Alchemia. Powieść biograficzna o Marii Skłodowskiej-Curie - ebook
Alchemia. Powieść biograficzna o Marii Skłodowskiej-Curie - ebook
Porywająca historia dwóch wielkich romansów Marii Skłodowskiej-Curie.
Żony, matki, namiętnej kochanki, skandalistki, laureatki dwóch Nagród Nobla
Brzęk wybitej szyby. Wszędzie szkło, do pokoju wpadają kolejne kamienie. Tłum szaleńczo napiera na drzwi, wrzeszcząc: „Złodziejka mężów! Dziwka, cudzoziemka, Żydówka! Wynoś się stąd!”. Krzyki są coraz głośniejsze, Maria z córką biegną schować się na górę, tynk już pęka przy zawiasach, tłum wpada do środka…
Gdy wiadomość o jej romansie z Paulem Langevinem wyszła na jaw, Marii przyszło stawić czoła pogardzie i hipokryzji otoczenia. Chciano nawet uniemożliwić jej wyjazd na ceremonię wręczenia Nagrody Nobla. W czasach, kiedy mężczyźni mogli chwalić się kolekcjami kochanek, a kobiety musiały tłumaczyć się z miłości, ona bez lęku sięgała po to, czego pragnęła.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-075-1 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BRUKSELA
Blizny, różowe robaki wygięte w łuk nad lewym uchem, jedna przy drugiej, są dla postronnych niewidoczne. Dopiero gdy wsunie się palce w przyprószone siwizną, nieco sztywne włosy i lekko je rozchyli, pod opuszkami czuć wypukłości. Skóra w miejscach dawnych ran jest zgrubiała, miękka, brzydko się zrosła. Nie została zszyta przez chirurga, chociaż bez wątpienia powinna.
Marie wzdryga się za każdym razem, gdy przeczesując włosy Paula, natrafia na te zgrubienia. Włóknista tkanka budzi w niej złość, opowiada bowiem historie, które nie powinny się zdarzyć. A także rozczulenie: Paulem należy się opiekować, obdarzać go czułością, łagodnością i zrozumieniem, których na co dzień mu brakuje. Należy go ocalić.
I należy go obudzić.
Za oknem pokoju hotelu Métropole czerń zaczyna płowieć, rysując cienie na ścianach wyłożonych tapetami i pełznąc po jedwabnej pościeli. Deszcz rozmazuje widok na opustoszały plac de Brouckère. Do świtu został kwadrans, może dwa. W pokoju jest chłodno; centralne ogrzewanie pozostawia wiele do życzenia, mimo że hotel należy do najbardziej luksusowych w Brukseli.
Marie wysuwa palce z włosów Paula, delikatnie przeciąga dłonią po jego szyi i potrząsa nagim ramieniem. Szepcze mu do ucha, że już ranek, że powinien wracać do swego pokoju. Lepiej, aby żadna pokojówka czy boy nie zobaczyli, jak z pokoju madame Curie wymyka się mężczyzna.
Paul powoli się wybudza, obraca w jej stronę i uśmiecha wciąż nieobecnym uśmiechem. Przez chwilę patrzą na siebie bez słowa. Oboje nie znoszą poranków takich jak ten, gdy nie mają czasu na czułość, bliskość, rozmowę, gdy należy pospiesznie wstać, ubrać się, nałożyć maskę i udawać, że nic ich nie łączy. Są daleko od domu, lepiej jednak, by nikt z uczestników Kongresu Solvaya o nich nie wiedział. Mogłoby to zostać źle odebrane. Na pewno zostałoby źle odebrane. Chociaż może niektórzy już wiedzą, domyślili się? Ich najbliżsi przyjaciele. Na szczęście dyskretnie milczą.
Paul dotyka policzka Marie, przygładza niesforne loki rozsypane na poduszce – od pewnego czasu przy skroniach więcej jest w nich srebra niż złota – a wreszcie podnosi się z łóżka. Marie patrzy na nagiego kochanka, wciąż go niesyta. Jest piękny: szczupły i wysoki. Idealnie zbudowany. Trzyma się prosto. Ma ciało, które mogłoby należeć do sportowca. Szerokie ramiona, umięśnione plecy i pośladki, długie nogi. Na klatce piersiowej, przedramionach i poniżej pępka poskręcane włosy. Ciemne oczy pełne są ognia, jak u południowca, chociaż Paul urodził się w jednej z robotniczych dzielnic Paryża.
Trzydzieści dziewięć lat to idealny wiek dla mężczyzny. Ludzkie istnienie zamknięte w swej najdoskonalszej formie. Kobietę w okolicach czterdziestki zaczyna naznaczać biologiczne zmęczenie, skórę stygmatyzują przebyte ciąże, porody, karmienia. Wszystko więdnie, rozciąga się i opada. Tymczasem mężczyzna wtedy rozkwita.
Marie zachłannie przygląda się Paulowi. Miałaby ochotę chwycić go za rękę, pociągnąć na łóżko, znowu się kochać, ale wie, że nie ma na to czasu.
Paul pospiesznie wkłada szlafrok porzucony wczorajszej nocy na podłodze. Ostatni raz nachyla się nad kochanką, całuje ją w usta, a potem po cichu wychodzi.
Gdy drzwi się zamykają, ona naciąga na siebie kołdrę. Otula się dokładnie, chroniąc przed zimnem panującym w pokoju – teraz, po wyjściu Paula, jeszcze bardziej dotkliwym. Ma nadzieję, że uda jej się jeszcze na moment zdrzemnąć. Zamyka oczy, przewraca się z boku na bok. Sen jednak nie przychodzi. Z dołu napływają coraz wyraźniejsze odgłosy budzącego się miasta: stukot kół toczących się po bruku, szczęk podnoszonych krat w otwierających się przy placu kawiarniach. W takich warunkach nie da się zmrużyć oka.
Marie daje za wygraną. Zapala lampkę elektryczną i sięga po notatki z ostatnich dni obrad kongresu, zeszłego wieczoru zostawiła je na nocnym stoliku, by jeszcze raz omówić wnioski z Paulem.
Starcie dwóch podejść: fizyki klasycznej i teorii kwantowej, synteza wizji, wymiana poglądów, eksplozja myśli – to dzięki Ernestowi Solvayowi, belgijskiemu przemysłowcowi i filantropowi, który zorganizował, a także sfinansował kongres, w jednym miejscu mogły spotkać się najwybitniejsze umysły współczesnej nauki; w tym wspaniali Ernest Rutherford, Max Planck, Jean Perrin czy ten młody Szwajcar albo raczej Żyd: Einstein, z którym tak dobrze jej się rozmawia. A także wielu innych. No i Paul, a wreszcie ona, jedyna kobieta w męskim gronie. Od tygodnia w największej z jedenastu hotelowych sal konferencyjnych prowadzą gorące debaty, robiąc jedynie krótkie przerwy na posiłki i sen.
