- W empik go
Ale Sajgon! - ebook
Ale Sajgon! - ebook
„Ale Sajgon!” jest fikcyjnym zapisem przeżyć autorki w Wietnamie i przewodnikiem po nurtujących pytaniach: 1. Skąd wzięło się powiedzenie „Ale Sajgon!”? 2. Gdzie znaleźć palarnię opium? 3. Od czego zachodzą w ciążę wietnamskie kobiety? 4. Jak przechytrzyć bin Ladena w wynajmie domu? 5. Jak bezpiecznie przewieźć dziecko w miednicy? 6. Jak przeżyć dengę w tropikach? 7. Ile kilogramów żywej wagi potrzeba do wstrzymania ruchu przy operze? 8. Ile kosztują męskie zaloty? 9. Dlaczego należy ukrywać jajka przed policją? 10. Czy jedzenie papierosów jest przyjemne? 11. Dlaczego foki na rowerach mają zakaz wjazdu na ulice? Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób, miejsc i zdarzeń jest nieprzypadkowe.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368050332 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nagle samolotem wstrząsnął huk, po którym nastąpiła eksplozja zabójczego smrodku. Przejściem toczył się owoc duriana, który był najwidoczniej źle ukryty w luku bagażowym. Woń będąca mieszaniną zgniłej cebuli ze zbyt naturalnym zapachem osobników zaniedbanych pod względem higieny zataczała coraz szersze kręgi, by w swej kolczastej formie wylądować wprost pod nogami Luli. Na pokładzie panowała ciemność chroniąca nielegalnych przewoźników zakazanych owoców i przypadkowe ofiary niepopełnionych przestępstw. Wstrzymując oddech, Lula przymierzyła się do dyskretnego kopniaka w kolczastą kulę, kiedy nocną ciszę przerwał jedwabisty, damski głos:
– Szanowni państwo, prosimy o uwagę. Na pokładzie nastąpiło zwiększone zapotrzebowanie na tlen. Proszę postępować zgodnie z instrukcjami, które ogłosi personel pokładowy. Za chwilę maski tlenowe wypadną automatycznie…
Lula uważnie się rozejrzała, napotykając równie niespokojny wzrok kilkorga cierpiących na bezsenność pasażerów, którzy usiłowali wydobyć więcej informacji na temat zbliżającej się nieuchronnie katastrofy. Nadaremnie – stewardesy kroczyły korytarzem z niezmąconym spokojem, przecierając zmęczone z niewyspania oczy narażone dodatkowo na rażące światło, które rzęsiście oświetliło pokład w związku z komunikatem o dekompresji.
– …należy chwycić maskę znajdującą się najbliżej państwa i pociągnąć zdecydowanie do siebie. Następnie należy nałożyć maskę, regulując docisk paskami, i oddychać normalnie.
Stewardesa, mimo skarpetek bezładnie zrolowanych wokół nieobutych stóp, przepłynęła z gracją korytarzem.
– O co chodzi? – Przerażony pasażer chwycił kobietę za rękę. – Gdzie są maski?
– Słucham?
– Co się dzieje, do diabła?! Spadamy? – Mężczyzna potrząsał z całej siły drobną, azjatycką dłonią.
– W czym mogę pomóc? – zapytała niezbyt przytomnie stewardesa.
– Dekompresja na pokładzie, a pani się pyta, w czym może pomóc? – irytował się przerażony pasażer.
– Czy może pan powtórzyć?
– Spadamy, do cholery! Wszyscy śpią. Ruszcie się! Trzeba ratować ludzi, zanim się uduszą!
– Czy pan sobie życzy coś do picia lub jedzenia? O tej porze podajemy jedynie kanapki i zupki w proszku. Do wyboru mamy trzy smaki: wołowy, krewetkowy i wieprzowy.
Lula już się szykowała do moralnego wsparcia pasażera – w końcu nie po raz pierwszy automatyczny komunikat samoczynnie włączał się na trasie miejscowych linii lotniczych. Nagle światło zgasło, a stewardesy zaczęły znikać w sobie jedynie wiadomym zakamarku pokładu, gdzie wreszcie nikt nie mógł im zawracać głowy zbędnymi pytaniami.
– Ja poproszę zupkę krewetkową i kieliszek wina, by uczcić brak katastrofy – wtrąciła przytomnie Lula do jedynej wciąż obecnej, jedwabiście kroczącej piękności.
Mówiąc to, uprzedzając ewentualne problemy, włącznie z ekstradycją na poziomie dziesięciu tysięcy metrów gdzieś w okolicach Madrasu, sprawnie wycelowała nogą w kłopotliwy owoc, który potoczył się wprost pod nogi wychodzącego z toalety wąsacza. Zanim zdążyła się ukryć, usłyszała w ciemności znajomy głos:
– Widzę, że pani nie próżnuje. Najpierw przemyt zakazanych durianów, a teraz dla odwrócenia uwagi wywołanie dekompresji na pokładzie… Czy pani zdarza się zachowywać przyzwoicie?
Lula poczuła, że chętnie zapadłaby się pod ziemię, gdyby nie świadomość, że na tej wysokości oznaczało to pokonanie dystansu dłuższego niż czas niezbędny na wyjaśnienie.
– Cóż za zbieg okoliczności – zauważyła niezbyt przekonująco. Widziała wąsacza po raz trzeci w życiu i wbrew zasadzie: do trzech razy sztuka, każde spotkanie było w mniejszym lub większym stopniu katastrofą.
