Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Alicja. Bożena. Ja. Siostry Wahl i bohema PRL-u - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Alicja. Bożena. Ja. Siostry Wahl i bohema PRL-u - ebook

Literacka opowieść o najbardziej znanych bliźniaczkach polskiego świata sztuki XX wieku, Alicji i Bożenie Wahl, a zarazem obraz cyganerii PRL-u pióra cenionego pisarza i dramaturga.

Jerzy Żurek ponad dwadzieścia lat był najpierw partnerem życiowym, a potem mężem jednej z sióstr Wahl – Alicji. W latach 80. i 90. współtworzył z nią Galerię Sztuki Alicji i Bożeny Wahl na warszawskim Żoliborzu. Swoje wspomnienia z lat spędzonych u boku tych nietuzinkowych artystek przelewa na karty opowieści, której sam staje się jednym z głównych bohaterów. Tym samym autor wraca po latach artystycznego milczenia ze swoją najbardziej osobistą książką.

W tej słodko-gorzkiej historii znajdziemy wybuchową miłość, nieoczekiwane przyjaźnie i towarzyskie układanki, rodzinne dramaty, chorobę, smutek, rozstania. Przewiną się takie postaci, jak: Beksiński, Starowieyski, Lebenstein, Tarasin, Hasior i wiele innych. Nie zabraknie również niebanalnego humoru i lekko drwiącego obrazu codzienności epoki PRL-u i pierwszych lat nowej Polski.

„Z dzisiejszej perspektywy książka Jerzego Żurka zdaje się opowieścią o innej, odległej galaktyce. Alicja i Bożena to bohaterki romantyczne, które w realiach peerelowskiej Warszawy zrobiły sobie swój własny Nowy Jork, stworzyły osobny kosmos, z plejadą nazwisk i miejsc. Opowieść autora jest kolejnym kolorowym elementem warszawskiej, powojennej układanki, tylko z pozoru szarej i smutnej. Niezwykle inspirująca książka o pasji, życiu i miłości”.

Jan Młynarski

Pozycja zawiera oryginalne zdjęcia oraz materiały z prywatnego archiwum autora.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68101-59-1
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Właściwie trzeba by mówić o trzech siostrach Wahl. Ale o trzeciej – Jolancie, „Dzidzi” – mało kto wiedział. Liczyły się Alicja i Bożena – bliźniaczki, artystki, skandalistki, piękne kobiety, przez całe dziesięciolecia olśniewające Warszawę swoją urodą i talentami. Kolorowe, egzotyczne motyle, otoczone uwielbieniem wróbelków i nienawiścią srok i kruków.

Ponad dwadzieścia lat byłem przy nich blisko. A nawet bliżej niż blisko.

• • •

Przez długi czas byłem partnerem życiowym, a potem mężem Alicji. Kiedy ją poznałem, miała czterdzieści sześć lat, a urodę i wigor dwudziestolatki. Podobnie jak jej bliźniacza siostra – Bożena. Na pierwszy rzut oka prawie identyczne, co samo w sobie wzbudzało sensację. Obie urodziwe, inteligentne, nieduże. Dość krzykliwe i ekscentrycznie jak na owe czasy ubrane, w rozkloszowanych kolorowych spódnicach i mocno wydekoltowanych bluzkach, szokowały na ulicach Warszawy. A jeszcze – na głowach potężne, nastroszone fryzury, z kręcących się czarnych włosów, na nogach tenisówki albo wysokie szpilki. Pewne siebie i sławne, musiały wywoływać także – a może przede wszystkim? – niechęć. Otoczone zawsze stadkiem psów (to głównie B.) i dyskretnie się snujących panów, zwracały uwagę nawet na Krakowskim Przedmieściu, które miało przecież ambicję odróżniania się od PRL-owskiej szarości. Cyganki, wariatki, dziwki. Żydówy! Ulica wiedziała swoje.

• • •

Były malarkami, a właściwie wtedy – rysowniczkami. Kojarzono je głównie z charakterystycznymi, czarno-białymi pracami, na których żyły własnym życiem ni to realistyczne, ni to odrealnione postacie, głównie kobiece, często niepokojąco seksualne i niepokojąco podobne do samych autorek. Rysunki drukowano zwykle w tygodniku „Kultura” albo na okładkach książek Romana Bratnego czy Janusza Głowackiego. Te dwa nazwiska nie były przypadkowe. Bratny – autor Kolumbów, pisarz popularny wtedy i pewny swej pozycji w środowisku – to wieloletni mąż Alicji, Głowacki zaś – wtedy wschodząca gwiazda polskiej literatury i pierwszy pisarski celebryta – był miłością i partnerem życiowym Bożeny. Obaj pracowali w redakcji warszawskiej „Kultury”, choć raczej starannie się omijali, niż pozwalali – by ktoś ich ze sobą zbytnio kojarzył.