Marie wertuje kartki. Na dłuższą chwilę zawiesza wzrok na notatce dotyczącej referatu Einsteina, wyjaśniającego anomalie pojemności cieplnej właściwej ciałom w niskich temperaturach. Czyta i ogarnia ją dreszcz ekscytacji. To doprawdy fascynujące. Kongres bez wątpienia przyniesie przełom w nauce, podważy dotychczasowe teorie, zmieni utarte struktury świata. To niesamowite, że w zaledwie tydzień udało się im dotknąć czegoś tak wielkiego.
Marie kilkakrotnie starannie analizuje obliczenia. Czuje się zupełnie jak przed laty, gdy zaczynała studia na Sorbonie, a potem pracę badawczą nad promieniowaniem z Pierre’em przy rue Lhomond. W rozpadającej się szopie, wcześniej służącej za prosektorium Szkoły Medycznej, gdzie szklany dach przeciekał, a latem panowała duchota nie do zniesienia, pierwszy raz dotknęli tajemnicy i ujrzeli światło. Dwoje najlepszych przyjaciół, dwa ciała – jedna myśl. Alchemia w pracy i między nimi – na wspomnienie męża Marie czuje ucisk w piersi, a potem, na ułamek sekundy, pod jej powiekami rysuje się jego obraz. Piękna twarz, idealnie wysklepione czoło, ostro zakończony nos i nieco spiczaste uszy, które tak uwielbiała całować. Do tego szczupła i lekko przygarbiona sylwetka wiecznego marzyciela. Kochała go bez pamięci. Wciąż kocha. Zaciska mocniej powieki, by obraz nie zniknął. Melancholijny uśmiech unosi kąciki jego ust. Pierre coś do niej szepcze, wyciąga dłoń, jakby chciał ją do siebie przyciągnąć, lecz dzieli ich niewidzialna ściana. Marie mimo wysiłków nie potrafi rozszyfrować słów płynących z jego warg. Wizja powoli się rozmywa, lecz niepokój pozostaje. Nie pierwszy raz tak mocno, niemal fizycznie, odczuwa bliskość zmarłego, a takie majaki zazwyczaj zwiastują kłopoty. Czy coś się stało w domu, coś nie tak z dziewczynkami?
Marie bierze kilka głębokich wdechów, aby się uspokoić.
Zbiera rozsypane na pościeli notatki i odkłada z powrotem na stolik. Z szuflady wyjmuje list, który przed trzema dniami otrzymała od starszej córki. Przebiega wzrokiem po linijkach tekstu. Słowa Irène piszącej o codzienności w podparyskim Sceaux, o przyziemnych, bieżących problemach, szkole, kłótniach z Ève i tęsknocie, jaką wywołuje w niej nieobecność matki, są jak kompres i natychmiast ją wyciszają, uspokajają. Czyta list kilka razy, aż za oknem robi się zupełnie jasno.
Dopiero wtedy podnosi się z łóżka. Gasi lampkę, chowa list z powrotem do szuflady, na nagie ciało narzuca szlafrok i podchodzi do toaletki. Siada przed lustrem i zaczyna rozczesywać splątane włosy.
Nie czuje się piękna i nie jest próżna, do tego za tydzień skończy czterdzieści cztery lata, co w świecie zbudowanym na kulcie siły i młodości czyni ją niewidzialną. Niemniej – co sama od niedawna zaczęła dostrzegać – upływ czasu jej służy: rysy twarzy z wiekiem wyszlachetniały, wyostrzyły się, spojrzenie nabrało głębi i blasku, ciało zaś smukłości; dopiero teraz, w dojrzałym wieku, Marie jest go w pełni świadoma. I ma do siebie dystans, jakiego nabiera się, gdy wiele razy wszystko się utraciło.
Przeciąga dłonią po ramieniu, z którego zsunął się szlafrok, po obojczyku i wciąż gładkiej skórze dekoltu – związek z Paulem sprawił, że czuje się bardziej żywa niż przez te wszystkie czarne lata po śmierci Pierre’a. Zupełnie się tego nie spodziewała, jednak okazało się, że nadal jest zdolna do dawania i czerpania fizycznej rozkoszy.
Zegar wskazuje za kwadrans dziewiątą. Na dole, w sali jadalnej Le Jardin Indien z pewnością zaczęli się już zbierać pozostali uczestnicy kongresu. Dziś ostatni dzień obrad. Marie szybko kończy poranną toaletę, wyjmuje z szafy prostą czarną sukienkę, jedną z tych, z których od dawna słynie jako „ta wdowa”, zamyka pokój i windą zjeżdża do lobby.
Recepcja, hol i salon hotelowy zostały zaprojektowane z przepychem, w duchu francuskiego renesansu, z kolumnami, boazeriami z teaku, okładzinami z namibijskiego marmuru, złoconymi detalami i świetlikami w wysoko sklepionym suficie, o który w tej chwili rozbija się deszcz. Ze względu na duże zachmurzenie włączono kryształowe żyrandole i rozpalono ogień w kominku, a mimo to wnętrze spowija nieprzyjemny półmrok.
Marie właśnie zamierza skręcić do restauracji, gdy na wysokości recepcji zaczepia ją nieznajomy mężczyzna. Niski, w średnim wieku, z rzadką bródką i wytrzeszczonymi rybimi oczami, odziany w nieco sfatygowaną, kraciastą marynarkę, na której lśni mokry od wody płaszcz.
Niegrzecznie zastępuje jej drogę.
– Madame Curie? – pyta, ściągając kapelusz z groteskowej zaczeski.
– O co chodzi? – Marie przystaje niechętnie.
Niepokój, który niedawno wywołał w niej obraz Pierre’a, teraz materializuje się w postaci obcego mężczyzny. Mrok zdaje się gęstnieć.
– Jestem korespondentem „Le Matin”. – Z kieszeni płaszcza wyciąga notes i ołówek. – Czy zechciałaby pani odnieść się do dzisiejszych rewelacji „Le Journal”?
– Słucham?
– Nie wie pani, o co chodzi?
Coś nieprzyjemnego, śliskiego wyziera z wyblakłych oczu reportera. Grymas z trudem powstrzymywanego uśmiechu drży na jego ustach.
– Zatem pozwolę sobie pani pokrótce wyjaśnić. Dziś rano w dzienniku ukazał się obszerny artykuł pod tytułem… – Znowu grzebie w kieszeni, po czym wyciąga pomięty skrawek papieru. – _Historia miłosna madame_ _Curie_ __ _i_ _profesora Langevina_. Czy chciałaby pani jakoś skomentować te doniesienia?
Ciemność. W lobby zapanowuje kompletna ciemność, mrok pochłania ściany wyłożone boazerią, zasysa sufity, połyka światło kapiące z żyrandoli – Marie spada wprost w jej twarde ramiona. Ciało jej się usztywnia, mięśnie napinają w odruchu obronnym, jak gdyby moc słów dziennikarza miała ją zaraz powalić na perski dywan pokrywający marmur posadzki.