– Jeśli pozwoli się pani przekupić i zaprosić na lampkę szampana, byłbym skłonny wyrzec się nieodpartej chęci donosu europejskim celnikom na temat przemytu durianów…
– Ależ to zupełnie niepotrzebne, ten owoc nie należy do mnie. Mogę to udowodnić – zaperzyła się. – Jednak w drodze wyjątku… i w ramach przeprosin za nasze pierwsze, niefortunne spotkanie, nie pogardzę szampanem. Nie ukrywam, że wobec pigułek nasennych z buraka stanowi niezwykle kuszącą alternatywę.
– Pozostało nam osiem godzin lotu. Czy uda się pani w tak krótkim czasie streścić swoją wietnamską historię? – zapytał wąsacz, niebezpiecznie mrużąc czarne oczy.
– Cóż, chyba jestem to panu winna… Będzie to pana jednak kosztowało więcej niż jedną lampkę szampana – zauważyła pokojowo Lula.
– A zatem: za spotkanie na wysokości – powiedział uroczyście wąsacz, którego wieloczłonowego imienia Lula nie potrafiła sobie przypomnieć. Zwłaszcza kiedy z błąkającym się pod wąsem uśmiechem próbował z rosnącym, w miarę wchłanianych bąbelków, powodzeniem hipnotyzować ją mocnym jak ciemna kawa wzrokiem.ROZDZIAŁ I
DUŻY ZWIERZ
Od zawsze ciągnęło ją w szeroki świat – tę pasję zaszczepił jej ojciec, obdarowując globusem, nad którym spędzała całe noce. Nie do końca wierzyła, że Ziemia jest okrągła, ale nie potrafiła się oprzeć magii egzotycznych nazw. Dziecięca wyobraźnia gorączkowo szukała podobieństw z ukochanym światem zwierząt; Papua-Nowa Gwinea jawiła się jako dinozaur, Filipiny przypominały siedzącego psa, Sri Lanka – wykluwające się pisklę, a Wietnam – potężnego smoka.
Kilka lat później Lula wygrała konkurs na pracę o prewencji największych plag xx wieku. Miała 12 lat i niewielką wiedzę o gruźlicy czy żółtej febrze – napisała więc wyciskający łzy wiersz o Murzynkach umierających z głodu.
Po odbiór nagrody się spóźniła – padła ofiarą przekonującej teorii o radzeniu sobie z upałem. Jej siostra, świeżo po lekturze mitów greckich, odkryła, że najlepszym sposobem walki z wysoką temperaturą, wzorem starożytnych, jest zwolnienie tempa. Stąd i Lula przez kilka dni kroczyła z powagą, ważąc każdy krok. Takim majestatycznym przemarszem zaszczyciła sekretariat dyrektora, by się dowiedzieć, że pozostała jedynie ostatnia pozycja: Atlas zwierząt hodowlanych. W ten sposób szybko się zakochała w migdałowych oczach jałówki indyjskiej spoglądającej łagodnie na nią z dwudziestej trzeciej strony.
Lula świętowała ostatni egzamin na weterynarii. Przyjaciele z roku snuli plany na przyszłość – trwała zawzięta dyskusja między zwolennikami dużych i małych czworonogów:
– Otworzę własny gabinet. Na początku pomoże mi ojciec: ma praktykę w centrum miasta, stałą klientelę i marzy, aby go ktoś odciążył z części obowiązków – mówił Paul. – Czysty biznes, bogaci klienci, którzy ukochane persy i pudle traktują jak własne dzieci.
– Pieski i kotki? Nie po to podchodziłam trzy razy do egzaminu z systemu rozrodczego kopytnych, by zamknąć się w wykładanym marmurem gabinecie – przekonywała Lula. – Egzotyczne zwierzęta, duże zwierzęta. Najlepiej w samym sercu natury. Marzy mi się Afryka! Leczenie chorych słoni, opieka nad zagrożoną populacją tygrysów… Duży zwierz! – powtórzyła z naciskiem.
– Trafiłem do Wietnamu przez Afrykę. Kolumbia, rozdarta między partyzantkę i kartele narkotykowe, nie była miejscem ani bezpiecznym, ani szczęśliwym – westchnął Carlos. – Z dnia na dzień musiałem zabrać rodzinę, rozdysponować obowiązki w firmie i wyruszyć w tułaczkę po świecie. Wietnam nieraz przypomina Czarny Ląd – ściszył głos, ukradkiem popatrując na stewardesę – ale nie mówię o tym głośno, odkąd zrozumiałem, że w Azji wyznacznikiem cywilizacji jest stopień wybielenia skóry.ROZDZIAŁ II
SAME SAME BUT DIFFERENT!
Lula ledwo przeciskała się przez tłum pasażerów i oczekujących, siedmiopokoleniowych rodzin. Jakiś tysiąc osób kłębił się na skrawku tymczasowej poczekalni.
– Madame1, madame! Taksi? Tuk-tuk?
– Nie, dziękuję, czeka na mnie samochód. – Lula nerwowo rozglądała się za mającym oczekiwać jej Tomem.
– Samochód, madame? Ja też mam samochód! Bardzo dobra taksówka. Niedrogo! Taki sam samochód jak pani, madame. Taki sam, ale inny: lepszy, madame!
Po plecach Luli spłynęła pierwsza strużka potu – była ósma, a w powietrzu wisiała zapowiedź piekielnie upalnego dnia. I ta wszechobecna wilgoć – koszula lepiła się do pleców, włosy do czoła, uchwyt torby do rąk, a stopy ślizgały się po podeszwach sandałów.
Po dwudziestu godzinach w podróży do Luli powoli docierało, że jest na drugim końcu świata i przyleciała tu urzeczona zdjęciem. A konkretnie – zdjęciem jałówki. Miała jasnobeżową sierść i te same migdałowe, wilgotne oczy, które przed laty hipnotyzowały ją ze strony dwudziestej trzeciej Atlasu zwierząt hodowlanych.
