- W empik go
Aldehyd walerianowy - ebook
Aldehyd walerianowy - ebook
Mandy zyskała popularność dzięki serii wpisów określanych przez czytelników mianem „instrukcji obsługi chłopaka”, ale sama wydaje się potrzebować pomocy w sprawach sercowych, a wcielanie w życie własnych wskazówek nie idzie jej zbyt dobrze. Kiedy jej najlepsza przyjaciółka przychodzi do niej po sercową poradę, sytuacja nieco się komplikuje.
Rozpoczynający się właśnie rok szkolny zapowiada się na kompletną licealną apokalipsę. Do klasy Mandy dołącza nowy uczeń, który sprawia, że w jej uporządkowane życie wkrada się bałagan i odrobina nieprzewidywalności. Tym uczniem okazuje się Filip, przyjaciel Mandy z dzieciństwa i kuzyn Sary. Jednak nie jest on tym samym chłopakiem, którego Mandy pamięta sprzed lat. Przez ten czas, kiedy się nie widzieli, wiele zmieniło się w życiu ich obojga.Może to właśnie jest powodem, dla którego Filip z uroczego chłopca stał się wrednym i sarkastycznym gburem. Czy mimo wszystko Mandy i Filipowi uda się porozumieć? Czy podobne doświadczenia sprawią, że staną się sobie bliscy?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-499-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ŁAZIENKOWA PORAŻKA
Gdyby to był film, oglądałabym go z politowaniem, wiedząc, że takie rzeczy nigdy się nie zdarzają. Pewne sytuacje bowiem mogą mieć miejsce jedynie w książkach lub właśnie na ekranie. Wyobraźmy sobie na przykład, że padam ofiarą wypadku samochodowego spowodowanego przez miliardera, który następnie szaleńczo się we mnie zakochuje, płaci za moją rehabilitację, wysyła kwiaty do szpitala, po czym ja odwzajemniam jego uczucie i bierzemy ślub. Happy end. Napisy końcowe. W prawdziwym życiu wspomniany miliarder pewnie uciekłby z piskiem opon z miejsca zdarzenia. Albo kazał mi płacić za wgniecenia w karoserii.
Na szczęście nie jestem bohaterką filmu. I na szczęście nie musiałam oglądać tej żenującej sceny jeszcze raz. Nawet wersja reżyserska by mnie do tego nie przekonała – a wersje reżyserskie kocham miłością czystszą od etanolu.
Wszystko zaczęło się całkiem niewinnie. Wstałam z łóżka, wykąpałam się, zrobiłam śniadanie, zjadłam je, umyłam zęby, sprawdziłam, czy Roxy, moja młodsza siostra, jest spakowana do szkoły… Ot, codzienna rutyna. Może to właśnie uśpiło moją czujność. Jakimś cudem od tego wspaniale zapowiadającego się poranka dotarłam do momentu, gdy zamknięta w damskiej toalecie miałam prawdopodobnie wagarować (po raz pierwszy w swoim życiu!) ledwie w drugim tygodniu września razem z moją przyjaciółką, która wypłakiwała się na moim ramieniu. Od. Dziesięciu. Cholernych. Minut. (Tak, liczyłam).
Nie miałabym nic przeciwko, gdyby płakała na moim ramieniu trzy godziny później w zaciszu swojego pokoju, ale na litość boską, czy ona nie czyta książek? Płaczące w szkolnych toaletach dziewczyny są narażone na niebezpieczeństwo! Co prawda może nie spotkałybyśmy bazyliszka – choć nigdy nie można być pewnym, co kryje się w rurach kanalizacyjnych – ale od trolli wprost się tu roiło. W końcu chodziłyśmy do liceum.
Sara jednak wydawała się pogrążona w błogiej nieświadomości, a ja chyba nie powinnam zmieniać tego stanu rzeczy. Zapewne płakała z jakiegoś poważnego powodu. A przynajmniej taką miałam nadzieję, skoro narażałam dla niej życie oraz, co ważniejsze, reputację wzorowej uczennicy.