– Pewien paryski dziennikarz – ciągnie niewzruszenie tamten – pozyskał od niejakiej pani Desfosses informacje, jakoby profesor Langevin uciekł razem z panią od żony, madame Jeanne, i ta biedaczka nie zna obecnego miejsca pobytu małżonka. A jak się zdaje, pan Langevin jest tutaj.
W jednej chwili przez głowę Marie przelatują tysiące myśli. Próbuje się skupić i zachować zimną krew, jednak w tej sytuacji nie jest to proste. Czy oto nadszedł moment, którego obawiali się z Paulem od miesięcy, a w zasadzie od Wielkanocy – kiedy to z garsoniery przy rue du Banquier skradziono ich intymną korespondencję? Co już wiedzą pismaki? Jakie bzdury naplotła im stara Desfosses, piekielna teściowa Paula? I wreszcie: czy kolejne dwa tysiące franków, które madame niedawno zapłaciła za zablokowanie publikacji listów prawicowemu dziennikarzowi, Bourgeois, nie wystarczyły?
Korespondent mruży rybie oczka. Stoi na szeroko rozstawionych nogach, z ołówkiem wycelowanym w notes. Marie nie znosi dziennikarzy od czasu, gdy otrzymała wraz z Pierre’em Nagrodę Nobla. To wtedy bezpowrotnie utraciła anonimowość. Przez wiele miesięcy byli bezustannie nachodzeni, namawiani na wywiady, nagabywani na ulicy. Dziennikarze nie znają umiaru, są jak natrętne muchy i nigdy nie dają za wygraną, więc tego tutaj też pewnie nie da się łatwo zbyć.
Bezradnie rozgląda się po holu. Ma wrażenie, że czas stanął w miejscu, że wszyscy na nich patrzą: i konsjerż stojący przy obrotowych drzwiach wejściowych, i przechodzący do restauracji goście hotelowi, boy w liberii i recepcjoniści za pulpitem. Miałaby ochotę uciec, ale to nie w jej stylu. Nie schowa głowy w piasek. Musi zachować spokój!
– Zostałam zaproszona na konferencję już w czerwcu. – Stara się, by jej głos brzmiał swobodnie, by przypadkiem nie zadrżał. – Podobnie jak reszta naukowców, którzy tu przybyli, w tym także pan Langevin. Lista jest powszechnie znana od miesięcy. Proszę to sprawdzić. Nie rozumiem, jak ktokolwiek może twierdzić, że profesor czy ja uciekliśmy z Paryża nie wiadomo dokąd. Przecież to kompletny nonsens.
Pod siłą argumentu Marie uśmiech na twarzy korespondenta „Le Matin” nieco przygasa, skrupulatnie jednak zapisuje każde słowo. Wreszcie podnosi głowę znad notatnika i już otwiera usta, by zadać kolejne pytanie, kiedy uprzedza go jeden z recepcjonistów zmierzających w ich kierunku.
– Madame Curie? – Kłania się nisko. – Telefon do pani. Z Paryża. Zechce pani odebrać?
– Pan wybaczy. – Rzuca reporterowi chłodne spojrzenie i bez zwłoki podąża w stronę konsoli, gdzie znajduje się aparat. Podnosi słuchawkę z widełek. Połączenie zakłócają trzaski, szmery i pisk.
– Słucham? – Przysuwa usta do mikrofonu.
– Madame Marie? – Głos André Debierne’a, najwierniejszego z wiernych, przyjaciela, przedziera się przez kakofonię metalicznych dźwięków.
– Tak, to ja.
– Nie wiem, jak to pani powiedzieć, więc może od razu przejdę do rzeczy: dziś rano w „Le Journal” ukazał się artykuł…
– Tak, już mi o tym wiadomo – przerywa mu spokojnie. Recepcjonista udaje, że na nią nie patrzy, ale na pewno słucha. – Jest tu korespondent „Le Matin”.
– Szybko działają. Pismaki. Co pani zamierza, Marie? Nie można tak tego zostawić.
– Oczywiście. Dlatego jeszcze dziś zamierzam wrócić do Paryża – odpowiada, chociaż ów plan dopiero zrodził się w jej głowie.
– A co z konferencją?
– Teraz to bez znaczenia, drogi André. – Ścisza głos i przysuwa twarz jeszcze bliżej słuchawki. – Zaraz te brednie zaleją Paryż, muszę być przy dziewczynkach. Niech pan przyjdzie wieczorem do Borelów. Tam się spotkamy.
Odwiesza słuchawkę.
Dziennikarz o rybim spojrzeniu czeka kilka metrów dalej, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Znowu krzywo się uśmiecha. Najwidoczniej nie zrezygnował z wywiadu.
Dzwonek oznajmia przyjazd windy. Ze środka wychodzą zatopieni w rozmowie Perrin z Langevinem. Paul jak zwykle ubrany jest nienagannie, nawet nieco zbyt ostentacyjnie. Pod szyją zawiązał żółtą muchę, z butonierki wystaje chryzantema w tym samym kolorze, a całości dopełnia wiszący przy kamizelce złoty łańcuszek kieszonkowego zegarka. Zachwyca męską urodą i swobodą, z jaką się porusza, przez co Marie na ułamek sekundy zapomina o sytuacji, w której się znaleźli, o napastliwym korespondencie niespuszczającym z niej oczu i artykule z „Le Journal”, za którym na pewno stoi ta dziennikarska kreatura, Henri Bourgeois, szwagier Paula.
Perrin, jak to on, z nieobecnym wyrazem twarzy peroruje o czymś z Langevinem – być może o wczorajszym referacie Alberta – dlatego to Paul jako pierwszy dostrzega Marie przy pulpicie recepcji. Posyła jej uśmiech, widocznie jednak w jej twarzy i napiętym ciele dostrzega coś, co wzbudza jego niepokój, bo natychmiast poważnieje. Automatycznie przenosi wzrok z kobiety na zmierzającego w jej stronę dziennikarza, na notatnik w jego dłoniach i chyba dociera do niego, co się stało. Usztywnia się. Pokonują z Perrinem ostatnie dzielące ich metry. W tej samej chwili Marie znowu dopada pismak.
– Madame Curie… – zaczyna rybie oko.
– Dzień dobry. – Paul kłania się Marie, zerkając na dziennikarza.
Ten odwraca się w stronę mężczyzn i od razu rozpoznaje Langevina – zdjęcie zebranych w sali konferencyjnej uczestników kongresu dopiero co gościło na łamach wszystkich gazet – a jego usta rozciągają się w szerokim uśmiechu.
– Monsieur Langevin! – woła uradowany. Złapał dwie ryby na jeden haczyk.
– Kim pan jest? – pyta Paul z marsową miną.
– Pan jest korespondentem „Le Matin” – odpowiada Marie zamiast dziennikarza. – Właśnie pytał mnie, co sądzę o artykule, który ukazał się w dzisiejszym numerze „Le Journal”.
Na wzmiankę o dzienniku prowadzonym przez szwagra Langevin odruchowo się krzywi.