Kiedy w 2002 roku Lula się dowiedziała, że Weterynarze Świata (WŚ) poszukują pracowników w Wietnamie, przypomniała sobie podziwiany w dzieciństwie charakterystyczny kształt kraju wygiętego w smocze „s” i już wiedziała, że los pewnie ma co do niej jakiś większy plan. Że to dopiero początek jej przygody z dalekimi krajami i egzotycznymi zwierzętami.
Ze zwierzętami w ogóle – tym razem przecież zapowiadało się na duże, choć niezbyt egzotyczne, okazy. Tom, który się z nią skontaktował, opowiadał o życiu i pracy w Wietnamie, kusząc i malując na łączach telefonicznych coraz piękniejsze obrazy. Nie wiedział jednak, że dysponował bronią dużo bardziej skuteczną: do umowy o pracę wysłanej przesyłką ekspresową dołączył zdjęcie z terenu. Przystojny, uśmiechnięty człowiek głaskał po szyi wpatrzoną w niego istotę skąpaną w miękkim świetle zachodzącego słońca.
Lula poczuła, że po raz pierwszy w życiu uległa miłości od pierwszego wejrzenia: zakochała się! W migdałowookiej jałówce z fotografii.
Toma jednak wciąż nie było widać pośród rodzin z dziećmi, rodzin bez dzieci, przedstawicieli agencji turystycznych z imionami pasażerów na tabliczkach, hordy taksówkarzy i sprzedawców baloników.
Lula sięgnęła po papierosa i zaczęła wdychać tytoń zmieszany z zapachem nowego kraju. Ciekawość ciążyła jej niezmiernie i gdyby nie trzydzieści kilogramów niezbędnego bagażu, ruszyłaby pewnie na podbój Sajgonu. Zamiast tego chciwie się przyglądała ludziom.
Mężczyźni, podobnie jak kobiety, zlewali jej się w jeden obraz. Setka drobnych, czarnowłosych i czarnookich panów w niebieskich koszulach i za dużych butach nie była jednak identyczna. Mieli co prawda idealnie przycięte włosy i niespotykanie monotonny wyraz skośnych oczu, ale już buty bywały różne: od zadartych czubów na grubej podeszwie, przez jasnobeżowe klapki sanitariuszy, po rozdeptane sandały czy wręcz bose stopy. Wszyscy się uśmiechali i pokazywali sobie nawzajem co ciekawsze okazy przybyszów: na widok co drugiego wybuchali serdecznym śmiechem. I chociaż Lula nie rozumiała ich mowy, dołączała się dyskretnie do obserwacji, przyznając w głębi ducha, że przedmiot salw śmiechu był najczęściej uzasadniony, a sam śmiech – niewinny.
Kobiety wydawały się większym skupiskiem osobowości: począwszy od uroczych dziewczynek uczesanych w ciasne warkocze z kokardami w radzieckim stylu, poprzez pewne swej urody młode kobiety – równie czarnowłose i skośnookie co mężczyźni, za to z większą fantazją w uczesaniu, aż po urocze starsze panie w odświętnych strojach z aksamitu, wachlujące się znoszonymi stożkowymi kapeluszami z liści bambusa.
Kontemplację Luli przerwał widok przyglądającego się jej człowieka o szczerym uśmiechu. Po chwili wahania wyraźnie zmierzał w jej kierunku:
– Pani Lula? Przyleciała pani do Weterynarzy Świata? Witamy w Wietnamie!
Lula nie mogła się oprzeć wrażeniu, że przemiły człowiek ma głos pięćdziesięciolatka, a fizjonomię chłopca. Ubrany w nieskazitelnie białą koszulę, ze skórzaną teczką w ręce wyglądał na bardzo ważnego człowieka.
– Mam na imię Châu i bardzo się cieszę, że mogę panią poznać. Proszę za mną, czeka na nas samochód.
Lula poczuła się jak dama, choć wciąż nie znana jej była rola pana Châu. Za szybą samochodu, do którego zmierzali, dojrzała niezdarnie szamoczącego się z pasami bezpieczeństwa i gramolącego się do wyjścia mężczyznę. Wymięty i miotający się w walce z materią wydawał się całkowitym przeciwieństwem dystyngowanego pana Châu – skromnego człowieka, któremu nawet nie przeszło przez myśl podkreślenie własnej funkcji, co do której Lula nie miała wątpliwości. Ten człowiek wydawał się urodzonym prezesem, ewentualnie generałem na zasłużonej, przedwczesnej emeryturze.
Z zadumy nad zachowaniem mężczyzn wyrwało ją uderzenie w łopatki.
– Lula? Ależ się cieszę, że jesteś! Wiedziałem, że moje zdjęcie przypieczętuje podpisanie umowy. Witaj w tropikach! – Wymięty człowiek o potarganej czuprynie szczerzył się w uśmiechu. To był Tom ze zdjęcia z jałówką: jej bezpośredni kontakt i potencjalny opiekun wśród Weterynarzy Świata. – Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt zmęczona, bo całą paczką fajnych ludzi, włączając w to mnie, mamy zamiar pokazać ci dzisiaj Sajgon nocą – roześmiał się szczerze. – Wiesz, kwestia złapania byka za rogi już pierwszej nocy.
Lekko otumaniona Lula wygodnie się usadowiła w wypieszczonej terenówce zaraz za siedzeniem pana Châu, by dopiero wtedy rozpocząć trzeźwą ocenę sytuacji. Zmieszanie musiała mieć wypisane na twarzy, bo mężczyzna dodał:
– Nie bój się, pan Châu jest doskonałym kierowcą. Przeprowadzi nas przez wrota piekieł jak mało kto. – Tom najwyraźniej się cieszył lekkim otępieniem pasażerki.