Westchnęłam delikatnie, ale w ciszy przerywanej jedynie dyskretnymi pociągnięciami nosa zabrzmiało to jak spacer słonia po folii bąbelkowej. Sara spojrzała na mnie tymi swoimi oczami jelonka Bambi. Miałam wrażenie, że utknęła w dole rozpaczy na tyle głęboko, iż zapomniała o mojej obecności…
Podałam jej kolejną chusteczkę, którą wytarła oczy, nie dbając o rozmazane smugi tuszu pod nimi. Starałam się nie naciskać. Jeśli będzie chciała, sama zacznie mówić. Ale prawda była taka, że odkąd dziesięć minut temu znalazła się pod moją salą i z miną cierpiętnicy pociągnęła mnie w kierunku damskich toalet, a następnie zamknęła się ze mną w tej kabinie, nie odezwała się nawet słowem. Byłam odrobinę więcej niż ciekawa.
Naprawdę nie uśmiechało mi się opuszczanie zajęć – i nie chodziło tu nawet o świeżo rozpoczęty rok szkolny. No dobra, może troszeczkę chodziło. Poza tym zaraz miała się zacząć godzina wychowawcza. Jeśli już miałam wagarować, mogłaby chociaż wypaść lekcja historii, na litość boską.
– Wiktor ze mną zerwał – przemówiła wreszcie Sara, patrząc bezradnie na swoje dłonie.
Zanim zostanę potępiona, ukamienowana i trafi mnie grom z jasnego nieba, mogę przyrzec, że wcale nie planowałam tego powiedzieć.
– Znowu?
Czułam się winna już w chwili, kiedy zobaczyłam jej minę. To nie był zraniony jelonek Bambi. Tak wyglądał Bambi, który właśnie wylądował pod kołami ciężarówki. Zrzućmy jednak całą winę na moje usta, które czasami tracą połączenie z mózgiem.
Sara wydobyła z siebie jedynie nerwowy chichot, kiwając głową i znów wbijając wzrok w swoje dłonie. Wiem, powinnam zdobyć się na jakąś pełną mądrości życiowej przemowę albo chociaż spróbować ją pocieszyć, ale gdzieś w środku (i to „gdzieś” wcale nie znajdowało się zbyt głęboko) byłam zadowolona.
Nie chodziło o to, że nie lubiłam Wiktora (chociaż nie lubiłam). Problem tkwił raczej w tym, że byli razem dwa lata, a co najmniej połowę tego czasu spędzili, schodząc się i rozchodząc. Wciągali przy tym w swoje kłótnie mnie i Dominika, brata Sary, niegdyś przyjaciela Wiktora.
No właśnie. Niegdyś.
Od jakiegoś czasu Dominik i Wiktor wymieniali się jedynie grzecznościowymi formułkami, chcąc uniknąć spektakularnej kłótni, która nie wpłynęłaby zbyt dobrze na i tak już napiętą atmosferę. Wierzyłam, że Wiktora da się lubić. W końcu Sara musiała coś w nim widzieć. Ja jednak tego nie dostrzegałam i odnosiłam wrażenie, że moja krótkowzroczność, wspierana szkłami kontaktowymi, nie ma z tym nic wspólnego.
– Mandy, pomożesz mi go odzyskać?
Spojrzałam na zegarek. Naprawdę powinnam już wracać do sali. Zapewne gdybym miała więcej czasu, gdyby cała ta paradoksalna sytuacja nie rozgrywała się w szkole, udałoby mi się przekonać Sarę do zmiany zdania. Potrzebowałam tylko wielkiego kubka kakao i ciastek w hurtowych ilościach.
Niestety w toalecie miałam do dyspozycji tylko bakterie, ewentualnie grzyby.
Bardzo powoli podniosłam wzrok i popatrzyłam na Sarę, która uśmiechnęła się do mnie, pełna nadziei. Właśnie wtedy moje usta po raz drugi podczas tej rozmowy straciły połączenie z mózgiem i postanowiły zrujnować mój dobry humor.