– Jakim artykule? – cedzi przez zęby, a Marie już wie, że on wie, więc prosi w duchu, by kochanek zachował spokój. Jakikolwiek wybuch w obecności dziennikarza może przysporzyć im dodatkowych problemów. Mleko się rozlało. Teraz trzeba minimalizować straty.
– W artykule donoszącym, jakobym uprowadziła pana w nieznane miejsce i że łączy nas relacja romantyczna. – Znowu nie daje dojść do słowa reporterowi. Nie dopuści, by to on rozdawał karty.
– Co za bzdura! Jakie uprowadzenie?! – Do rozmowy włącza się Jean Perrin. Zazwyczaj łagodną twarz fizyka wykrzywia grymas złości. Oczywiście wie o romansie, ale jako jeden z najbliższych przyjaciół jest po ich stronie. – Madame Curie to osoba o nieposzlakowanej opinii. Nasz klejnot narodowy. Jak można napisać coś tak głupiego. I kto w ogóle tak twierdzi?
– Niejaka pani Desfosses – informuje dziennikarz z pokerową miną, lustrując przy tym Paula spojrzeniem myśliwego, który zaraz odda strzał.
Krew uderza do twarzy Langevina, oczy zaczynają mu płonąć. Marie zawsze zaskakuje to, z jak niezwykłą łatwością kochanek wpada w gniew, chociaż z natury jest chodzącym spokojem i łagodnością. Ale teściowej nienawidzi. To fakt. Uważa, że to matka stoi za wszystkimi knowaniami jego żony, za przemocą, jakiej Jeanne się dopuszcza – za bliznami na głowie – i wreszcie: za powolnym, ale nieuniknionym rozpadem ich małżeństwa. To ona miesza w piekielnym garze, którym od lat jest ich dom.
Langevin odruchowo zaciska dłonie w pięści. Marie ma świadomość, że sekunda dzieli ich od momentu, w którym puszczą mu nerwy, musi zatem działać natychmiast. Jeżeli padną słowa, które absolutnie paść nie powinny, dojdzie do eskalacji.
Spojrzeniem studzi gniew kochanka.
– Proszę przekazać informację do swojej redakcji – zwraca się do dziennikarza głosem swobodnym, niemal wesołym, jakby mówiła o zakupie nowego kapelusza – że jeszcze dziś wieczorem wyślę do prasy oficjalne dementi w tej sprawie.
Perrin z Langevinem patrzą na Marie, jakby jej opanowanie ich zaskakiwało, chociaż nie powinno, albowiem znają ją od lat. Najbardziej jednak zbity z tropu zdaje się dziennikarz. Przygląda się madame znad kajetu, w którym skrzętnie notuje to, co powiedziała, z mieszaniną zdumienia, ale chyba także podziwu. Góra lodowa nie kobieta. Spodziewał się, że w obliczu skandalu obyczajowego i zarzutów takiego kalibru w sposób typowy dla niewiast, a przynajmniej tych, które sam zna, madame Curie wpadnie w panikę i zacznie z egzaltacją zaprzeczać. A może nawet lamentować? Miałby wtedy wspaniały materiał. Chyba jednak nie dostanie tego, po co przyszedł. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że Marie jest świetną aktorką, która przez lata do mistrzostwa opanowała rolę pozbawionej emocji, chłodnej naukowczyni. I nikt nie musi wiedzieć, że w duszy wciąż jest i pozostanie Manią, dziewczyną z kraju, który nie istnieje, dziewczyną o niespokojnej naturze i dzikim sercu.
– Jeżeli to wszystko – ciągnie wciąż opanowana – to bardzo proszę, by już nas pan opuścił. Spieszymy się na konferencję. Żegnam.
Rybie okno, utraciwszy resztki pewności siebie, bez słowa chowa notes do kieszeni, kłania się całej trójce, naciąga kapelusz na łysawą łepetynę i z niepyszną miną rusza w stronę drzwi wyjściowych.
– Bezczelny typ. I co to za bzdury z tym „Le Journal”? – Perrin rzuca piorunami za pismakiem.
Langevin nie reaguje na pytania przyjaciela, wbija oczy w dywan, dłonie, które nadal nerwowo zaciska, zupełnie mu pobielały.
Marie także zbywa pytanie Jeana.
– Muszę natychmiast wyjechać – mówi natomiast. – Proszę, niech panowie wyjaśnią moją nieobecność przewodniczącemu Lorentzowi.
– Ale… Może chociaż zje pani z nami śniadanie – nalega Perrin.
– Zjem w pociągu – ucina Marie. – Nie zatrzymuję panów. Proszę wybaczyć, muszę natychmiast się spakować.
Nie patrzy więcej na Paula. I on chyba również nie ma odwagi spojrzeć na nią. Nawałnica, której spodziewali się od miesięcy, właśnie nadciągnęła. Pierwsze grzmoty burzą porządek dnia, cały ten poranek, wszystkie wspólne plany, a oboje zdają sobie sprawę, że to dopiero uwertura.
Żegnają się bezgłośnie, jedynie skinieniem głowy.
Gdy mężczyźni odchodzą w stronę restauracji, Marie prosi recepcjonistę, by anulował jej poniedziałkowy bilet do Paryża i zarezerwował miejsce w najbliższym pociągu, najlepiej w przedziale wyłącznie do jej dyspozycji. Potrzebuje ciszy.
Potem wraca do pokoju. Działa jak automat. Wrzuca rzeczy do walizki, zbiera papiery, notatki, książki, listy, daje napiwek boyowi i bez zwłoki wyrusza taksówką na dworzec.
Gdy pociąg w strugach deszczu opuszcza Brukselę, zmierzając na południe, Marie stara się poukładać wszystkie fakty i zebrać myśli. Emocje nie mogą wziąć nad nią góry. Należy na chłodno przeanalizować to, co się dzisiaj wydarzyło, i zaplanować kolejne ruchy – tak jak na wojnie, bo to w istocie jest wojna.
Przykłada czoło do szyby i wsłuchuje się w rytmiczny stukot kół o szyny. Przymyka oczy. Jej myśli bezwiednie wędrują w inne miejsce i czas, do dnia, gdy bała się równie mocno jak dziś.STYCZEŃ 1886
SZCZUKI, KRÓLESTWO POLSKIE W CESARSTWIE ROSYJSKIM
Biel. Dookoła bezkresna biel, którą coraz zachłanniej pożera zmierzch.
Stalowe cielsko pociągu sunie na północ, komin lokomotywy raz za razem wypluwa w niebo obłok pary, za oknem rozciąga się nieprzebyty bezkres mazowieckich równin. Monotonny krajobraz z rzadka urozmaicają mijane wioski, tu i ówdzie czerniejące ściany lasów, zaśnieżone drogi donikąd. Mania przykłada czoło do szyby. Czuje jej chłód i wibracje stalowych kół toczących się ze stukotem po szynach. Czuje się bardzo samotna i nieszczęśliwa.
Biel.
