieta jak Thisbe zechce z nim porozmawiać. Tak się jednak stało, dzięki czemu odkrył, jak bardzo jest fascynująca. Kiedy wszczęła pogawędkę, dalej poszło jak z płatka. Desmond zawsze z trudem nawiązywał kontakt z kobietami, gdyż uważały jego zainteresowania za wyjątkowo nudne. Szczerze mówiąc, wielu mężczyzn podzielało tę opinię.
Z Thisbe było jednak zupełnie inaczej. Nawet gdy mieli odmienne opinie, zachowywała się miło i przyjacielsko, zachęcając go do dyskusji. Na dodatek wcale nie uznała go za dziwaka tylko dlatego, że zapomniał odpowiednio się ubrać i zgubił rękawiczki.
Ponieważ zostawił płaszcz w pracy, udał się prosto do laboratorium. Znajdowało się w piwnicy, do której wchodziło się po schodach bezpośrednio z chodnika.
W słabo oświetlonym wnętrzu panowała wilgoć, lecz było dobrze wyposażone i przestronne, choć nieco zbyt wąskie.
W środku zastał profesora Gordona oraz kilku studentów. Zbici w gromadkę między stołami prowadzili ożywioną dyskusję.
– Desmondzie – odezwał się profesor na jego widok. – Późno dzisiaj przychodzisz.
– Tak, byłem na wykładzie. – Desmond postanowił na razie nie wspominać o pannie Moreland. – Czy coś się stało?
– Owszem, drogi chłopcze, dlatego jesteśmy tacy rozemocjonowani. – Gordon uśmiechnął się promiennie i skinął ręką na Desmonda. – Podejdź no tu, a sam się przekonasz, w czym rzecz. Otrzymałem od pana Wallace’a list ze wspaniałymi nowinami.
– Czyżby nowy zastrzyk finansowy? – spytał Desmond, zbliżając się do kolegów.
– Coś o wiele lepszego. – Oczy Gordona błysnęły.
Desmond ucieszył się na widok mentora w tak dobrym humorze, gdyż ostatnio zdarzało się to coraz rzadziej. Przed laty, kiedy Desmond po raz pierwszy przyjechał do Londynu, Gordon był jednym z czołowych naukowców w stolicy, a całe środowisko uniwersyteckie liczyło się z jego opinią. W dodatku przyjaźnił się z pastorem, opiekunem Desmonda, i właśnie dlatego wziął młodzieńca pod swoje skrzydła. Kiedy jednak Gordon zaangażował się w poszukiwania dowodów na istnienie duchów, inni naukowcy uczynili z niego obiekt drwin i szyderstw.
– Jakie to nowiny? – Desmond powiódł wzrokiem po twarzach kolegów.
– Pan Wallace zlokalizował Oko. Oko Annie Blue – obwieścił Gordon triumfalnie.
– Co takiego? – Desmond uniósł brwi. – Poważnie?
– Tak!
– Widzisz, mówiłem ci, że Anne Ballew naprawdę istniała – oświadczył Carson.
Z uśmiechem satysfakcji odchylił się i oparł łokciami o blat wysokiego stołu laboratoryjnego.
– Wiem, że istniała. Nie wątpię też, że spalono ją na stosie jako heretyczkę. – Swego czasu Desmond dogłębnie przestudiował historię tej nieszczęsnej kobiety, choć wówczas starał się jedynie podważyć prawdziwość dziwacznych opowieści swojej ciotki. – Jestem nawet skłonny dać wiarę, że stworzyła instrument o nazwie Oko. Nigdy jednak nie natknąłem się na żadne dowody, że Oko działało. Nie wiemy nawet, czy przetrwało swoją konstruktorkę. Oko przepadło. Krążyły pogłoski, że spłonęło.
– Mówiono też, że udało się je uratować z ognia – zauważył Carson.
– A teraz mamy w ręku dowód! – Gordon pomachał listem. – Pan Wallace nie wątpi, że znalazł Oko.