• • •

Poznał mnie z siostrami Wahl inny, następny po Januszu, partner Bożeny – Tomek. Zwalisty, przystojny, na swój sposób inteligentny. Po plebejsku uroczy, dowcipny, typowy brat łata, za którym przepadają kumple i panienki wszelkich obyczajów. Wielu go takim zapamiętało na zawsze i jeszcze dziś dałoby się pokroić, że taki był naprawdę.

Próbował sił jako reżyser filmowy. Świetny w skeczu i miniaturze, gubił się w formach większych, wymagających zmysłu syntezy i jakiej takiej myślowej dyscypliny. Tu potrzebował pomocy innych, już na etapie tworzenia scenariusza. Nie zawsze wystarczała mu Bożena, która i w tej dziedzinie miała sporo prawdziwego talentu, ale znacznie mniej cierpliwości. Pewnie dlatego ja się pojawiłem w jego życiowych planach. Wydałem wtedy drugą książkę, a sztuka Sto rąk, sto sztyletów, po latach obijania się po szufladach dyrektorów teatrów i reżyserów, miała szanse zaistnieć na kilku – i to wybitnych – scenach.

Zadzwonił, spotkaliśmy się przy piwie w dość ponurej knajpie Albatros. Niedaleko była Wytwórnia Filmów Dokumentalnych, tam mieliśmy wkrótce widywać się codziennie, żeby w ciemnej salce oglądać stare filmy o Warszawie. I wybierać co śmieszniejsze fragmenty do scenariusza przyszłego filmu o warszawiakach.

Schlebiało mi to zainteresowanie kogoś spoza mojego dotychczasowego świata. Drobiazgi nie mogły tego popsuć.

Już na tym pierwszym spotkaniu w Albatrosie Tomek dopił moje piwo – jeszcze nie wiedziałem, co to znaczy. Byłem co najwyżej nieco zdziwiony.

• • •

We czwórkę, a raczej w piątkę, bo na kolanach Bożeny rozparł się jej ulubiony jamnik – Dziadek, pojechaliśmy na piknik pod Warszawę. Traktem Lubelskim, a potem w las przed Miłosną. Fiatem 126p, co było pewnym wyczynem, szczególnie że i ja, i Tomek byliśmy koszykarskiego wzrostu. On prowadził, ja wciśnięty z tyłu, obok Alicji. Na wietrze furkotały jakieś na poły cygańskie ciuszki sióstr i powiewały ich czarne czupryny.

Marny to był lasek, jakieś krzaki raczej. Ale czego trzeba więcej. Zaczęło się lato, rodzina nad morzem, dwie piękne kobiety na tym samym kocu. Ciuszki zamieniły się w czarne kostiumy do opalania. Co prawda one już były opalone, smagłe, zgrabne, naturalne w tej formie nagości. Bardzo podobne do siebie, bardziej nawet w gestach i barwie głosu niż w rysach twarzy, wcale jednak nie wydawały się identyczne. Bożena była szczuplejsza, częściej roześmiana, Alicja – poważniejsza, chwilami jak starsza siostra mitygowała tę młodszą.

Bo ta „młodsza” chętnie mówiła o „starszej”. Kiedy A. się odwróciła, zakładając stanik – że zostawił ją facet, poleciał do aktoreczki z serialu; kiedy wróciła na koc – że sprzedała poprzedni dom i buduje na Żoliborzu własną galerię sztuki, prawdziwą, z cegieł i stali, niech sobie nie myślę, że to jakaś bajeczka. Na razie mieszka u niej, na Starówce, ale to już właśnie ostatnie dni...

Niewiele z tego do mnie docierało. Szczególnie po tym, jak Alicja poprosiła, żebym jej posmarował plecy. Coś tam jednak musiałem mówić, skoro po pewnym czasie obie stwierdziły, że je przyjemnie zaskoczyłem. Inteligentny znajomy Tomka? Tego raczej nie było dotąd w repertuarze.

• • •

Żoliborz. Mierosławskiego 9. Tu miała być – i prawie już była – owa galeria sztuki. Tuż przy tak zwanym placyku Czterech Generałów, naprzeciwko miejscowej parafii. Potężny, dwupiętrowy budynek, większy chyba niż działka, na której spoczął. Miał trzy wejścia, dwa małe tarasy i niezliczoną ilość okien. Nie był ładny – podobno odpowiednie władze odrzuciły pierwotny, ambitny projekt (bo architekt z Krakowa?) i w efekcie powstało takie spore „coś”. Ale ciągle z ambicjami.

Budynek był już pod dachem, miał gotowe okna i drzwi. Ale podłogi – jeszcze nie wszędzie. Żadne luksusy. Dużo drewna – schody, stropy, podłogi. Jednak większość tego materiału pochodziła z odzysku, z szalunkowych desek używanych do rusztowań. Ich stosy leżały ciągle w pokojach.

Dom podzielono na dwie części. Połowa należała do Julii, córki Alicji i Romana Bratnego. Kiedy ją poznałem, nie miała jeszcze dwudziestu lat. I była nastolatką, piękną urodą drapieżnego ptaka, zbuntowaną przeciw całemu światu, tym bardziej że na prawie każdy bunt miała przyzwolenie matki i ciotki.