Kolor bez koloru, barwa bez właściwości – z każdą minutą, która oddala ją od Warszawy, od ojca i skromnego mieszkania na Nowolipkach, Mania coraz głębiej zapada się w tę pustkę. W przedziale nadal jest sama, na kolejnych mijanych stacjach nikt się do niej nie dosiadł i tylko co jakiś czas zza drewnianej ściany dopływają głosy rozbawionych Rosjan, którzy wsiedli z nią do wagonu na Dworcu Wiedeńskim. Ich rechot wzbudza w niej coraz silniejszą irytację.
Trzy godziny. Tyle ma trwać podróż z Warszawy do Ciechanowa, gdzie zgodnie z listownymi ustaleniami będzie na nią czekać ktoś posłany z dworu w Szczukach. Żeby skrócić tę udrękę, mogłaby sięgnąć po jedną z książek wypełniających kufer – coś Dostojewskiego, Gonczarowa, Krasińskiego, Orzeszkowej czy Prusa – bądź rozwiązać któreś z zadań algebraicznych, które przygotował dla niej papa, ale jest dziś tak skołowana, że na niczym nie potrafiłaby się skupić.
Woda w zbiorniku pod ławką niemal całkowicie wystygła i w przedziale zaczyna robić się chłodno, popołudnie zamienia się w wieczór. Jej twarz odbija się w czarnym lustrze okna. Nie poznaje dziewczyny, na którą patrzy. Jest blada, krótko ścięte włosy tworzą chmurę wokół głowy, w szarych oczach przelewają się oceany melancholii, usta zaciska obawa przed nieznanym.
Mania ma dopiero osiemnaście lat, ale w tej chwili wygląda znacznie dojrzalej. Nie pozostał ślad po pyzatym podlotku, którym była jeszcze nie tak dawno, po ukończeniu gimnazjum, podczas zimowych miesięcy spędzonych u stryja w Skalbmierzu, pełnych kuligów, śmiechu i karnawałowych zabaw, a potem letnich w Kępie u hrabiostwa de Fleury. Zachłannie i bez opamiętania smakowała wtedy życie. Ileż entuzjazmu miała wówczas w sobie, ile planów i rojeń wypełniało jej głowę…
Na moment Mania zapada się we wspomnienie o smaku poziomek, uśmiecha się do niego…
Pociągiem szarpie i kołysze niebezpiecznie, gdy wchodzi w zakręt. Koła walą o szyny, a wreszcie rozlega się przeciągły zgrzyt, przywołujący ją do rzeczywistości.
Znowu jest sama w chłodnym przedziale. Tylko ona, jej oddech na szybie i wycie akordeonu za ścianą – Rosjanie są coraz głośniejsi, wczorajsza noc sylwestrowa wciąż nie wywietrzała im z głów.
Na styczniowym niebie pojawiają się pierwsze chmury, płyną nad pustymi polami. Dźwięki harmonii wgryzają się w jej głowę, szarpią i tak już napięte do granic nerwy. Brykle gorsetu kłują w żebra – zatrzaśnięta w ich klatce nie może zaczerpnąć oddechu, jest bliska łez, bliska paniki. Na wpół martwa. _Partir c’est mourir un peu_*…
A trzy lata to przecież wieczność! Jak Mania zdoła wytrzymać tak długo z dala od domu, w nieznanym miejscu, pośród obcych ludzi, przed którymi każdego dnia przyjdzie jej odgrywać rolę kogoś, kim w istocie nie jest: ułożonej panny, pogodzonej z losem bogobojnej guwernantki.
Mania zaciska dłonie na perkalu podróżnej sukni.
Chciałaby natychmiast zawrócić, wsiąść do pociągu jadącego z powrotem do Warszawy. Chciałaby, ale niczego podobnego nie zrobi. Złożyła obietnicę, że pomoże Bronce utrzymać się na studiach w Paryżu, więc teraz nie może jej zawieść. Siostrzana miłość – to uczucie silniejsze niż strach.
***
Cielsko lokomotywy zwalnia i przy akompaniamencie gwizdu wjeżdża na stację. Z okien dworca wylewa się światło i pada na peron. W oddali ujadają psy, zaczyna sypać śnieg. Mania przeciera zaparowaną szybę i czyta tabliczkę przytwierdzoną do ściany budynku. Czarne litery na białym tle: Цеханув**, a zatem jest na miejscu.
Z ociąganiem zdejmuje płaszcz wiszący na haczyku przy drzwiach i narzuca go na ramiona. Czepek głęboko nasuwa na czoło, a dla dodatkowej ochrony nakrywa się wełnianym szalem. Lecz ciągle zwleka z wyjściem. Wciąż nie chwyta za klamkę. Słyszy, jak Rosjanie wysypują się na zewnątrz, nie przestając się śmiać i zawodzić z pijackim zaśpiewem. Akordeonowe musette mąci zimową noc. Zawiadowca pomaga im z bagażami. Mania wciąż stoi w przedziale, utkwiwszy wzrok w gęstniejącej zadymce. Dopiero gdy głosy Rosjan cichną w oddali, szarpie przymarznięte drzwi i ostrożnie pokonuje oblodzone schodki. Stara się myśleć o Bronce, tylko o niej. I o ich umowie. Wyobraża sobie siostrę, jak ta przemierza ulice Paryża, spiesząc na zajęcia na Sorbonie, jak skupiona i szczęśliwa zajmuje miejsce w auli pełnej studentów, wertuje książki, odwiedza prosektoria. Bez pomocy Mani musiałaby z tego wszystkiego zrezygnować i wrócić do Warszawy. Mania nie może do tego dopuścić – chwyta w dłoń podręczny bagaż i wychodzi na platformę przed budynkiem dworca.
Wiatr się wzmaga, szarpie jej lichym paltem, podwiewa chustę i rąbek sukienki. Chłód przeszywa ją do kości. Śnieg kotłuje coraz mocniej, zasłaniając światła majaczącego w zadymce Ciechanowa.
Oprócz uwijających się pracowników kolei, tragarzy i resztek podróżnych nieopodal drzwi poczekalni, pod ścianą, Mania dostrzega potężnego mężczyznę w kołpaku, futrzanej tołubie i butach do kolan. Mężczyzna stoi wyprostowany i trzymając się pod boki, rozgląda po dworcu, wyciągając szyję niczym drapieżny ptak. Gdy zauważa dziewczynę, odkleja się od ściany i rusza energicznym krokiem w jej stronę.
Z bliska wygląda jeszcze potężniej i groźniej. Nos ma długi, lekko zakrzywiony, spod czapy wystają sztywne włosy, oczy błyszczą dziko w twarzy czerwonej od mrozu – zupełnie młodej jeszcze i niebrzydkiej, lecz zarośniętej jak u człowieka z zamorskiego plemienia. Na pewno od wielu dni nie widziała brzytwy. Policzek przecina jasnoróżowa blizna – pamiątka po bójce? – co jeszcze bardziej podkreśla jego barbarzyńskie rysy. Gdyby Mania wieczorem na jednej z warszawskich ulic natknęła się na indywiduum o podobnym fizys, szybko czmychnęłaby w bramę, wzywając pomocy.