– Pomogę.
Sara przytuliła się do mnie z wdzięcznością. Ja tymczasem miałam ochotę przyłożyć sobie lufę do skroni i zobaczyć, w jaki wzorek rozpryśnie się na ścianie mój mózg.
Przez całą godzinę zastanawiałam się, kim byłam w poprzednim życiu, że los pokarał mnie tak obrzydliwą karmą i tak histeryczną przyjaciółką. Gwałcicielem kotów? Czcicielem szatana? Mistrzem jodłowania? Słuchałam jednym uchem, jak pada propozycja pozostawienia samorządu klasowego w niezmienionym składzie, a dwadzieścia osób nie widzi w tym żadnego problemu. Prawdę mówiąc, miałam na ten temat inne zdanie, ale wolałam zachować je dla siebie.
Nie mogłam powiedzieć nic złego na temat naszej trójki klasowej, ale nie powiedziałabym o niej też nic dobrego. I właściwie ta ocena mogłaby się też odnosić do szkoły jako takiej. Nie żeby mi to jakoś szczególnie przeszkadzało. Mój tata, odkąd nauczyłam się czytać, powtarzał, że wyglądam na osobę samowystarczalną. Wystarczy dać mi książkę, herbatę i ciepłe skarpetki. No, ewentualnie laptop z dostępem do internetu. Nie mówiłam zbyt wiele, zwłaszcza na samym początku. Dorastałam zdominowana przez gadatliwą starszą siostrę, która zawsze się dziwiła, czemu nie biegam za nią i jej koleżankami jak inne młodsze siostry. Ja tymczasem czułam, że nie pasuję do jej rozchichotanego towarzystwa wzajemnej adoracji – i podobne wrażenie odnosiłam, siedząc w tej klasie – z wolnym miejscem obok siebie. Byłam jak pojedynczy element z innego zestawu puzzli.
Tylko dzięki Sarze szkoła była w miarę znośna. Od przedszkola ja i Sara Kopacz byłyśmy nierozłączne, choć poznałyśmy się przez przypadek. Nauczycielka postanowiła rozdzielić ją i jej brata, ponieważ ciągle sobie dokuczali. Podejrzewałam, że tak łatwo znalazłyśmy wspólny język, bo Sara też była troszkę dziwna.
Z czasem zaprzyjaźniłam się też z bratem Sary Dominikiem oraz z ich kuzynem Filipem. Filip wyjechał jednak z Warszawy, gdy skończył czwartą klasę podstawówki, a utrzymywanie kontaktu na odległość nieszczególnie nam szło. Na początku wymienialiśmy się wiadomościami, napisałam do niego nawet kilka maili, na które nigdy nie dostałam odpowiedzi, i jakoś tak… nie wypaliło. Podejrzewałam, że pewnie ruszył ze swoim życiem naprzód, podczas gdy ja zostałam w tyle.
Jednak nie zmieniłam liceum, i to nie tylko ze względu na Sarę i fakt, że miałam do szkoły kwadrans autobusem. Oferta i forma prowadzenia zajęć całkiem mi odpowiadały. Szkoła była znana ze swojego nieszablonowego podejścia. Każda klasa miała dwoje wychowawców. Uczniowie traktowani byli indywidualnie. Dla mnie jednak cała magia zaczynała się od tego, że pod koniec drugiego semestru zostaliśmy zobligowani do wypełnienia deklaracji o rozszerzeniach. Na ich podstawie organizowane były oddzielne grupy przedmiotowe. Po drugim semestrze na rok przydzielane są także IPN-y – Indywidualne Programy Nauczania. W dużym skrócie oznaczało to, że jest się jedynym uczestnikiem zajęć. Brzmi przerażająco? Może troszeczkę, ale w gruncie rzeczy sprawa była więcej niż niesamowita. Ja miałam szczęście i udało mi się dostać na IPN z chemii, co w sumie zawdzięczałam Sarze, która przekonała mnie do złożenia wniosku. Bez dwóch zdań było warto, chociaż konieczność trzymania poziomu działała na człowieka nieco stresująco.