Nie wiadomo, kto wymyślił powiedzenie: „Ale Sajgon!”. Istnieje jednak spore prawdopodobieństwo, że jego autor poznał rzeczone miasto, przez które teraz samochód z Lulą próbował się przedrzeć ze zmiennym szczęściem.
Droga prowadząca z lotniska do domu Toma była jednym wielkim pasmem rozkopów i wizją biblijnego chaosu – tysiące ludzi przemieszczało się we wszystkich kierunkach, nie respektując żadnych zasad ruchu drogowego lub raczej interpretując je na własną modłę, która sprowadzała się do zasady: jeśli mi pasuje, działam zgodnie z prawem. Czerwone światło na sygnalizacji pełniło raczej rolę ozdobnika, na który mało kto zwracał uwagę – zarówno pasażerowie, jak i kierowcy mieli niesamowitą zdolność patrzenia w kierunku odwrotnym do kierunku jazdy. Zbita masa rowerów, motorów, rykszy, samochodów, autobusów i ciężarówek przemieszczała się w ślimaczym tempie, trąbiąc przy tym niemiłosiernie. Nikt nie zwracał uwagi na kolumnę pojazdów podążającą pod prąd, a te z kolei całkowicie ignorowały pojedynczych przechodniów machających wesoło do pozostałych uczestników ruchu.
Zdumiona Lula zaczęła nerwowo przypominać sobie strukturę organizacji pszczelich społeczności – tutaj jednak nie było mowy o logice, a pierwszeństwo miał zawsze większy lub głośniejszy pojazd.
– Będzie Ci brakowało wielu rzeczy w Wietnamie, ale z pewnością nie będziesz mogła narzekać na brak mocnych wrażeń – zagadnął Tom, patrząc ze współczuciem na przejętą Lulę.
– Czy nie zdarzają się wypadki, Tom?! Przecież brak tutaj jakiegokolwiek sensu, nie mówiąc o zasadach bezpieczeństwa!
– Wiesz, to tylko tak wygląda… Cholera jasna! – krzyknął Tom, ratując się w ostatniej chwili przed rozwaleniem nosa o szybę.
Pan Châu nacisnął z całych sił na hamulec, po czym wyskoczył z samochodu i zniknął z pola widzenia. Dopiero po chwili Lula dojrzała go pochylonego nad chłopcem wijącym się na ziemi.
– Rany boskie! Szybko! Wypadek! Pomóżcie!
Oboje wysiedli z samochodu, całkowicie blokując ruch na drodze. Przed maską ich błyszczącej terenówki leżał chłopak, trzymając się za brzuch. Wokół zaczynali się gromadzić gapie, pokazując sobie wzajemnie palcami ofiarę wypadku i ciesząc się z tej taniej rozrywki.
Pan Châu pomógł się podnieść chłopakowi, choć ten ciągle narzekał na ból brzucha. Gołym okiem żadnych strat nie było widać – motor był cały, choć leżał na jezdni, a na masce samochodu nie było ani jednego śladu wgniecenia.
– Tom, widziałam w samochodzie apteczkę. Musimy mu pomóc!
Tom zamienił z panem Châu parę słów, po czym zniknął w samochodzie, by po chwili wrócić bez apteczki, ale z paroma banknotami w dłoni. Ku osłupieniu Luli poturbowany chłopak przyjął dyskretnie wsunięte do dłoni banknoty. Następnie się podniósł, otrzepał, postawił motor do pionu, szczerze się roześmiał – ni to do siebie, ni to do zgromadzonej publiczności – po czym na drugim biegu wbił się ponownie w masę pojazdów zmierzającą w przeciwnych sobie kierunkach.
– Dałem chłopakowi sto tysięcy. Narzekał, że rozdarła mu się nogawka nowych spodni. Do tego upadek zniszczył naklejkę „Jesteśmy miszczami”, którą miał na motorze. Za resztę kupi piwo sobie i kumplom i będzie się śmiał do rozpuku, że trafił na frajera.
Lula poczuła, że robi jej się duszno. Resztę trasy spędziła w milczeniu, z nosem przy szybie, zaciskając nerwowo pięści i zapierając się instynktownie kolanami o siedzenie.
Rozkopana droga stopniowo ustępowała miejsca całkiem równym, często zacienionym ponad stuletnimi drzewami ulicom. Teraz dopiero Lula mogła się przyjrzeć mieszkańcom Sajgonu: pięknym dziewczętom w białych tunikach i stożkowych kapeluszach, prowadzącym niespiesznie rowery; rodzinom trzyosobowym, mieszczącym się na jednym motorze; ponętnym kobietom o nieskazitelnie prostej sylwetce i nieodmiennie długich, kruczoczarnych włosach; kierowcom rykszy o smukłych, umięśnionych nogach i ich pasażerkom – starszym paniom, kryjącym się od słońca pod parasolem; dzieciakom grającym w piłkę na chodniku; staruszkom podobnym do Hồ Chí Minha, grającym niespiesznie w szachy chińskie na stołeczkach rodem z baśni o siedmiu krasnoludkach; truchtającym kobietom z dymiącymi garnkami zawieszonymi na nosidłach; sprzedawcom kudłatych piesków upchanych w wystawionych na południowe słońce klatkach; robotnikom korzystającym ze sjesty między gąsienicami koparki; fryzjerom pod gołym niebem, uwijającym się w ukropie przy zadbanym kliencie; sprzedawczyniom kokosów, kłócącym się o klienta; kierowcom taksówek, oddającym mocz pod murem, nie przerywającym przy tym konwersacji; turystom w obowiązkowych klapkach i szortach, zwiedzającym miasto w grupach; dziewczynkom z miskami zupy, przebiegającym z gracją przez ulicę. Wokół pięły się domy o jaskrawych kolorach. Budynki szerokie na dwa–trzy metry i wysokie na kilka pięter sprawiały wrażenie postawionych na sztorc wagonów. Słupy wzdłuż ulic uginały się od przewodów elektrycznych niebezpiecznie zwisających na poziomie średnio wyrośniętego przechodnia.