Odruchowo robi krok w tył. On postępuje w ślad za nią.
– Panna Skłodowska? – przekrzykuje kurzawę i nie czekając na odpowiedź, wyciąga dłoń po sakwojaż Mani.
Okradnie ją, na pewno okradnie. To zbój jakiś. Ale skąd zna jej nazwisko? Nikomu nie można ufać – mocno trzyma bagaż.
– Panna się nie lęka. Ja ze Szczuk – wyjaśnia chłop, widząc jej przerażoną minę.
Mania nieco się uspokaja. Oddaje torbę.
– Jam tu na panienkę wyglądał, żeby ją do nas, do dworu zabrać. – Jego ostre, zwierzęce rysy odrobinę łagodnieją, uśmiecha się nawet, co wcale jej nie uspokaja. – Jestem Joachim, pana Żórawskiego furman. A to cały bagaż panny? – dziwi się, wskazując na neseser.
– Kufer został w przedziale – tłumaczy, wciąż pełna obaw. – Ale to chyba tragarzy trzeba zawołać, bo tam dużo książek, więc bagaż jest ciężki. Jedna osoba nie da rady…
Nim udaje jej się skończyć zdanie, chłop oddaje jej neseser, szarpie za drzwiczki i wskakuje do wnętrza pociągu. Znika, by chwilę później pojawić się znowu, taszcząc przed sobą skrzynię. Zsuwa ją delikatnie po schodkach i opuszcza na śnieg przy nogach Mani. Zadowolony z siebie zeskakuje obok, prostuje się i uśmiecha, ukazując rząd białych zębów.
– Dam ja radę sam – mówi z niekrytą dumą. – Pójdzie panienka za mną. Sanki ja tu niedaleko za dworcem zostawił, u jednego znajomego w szopie, co by mi koniki nie pomarzły. – Na powrót dźwiga kufer z ziemi. – Szmat czasu ja tu na pannę czekał, będzie z sześć godzin…
Mania zastanawia się, dlaczego czekał na stacji tak długo, czy mu nie powiedziano, o której przyjedzie, jednak o nic nie pyta, tylko posłusznie podąża w ślad za mężczyzną. Okrążają budynki stacji, zostawiając za sobą światło i gwar. Przez kilka kolejnych minut brną przez głęboki śnieg w zupełnych ciemnościach. Trzymając kufer przed sobą, mężczyzna nie zwalnia tempa i tylko co jakiś czas się odwraca, żeby sprawdzić, czy dziewczyna wciąż za nim idzie. Mania z trudem dotrzymuje mu kroku. Nogi zapadają jej się w zaspy, ciężkie płatki śniegu przylepiają do płaszcza i chusty, toteż gdy wreszcie docierają pod szopę, gdzie czekają konie, jej miejskie buty, dół sukni i okrycie są kompletnie mokre.
W środku dwa tatarskie bachmaty zaprzęgnięte do sań, podzwaniając munsztukami, niecierpliwie tłuką kopytami o śnieg. Joachim wstawia kufer pod przednią ławkę i podchodzi do koni. Ściąga z nich derki, zdejmuje worki z obrokiem i czule, trzymając za uzdy, głaszcze zwierzęta po chrapach, potem poprawia dyszel, sprawdza podbrzuszniki, pasy pociągowe, a wreszcie zapala latarnię umocowaną do sanek. Wyściela ławkę baranicą.
Mania, przemarznięta do szpiku kości, przygląda się tym zabiegom. Stara się zapanować nad ciałem, ale wychłodzona, trzęsie się jak febrze.
– No! – Chłop uderza dłonią o ławkę. – Niechaj panna wsiada. Daleka droga przed nami.
Mania z niejakim trudem wdrapuje się na sanie i zajmuje miejsce z tyłu na miękkim futrze. Szczęka zębami. Joachim widocznie to dostrzega – jak również ciemniejące od wilgoci plamy na jej płaszczu i sukience – bo wydobywa ze skrzyni z tyłu sanek dodatkowe skóry i okrywa nimi dziewczynę.
– Na wsi zimy srogie – sarka pod nosem. – Za lekki paltocik panna zabrała. U nas nie miejsce na miastową modę. Trzeba ciepło się nosić.
Mania chciałaby mu odpyskować, że jest niegrzeczny i co to w ogóle za impertynenckie uwagi. Jaka miastowa moda? To jej najlepszy płaszcz, innego nie ma, ojciec i tak się wykosztował, żeby jej kilka szmatek na wyjazd dokupić. Nic jednak nie mówi, nie ma sensu strzępić języka. Zamiast tego z ulgą wtula twarz w owczy błam, mając nadzieję, że za chwilę w dłoniach i palcach u stóp powróci krążenie, a zmarznięte członki przestaną boleć.
Joachim mocniej ściąga kożuch skórzanym pasem i zajmuje miejsce na przedzie, a potem dobywa spod ławki fuzję. Zarzuca broń na ramię i chwyta lejce.
– Wio!
Ruszają w kierunku przeciwnym do miasta, w gęstniejącą noc. Droga, która ciągnie się poprzez bezkresne pola, jest cicha i pusta. Jakby cały świat zapadł w letarg. Mania nie może oderwać wzroku od lufy dwururki. Na co ona woźnicy? W razie napadu? W biurze pośrednictwa pracy, gdzie przed świętami przyjmowała posadę, zapewniano ją, że to spokojna okolica, ot, prowincja: lasek, piasek, żytko i owiesek, miło i spokojnie.
Kiedy Mani robi się odrobinę cieplej, zbiera się wreszcie na odwagę i pyta:
– Po co ta broń?
– Jak to po co? – Joachim zerka na dziewczynę przez ramię. Patrzy jak na głupią. – Na wilki, ma się rozumieć.
– Wilki?
– Ano. Będziemy i lasami jechać, a zima potężna w tym roku, to i te ścierwa okrutnie wygłodniałe, bywa, że i na drogę czasami wyłażą. Podchodzą watahą i potrafią do gardła koniowi się rzucić.
Mimo mrozu Mani robi się gorąco. Na kuligi w Skalbmierzu stryj Zdzisław też zabierał dwururkę, ale li tylko po to, by czasem oddać salwę w rozgwieżdżone niebo ku ogólnej towarzystwa uciesze. Pif-paf. Takie szlacheckie zabawy. Ale żadnego basiora nigdy nie spotkali.
Jedyne wilki, z jakimi do dziś Mania miała do czynienia, to te z baśni i rycin w albumach przyrodniczych ojca.