Desmond powstrzymał się od komentarza. W żadnym razie nie zamierzał podważać słów mentora, ale wyglądało na to, że Gordon za bardzo wierzył w swojego mecenasa. Pan Wallace nie był naukowcem, a jedynie bogaczem zainteresowanym znalezieniem dowodów na istnienie duchów. Jak słusznie uważała Thisbe, bardzo łatwo jest w coś wierzyć, jeśli się tego bardzo pragnie.
– Niezbity dowód. Posłuchajcie – dodał Gordon i pochylił się nad kartką. – „Na własne oczy widziałem list od niejakiego Henry’ego Caulfielda, napisany w roku 1692. Pan Caulfield opisuje w liście swoją wizytę w domu pana Arbuthnota Graya, który zaprezentował mu „diabelski instrument Annie Blue”.
– Jak rozumiem, pan Wallace zamierza ustalić, jakie były dalsze losy Oka?
– Skądże. – Gordon niemal dygotał z emocji. – Pan Wallace już wie, gdzie się ono znajduje. Nie wątpi, że Oko nadal należy do rodziny Grayów i przechodzi z pokolenia na pokolenie. Zachował się testament sporządzony przez wnuczkę Arbuthnota. Zapisała córce „kolekcję antyków, ciekawostek i mistycznych kuriozów odziedziczonych po matce”. To niewątpliwie skarby rodowe, przechowywane gdzieś w kufrze. Arystokraci tak robią. Pan Wallace jest pewny, że spadek znajduje się obecnie w posiadaniu księżnej wdowy Broughton, dziedziczki majątku.
Pomimo wątpliwości Desmond poczuł, jak udziela mu się entuzjazm mentora.
– Czy pan Wallace zamierza kupić Oko? – spytał.
Gordon natychmiast spochmurniał.
– Próbował – westchnął. – Podobno napisał trzy listy, lecz nie dostał odpowiedzi. Miał nadzieję nabyć Oko jeszcze przed skontaktowaniem się ze mną, ale utknął w ślepym zaułku i postanowił mnie o tym zawiadomić. Może liczy na to, że mu podpowiem, co należy robić, lecz doprawdy nie wiem, jak miałbym przekonać księżną, skoro on nie zdołał.
– Trzeba uciec się do kradzieży – oznajmił Carson beztrosko.
– Nie bądź głupi. – Desmond przewrócił oczami.
– Mówię poważnie – odparł Carson. – Jak rozumiem, pan Wallace jest w kropce, bo wyczerpał już wszystkie inne środki.
– Owszem. Jego zdaniem księżna jest dziwaczką i trudno z nią znaleźć wspólny język. Jak rozumiem, to namiętna kolekcjonerka, która nigdy niczego się nie pozbywa.
– A zatem nawet nie zauważy zniknięcia Oka – podsumował Carson. – Proste jak drut.
– Przecież to niezgodne z prawem – oburzył się Desmond.
– Cóż, jeśli się nad tym zastanowić, księżna wcale nie jest właścicielką Oka – odezwał się Benjamin Cooper za plecami Gordona. – W rzeczywistości należało do Anne Ballew, ale ktoś je ukradł, kiedy zabierano ją do więzienia.
– Co prawda, to prawda. – Gordon pokiwał głową.
– Anne Ballew parała się alchemią, śmiem zatem twierdzić, że w tamtych czasach była kimś w rodzaju naukowca. Podobnie jak my zaangażowała się w prace badawcze i zgłębiała wiedzę – przyłączył się Albert Morrow. – Nie sądzicie, że chciałaby nam przekazać Oko do studiów i analiz? Na pewno nie życzyłaby sobie, aby leżało i kurzyło się na strychu starej księżnej.
– Niewątpliwie – przytaknął Gordon z zapałem. Od lat miał obsesję na punkcie Anne Ballew. – Właściwie odzyskalibyśmy coś, co utraciła nauka.
– Cokolwiek mówić, dla reszty świata byłaby to pospolita kradzież – oświadczył Desmond.