Trudno uznać, że to miasto ma duszę, ale z całym przekonaniem nie brakuje mu energii. Lula czuła, że na zasadzie kontrastu, co do jej wyobrażeń, Sajgon przyciąga jak magnes. Zwłaszcza kiedy znaleźli się w jego pięknej, rezydencyjnej części. Będąc przed kutą bramą zacienioną palmami kokosowymi, pan Châu lekko uderzył w klakson i oczom Luli ukazał się widok żywcem wyjęty z kartki pocztowej. W cieniu potężnych mangowców i delikatnie poruszanych na wietrze palm kokosowych stał dom z przyjaźnie otwartymi na oścież drzwiami strzeżonymi jedynie przez dwa drewniane, ręcznie malowane żurawie. W środku ogrodu w świetle zachodzącego słońca pobłyskiwał błękit wody w fikuśnie wykręconym w ósemkę basenie.
Na progu budynku pojawiła się piękna, czarnoskóra kobieta w kwiecistej sukience.
– Witaj w Wietnamie, moja droga. – Mocno uścisnęła dłoń Luli, która dopiero teraz zauważyła spory brzuszek rysujący się pod sukienką gospodyni.
– Lula, to Elsa, moja druga połowa – wyjaśnił Tom. – Przyjechałaś niemalże na akcję porodową: mamy termin na przyszły tydzień, ale w tym klimacie wszystko może ulec zmianie.
– Tom nie mógł się ciebie doczekać – wtrąciła przyjaźnie hebanowa piękność. – Nie przestawał o tobie mówić. Zaczynałam być zazdrosna! – wybuchła szczerym śmiechem.
– Kochanie, wiesz, że doczekać to ja się nie mogę, i owszem, ale jej. – Tom pogładził czule wystający, kwiecisty brzuch. – Mała się nie spieszy z przyjściem na świat, ale na jej miejscu robiłbym to samo. Po co z własnej woli opuszczać tak przyjemne miejsce? Wiem, o czym mówię, sam tam bywałem i już nie mogę się doczekać powrotu! – mówiąc to, mężczyzna wprowadził Lulę w szczegóły swego życia intymnego.
– Zamiast słuchać tego erotomana gawędziarza, chodź, pokażę ci twój pokój – zaproponowała Elsa.
Pokój okazał się… osobnym domkiem położonym po drugiej stronie basenu, sprytnie ukrytym pod ulubionymi palmami kokosowymi. Lula co prawda pamiętała, że w wypadkach spowodowanych spadającymi znienacka kokosami ginie w Azji więcej ludzi niż w zdarzeniach samochodowych, ale nie mogła się oprzeć obezwładniającej jej radości.
– To najlepszy hotel w mieście. Zanim znajdziesz swoje lokum, czuj się jak u siebie w domu. Będziemy blisko, a jednocześnie każde z nas pozostanie niezależne. Zwłaszcza teraz, kiedy powiększy nam się rodzina, wspólne życie mogłoby być dla ciebie uciążliwe. A teraz odpocznij po podróży, Tom chce koniecznie pokazać ci miasto nocą. W końcu nie co dzień przyjeżdża się na drugi koniec świata. – Elsa najwyraźniej postanowiła podbić serce Luli.
Chwilę po wyjściu gospodyni Lula jeszcze raz obeszła swoje nowe królestwo, wyjrzała przez okno na turkusową wodę i pomyślała, że koniecznie musi popływać i zmyć z siebie trud podróży. To jednak za chwilkę, jak tylko odzipnie po dwudziestogodzinnej podróży – wystarczy jej przecież kilkuminutowa drzemka; Napoleonowi ponoć wystarczało kilka minut snu na zregenerowanie sił.
Gdy Lula z trudem otworzyła oczy, za oknem panowała ciemność, a wokół – przenikający do szpiku kości mróz. Zawsze zajmowało jej wieczność wychodzenie ze stanu alfa, ale tym razem zdawało się to być wyjątkowo ponad jej siły.
Była północ i nic do siebie nie pasowało: wnętrze pokoju nie było jej, wiatr wiał wyraźnie wprost w goły kark zamiast hulać za oknem… Za oknem zaś, widoczne nawet w ciemności, rysowały się gibkie grzbiety palm kokosowych i bajecznie oświetlony basen.
Rozgniatając na łydce pierwszego tropikalnego komara, Lula poślizgnęła się jak na mydle i całym ciężarem upadła na prostokątny przedmiot. Po bliższej analizie pilota do klimatyzacji, odkrywając u siebie podstawową znajomość chińskiego, wydedukowała, że w domku zaprogramowano następującą pogodę: śnieg (jak byk w chińskim języku symboli widniał znak śnieżynki), płacz (pojedyncza kropla nie mogła przecież oznaczać deszczu – zresztą kto by chciał moknąć we własnym domu?) i temperaturę w wysokości dziewiętnastu stopni.
No tak – podróż oblodzonymi saniami przez syberyjską tajgę i zaspy śniegu musiały być koszmarem. Mimo ciemności za oknem na zegarku Luli widniała wyraźnie osiemnasta dziesięć. Widocznie potrzebowała więcej czasu, by osiągnąć napoleońskie mistrzostwo w krótkich drzemkach. Noc była młoda, a wizja Sajgonu nocą – grzechu warta.