– Będzie ze dwa tygodnie – ciągnie chłop, chociaż dziewczyna o nic więcej nie pyta – przed Narodzeniem Pańskim, jak naszych paniczów sfora pogoniła po gościńcu, kiedy z Krasnego wracali wieczorem. Na szczęście panicz Kazio, najstarszy pana Żórawskiego syn, nie stracił zimnej krwi i jednej bestii łeb odstrzelił, a wtedy reszta pierzchła w las. Tylko dzięki temu nic się chłopcom nie stało. Ale będą mieli teraz co kolegom w szkołach w stolicy opowiadać. Właśnie dziś ja ich na dworzec odwoził, zanim tu panna przybyła…
Mania przestaje słuchać dalszej paplaniny chłopa, który zaczyna się rozwodzić nad mnogością zwierzyny w lasach hrabiego Ludwika, nad dzikami, zającami – a jakie sarny, a jelenie! – oraz dorocznym Hubertusem obchodzonym z pompą w Krasińcu i Szczukach. Jest zmęczona. Podróżą i strachem. Biała pustka wokoło zdaje się nie mieć końca. Płynie jak fala. Świat zamarznięty na kość. Na szczęście pod skórami jest zupełnie przyjemnie, ciepło i miękko, toteż kiedy powieki zaczynają jej opadać, nie walczy ze snem. Poddaje się. Śni o ojcu. O ich mieszkaniu na Nowolipkach, o Józiu, Heli, Bronce. I o Paryżu.
***
– Musiała być panna zmęczona, bo od co najmniej dwóch godzin śpi jak suseł. Nawet gdyśmy mijali Krasne, ujadanie pałacowych psów jej nie zbudziło.
Kołysanie sań ustało. Mania nie wie, gdzie jest. Na Nowolipkach czy już może w Paryżu?
– Trzeba ją zaraz obudzić, gotowa nabawić się bronchitu na mrozie. – Z boku słyszy damski głos.
Otwiera oczy. Przez moment wciąż jest skołowana. Jak okiem sięgnąć wszędzie noc i śnieg. Kim są ci ludzie? Kim jest kobieta o pełnych kształtach i pospolitej twarzy, w pelisie narzuconej na domową suknię i szydełkowym czepku na głowie? Unosi wysoko latarnię i wpatruje się w Manię tak ciekawie.
Furman zeskakuje z kozła, odkłada na bok fuzję i wyciąga kufer spod ławki. Blizna przecinająca twarz, orli nos. Dopiero dzięki temu wszystko do Mani wraca: podróż pociągiem, stacja w Ciechanowie, zamieć, droga przez pola. Czy to już Szczuki?
– Panna Maria, prawda? – kobieta zwraca się wprost do niej.
Dziewczyna czuje się zażenowana tym, że przysnęła. Wygrzebując się spod futer, potwierdza skinieniem głowy.
– Tak. Dobry wieczór.
Zerka na boki. Sanie zatrzymały się na podjeździe otoczonym wysokimi jesionami, teraz pozbawionymi liści. Ich gałęzie przypominają sękate palce. W ciemnościach za plecami kobiety majaczy sylwetka domu, w centralnej części dwupiętrowego, z jednokondygnacyjnymi skrzydłami – ani ładnego, ani brzydkiego, o bryle dość pospolitej. Frontowe schody prowadzą na werandę oplecioną czarnymi pnączami winorośli. W dwóch oknach na parterze palą się światła.
Kobieta wykrzywia usta w grymasie wymuszonego uśmiechu. Mania zastanawia się, czy to pani Żórawska, jej nowa chlebodawczyni, ale wydaje się jej zbyt młoda na matkę siedmiorga dzieci, z których najstarsze podobno już studiuje. Dama wyciąga pulchną dłoń, żeby pomóc dziewczynie opuścić sanie.
– Niechże Joachim wniesie rzeczy panny na piętro, do pokoju od strony cukrowni. Tylko hałasu niech nie narobi, bo we dworze już prawie wszyscy śpią – wydaje polecenia chłopu, po czym znowu zwraca się do Mani: – A panna może głodna i herbaty się napije przed snem?
Pokonują schody prowadzące na werandę i przez dwuskrzydłowe drzwi wchodzą do środka. Każdy dom ma swój zapach. Rodzinny dom Mani pachnie tanią wodą kolońską ojca, kwiatami, które Hela znosi do mieszkania i suszy w wazonach po kątach, książkami, ale też kurzem i Warszawą – specyficzną mieszaniną biedy Nalewek i dostatku Nowego Światu: zapachem perfum, pomarańczy, kolonialnych przypraw oraz brudnego bruku, gołębiego guana, czosnku dobywającego się z szynków i jadłodajni, nieczystości zalegających w rynsztokach. Pachnie znajomo, a przez to swojsko. Tu zaś, spod woni farby, drewna i garbowanej skóry, uderza Manię osobliwa mdława nuta, która kojarzy jej się ze śmiercią.
Joachim od razu zaczyna wdrapywać się z bagażami na piętro. Gdy znika, dziewczyna czuje się jeszcze bardziej zagubiona; zdążyła się oswoić z nieszkodliwym barbarzyńcą. Jej towarzyszka wskazuje, gdzie ma odwiesić płaszcz, i postawiwszy lampę naftową na komodzie, sama także się rozbiera. Domowa suknia, ładna, chociaż pozbawiona ozdób, mimo znajdującego się pod spodem gorsetu mocno opina brzuch kobiety.
Mania zdejmuje czepek i dyskretnie się rozgląda. Światło wydobywa z mroku ściany holu i wiszące na nich trofea myśliwskie. Łby jeleni, łosi, lisów, dzików, szczerzące się wilki – to stąd ów specyficzny zapach. W niezliczonych szklanych ślepiach odbija się płomyk lampki. Martwe zwierzęta zdają się patrzeć wprost na Manię.
Kobieta zauważa, że dziewczyna im się przypatruje, i rzuca ściszonym głosem:
– Ja też ich nie lubię. Szczególnie po zmroku. Sprawiają wrażenie, jakby nadal żyły i zaraz miały zeskoczyć ze ściany, prawda? Ale Juliusz, to znaczy pan Żórawski, to wytrawny myśliwy i bardzo jest ze swych zdobyczy dumny.
Chwyta lampę i gestem wskazuje, aby Mania poszła za nią. Mijają uśpiony salon, jadalnię, a potem wąską klatką schodzą do znajdującej się w podpiwniczeniu kuchni. Panuje tu wzorowy porządek. Drewniana podłoga wyszorowana została do czysta, a na pobielonej ścianie za piecem nie ma śladu zakopceń. Lśnią miedziane rondle i patelnie, w kredensie pyszni się porcelana. Z duchówki napływa woń chlebowego ciasta, przygotowanego na następny poranek. Mania myśli o skromnej kuchni na Nowolipkach, przez niedostateczną wentylację zawsze wypełnionej zapachem stęchlizny i dymem. A jednak wróciłaby tam bez chwili wahania.
– Niech panna spocznie. – Jej przewodniczka wskazuje na stół. – Nastawię wodę na herbatę. A może panna głodna? Co prawda dawno już po kolacji, ale Tomaszowa na pewno zostawiła coś w spiżarni.
Mania ostatni raz jadła wiele godzin temu, w pociągu – ojciec zapakował jej na drogę bułkę i serdelki kupione u przekupki na dworcu – lecz w tym momencie nie czuje głodu. Żołądek z nerwów zacisnął się w supeł.