W podpiwniczeniu, bardzo rozległym zresztą, z wielkimi oknami i podłogami, pachnącym już świeżo ułożonymi deskami i wapnem, czekała na swój los galeria. Mityczna – na razie – galeria sióstr Wahl. Pierwsza, no może jedna z pierwszych w PRL prywatnych galerii sztuki, gdzie prace artystów można będzie nie tylko oglądać, ale i kupić.

Z daleka – a i z bliska – pomysł sprawiał wrażenie utopii. Było co prawda oficjalne zezwolenie Ministerstwa Kultury na prowadzenie galerii sztuki, numer bodajże 2. Ale to tylko papier. Uliczka na zapleczu placu Inwalidów wyglądała na zupełnie peryferyjną. Wprawdzie w centrum inteligenckiego Żoliborza, jednak z punktu widzenia biznesowego to absolutna marnizna. Pamiętam, jeszcze z czasów studiów, że ta część Warszawy mnie, prowincjuszowi z Sosnowca, wydawała się absolutnym końcem świata. Jak i kto miałby tu dotrzeć? I kupić obraz, rysunek czy grafikę? W PRL? Ani zwyczaju takiego nie było, ani takich pieniędzy.

I rzeczywiście – pomysł był utopijny. Ale wcale nie z tych, wydawało się, najoczywistszych i dość banalnych, powodów.

• • •

Banału to tu od początku za wiele nie było. Z Tomkiem w dusznej sali na Chełmskiej oglądałem filmy o Warszawie, niespecjalnie już wiedząc po co. Coś tam notowaliśmy, on pewnie dzięki tym zapiskom dostawał jakieś pieniądze na pracę nad „projektem”. Film o Warszawie zmontowany z kawałków innych filmów? Idea stawała się coraz bardziej mgławicowa. No ale poznałem Wajdę, Kieślowskiego, Zygadłę – czemu miałem za szybko zwątpić w nowego kumpla?

Odprowadzałem go na Stare Miasto. Po drodze zawsze znalazł jakiś sklep albo knajpkę, żeby naciągnąć mnie na piwo. Nie musiałem pić – on chętnie robił to za mnie. Ale i tak trochę trwało, zanim się zorientowałem, że Tomi, uroczy Tomi, ten, co to „Wajda uważa go za najzdolniejszego z młodych, o wiele zdolniejszego od Kieślowskiego”, jest alkoholikiem. No nie, to marne, zbyt chłodne słowo. Raczej pijakiem, plebejskim królem życia, co to rozkręci każde towarzystwo, zatańczy w dziurawych skarpetkach na stole, obmaca gospodynię i inne panie, którąś przeleci w łazience i wyjdzie z pieniędzmi na taksówkę i flaszką w kieszeni.

Na razie wyglądało to raczej zabawnie niż groźnie. Byłem dla niego często wygodnym alibi, żeby mógł wrócić na miękkich nogach do domu bez obawy o większą awanturę. A po drodze słuchałem opowieści o tym, kogo ostatnio zaliczył i kto z jego znajomych to palant. Obserwowałem go ze zdumieniem jak kosmitę, a przynajmniej nieznany gatunek chrząszcza.

• • •

Było upalne lato. W trójkę włóczyliśmy się po Starym Mieście i Krakowskim Przedmieściu. Jak uczniak wpatrzony w operowe diwy podziwiałem, jakie wrażenie Alicja i Bożena robiły na warszawskiej ulicy. Ale nie to było ważne. Obie były inteligentne, dowcipne, mądre, mówiły piękną polszczyzną, a uśmiechały się jak diablice. Bożena w żartach-nieżartach zachęcała, żebym zajął się siostrą. „Należy jej się w życiu przynajmniej jeden inteligentny facet”.

Alicja odciągała mnie od niej, ale potem długo nie cofała ręki. Czego chcieć więcej?

Miałem trzydzieści dwa lata, trzyletniego synka i siedem lat małżeńskiego stażu. Także dwie z trudem wydane książki i sztukę – niewystawioną. To nie był dla mnie dobry czas. Unikałem już patrzenia w lustro, miałem coraz mocniejsze poczucie, że to nie ja – jeszcze młody, przystojny, utalentowany – patrzę na świat i stawiam mu swoje warunki, tylko jakaś smętna postać, walcząca o resztki uznania dla siebie, rozmywa się w codziennej szarości. A tu nagle taki prysznic uczuć, odświeżający, gorący, dodający odwagi i pewności siebie. Wart wszystkiego, choćby nawet groził poparzeniem.

Co wiedziałem o nich wcześniej? Czytywałem „Kulturę”, gdzie publikowały swoje niezwykłe, rozpoznawalne na pierwszy rzut oka rysunki, znałem z daleka Janusza Głowackiego i z jeszcze większej oddali Romana Bratnego. Pewnie chodziliśmy po tych samych ulicach w Warszawie, może minęliśmy się kiedyś w Łazienkach. Chociaż nie – zapamiętałbym z pewnością to spotkanie. Ale i do głowy by mi nie przyszło, że zwiążę z nimi swój los na pół życia.