Aleja Lê Duẩn, którą niegdyś dumnie kroczyła armia Północnego Wietnamu, „wyzwalając z niewoli i biedy wolne i zamożne miasto”, jest dzisiaj najbardziej reprezentacyjną ulicą Sajgonu. Należałoby raczej powiedzieć: miasta Hồ Chí Minha, ale czyż Sajgon nie brzmi bardziej egzotycznie, tajemniczo i niemal mistycznie?
Tom wykładał Luli przyspieszony kurs historii, pokazując okoliczne budynki: konsulat amerykański, przed którym kolejki postulujących po wizę znikają jedynie nocą; katedrę Notre-Dame; Pocztę Główną, która swym przepychem mogłaby stanowić siedzibę namiestnika w minionych czasach; wreszcie byłą siedzibę francuskiego namiestnika w czasach francuskiej potęgi w Indochinach – dziś Pałac Zjednoczenia, przypominający swym rozmachem i smakiem krzyżówkę moskiewskiego Mauzoleum Lenina z ogromnym schronem bombowym.
Pan Châu zatrzymał samochód przed niepozornym wejściem, gdzie kłębił się tłum ludzi – miejscowych, turystów, naganiaczy, kierowców taksówek i dzieci sprzedających gumę do żucia. Lula znowu się poczuła jak na lotnisku – jakby była w oku cyklonu.
Weszli do restauracji, w której rozciągały się rzędy drewnianych stołów – niektóre ukryte pod opadającymi liśćmi bananowców, inne na wprost zwinnych kucharzy, przygotowujących potrawy na oczach gości. Wieczorem ciepłe, wilgotne powietrze ciążyło mniej, a orgia zapachów wypływających z lokalu nie pozwalała powstrzymać kapiącej ślinki. W środku wrzały zupy, smażono ryby, grillowano krewetki, marynowały się kalmary, dymił ryż w kilku odmianach, dusiła się wołowina, a w wielkich kadziach słodko popyrkiwał sos kokosowy. Kelnerzy przemierzali zatłoczoną restaurację setki razy, ledwie nadążając z zamówieniami. Co i rusz bosy człowiek przeciskał się przez tłum gości z potężną bryłą lodu na plecach.
Pan Châu z gracją obieżyświata ominął oddającego pod drzewem mocz taksówkarza, proponującego swe usługi, nie przerywając przy tym naturalnej czynności; dyskretnie przekonał sprzedawcę dmuchanych zabawek, że zwłaszcza tym razem nie potrzebuje ani pękatej żyrafy, ani łysawego lewka, ani nawet drobnej, rumianej świnki, i wydrążył tunel w oczekującej na miejscówki dwudziestoosobowej grupie rosyjskich turystów przyglądających się z niepokojem znakowi drogowemu, co do którego interpretacje się ścierały między zwolennikami zakazu i nakazu przemarszu fok… Lula pomyślała, że fok w tropikalnym kraju raczej się nie znajdzie. Już chciała szukać wyjaśnień, kiedy jej nozdrza skurczyły się w mimowolnej reakcji na zapach, którego mogła się spodziewać wszędzie, ale nie w restauracji. Rozejrzała się wokół i z ulgą odnotowała, że podejrzany smrodek nie był efektem wymiocin cierpiącego klienta, ale… sosem, który uśmiechnięty kucharz właśnie dolewał do dotychczas apetycznie wyglądającej zupy. Zupy, która właśnie pojawiła się na wprost niej na suto zastawionym stole.
– To dopiero pierwsze danie. Pewnie jesteś głodna, a menu liczy jakieś dziesięć stron – powiedział Tom, przysuwając Luli pod nos coraz ciekawsze potrawy. – Spróbuj wszystkiego, to najlepszy sposób na wyrobienie sobie opinii o kuchni. A mogę cię zapewnić, że kuchnia wietnamska jest jedną z najciekawszych, najsmaczniejszych i najzdrowszych.
Na stole stały miski, talerze, gliniane garnki, przenośny grill i mnóstwo drobnych miseczek wypełnionych wszelkimi sosami.
– Uważaj na sos rybny – poradził. – Uchodzi za przysmak, ale w niewielkich ilościach. Zanim użyjesz czegokolwiek, lepiej obwąchaj dyskretnie. Sos rybny rozpoznasz na kilometr. Złośliwi twierdzą, że zalatuje wymiocinami. Mnie wydaje się dużo bardziej znośny niż inny miejscowy smakołyk: owoc duriana.
– Dość gadania, zabierajmy się do jedzenia – ponagliła Elsa.
Zupa wydała się Luli najlepszą, jaką jadła od lat; gorący rosół był lekki, choć pełen esencji, pikantny, lekko kwaśny i… niepowtarzalny, w dużej mierze za sprawą drażniącego jej powonienie rybnego sosu, którego pierwsza zapachowa fala uderzeniowa zdołała na szczęście wyparować. W miseczce wypełnionej białym, delikatnym makaronem ryżowym, na wierzchu którego były drobno pokrojone papryczki chili i smażona cebulka, ukrywały się dwie potężne, różowe krewetki. Obok stały naczynia, na których piętrzyło się kilka rodzajów świeżych ziół, kiełków soi, przekrojona na pół soczysta limonka oraz ciemny jak smoła sos sojowy. Wszystko należało dodawać do zupy stopniowo, drobnymi porcjami, co – zważywszy na pierwsze w życiu Luli posługiwanie się pałeczkami – wychodziło jej, w istocie, bardzo stopniowo.