– Napiję się tylko herbaty – mówi.
Kobieta stawia czajnik na fajerce i zajmuje miejsce po drugiej stronie stołu. Rozsiada się wygodnie, wbijając spojrzenie w dziewczynę. Taksuje jej sukienkę, zawiesza wzrok na wyświeconych łokciach i mankietach, a wreszcie przenosi na włosy. Jest wyraźnie zdumiona ich długością, brakiem warkoczy czy chociażby i koczka na karku. Może myśli, że to na skutek choroby albo, co gorsza – i nie daj Bóg! – przez pasożyty, że nowa guwernantka przywlekła do tego szacownego domu wszy z brudnej Warszawy, bo wygląda na szczerze wystraszoną. Mania rozszyfrowuje jej lęki i nie potrafi opanować uśmiechu. Nie zamierza tłumaczyć, że to dla wygody, bo jej kręcone włosy ciężko jest okiełznać. Za dużo z nimi roboty i woli czas przeznaczony na szczotkowanie spożytkować w inny sposób.
– Sądziłam, że panna będzie starsza. – Kobieta przerywa wreszcie krępujące milczenie, słowem jednak o włosach nie wspominając.
– Panna Różańska na pewno informowała…
– A tak, tak – wchodzi dziewczynie w słowo – pisała, że panna młodziutka i że taka zdolna, ze złotym medalem i pierwszą lokatą gimnazjum skończyła, ale mnie się jakoś inaczej panna widziała. – Znowu zerka na jej głowę. – Poprzednia guwernantka, która tu pracowała, była od panny starsza, jednak kuzynka Kazia… – Urywa. Mityguje się. – Ja chyba się pannie nie przedstawiłam. Stefania Kamieńska, pani Żórawskiej kuzynka. – Na moment schyla głowę. – Niedługo rok minie, jak rezyduję w Szczukach. Kiedy biedna kuzyneczka Marychnę powiła, posłali po mnie. Ja własnej rodziny nie założyłam, a tu mnóstwo roboty. Dom duży, ciągle pełen gości, no i dzieci. Andzia jest żywe srebro, a Staś jeszcze mały i cały czas potrzebuje opieki. Zresztą sama panna zobaczysz. Panna Aniela, poprzednia guwernantka, miała dobre referencje, ale…
Imbryk stojący na rozgrzanej fajerce podzwania pokrywką, przerywając wywód Kamieńskiej i podrywając ją od stołu. Mimo tuszy zwinnie porusza się po kuchni. Chwilę później na blacie lądują dwie filiżanki. Mania upija łyk gorącej herbaty.
– Panna Aniela nie potrafiła zapanować nad Andzią – wraca do przerwanego wątku Stefania. – Mała weszła jej na głowę i zwykle więcej było krzyku niż lekcji. _Un_, _deux_, _trois_, tyle z francuskiego zdołała ją nauczyć. A i do wykładania pozostałych nauk specjalnego daru i cierpliwości nie miała. Po prawdzie to tylko wypatrywała, kiedy jaki bal albo kulig będzie tu urządzany. Narzekała, że u nas, na wsi, nic się nie dzieje, że jej rozrywek brakuje. Ciągle do Przasnysza, do Ciechanowa po wstążki i inne głupstwa jeździła. Stroje i zabawy, tyle miała w głowie, a przez to zły przykład dawała najstarszej córce Kazi: Broni. Ona już prawie dorosła panna, zaraz skończy osiemnaście lat. Nieodpowiednie to było dla niej towarzystwo. – Z kabotyńskim oburzeniem przewraca oczami. – To i musiała ją kuzynka Kazia odprawić.
Opiera dłonie na podołku i chyba czeka, aż Mania jakoś skomentuje zachowanie byłej guwernantki, lecz ona ani myśli drążyć temat – organicznie nie znosi obmawiania. Wciąż cierpnie jej skóra na myśl o domu państwa B., u których pracowała poprzednio. Cóż to było za osobliwe doświadczenie. Miała wątpliwą przyjemność zrozumieć, że typy powieściowe naprawdę istnieją. Pod pozorami liberalizmu, otwartości i wysokiej kultury państwo B. zręcznie ukrywali bowiem kołtuństwo najwyższego autoramentu, a plotką zajadali się przy każdej sposobności niby chlebem z masłem. Manię tak to mierziło, że musiała odejść. Czy ten dom będzie podobny i trafiła z deszczu pod rynnę?
Znowu ogarnia ją przygnębienie. Chociaż herbata niemal parzy jej usta, w środku dziewczynę skuwa lód.
– Ale panna podobno lubi wieś? – pyta Kamieńska, widząc, że nie doczeka się reakcji dziewczyny.
Mania już chce odpowiedzieć – bo owszem, uwielbia bliskość natury i wiejskie proste życie, jakiego nieraz miała okazję zakosztować, odwiedzając liczną rodzinę zamieszkującą prowincję – gdy od strony schodów dobiega odgłos kroków, a chwilę później w drzwiach pojawia się mężczyzna.
Tym razem Mania nie ma wątpliwości, kto zacz. To pan domu. Juliusz Żórawski, właściciel ziemski i zarządca cukrowni Krasiniec w Szczukach. Wchodzi do kuchni, zamiatając robdeszanem podłogę. Jest wysoki, siwiejące blond włosy zaczesane ma gładko do tyłu, brodę zaś ściętą krótko na zachodnią modłę. Na pierwszy rzut oka sprawia miłe wrażenie.
Mania prostuje się i natychmiast odstawia herbatę na stół. On, widząc jej zakłopotanie, uśmiecha się jednak szeroko. I jest w tym uśmiechu tyle spokoju oraz życzliwości, że lód w dziewczynie zaczyna się topić.
Podnosi się z miejsca, Kamieńska również.
– Panna Maria Skłodowska – przedstawia nową guwernantkę mężczyźnie.
Juliusz Żórawski wyciąga do niej dłoń. Jest ciepła i mocna.
– Cieszę się, że panienka szczęśliwie do nas dotarła, mimo późnej pory i niesprzyjającej pogody – mówi, nie przestając się uśmiechać. W jego błękitnych oczach Mania odnajduje spokój, który zna ze spojrzenia ojca. To podnosi ją na duchu. – Przepraszam, że nie wyszedłem po pannę przed dom, ale widzę, że Stefania wszystkim się już zajęła.
Panna Kamieńska energicznie potakuje, połechtana dobrym słowem.
– O tak. I nawet już pokrótce panience objaśniłam sytuację z panną Anielą, ale trzeba by jeszcze omówić sprawę obowiązków, które ma przejąć…
– To może poczekać do rana – przerywa jej Żórawski, nawet na nią nie patrząc. – Pora kłaść się do łóżek. Panna Maria na pewno jest wyczerpana po długiej podróży.
O tak, Mania czuje się śmiertelnie zmęczona. To był naprawdę długi dzień.
* Odjechać to trochę umrzeć (fr.).
** Ciechanów (ros.).