Jeśli średnia z IPN-u spada poniżej oceny dobrej, nauczyciel prowadzący ma możliwość zwołania rady pedagogicznej, ta zaś może zdecydować o wyłączeniu delikwenta z trybu indywidualnego. Starałam się jak mogłam, żeby moje oceny były dobre, nie tylko z obawy przed wydaleniem, ale przede wszystkim dlatego, że lubiłam nauczycielkę chemii, panią Kornacką. I choć na początku trochę się stresowałam, teraz lekcje z nią były dla mnie przyjemnością. Lubiłam chemię znacznie bardziej niż biologię, którą również wybrałam do rozszerzenia, choć akurat tej decyzji żałowałam. Na szczęście rozszerzona matematyka nie okazała się tak tragiczna, jak podejrzewałam. Zwłaszcza jeśli miałam obok siebie Dominika, który uwielbiał odpowiadać na moje pytania i wykazywał anielską cierpliwość, gdy musiał mi coś wytłumaczyć.
Sara nigdy tego nie komentowała, ale wiedziałam, co sądzi o planie zajęć, który poniekąd sama sobie ułożyłam. Dla niej to była głupota – dla mnie konieczność. Zapewne mogłabym wrzucić na luz, gdybym nie myślała o medycynie w Warszawie, na którą rekrutacja przypominała igrzyska śmierci. Moja starsza siostra Iga miała ten komfort, że gdy wybierała studia, mama miała się dobrze. Ja, wybierając studia, musiałam myśleć o tym, by nie zostawić taty i młodszej siostry na pastwę losu.
Iga wyjechała na studia do Poznania i wyglądało na to, że na dobre się tam zadomowiła. W zeszłym roku wracała do domu ledwie raz w miesiącu, a w te wakacje zapowiedziała jeszcze rzadsze odwiedziny. Ponoć wiązało się to z jej napiętym harmonogramem, ale ja podejrzewałam, że po prostu znalazła sobie faceta, jakiegoś śmiałka, który był w stanie znieść jej apodyktyczne skłonności. Na jej miejscu też bym się takiego trzymała – nie wiadomo kiedy trafi się następny odważny.
O ile w ogóle się trafi.
Reszta dnia upłynęła mi spokojnie. Żadnej płaczącej Sary, żadnych pożarów spowodowanych przyrządzaniem obiadu… Mogłabym się nawet zrelaksować, ale cały czas przeklinałam swoją głupotę i wracałam do tamtej łazienkowej porażki.
Czemu się zgodziłam? Przecież to nie miało sensu. A znając Kopacz, pewnie i tak wróci do Wiktora najdalej przed końcem tygodnia. Kiedy mój telefon zaczął dzwonić, a na wyświetlaczu pokazało się imię mojej najlepszej przyjaciółki, byłam niemal pewna, że ta zaraz przekaże mi radosną nowinę.
– Jak bardzo lubisz niespodzianki? – spytała bez powitania.
– W skali od jednego do dziesięciu?
– Tak.
– Minus nieskończoność.
– To grubo – odpowiedziała z rozbawieniem. – Masz już jakiś plan w takim razie? Jakiś argument, który by mnie przekonał do wyjawienia sekretu?
– Kilka – przyznałam, choć nie miałam zamiaru wtajemniczać jej w szczegóły wyjazdu do Uzbekistanu, gdzie będę sprzedawać banany, byleby tylko uciec przed rzeczywistością. Mogłabym też hodować alpaki. W zoo wydają się całkiem przyjazne. – To co z tą niespodzianką?
– Myślę, że będzie zabawniej, jeśli sama się przekonasz!
– Sara… – zaczęłam z oburzeniem.
– Wybacz, ale mama mnie woła. Widzimy się jutro!
Jej optymizm bynajmniej mi się nie udzielił. Znałam Sarę i wiedziałam, że ta niespodzianka wcale mi się nie spodoba.