Nie byłem przebojowcem ani bohaterem Stendhala, marzącym o zdobyciu stolicy. Pracowałem w niszowej redakcji (co prawda można tu było spotkać Bogusia Kaczyńskiego czy Marka Przybylika) i wiodłem życie raczej urzędnika niż artysty. Nie należałem do tak zwanego środowiska, trzymałem się na uboczu literackich ścieżek, nawet do stołówki Związku Literatów nie chodziłem. Koło Młodych raczej mnie śmieszyło, niż dawało nadzieję, że prócz zawistników i kompanów do wódki poznam tam kogoś ciekawego.

Oczywiście, jak większość autorów pierwszej książki, nosiłem głowę wysoko i po każdej recenzji ulatywałem coraz wyżej, nie na tyle jednak, żeby wkrótce nie zauważyć, że jestem na tych wysokościach sam. I drugiej nikt mi wydać nie chce. A sztuka ugrzęzła w szufladach redaktorów i dyrektorów teatrów. Mój jedyny znajomek w branży – Krzysiek Mętrak, idol naszych studenckich czasów, cudowne dziecko polskiej krytyki literackiej – mruczał niekiedy, żebym był cierpliwy i parę razy się upił z kim trzeba. Pracował w „Kulturze” i dawał mi czasem książki do recenzji. To było coś nawet dla autora wydanej powieści – zobaczyć swoje nazwisko na wielkich, pięknych stronach „Kultury”.

Od czasu do czasu więc, pomykając onieśmielony na piętro redakcji, mijałem na schodach kamienicy na Wiejskiej aktualne gwiazdy polskiego pisarskiego grajdoła: Bratnego, Zalewskiego, Wilhelmiego – i przyszłe gwiazdy światowej literatury – Kapuścińskiego czy Głowackiego. Zadebiutowałem rozprawką o debiutanckiej książce Pereca – Rzeczy. Szczerze i inteligentnie, zgodnie z ideą autora, poznęcałem się nad konsumpcyjnymi skłonnościami zachodnich mieszczuchów. Potem był Le Clézio – Protokół. Podobało się. Byłbym jeszcze bardziej dumny, gdybym mógł przypuścić, że autor za kilkadziesiąt lat dostanie literacką Nagrodę Nobla. Pewnie więc któregoś letniego dnia zjawiłem się w redakcji po więcej książek do recenzji.

Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem siostry Wahl. A przynajmniej jedną z nich – Bożenę. Weszła do pokoju po Janusza. Zamilkliśmy, faceci przy biurkach, pod wrażeniem tej pięknej, dziko rozczochranej istoty. Ale ona nie obdarowała nas nawet spojrzeniem, bo nagle przypomniała sobie coś ważniejszego. Zadarła nogę na krzesło i zaczęła wcierać w piętę krem. Nie było w tym nic prostackiego, raczej wdzięk tancerek Degasa albo jakiejś afrykańskiej księżniczki. Tyle zapamiętałem.

• • •

Ale to było wiele lat wcześniej. Teraz było teraz. Szybko zakochałem się – po uszy – w drugiej siostrze. I po uszy wpadłem w gęstwinę moralnych dylematów. Jak nie ranić rodziny, ale i nie zabić siebie? Odwieczny problem wszystkich uwikłanych w takie związki. Marysia, trzyletni Kuba. Jak ich ochronić? Jak? Nijak. Nie da się wejść do wody i się nie zamoczyć.

W dodatku pojawił się znowu Cyryl, „Cynia”. Poprzedni partner, „mąż” Alicji. Ten „łotr”, co to ją niedawno zostawił. Miał – przy swoich blisko trzydziestu latach – urodę chłopca i właściwie był chłopcem. Pięknym, poczciwym blondynkiem, który nie chciał nikomu robić krzywdy, zakochał się i reszta jakoś tak sama wyszła. Chciał wrócić, przepraszał Alicję – jego wybranka miała nowe pomysły na życie, a on nie miał się gdzie podziać.

Pewnie również dlatego A. nie chciała o niczym więcej między nami słyszeć. Przynajmniej na początku. Ale początek przeminął, a my dalej popatrywaliśmy na siebie łakomie. I któregoś dnia wyprawa do Puszczy Kampinoskiej skończyła się w krzakach. Wyglądałoby to właściwie dość żałośnie – dwoje dorosłych ludzi kryje się wśród paproci, odganiając komary i popatrując, czy ktoś nie idzie, ale smak tego zbliżenia był tak ostry i gorący, że wszystko dawało się przeboleć.

Jak co drugi głupek w tej sytuacji nie chciałem okłamywać żony. Przyznałem się do wszystkiego. A ona, jak prawie każda kobieta postawiona przed takim dylematem, szybko dojrzewała do oświadczenia: „albo ta ona, albo ja”.