– Pychota! Pokochałam tę kuchnię od pierwszego kęsa! – zachwycała się Lula, łapczywie mieszając króciutką, porcelanową łyżką.
– Poczekaj, aż spróbujesz kolejnych dań – śmiał się Tom, widząc zdrowy apetyt Luli. – Ach! Pamiętaj, że wedle miejscowego zwyczaju, należy zostawić trochę zupy na dnie na znak zaspokojonego apetytu.
Lula z przykrością zauważyła, że na tę uwagę było za późno – pochłonęła zupę do ostatniej kropli i w tej chwili powstrzymywała się przed dyskretnym wylizaniem dna miski. Wiedziała już, że droga do jej serca z pewnością prowadzi przez żołądek – z lubością próbowała kolejnych potraw: grillowanej pasty krewetkowej na trzcinie cukrowej; ślimaków duszonych w tamaryndowym sosie; świeżych nasion lotosu; kawałeczków wołowiny zapiekanych w liściach winorośli; ośmiorniczek zasmażanych w czosnku; ciągnących się niemiłosiernie pędów szpinaku; wieprzowych szaszłyków w słodkim sosie… Tom i Elsa podsuwali jej coraz to nowsze kąski, a kelner donosił kolejne litry mrożonej herbaty.
– Nieźle, jak na pierwszy raz – śmiała się Elsa. – Teraz czas na deser! Dziś zamawiamy za ciebie, ale następnym razem będziesz musiała sobie sama radzić. Hm… Co byś powiedziała na pijane kulki ryżowe? Na sposób południowo- lub północnowietnamski?
Po pijanych w winie ryżowym równie ryżowych kulkach Lula poczuła, że jej żołądek zamienia się w ciężką, zupełnie nieryżową, ołowianą kulę. Zgodnie z nowym wcieleniem łagodnie się wytoczyła z restauracji, obiecując solennie, że już nigdy więcej się nie skusi na dziesięciodaniową kolację.
Nie wiedziała, czy to za sprawą podstępnych kulek w winie, pod wpływem upału, różnicy czasu, czy też nadmiaru wrażeń w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, czuła, że lekko odpływa i tylko z wrodzonej grzeczności i wdzięczności wobec gospodarzy przytaknęła, gdy Tom zaproponował:
– Podjedliśmy, więc teraz należałoby wypić zdrowie nowego narybku w Sajgonie. Lula, co powiesz na Palarnię? Mają tam świetne drinki i jak wskazuje nazwa, to nie koniec atrakcji – mówiąc to, Tom puścił oczko.
Ołowiana kula rosła Luli w żołądku, a resztki trzeźwości umysłu nie pozwalały zapomnieć mijanych po drodze propagandowych plakatów napiętnujących narkomanię.
– Tom! Czyż palarnie nie zniknęły z Wietnamu wraz z ostatnimi żołnierzami amerykańskimi? – zapytała. Na co, jak na co, ale z fajek dóbr wszelakich Lula mogłaby się jedynie podjąć wysiłku zapalenia fajki pokoju.
– Tak jak wszędzie: popyt nakręca interes. Zwłaszcza w Sajgonie. Jeśli jest klient, znajdzie się i towar.
Tom był najwyraźniej w doskonałym humorze. Co gorsza, w podobnym nastroju pozostawała Elsa, śmiejąc się tak szczerze, że musiała podtrzymywać podskakujący brzuch.
Palarnia znajdowała się w przepięknej, postkolonialnej willi. Lulę ogarnęło przeczucie, że dym opium na pewno dopadł ją na odległość i pozbawił trzeźwej oceny sytuacji. Jakim bowiem cudem w środku miasta, nie w garażu, ale w okazałym budynku, piętro nad wypełnioną dziećmi lodziarnią, mogłaby się oficjalnie mieścić palarnia zakazanego opium?
Długi, skąpo oświetlony korytarz nie dodawał jej animuszu, choć nie mogła się oprzeć urokowi orientalnych rzeźb zdobiących najmniejsze zakamarki lokalu. W oparach lampek naftowych sączyła się jazzowa muzyka z hipnotyzująco-sennym damskim głosem.
Lula poczuła się, jak nastolatka przyłapana na gorącym uczynku – nigdy nie paliła ani opium, ani haszyszu. Opowieści znajomych napawały ją lekkim pobłażaniem dla mitu i lekkim obrzydzeniem, kiedy usłyszała o wydrapywaniu przez indyjskich sprzedawców cennego surowca zza długich i brudnych paznokci. O innych narkotykach słyszała wystarczająco dużo, by widzieć ich przydatność co najwyżej w leczeniu bydła domowego. Jednak palarnia opium w samym sercu egzotycznego Sajgonu, w pierwszą noc w tym dalekim mieście – taka gratka nie zdarza się na co dzień. W końcu od dawna jest już dorosła i nie musi się kryć. Nie będzie przecież kupowała pokątnie nielegalnego towaru. Przyjrzy się tylko zadomowionym i najwyraźniej obeznanym z procedurą gospodarzom i może, jeśli sprawa wyglądać będzie w miarę niewinnie, dołączy do nich na jedną, maciupeńką fajeczkę opium.
„O Boże, Elsa! Ona chyba nie będzie palić – w końcu lada chwila może urodzić!” – zdążyła jeszcze pomyśleć Lula. Nagle odzyskała przytomność umysłu i postanowiła nie tylko dać sobie spokój z narkotycznymi przygodami, ale też za wszelką cenę powstrzymać Toma. Przecież musi zapewnić bezpieczeństwo Elsie! W jej stanie może potrzebować pomocy i przytomnego faceta w każdej chwili.