– Daj spokój, Dez. – Carson popatrzył na niego i zmrużył oczy. – Nie psuj zabawy. Dobrze byłoby choć raz odebrać coś klasie panującej. Na ogół to arystokracja zabiera nam owoce pracy.
– Chyba zapomniałeś, że sam należysz do klasy panującej – odparł Desmond zgryźliwie.
– Niezupełnie. – Carson machnął ręką. – Moja rodzina nie ma ani nazwiska, ani fortuny. Nie jestem nikim ważnym. Ot, zwykły kawaler, którego można zaprosić na przyjęcie, żeby gości było do pary.
– Chyba nie mówicie poważnie z tą kradzieżą? – Desmond rozejrzał się niespokojnie.
– Nie, kradzież nie wchodzi w grę – mruknął profesor. – Nie możemy zabrać Oka księżnej, nawet jeśli nie powinno do niej należeć. Po prostu… mamy je pod nosem i nic z tego nie wynika.
– Może powinien pan napisać do tej księżnej? – zasugerował Desmond. – Pan Wallace to dla niej zapewne jeszcze jeden z wielu zamożnych dżentelmenów, pan zaś jest człowiekiem nauki, który usiłuje zgłębić tajemnice Oka. Dla pana ważne jest odkrycie istoty wynalazku, a nie kolekcjonerstwo. Moim zdaniem księżna nie sprzeda niczego ze swoich zbiorów, ale chętnie wypożyczy Oko naukowcowi.
– Hm. – Gordon pokiwał głową. – Kto wie, kto wie… Księżna może liczyć na to, że zyska popularność w związku z Okiem.
– Przecież właśnie z tego powodu większość arystokratów finansuje badania naukowe – zauważył Carson.
– Owszem, a ja potrafię im schlebiać. Robiłem to już wielokrotnie.
Po tych słowach Gordon podszedł do biurka, a pozostali wrócili do swoich stanowisk pracy.
Desmond zajął stałe miejsce obok Carsona i wyciągnął oba notatniki, swój i Thisbe. Otworzył jej notes na ostatnim wykładzie i zauważył, że miała schludny i staranny charakter pisma. Kusiło go, żeby sprawdzić, o czym jeszcze pisała, ale był pewien, że nie pożyczyłaby mu żadnych notatek, których jej zdaniem nie powinien czytać.
– Zgubiłeś płaszcz? – Carson lubił naśmiewać się z roztargnienia Desmonda.
– Nie. Zapomniałem go wziąć, bo śpieszyłem się na wykład.
Carson zachichotał i pokręcił głową.
– Podziwiam twoją determinację – wyznał. – Jeśli o mnie chodzi, prawie zawsze stawiam komfort na pierwszym miejscu. Warto było?
– Ale co? – Desmond zerknął na niego podejrzliwie. – A, iść na wykład? Tak, był szalenie interesujący. Wybieram się na następny.
Carson skupił się na swoim eksperymencie, Desmond zaś zabrał się do przepisywania notatek. Po chwili jednak przestąpił z nogi na nogę, jakby coś nie dawało mu spokoju.
– Nie mówiłeś poważnie, co? – spytał Carsona. – O tym, żeby ukraść Oko?
– Tak pół na pół. – Carson uśmiechnął się przebiegle. – Wątpię, żebym posunął się do kradzieży, ale Oko nie powinno znajdować się pod kluczem u jakieś wiekowej damy, która nigdy nie słyszała o Anne Ballew. A ty nadal jesteś sceptyczny, hm?
– Cała ta historia opiera się na domniemaniach pana Wallace’a. To on uważa, że ów „diabelski instrument” to Oko, i że znajduje się on w posiadaniu księżnej. Nikt nie widział tego przedmiotu, nikt z niego nie korzystał. Nie wiemy, jak wygląda i z czego jest zbudowane.
– To właśnie jest najciekawsze! Mamy szansę to wszystko zbadać. Umieram z ciekawości, a ty nie?
– Pewnie, że to ciekawe – zgodził się Desmond. – Chciałbym wiedzieć, czy Anne istotnie odkryła tajemnicę postrzegania duchów. Niestety nie zachowały się żadne rysunki ani opisy czy też wyjaśnienia, jedynie legendy o „wielkiej czarownicy Annie Blue”. Ciotka opowiedziała mi wszystko o jej magicznych zdolnościach. Wiem, że zdaniem ludzi była czarownicą, widywała zmarłych i z nimi rozmawiała. Jestem skłonny uwierzyć w świat duchowy, którego nie widzimy, nie wierzę jednak w magię. Nie ma dowodu na istnienie Oka. Ludowe fantasmagorie to marna podstawa rzetelnych badań naukowych.
– Faktycznie, ale gdyby cokolwiek z tego okazało się prawdą, o naszym zespole zrobiłoby się głośno.
Desmond pomyślał z irytacją, że cynizm Carsona bywa trudny do zniesienia.
– Twoim zdaniem… – zaczął donośnie, ale popatrzył na mentora i natychmiast ściszył głos. – Twoim zdaniem profesor Gordon robi to wszystko dla popularności?
– Nie tylko. Z pewnością pragnie ujrzeć duchy, ale też bardzo by się ucieszył, kłując niedowiarków w oczy swoim sukcesem.
– W istocie, wielu niesprawiedliwie go napiętnowało – powiedział Desmond. – Nasz profesor jest inteligentny, dociekliwy i zaangażowany w poznawanie prawdy naukowej.
– Chyba niepotrzebnie rozgłosił, czym się zajmuje. – Carson wzruszył ramionami. – Obwieścił, że zdoła dowieść istnienia duchów, a miał zaledwie kilka niezbyt przekonujących fotografii. Jesteś mu tak oddany, że nie dostrzegasz oczywistych problemów.
– Dużo mu zawdzięczam. Uwierzył na słowo wiejskiemu pastorowi, że zasługuję na szansę i sobie poradzę, a potem pomógł mi dostać się na studia. Uczył mnie, choć byłem biedny jak mysz kościelna, i polecił mnie do sklepu optycznego.
– Wiem. A ty mu się zrewanżowałeś, rezygnując ze studiów spektrometrycznych – zauważył Carson. – Zrobiłeś to, żeby pomóc profesorowi Gordonowi. Moim zdaniem astronomia byłaby sensowniejszym wyborem niż badania spirytualistyczne.
– To, czego się dowiaduję w tym laboratorium, znajduje zastosowanie w astronomii, chemii, a także w fizyce.
– Przyznaj od razu, że jesteś sceptykiem – powiedział Carson. – Nie dajesz wiary w opowiastki o świecie nadprzyrodzonym.
– Zupełnie jak ty – odparował Desmond.
– Moim zdaniem opowieści przekazywane z pokolenia na pokolenie zawierają ziarno prawdy – oświadczył Carson nieoczekiwanie.
– Opowieści o potworach i gremlinach?
– Nie, nie takie – żachnął się Carson. – Ale duchy, które kręcą się po świecie, choć ich czas się skończył? Czy wszystkie takie historie są wyssane z palca, czy mają jakieś uzasadnienie? Przecież ludzie widują tajemnicze kształty w ciemnościach albo zasłony poruszające się bez powodu…
Desmond przypomniał sobie, jak kiedyś tuż po przebudzeniu ujrzał obok łóżka swoją zmarłą siostrę Sally.
– Wiem, że każdemu zdarza się zobaczyć coś dziwnego, ale same opowieści to za mało, abym uwierzył w zjawiska paranormalne. Na to potrzeba dowodów. – Zamyślił się na chwilę i zapytał: – A ty? Wierzysz w takie rzeczy?
– Wierzę, że Anne Ballew istniała i budziła zarówno strach, jak i szacunek. Wyprzedzała swoją epokę i na pewno stworzyła Oko.
– Jak myślisz, widziała przez nie umarłych?
– No cóż. – Carson uśmiechnął się półgębkiem, a jego oczy błysnęły. – Tego będziemy musieli się dowiedzieć.
Jego słowa zabrzmiały całkiem niewinnie, jednak Desmond i tak poczuł dreszcz emocji.