No jakżeż – co to teraz za wybór? Po jednej stronie miałem już codzienną, głównie milczącą wzgardę. Po drugiej, niekoniecznie świadomej wszystkich moich dylematów, czułość i niekończącą się gadaninę wszystkich ze wszystkimi, spacery po Żoliborzu, wybieranie desek na podłogę w galerii, przenoszenie obrazów i tek z rysunkami, wielogodzinne poranne herbaty. Zabrałem więc trochę ciuchów, książek, maszynę do pisania, i ciężki od poczucia winy, ale i pełen nadziei na nowe życie, przeniosłem się do Alicji.

Poznawałem różne zakamarki tej nowej rzeczywistości. Najpierw jasne, tylko te jasne.

Obrazy stały w pracowni twarzami do ściany, ale zaglądać do nich nie było wolno. Nie bardzo wiedziałem dlaczego. Obejrzeć mogłem tylko rysunki. I to był szok, olśnienie. Z topornej teki wyłoniły się prawdziwe cacka – te rysunki, częściowo znane z reprodukcji w tygodnikach i na okładkach książek, w oryginale były o wiele piękniejsze, zwykle kolorowe, bardziej witalne, zmysłowe. Wielkości karty brystolu albo koperty. Sporo niepublikowanych autoportretów. I Alicji, i Bożeny. Kreska Bożeny była delikatniejsza, postaci bardziej drapieżne, ale przy wszystkich różnicach to były dwie wspaniałe siostry Wahl. Takie, jakie znałem. I chciałem znać.

Pewnego wieczora jednak, na pożegnanie, na przystanku tramwajowym przy placu Inwalidów, Bożena, już bez uśmiechu, walcząc z wyrywającym się jamnikiem, powiedziała do mnie głośno:

– Nie myśl sobie, że my tylko takie wesołe i zgodne jesteśmy. My potrafimy być straszne.

• • •

I takie je wkrótce przed sobą miałem. Czerwone z emocji, rozczochrane, rzucające się na siebie z furią i miotające w swoją stronę najgorsze przekleństwa świata. Julia trzymała jedną, ja drugą. Żadna nie chciała odstąpić od nagłej chęci zgładzenia ukochanej bliźniaczki. Powód? Mógł być każdy. Byle jaki. Słowo, gest, brak gestu, brak słowa. Jedna powiedziała to, druga tamto, jednej było za mało, drugiej za dużo. Tym razem poszło o kafelki do kuchni. Julia, że chce takie, a nie inne. Alicja, że nie, bo za drogie. Bożenka, która lubiła grać dobrą ciocię, że – jakże nie, dziecku żałujesz? I maszyneria poszła w ruch, a Julia, która najpierw sama była gotowa do awantury, musiała skoczyć między walczące furie. A do mnie wrzasnąć: „Czego tak stoisz – łap je!”.

To był dopiero początek. Potem następowały godziny i dni całe dochodzenia do siebie, szlochania, leżenia w milczącej rozpaczy, a w końcu godzenie się, równie podniosłe, pełne łez, uścisków, wybaczania i zapewnień o wzajemnej miłości.

I to był ten drugi, ale chyba najważniejszy powód, który już na początku mógł podważać wiarę w sukces galerii. Bo jak przy takich niepowstrzymanych temperamentach, przy takich atakach furii, kiedy obie nie zważają na nic ani na nikogo, klną, drapią, rzucają w siebie wszystkim, co pod ręką – jak przy tym wszystkim myśleć o współpracy z artystami, o wernisażach, o przyjmowaniu w domu gości? Byłem zdumiony, a w końcu przerażony taką sytuacją. Ale sposób, w jaki z niej wychodziły, był równie brawurowy.

Więc jednak zostawało trochę nadziei, że się uda. Bo sam pomysł był co się zowie – oryginalny. Ba, jak na owe czasy, kiedy takie galerie prawie w ogóle w Polsce nie istniały, a ludzie mieli ważniejsze potrzeby niż upajanie się sztuką – naprawdę wielki. Sam, nie wiedząc kiedy, poczułem się jego częścią. Ale jak mogło być inaczej, skoro zamieszkałem już w tym domu i każdy dzień i noc spędzaliśmy z Alicją razem. W pokoju na poddaszu, obok jej prowizorycznej pracowni.

Na szczęście Bożena od początku postawiła rzecz jasno – galeria to sprawa Luśki, jej samej to nie interesuje i interesować nigdy nie będzie. Wszystko, co może, to ofiarować swoje imię do nazwy. Niech więc będzie „Galeria Alicji i Bożeny Wahl”, tak brzmi ciekawiej i dostojniej. Ale do reszty, do wyboru artystów i wystaw, przykładać się – ani wtrącać – nie zamierza. NIGDY! To, co jeszcze obiecuje, to przychodzić na wernisaże. I tyle.

• • •

Tajemnica łamanego dachu, całego piętra poddaszy, a przede wszystkim galerii w podpiwniczeniu była prosta, jak wiele absurdalnych rzeczy w PRL. Przepisy. Norma naznaczała dla osoby ileś tam metrów kwadratowych mieszkania. I koniec. Ani metra więcej. Chociaż – dla artystów przewidziano jeszcze pracownię. Reszta powstawała sposobem, przez skosy w dachu i wkopywanie się w ziemię. Dom był więc dość obszerny, choć tu wąski, a tam pękaty, z rozmaitymi zakamarkami, schodkami i wnękami o niejasnym przeznaczeniu.