Na końcu korytarza, który najwidoczniej miał jednak koniec i nie prowadził do katakumb, pojawiło się właśnie mocniejsze światło, w którego zarysie rysowała się męska sylwetka. Tom przywitał się serdecznie z mężczyzną i lekko się pochylił nad sofą, na której dopiero teraz Lula dojrzała kobietę. I to jaką kobietę! Orientalna piękność o idealnych rysach twarzy i kaskadzie czarnych włosów opadających obficie na oparcie sofy porażała swą elegancją. Ubrana była w długą suknię ze wzorzystego atłasu apetycznie odsłaniającego śniadą skórę zgrabnych nóg obutych w równie atłasowe buciki – ta kobieta była stworzona do tego, by doprowadzać nie tylko męską część ludzkości do szaleństwa: jej elektryzujące piękno działało także na Lulę. W końcu jedna fajeczka opium w takim towarzystwie to jak wejście żywcem do Księgi tysiąca i jednej nocy!
– Przyprowadziliśmy wam nowicjuszkę. Lula, poznaj naszych przyjaciół: Daniela i Stellę, właścicieli Palarni – powiedział Tom.
Teraz Lula mogła się bliżej przyjrzeć zjawisku – i to imię, Stella!
– Witaj, Lula! Cieszę się, że właśnie u nas spędzisz pierwszy sajgoński wieczór. – Stella mówiła świetną angielszczyzną, a jej stanowczy uścisk dłoni daleki był od eteryczności wylegujących się na kanapach gejsz.
– Siadajcie, moi drodzy. Czujcie się jak u siebie w domu. – Daniel podsunął trzy skórzane fotele, w których człowiek zapada się na godziny, jeśli nie na lata.
– Dla ciebie, moja droga, jak ostatnio: jedynie drobny rausz? – Stella łagodnie pogłaskała Elsę po krągłym brzuchu.
– A dla Toma i Luli specjalna oferta! Zapalisz z nami? – Daniel uśmiechnął się zachęcająco.
– Jjja… muszę skorzystać z toalety! – wyrzuciła z siebie Lula.
– Bardzo proszę, pierwsze drzwi na prawo.
Lulę ponownie oblał pot, tym razem nie z powodu upału – w klimatyzowanym wnętrzu było raczej chłodno – ale z powodu wizji rychłego spotkania z nieznanym, zakazanym i nie do końca chcianym procederem. Powoli szła w kierunku rzeźbionych, masywnych drzwi z wizerunkiem… kobiecego profilu z fajką w ustach. „Tylko spokojnie, zdaj się na los” – czarowała siebie samą. „Palić, nie palić? Palić, nie palić?” – Lula liczyła przemierzane klepki parkietu. „Palić, nie…” – w roztargnieniu uderzyła z impetem w drzwi toalety. Czegóż tam nie było! Kwiaty w miseczkach z wodą, aromatyczne świeczki, stare fotografie z Wietnamu, naturalne mydło kokosowe i fikuśnie zwinięte ściereczki do rąk. Z głośnika nad zlewem sączyła się zmysłowa muzyka.
Lula spojrzała w lustro w patynowej oprawie. Spodobało jej się to zmęczone i zarazem podekscytowane odbicie; uśmiechnęła się do siebie szelmowsko i pomyślała: „Raz kozie śmierć!”.
Gdy dołączyła do stolika, towarzystwo popijało czerwone wino, Elsa – herbatę z chińskiego imbryczka, a Daniel zawzięcie ugniatał zawartość drewnianego pudełka.
– Ach, znalazła się zguba! – zawołał na widok Luli. – Czekaliśmy na ciebie z pierwszą porcją. Zapalisz?
Lula przełknęła ślinę i ku własnemu zaskoczeniu powiedziała:
– Tak, w końcu czemu nie? Ale to mój pierwszy raz, więc sami rozumiecie…
– Nie przejmuj się. Jeśli ci nie posmakuje, nikt cię nie będzie zmuszał! – skwitował Daniel, otwierając przed Lulą pudełko. – Na jakie masz ochotę? Waniliowe cygaretki czy porządne kubańskie cygara Cohiba?
Luli, mimo wszystko, spadł kamień z serca. Popatrzyła na swoich nowych znajomych, którzy nie kryli zadowolenia z jej reakcji.
– Nie przejmuj się, nie ty pierwsza padłaś ofiarą tej samej zagrywki – śmiała się Stella. – Co jakiś czas powtarzamy ten numer na nowo przybyłych. Co ciekawe, tak naprawdę nie padło nawet słowo opium, ale każdy obawia się najgorszego, kiedy zapraszają go w pierwszą noc do Palarni.
– Opium zniknęło z sajgońskich palarni, tym samym pozbawiając je racji bytu, wraz z nadejściem komunizmu – wyjaśniał Tom. – Teraz można sobie spokojne zapalić jedynie w wioskach na granicy z Laosem, spory kawał drogi stąd.
------------------------------------------------------------------------
1 Pani (franc.)ROZDZIAŁ IV
WIELKI GŁÓD
W biurze panowała senna atmosfera. Jak przystało na tropiki – dwugodzinna przerwa w południe była święta. Panowała cisza, przerywana co jakiś czas jedynie mlaskaniem dochodzącym z ciemnego kąta, gdzie na rozłożonych matach leżały dziewczyny – drzemiąc, cicho rozmawiając lub pogryzając arbuza.
Pani Yên uśmiechnęła się przepraszająco:
– Pewnie znasz już to z Afryki: trudno nam przeżyć cały dzień bez sjesty w południe. Jeśli masz ochotę, dołącz, znajdziemy dla ciebie matę i poduszkę.
------------------------------------------------------------------------