Kiedy zatem któregoś dnia pojawił się, a raczej został przywieziony przez byłą narzeczoną Cyryl, chory, zgnębiony przez grypę i sytuację, znalazło się miejsce i dla niego. Właśnie w takiej wnęce przy jadalni. My mieszkaliśmy na górze, on na dole, nad galerią. „Cynia” był miłym gadułą, o duszy dziecka, trochę tylko zepsutym przez panie, które fotografował dla różnych gazet. Polubiłem go od razu, bo jak nie polubić kogoś, kto co rano czeka na nas w kuchni ze śniadaniem, nasłuchuje, czy schodzimy, a potem opowiada – popatrując czujnie na Alicję, czy już wolno – niestworzone historie o swoich modelkach.

Tu i ówdzie fukano, zdaje się, na ten układ – „no, tak, z dwoma chłopami żyje pod jednym dachem” – ale mnie on nie przeszkadzał. Nic dziwnego, a już tym bardziej niemoralnego w tym nie widziałem. A zresztą, jak to powiedział Franek Starowieyski – „coś chyba, kurrwa, różni artystów od drobnomieszczańskich mend”.

Tylko wieczory i noce mieliśmy dla siebie. Wystarczyło zamknąć drzwi do mojego pokoju i już znikała reszta domowników i problemów. Jeszcze tylko dwa piękne syberyjskie kocury – Kycia i Mycia – mogły liczyć na miejsce w nogach łóżka. Były, jak twierdziła Lusia, mocno znerwicowane po pobycie w mieszkaniu Bożeny, bo tam bydlęca banda, złożona z Dziadka i kilku miejscowych kotów, zaganiała je codziennie na najwyższą belkę pod drewnianym stropem.

My też byliśmy mocno znerwicowani burzliwym początkiem naszej znajomości. Tylko w objęciach, w dotyku warg i skóry, można było szukać nadziei na ułożenie wszystkiego. Kocury bez ociągania złaziły z łóżka, kiedy tylko zaczynaliśmy się obejmować. Na najbliższy fotel albo na bokiem ustawione łóżko przygotowane na wizyty mojego synka, Kuby.

• • •

Wkrótce ruszyliśmy z Alicją w Polskę, szukać artystów dla galerii. Najpierw był Kraków. Nie przypadkiem, bo tam najłatwiej o prawdziwe talenty, a nawet zapoznanych geniuszy. Jacek Waltoś, cała grupa Wprost, graficy – wspaniały Jacek Gaj i jego seria miedziorytniczych Drabin, Piotr Skórczewski, Włodzimierz Kotkowski, Wanda Kalczyńska. A. wybierała artystów wedle swoich, wcale nie rynkowych gustów, a i z tego, co nam chcieli zaoferować, wyławiała tylko najciekawsze, jej zdaniem, prace. Często gęsto iskrzyło z tego powodu, bo kto by się chciał pozbywać najlepszych obrazów czy rysunków. Ja pakowałem, nosiłem do samochodu – do fiata 126p! – obrazy, rysunki i rzeźby, woziłem nas od pracowni do pracowni. Czasami służyłem za mimowolne towarzyskie alibi. Bo niektórzy byli nieufni i wcale nie palili się do współpracy z nieistniejącą galerią jakiejś wariatki z Warszawy.

Szczególnie starsze pokolenie było wstrzemięźliwe – nestor krakowskich kolorystów, Wacław Taranczewski, długo nie chciał nas wpuścić do pracowni (po Wyspiańskim – cudo!), a inni do mieszkania. A kiedy już godzili się – na odczepne – na jakąś współpracę, to próbowali nam wepchnąć co najwyżej średnio udane prace. I to od razu za pieniądze. Ale to nie z Alicją. Ona, wychowanka profesora Eibischa, miała precyzyjny, bezkompromisowy gust. Myszkowała w tekach poukrywanych na dnie szuflad, wykłócała się o to, co jej wpadło w oko, i w końcu zwykle mieliśmy co trzeba. Bez pieniędzy. Bo na żadne zakupy nas po prostu nie było stać.

Alicja sprawiała wrażenie, że zna wszystkich wartych uwagi twórców i wie o nich wszystko. Nie zawsze to się potwierdzało. Była na przykład przekonana, że jeden z legendarnych krakowskich rysowników, na którego sugestywnych czarno-białych pracach się wychowała – Adam Hoffmann – już nie żyje. Kiedy więc dowiedziała się od jednego z jego uczniów, Jacka Gaja, że owszem – żyje i ma się całkiem dobrze, postanowiła natychmiast go odwiedzić. To nie były czasy internetu ani powszechnych telefonów, bez zawiadomienia więc, ledwie żywi, zmęczeni całodzienną wędrówką, przykurzeni i wymięci, stanęliśmy wieczorem przed drzwiami profesora. Łamiąc wszystkie, nie tylko krakowskie, zasady.

Siwowłosy pan, w szlafroku, otworzył nam po długiej chwili, ale nie ukrywał złości. Tylko szybkiej, inteligentnej przemowie Alicji, jednej z tych, którymi umiała zjednywać nawet wrogów, zawdzięczaliśmy, że nie zrzucił nas ze schodów i zgodził się umówić na jutro. Gorzej chyba nie można było zacząć współpracy.

Następnego dnia, już w pracowni, nad tekami jego rysunków, zrozumiałem, jaki to był, mimo wszystko, sukces. Bo trudniej było o większego mizogina. I w życiu, i w twórczości. Czarno-białe rysunki węglem Adama Hoffmanna pełne są najdziwniejszych damskich stworów. Kobiety przepoczwarzone w ważki, nietoperze, psy, o! – nawet w świnie. O ciałach zniekształconych albo wylewających się z formy. Karykaturalnie grube i chude jak rośliny. Ale wszystkie na swój sposób piękne. Bardzo rzadko w klasyczny sposób. Artystycznie zaś – to swoiste arcydziełka. Prawdziwe skarby.

Nie wszystkie pozwolił obejrzeć. Siedział przy stole i patrzył podejrzliwie. Najpierw – bo brał nas pewnie za zwykłych handlarzy sztuką. Później, kiedy A. wybierała celnie te najlepsze, a czasem to znaczyło – najtrudniejsze prace, bo pojął, że ta mała, dużo mówiąca kobietka z niejasnymi zamiarami potrafi go docenić, ale i ocenić. Tylko to pierwsze było do zniesienia.

Użyczył nam w końcu nie więcej niż dwudziestu prac. Dziesiątki, a chyba i setki innych dalej spoczywało w tekach i szufladach. Ale i tak byliśmy zadowoleni. Więcej – mieliśmy pierwszą wystawę. No, może pół wystawy. Albo i jedną trzecią.

• • •

Galeria składała się z trzech połączonych ze sobą sal. Na wystawę rysunków Adama Hoffmanna przeznaczyliśmy tylko tę pierwszą, zaraz przy wejściu i kilku schodkach wiodących w dół.

Najpierw trzeba te wybrane prace oprawić. Był koniec lat siedemdziesiątych, w Warszawie działał bodajże tylko jeden (!) profesjonalny warsztat ramiarski, na ulicy Hożej, a jeszcze należało się umizgiwać do właściciela, żeby potraktował zamówienie specjalnie. Trochę to więc trwało, ale jesienią najważniejsze prace budowlane w domu ustały i można było wieszać pierwszą wystawę. Trochę nieoficjalną jeszcze, bez rozgłosu i wernisażu, ale jednak.

Babostwory Hoffmanna wisiały w sali przy wejściu, a w pozostałych grafiki i rysunki rozmaitych twórców, których Alicja zdołała przekonać do współpracy z galerią. Także po kilka prac jej samej i Bożeny – te, które już były oprawione i znalazły się właśnie pod ręką.

Obrazki sobie wisiały, okna były odsłonięte, nawet lampy świeciły zachęcająco, ale mało kto zachodził do środka. Brakowało odwagi i chyba pełni zrozumienia, o co w tym wszystkim chodzi. Można oglądać? Kupić? Doszło do tego, że Alicja wybiegała przed dom i zachęcała przechodzących znajomych do wejścia. Niektórzy ulegali i chwalili, niektórzy zawracali już w drzwiach, przestraszeni rysunkami Hoffmanna. Wszystkim trzeba było tłumaczyć, że to całkiem prywatna galeria, żadna Desa czy inna rządowa przybudówka, i że prace (no, na razie – niektóre) można po prostu kupić. Mało kto to rozumiał albo i w to wierzył, w końcu w PRL tak zwany prywaciarz handlował warzywami i kwiatami, a nie obrazami.

Alicja nie poddawała się, ale czułem, że każdy dzień pustki w otwartej galerii zaczyna ją załamywać. Przecież to miało być źródło utrzymania całej rodziny. Na razie mieliśmy za co żyć. Jej zostały resztki pieniędzy po sprzedaży segmentu na Kaniowskiej, ja w redakcji „Dziennika Ludowego” zarabiałem całkiem nieźle.

Ciągle jeszcze w wąskim magazynie pod tarasem i we wnęce obok stały paczki powiązanych sznurkiem obrazów. I blokujące je potężne, dębowe sztalugi. To było dla mnie kolejne odkrycie. Obie siostry uważały się za malarki, nie rysowniczki. Rysunki były głównie dla chleba. Dla chleba była też praca w telewizji, gdzie robiły scenografię do Kabaretu Starszych Panów i różnych widowisk. Podkreślały to wielokrotnie. Ale obrazów pokazać nie chciały.

W końcu jednak nadszedł ten moment.

• • •

Sztalugi wyciągnęliśmy z Cyrylem na środek galerii i złożyliśmy je porządnie, choć drewno, miejscami wypaczone wielomiesięczną poniewierką, nie dawało się łatwo regulować. Teraz przyszła pora na paczki z obrazami. Nam wolno było tylko przecinać sznurki i odwijać papier. Ustawiać obrazy pod ścianami mogły już tylko same autorki. Obie były zdenerwowane, jak zawsze kiedy oglądały własne prace. Zabawne, że komplementowały się nawzajem, ale dla własnych obrazów miały tylko grube określenia. Lepiej było usunąć się wtedy z widoku. Żaden świadek nie potrafił im dogodzić. Chwalisz – jesteś idiotą, podążasz za ich krytycznym sądem – wrogiem.

Ale wtedy, ten pierwszy raz, ani tego nie wiedziałem, ani by mnie to nie dotknęło. To, co zobaczyłem, było tak osobliwe i wspaniałe, że nie musiałem się przejmować niczym. Kilkanaście płócien, ułożonych przypadkowo obok siebie, tworzyło zamknięty świat smutku, cierpienia i szaleństwa. Ciemne, prawie czarne obrazy nie dawały szansy na inną interpretację. Zresztą – nie o nią tu chodziło, ale o potężne wrażenie.

Na obrazach Bożeny postaci o wzdętych brzuchach i ptasich twarzach pochylały się władczo nad kobiecymi kształtami. Opasły potwór królował przy stole, gdzie zgromadzili się przerażeni biesiadnicy. Usta otwarte do krzyku – albo do przeżuwania. Uścisk kochanków zapowiadał nie namiętność, a cierpienie. Wszystko wstrętne i ponure. Przerażające i piękne zarazem.

Większość obrazów Alicji to były autoportrety. Ciemne, mroczne, niekiedy ledwo widoczne. Najpiękniejszy, już na granicy widzialności, to wariacja na temat szarości i czerni.

Jakby to były szkice do obrazów Boscha albo karykatur Goi. Jakby to namalował ktoś z innego świata. Nie odzywałem się za wiele, choć wiedziałem, że czekają na to, co powiem.

Obie pocałowałem w usta. Obie wybuchły śmiechem, więc uznałem, że to nie była najgorsza recenzja.

• • •

Byłem oszołomiony ich podwójnością i oryginalnością. Mówiły i gadały po swojemu, czuliły się do siebie i szeptały bez słów. Kiedy było dobrze. Kochałem się w jednej, ale i druga wiedziała, że myślę o niej ciepło, a nawet gorąco. Bożena zresztą sprzyjała nam i kilka razy – po powrocie Cyryla – dodawała mi otuchy: „Bierz się za nią i się nie wygłupiaj”.

Jednakowe miały tylko głosy, ale resztę już nie. Opowieści, jak to Roman Bratny nie wiedział, z którą idzie do łóżka, to były durne dowcipy warszawki. Od początku nie miałem problemu z ich rozróżnieniem. Alicja, jak przystało na starszą – co z tego, że o dziesięć minut – siostrę, wyglądała nieco „doroślej” od Bożeny, miała trochę potężniejszą fryzurę i większy biust. Bożena była szczuplejsza, drobniejsza. Ale to były detale. Kiedy szły ulicą, objęte ciasno, powiewając kolorowymi spódnicami, można było się nabrać na ich podwójność i naprawdę nie wiedzieć, która jest która. A do tego gesty, spojrzenia, wybuchy śmiechu – takie same i w takim samym ułamku czasu. No, zwariować!

Nieczęsto opowiadały o sobie. Alicja nie lubiła przeszłości, unikała zwykle zwierzeń. Żyliśmy w teraźniejszości, która i tak kręciła nami w najróżniejsze bolesne strony. Po co jeszcze do tego mieszać przeszłość.

Okrutna matka, ojciec – andersowiec, kryjący się przed nią od wielu lat w Paryżu. To już znałem. A „Dzidzia”, trzecia „siostra Wahl”? Przyszła kiedyś do galerii. Nie wiedziałem, kim jest ta szara kobieta z bolesną twarzą, odmawiająca wejścia do mieszkania. Przy schodach, na dole, zaczekała na jakąś kopertę od Alicji i zaraz zniknęła. A potem wyjechała za granicę i słuch o niej na pewien czas zaginął.

Jakieś wojenne epizody, niejasne i niedopowiedziane. Mieszkały z matką na Noakowskiego 10, obok Politechniki. Tam przeżyły bombardowanie Warszawy. Nie we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, później. Później? Kto mógł bombardować miasto zajęte przecież przez Niemców? A tak – Rosjanie. Pogrzebałem w źródłach, nie tak łatwo dostępnych, bo temat był dla władz nieprzyjemny. Zdarzyło się w czasie wojny kilka sowieckich nalotów na Warszawę, raczej propagandowych, skoro zrzucano bomby na oślep. Ale były straty wśród ludności cywilnej i zburzone domy. Między innymi na Hożej. Zabite kobiety, ranni na noszach, ceglany pył pokrywający całą okolicę. To właśnie zapamiętały siostry.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: