- W empik go
Alicja po drugiej stronie przyjemności - ebook
Alicja po drugiej stronie przyjemności - ebook
Stała się zabawką w jego rękach. Kukiełką biorącą udział w przedstawieniu, które rozgrywa się każdego dnia w jego mrocznym i szalonym cyrku.
Alicja lubi życie na własną rękę. Odcięła się od rodziny, w której relacje dramatycznie się pogorszyły tuż po tym, jak ojciec nagle się wzbogacił, a pieniądze zaczęły grać dla niego główną rolę. Po wyprowadzce z domu dziewczyna utrzymuje się z kradzieży. Jest prawdziwą mistrzynią w tym fachu, potrafi wytypować ofiarę i skutecznie zabrać jej to, czego potrzebuje. Tym razem jednak jej instynkt łowczyni zawiódł. Alicja trafiła na kogoś, kto nie pozwoli, by cokolwiek stało się bez jego zgody.
Pan D. ma swój własny pomysł na rozwiązanie kłopotliwej sytuacji. Oferuje Alicji pracę, a po krótkim czasie zmusza ją także do zamieszkania w jego rezydencji. Warunek jest tylko jeden – pod żadnym pozorem nie wolno jej wejść do tajemniczego ogrodu na tyłach posiadłości.
Czy to jest właśnie ten moment, w którym w głowie Alicji powinna zapalić się czerwona lampka? Tak. A nawet nie jedna lampka, a cały sznur czerwonych, intensywnie mrugających świateł. Czy tak się stało? Oczywiście! Problem w tym, że Alicja uznała to za szalenie pociągające…
W mrocznym świecie pana D. jawa miesza się ze snem, rozsądek ustępuje szaleństwu, a pożądanie wciąga niczym otchłań. Już nigdy nie będziesz chciała się z niego wydostać. Zresztą… on i tak by ci na to nie pozwolił.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-285-2 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
• Dziewięć lat wcześniej •
Znudzona liczyłam kamienie zawieszone na szyi matki. W ciepłym blasku żyrandola lśniły jeszcze bardziej niż za dnia. Obsydiany, opale, agaty, fluoryty i ametysty. Wszystkie osadzone w złocie. Wiele razy przypominała mi, że dostała ten naszyjnik od ojca z okazji moich narodzin i że wtedy był to dla niego ogromny wydatek. Tak, moja matka zdecydowanie lubiła podkreślać kontrast między dawnym życiem a tym obecnym. Zupełnie jakby chciała oddzielić grubą kreską czasy, kiedy ona i tata byli parą zarabiającą poniżej średniej krajowej, od jej nowego i jakże cudownego życia. Teraz? Ojciec kupiłby taki naszyjnik bez mrugnięcia okiem. Albo i dziesięć naszyjników. Czasy się zmieniły i stan jego konta również, ku uciesze mojej matki.
Westchnęłam rozdrażniona i przymknęłam oczy. Gwar rozmów, brzdęk sztućców i kieliszków. Nie rozumiałam, dlaczego zmuszają mnie do udziału w tych nudnych przyjęciach. Przecież i tak nikt wtedy nie zwracał na mnie uwagi. Miałam wrażenie, że jestem tylko miłym dodatkiem, który warto pokazać na początku, kiedy to wszyscy witają się ze sobą. Potem, gdy pojawiają się przystawki i alkohol, można ten miły dodatek rzucić w kąt.
– Idź, pobaw się z innymi dziećmi. – Matka, zniecierpliwiona, machnęła na mnie ręką. Musiała zadać sobie ogromny trud, by przerwać rozmowę z siedzącą obok niej kobietą i poświęcić mi odrobinę uwagi.
Jak zwykle, kiedy mi rozkazywała, miałam ochotę zrobić coś kompletnie przeciwnego. Ale był jeszcze jeden powód, dla którego nie chciałam bawić się z zaproszonymi tutaj dzieciakami. Były takie same jak dorośli siedzący przy tym stole. Tak samo zmanierowane, zepsute i nudne. Miałam wrażenie, że bogactwo rodziców wyssało z nich dziecięcą radość i spontaniczność. Czyli to wszystko, czego nie znosiła we mnie matka.
Bogate dzieciaki pozowały na nad wyraz dojrzałe i poważne, co dawało trochę groteskowy efekt, ale chyba nie miały o tym pojęcia. Nie chciałam rozmawiać o najdroższych modelach adidasów. Ani o prywatnych szkołach i wakacjach na Lazurowym Wybrzeżu. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego dzieci ludzi, którym dobrze się powodzi, zazwyczaj czuły się lepsze od innych i takie ważne. Przecież same niczego nie osiągnęły. Wszystko zawdzięczały swoim rodzicom.
Między innymi dlatego obiecałam sobie, że jak tylko dorosnę, wyprowadzę się z tego siedliska kiczu, które moje matka urządziła w stylu _glamour_. I będę radzić sobie sama, choćbym miała jeść mielonkę turystyczną siedem dni w tygodniu. W sumie to nie taki głupi pomysł, bo matka zawsze na śniadanie szykowała mi ohydne zielone koktajle.
– Alicjo, dotrzymaj towarzystwa swoim małym gościom – zwrócił się do mnie ojciec.
To cud, że nadal pamiętał moje imię. Był tak zajęty, że widywałam go tylko w niedziele. Ewentualnie wieczorami w tygodniu, o ile nie udało mi się jeszcze zasnąć. Jego, w przeciwieństwie do matki, pieniądze nie zmieniły, przynajmniej nie tak bardzo. Po prostu miał jeszcze mniej czasu dla mnie, dla niej i dla siebie. Bo przecież musiał zarabiać gruby szmal i doglądać swojego biznesu od rana do wieczora. Co za beznadzieja. Nie chciałam być na jego miejscu.
Niechętnie zwlekłam się z krzesła i poprawiłam za ciasną sukienkę, którą matka kazała mi założyć. Sztuczny materiał drapał mnie w plecy, a dekolt podkreślał to, co zdecydowanie wolałam ukryć. Miałam dopiero trzynaście lat, ale zaczęłam szybko dojrzewać i wcale mi się to nie podobało.
Nie wiedziałam, która opcja jest gorsza. Siedzenie przy stole i słuchanie gadania dorosłych, czy może zadawanie się z tymi nadętymi dzieciakami. Wybrałam to drugie, bo zbierało mi się na wymioty, gdy matka po raz trzeci tego wieczora chwaliła się swoimi nowymi włoskimi meblami.
Moje małe stopy obute w niewygodne czarne lakierki stukały cicho po marmurowej posadzce, zimnej i odpychającej. Tęskniłam za starą drewnianą podłogą naszego dawnego mieszkania. Choć jej deski głośno skrzypiały, budziła we mnie same dobre wspomnienia. Pierwsze piętro w kamienicy na poznańskich Jeżycach. Okolica uchodziła za nieciekawą, ale mnie to nie przeszkadzało. W przeciwieństwie do rodziców. Jak tylko ojciec zaczął sporo zarabiać, wybudowali dom na bogatych przedmieściach i wyrwali mnie z mojej bezpiecznej rutyny, a potem wsadzili w ten pachnący Diorem i kalmarami nowobogacki światek.
W końcu ich zauważyłam. Troje dzieci, mniej więcej w moim wieku, bawiło się na tarasie, który oświetlało ciepłe lipcowe słońce. Dwóch chłopców skakało po betonowej balustradzie, a dziewczynka z czarnymi jak smoła włosami coś do nich krzyczała. Kojarzyłam ich wszystkich, bo to nie pierwsze przyjęcie, na które ich rodzice zostali zaproszeni. Kiedy chłopcy mnie zauważyli, zatrzymali się i lekko przekrzywili głowy. Przyglądali mi się tak, jakbym była jakimś egzotycznym zwierzątkiem, które złapało się w ich sidła. Miałam ochotę zawrócić, ale wiedziałam, że wtedy uznaliby mnie za mięczaka.
– Ktoś tu chyba powinien zacząć nosić stanik. Cycki ci urosły. – Jeden z nich się zaśmiał i porozumiewawczo szturchnął brata w bok.
Poczułam, że płonę ze wstydu. Miałam ochotę się zakryć, a jednak tego nie zrobiłam. Nie mogłam pokazać im, że jestem słaba.
– Jezu, ale z was dzieciaki. – Ich siostra prychnęła i rzuciła mi pogardliwe spojrzenie.
– Zamknij się. Pewnie jesteś zazdrosna, bo sama nie masz się czym pochwalić. Z przodu deska, z tyłu deska, w końcu na imię masz Tereska. – Jeden z braci zaczął naśmiewać się z siostry, a po chwili dołączył do niego drugi.
Poczułam ulgę. Chwilowo nie byłam w centrum ich uwagi.
– Zaraz pójdę do rodziców i powiem im, co tu wygadujecie! Jak tylko ojciec się dowie…
Nie słuchałam dalej. Wyłączyłam się i wbiłam wzrok w stały punkt gdzieś ponad ich głowami. Tym razem był to pień ogromnej starej sosny, która rosła tuż za naszym tarasem. Dystansowałam się. Robiłam tak zawsze, gdy chciałam się uspokoić. Kłótnia rodzeństwa trwała gdzieś obok, a głosy zlewały się w nieprzyjemny szum. Byli jak te małe, głośne pieski, które ujadają na przechodniów, chociaż ledwo odrosły od ziemi. Teresa, Jan i Henryk. Pomyślałam sobie, że moje imię przy nich jest takie zwyczajne. Zresztą ich rodzice nie wzbogacili się niedawno, tak jak moi. Topolscy żyli „na poziomie” od pokoleń, a więc i dzieci musiały mieć odpowiednio „szlachetnie” brzmiące imiona.
– Co to za hałasy?! Nie nauczono was dobrych manier?! Banda rozwydrzonych bachorów!
Zesztywniałam, gdy dotarł do mnie nerwowy kobiecy głos. Usłyszałam odgłos kroków na żwirowanej ścieżce i zaraz potem ją zobaczyłam. Wiedziałam, że ma na imię Matylda, ale nie znałam jej nazwiska. Gościła u rodziców kilkukrotnie, choć przecież była już dorosła i nie musiała chodzić na tego typu przyjęcia. Tak przynajmniej mi się wydało.
Rozchyliłam usta, kiedy na nią spojrzałam. Była idealna i zazdrościłam jej wszystkiego. Jasnych, sięgających pasa włosów, które skrzyły się w promieniach słońca jak babie lato. Długich szczupłych nóg, w dodatku opalonych, w przeciwieństwie do moich. I tych idealnie wykrojonych ust wykrzywionych w grymasie. Wyglądała jak jedna z moich lalek Barbie, którymi bawiłam się potajemnie, bo mama mówiła, że jestem już na nie za duża.
Za nią przyszedł on. Za każdym razem, kiedy zjawiali się na przyjęciach mojej matki, trzymali się razem. W końcu byli rodzeństwem. Wiedziałam, że ona niedawno skończyła osiemnaście lat, bo jej matka zaprosiła moich rodziców na huczną imprezę urodzinową w jakimś drogim hotelu. On był od niej starszy o kilka lat. Podobno studiował. Wydawali mi się tacy dorośli i nieprzystępni.
Przyjrzałam się chłopakowi, a właściwie to już mężczyźnie. W przeciwieństwie do swojej siostry miał bladą cerę, ale poza tym byli do siebie bardzo podobni. Te same złociste, jasne włosy, przykuwające uwagę rysy, te same przeszywające spojrzenia. Trochę się ich bałam, choć przecież byli dorosłymi. Sądziłam, że na pewno są bardziej poważni i przewidywalni niż ta trójka nieznośnych dzieciaków, z którymi rodzice kazali mi się bawić.
– Naśmiewali się z niej, a ja…
– Nie skarż. To nieładnie. Powinnaś stać murem za braćmi. – Matylda przerwała Teresie, która naburmuszona zmarszczyła brwi.
– Wy, dwaj. Do salonu. Siadać koło matki i się nie odzywać. – Brat Matyldy spiorunował wzrokiem obu chłopców.
– Nie jesteś naszym ojcem, żeby mówić nam…
– Powiedziałem, do salonu! – Głośny ryk sprawił, że moje ręce pokryła gęsia skórka.
– Zaprowadzę ich. – Teresa westchnęła, przewróciła oczami, a potem popchnęła braci, którzy w końcu niechętnie weszli do domu.
Zostaliśmy we trójkę. Ja i to dziwne, dorosłe rodzeństwo. Ciepły wiatr owiewał moją twarz i pomyślałam sobie, że chciałabym mieć takich brata i siostrę. Może w końcu ktoś zwracałby na mnie uwagę. Bronił, tak jak zrobili to przed chwilą. Zaopiekował się mną w tym ogromnym, zimnym domu.
Nagle wraz z podmuchem ciepłego powietrza dotarł do mnie zapach eleganckich kobiecych perfum, które były tak samo idealne jak nosząca je dziewczyna. I jeszcze jakiś inny obcy, nieco niepokojący aromat. Zapach jej brata.
– Co tak sterczysz jak słup soli? – zapytała Matylda, ale była tak piękna, że onieśmielona nie potrafiłam wydobyć z siebie ani słowa.
Miałam nadzieję, że kiedy dorosnę, będę choć trochę tak ładna jak ona, chociaż wiedziałam, że to prawie niemożliwe. Odruchowo przejechałam dłonią po swoich ostrzyżonych na pazia ciemnych włosach i spojrzałam na patykowate, białe jak śnieg nogi.
– Zrobili ci coś? – Brat Matyldy skupił na mnie uwagę. Nagle zaczął przeszkadzać mi fakt, że nie znam jego imienia.
Przez chwilę wytrzymałam przeszywające spojrzenie jego zimnych, niebieskich oczu, ale szybko spuściłam głowę i wykonałam nią przeczący gest.
– Nie możesz być taka słaba, rozumiesz? Jeśli któryś z nich jeszcze kiedyś będzie ci dokuczał, postrasz ich mną, jasne?
Podniosłam głowę i znów napotkałam tę parę oczu. Miałam wrażenie, że moje serce zaczyna nierówno bić. Niemal czułam na nim przygniatający ciężar tego spojrzenia.
– Nie powinieneś zawracać sobie głowy tym dzieciakiem. Wracajmy do środka. – Matylda wsunęła rękę pod ramię brata i przelotnie na mnie zerknęła.
– Ona już nie jest dzieciakiem.
Przełknęłam ślinę. Jego spojrzenie nagle się zmieniło i coś mi przypominało. Tata czasami patrzył tak na matkę, kiedy sporo wypił. Mówił mi wtedy, że powinnam iść do swojego pokoju i włączyć sobie telewizję, bo on i mama będą bardzo zajęci.
– To wszystko kiedyś będzie twoje. To i o wiele więcej. Jak nie będziesz twarda, inni zjedzą cię na śniadanie – kontynuował chłopak.
Miałam ochotę zaprzeczyć. Powiedzieć mu, że nie chcę tego wszystkiego, co mają rodzice. Że nie podoba mi się nasze nowe życie. Że jestem zupełnie inna. Że…
– Wracamy. – Ostry ton Matyldy sprawił, że skuliłam ramiona i nie miałam już ochoty na żadne rozmowy.
Kiedy spojrzałam na nią przez swoją za długą grzywkę, zobaczyłam, że robi coś niespodziewanego. Chwyciła długimi szczupłymi palcami kwadratową szczękę brata, a potem dała mu szybkiego całusa. W usta.
– Idziemy – dodała i wzięła go za rękę. Po chwili zniknęli w domu, nie obdarzając mnie nawet ułamkiem uwagi.
Zamrugałam zaskoczona. To było… dziwne. Może i miałam dopiero trzynaście lat, ale wiedziałam już co nieco o TYCH sprawach. Siostra nie powinna całować brata. Nie w ten sposób.
Nagle uświadomiłam sobie, że to, co uchodzi za dziwne w świecie zwykłych ludzi, być może jest normalne w świecie, do którego od niedawna należałam. Choć ojciec spał na pieniądzach od niespełna dwóch lat, zdążyłam już poznać bogaczy. Byli zepsuci. I robili dziwne rzeczy. Pewnie tak właśnie było z Matyldą i jej bratem. No i z Teresą, i tymi dwoma szurniętymi chłopakami.
Zresztą takich dzieciaków przewijało się przez nasz dom wiele. Pojawiały się i znikały wraz ze swoimi fochami, fanaberiami i dziwnymi upodobaniami. Były jak kolorowe ptaki, pośród których czasami czułam się jak nędzny szary gołąb.
Takim jak oni wydawało się, że mogą więcej, bo rodzice wyciągną ich z każdych, nawet największych kłopotów. Łamanie przepisów, bycie bezczelnym i całowanie rodzeństwa w usta pewnie też wchodziło w grę. Nie powinno mnie to dziwić.
Zmrużyłam oczy i patrzyłam przez chwilę na zachodzące słońce. Najchętniej zostałabym tu do rana i poczekała, aż przyjęcie się skończy, a wszyscy goście wrócą do swoich domów. Nie pasowałam do nich. I nie byłam taka jak oni. Moja matka to widziała, dlatego stała się wobec mnie tak bardzo obojętna i zdystansowana.
Odgoniłam od siebie te myśli i uśmiechnęłam się, wciąż mrużąc oczy. Może i ten dzień był do bani, ale miał w sobie coś pozytywnego. Rada chłopaka to coś, co dało mi nadzieję. Postanowiłam wziąć ją sobie do serca i od teraz być twardą. Niezależnie od tego, jak bardzo moja matka miała przewracać oczami, a ojciec rzucać tekstem: „Nie tak cię wychowaliśmy”.
Jeszcze tylko pięć lat – pomyślałam, ogrzewając twarz w cieple zachodzącego słońca. To już niedługo. Kiedy będę dorosła, wyprowadzę się stąd. W końcu będę mogła wziąć głęboki oddech, nosić dwie różne skarpetki i słuchać muzyki tak głośno, jak mi się podoba. W końcu będę mogła żyć po swojemu.ROZDZIAŁ 1
• Teraz •
Lubię pogrzeby. Koi mnie ta specyficzna, podniosła atmosfera, tak bardzo różna od blichtru i kiczu wylewających się z kościoła w czasie udzielania sakramentu małżeństwa. Cisza. Skromne czarne stroje żałobników. Ponure szepty. To o wiele lepsze niż głośne i pijane weselne towarzystwo. Mogę wtedy robić to, w czym jestem tak dobra – obserwować, a potem spijać z ludzkich twarzy emocje.
Oddycham pełną piersią, wciągając do nosa zapach wilgotnej ziemi. Patrzę na pogrążonych w modlitwie, ubranych na czarno ludzi. Człowiek powinien od czasu do czasu odwiedzać cmentarz, by nabrać pokory. To przytłaczające i otrzeźwiające zarazem. Świadomość, że twój limit się wyczerpuje.
Żałobnicy tacy właśnie są – pokorni. Też powinnam taka być. A jednak lubię wystawiać życie na próbę, wymierzać mu policzek i zastanawiać się, czy i kiedy mi odda. Dlatego właśnie wychodzę pospiesznie z cmentarza, wskakuję w tramwaj i jadę do centrum. Mijam kilka przystanków, a potem wysiadam na jednej z modnych ulic, upstrzonej drogimi butikami i designerskimi knajpami. Gardzę ludźmi, którzy tutaj przebywają – bogatymi córeczkami tatusiów, które nigdy nie musiały pracować na swoje Gucci i Dolce & Gabbana. Gardzę chłoptasiami, którzy udają prawdziwych mężczyzn, bo stać ich na nowe lamborghini. Pozerzy. Obwieszone metkami cipy. Zabawne, sama kiedyś byłam jedną z nich.
Nagle zauważam grupkę elegancko ubranych mężczyzn. Mają na sobie podobne ciuchy i przypominają trochę kolesi z tych starych ponurych filmów o mafii. Są tak samo mroczni, poważni i stylowi. Założę się, że ich płaszcze zostały wykonane z drogiej włoskiej wełny. Są młodzi, ale już zachowują się jak ich starzy, którzy co wieczór obracają drogą whisky i jeszcze droższe panienki. Przewracam oczami i robię zniesmaczoną minę, ale idę tam. Taka okazja może się nie powtórzyć.
Dopiero kiedy pochodzę bliżej, zauważam, że jeden z mężczyzn udziela wywiadu jakiemuś dziennikarzowi. Reszta przygląda się temu z zainteresowaniem. Nie mam pojęcia, kim są ci ludzie – czy to jakiś znany boysband, aktorzy czy może biznesmeni. Właściwie nie powinno mnie to obchodzić. Najważniejsze, że są zajęci i skupieni na redaktorze trzymającym w dłoni mikrofon oraz na stojącym niedaleko operatorze kamery. Dookoła zebrało się trochę gapiów, więc robię się odważniejsza. Tłum zawsze jest moim sprzymierzeńcem, ale w tym znaczeniu, że robi za zasłonę dymną, nie za kibiców. Nie potrzebuję poklepywania po plecach, aprobaty. Przeciwnie. W mojej robocie liczy się dyskrecja. Dokładnie jak w zawodzie prostytutki, z tym że ja nie muszę się aż tak się wysilać, by trochę zarobić.
Wsuwam ręce w kieszenie szarej bluzy i idę luzackim krokiem. Jestem przeciętna aż do bólu. Kiedy pracuję, nie mogę wyglądać jak łachudra. Wtedy zwracałabym na siebie uwagę. Druga skrajność też nie jest mile widziana – nie mogę przypominać wypindrzonej panienki. Mam więc na sobie stare conversy, dżinsy i bluzę. Wyglądam jak studentka zmierzająca na uczelnię. Strzelam balonem z gumy i naciągam kaptur na głowę. Nie spieszę się za bardzo, nie wykonuję nerwowych ruchów. Każde skrajne zachowanie może zwrócić czyjąś uwagę.
Przepycham się przez grupkę gapiów i staję za plecami mężczyzn otaczających wianuszkiem dziennikarza. W nosie świdruje Fahrenheit od Diora. Głóg, skóra, cedr… i coś, co wywołuje przyjemny skurcz w podbrzuszu. Zaciągam się tym zapachem. Zapachem prawdziwego mężczyzny – samczego, władczego, biorącego w posiadanie wszystko, czego zapragnie. Poznałabym te perfumy wszędzie, bo sto mililitrów tego cuda kosztuje prawie pięć stówek. Wiem, bo jakieś dwa miesiące temu zwinęłam takie z Sephory.
Skoro facet przede mną ma tak dobry gust, z pewnością ma też gruby portfel. Obieram go sobie za cel. Stoi do mnie tyłem, klepie kumpla po ramieniu i podekscytowany coś do niego mówi. Jest całkowicie zaabsorbowany wywiadem.
Ja również udaję zainteresowaną. Skupiam oczy na reporterze, który wypytuje o coś jednego z mężczyzn. Oczywiście to tylko pozory. Jestem czujna, a moje ciało gotowe do ucieczki. Mam drobne dłonie i to niewątpliwy atut. Do tego jestem zwinna. Nie waham się, bo w moim fachu może to kosztować naprawdę dużo. Na przykład rękoczyny albo nieprzyjemną noc w celi. Znam to wszystko z autopsji.
Wykonuję kilka stanowczych, ale delikatnych ruchów i już po chwili trzymam w dłoni to, na czym najbardziej mi zależy. Mówiłam, prostytutka w tym czasie może zdążyłaby rozpiąć klientowi rozporek, a ja już skończyłam swoją robotę.
Krew szumi mi w uszach, serce łomocze w piersi jak uwięziony w klatce ptak. Piękne uczucie. Zupełnie jak dojście do ostatniego poziomu w _Mario_ albo znalezienie stówy na chodniku. Całe moje wnętrze wiwatuje – mam wrażenie, że wypełniają mnie brokat i konfetti, wymieszane z adrenaliną. Wiem jednak, że nie mogę niczego po sobie pokazać. Zero wypisanych na twarzy emocji. Powinnam oddalić się szybko, ale spokojnie. Udaję więc, że tracę zainteresowanie wywiadem. Chowam dłonie oraz dopiero co zdobyty artefakt w kieszenie bluzy i wchodzę między tłum ludzi. Nie puszczam mojej zdobyczy. Wciąż ściskam ją mocno, gładząc przyjemną w dotyku skórę.
Skanuję ulicę obojętnym wzrokiem i nagle zauważam coś po drugiej stronie chodnika. Nieznajoma kobieta patrzy mi prosto w oczy i kręci z niedowierzaniem głową. Przełykam ślinę i szybko rozglądam się na boki. Cholera, przyłapała mnie. Widziała, jak zwinęłam tamtemu gościowi portfel. Oblizuję nerwowo usta i mam nadzieję, że nie narobi hałasu i mnie nie wyda. Jest mniej więcej w moim wieku, ale w przeciwieństwie do mnie ma na sobie eleganckie, drogo wyglądające ciuchy. Postanawiam być bezczelna, bo to jedna z niewielu rzeczy, które naprawdę dobrze mi wychodzą. Unoszę palce w geście victorii i uśmiecham się szeroko do nieznajomej. Pewność siebie. Tylko to może mnie uratować. Ku mojemu zaskoczeniu dziewczyna odwzajemnia uśmiech, a potem znika za rogiem. Dziwne. Zazwyczaj ludzie nie pochwalają kradzieży.
Biorę to spotkanie za dobry omen, zgrabnie wymijam grupkę głośnych nastolatków i dziarskim krokiem skręcam w najbliższą uliczkę. Dopiero kiedy uznaję, że jestem bezpieczna, głośno wypuszczam przez usta wstrzymywane powietrze.
Zaułek jest wąski, ślepy i nikogo tutaj nie ma, więc chowam się za kontenerem na śmieci, siadam przy ścianie i przymykam oczy. Wyciągam dłonie z kieszeni – nadal drżą, ale to z podniecenia, nie ze strachu. Spoglądam na swoją zdobycz, oglądam ją z każdej strony niczym myśliwy, który z dumą patrzy na upolowaną zwierzynę. Nawet zapach zepsutego żarcia, wydobywający się ze śmietnika, nie psuje mi nastroju.
Moje serce nadal łomocze, ale ja powoli się uspokajam. To uczucie triumfu, dojścia do celu, zupełnie jak po dobrym seksie. Z tym że po dobrym seksie ludzie często zapalają papierosa, tymczasem ja przykładam do nosa portfel i zaciągam się jego zapachem. Droga włoska skóra. Ręczna robota. Nawet nie chcę myśleć, ile kosztował, ale jestem pewna, że jego zawartość bardzo mnie zadowoli. Uśmiecham się jak wariatka, bo przecież nie robię tego tylko dla pieniędzy. Poczucie triumfu i przewagi – to coś, co uzależnia bardziej niż niejeden narkotyk.
Nagle czuję na swoim ramieniu żelazny uścisk, a ktoś wyrywa mi portfel z rąk. Fahrenheit drażni mój nos bardziej niż odór śmietnika.
– Chyba masz coś mojego. – Słyszę nieprzyjemne warknięcie.
Zachowuję spokój i pozwalam silnym dłoniom mnie trzymać. Uśmiecham się delikatnie z nadal przymkniętymi oczami. Opanowanie to podstawa w mojej branży, nawet w tak podbramkowych sytuacjach jak ta.
Nie muszę patrzeć, i tak wiem, że to on. Biały kołnierzyk. Facet od włoskiego płaszcza i boskiego zapachu. Nie mam pojęcia, jakim cudem się zorientował, ale trudno, mój błąd. Szkoda tylko, że będę musiała kopnąć go w jaja. Założę się, że one też są całkiem niezłe. Równie dobre jak jego głos – głęboki, lekko zachrypnięty. Choć wydobył się z jego ust na wysokości mojego ucha, poczułam go dokładnie między udami.
Gdyby nie to, że kilka razy zostałam już złapana, pewnie nie wiedziałabym, co teraz zrobić. Ale ja wiem. Otwieram oczy i pozwalam się mu podnieść albo raczej szarpnąć, bo nie jest delikatny. Stoimy teraz naprzeciw siebie, twarz przy twarzy, oddech przy oddechu. Jego jest drżący i pełen irytacji. Mój – spokojny, ale kryjący w sobie odrobinę strachu.
Nie odmawiam sobie przyjemności i kolejny raz zaciągam się jego drogimi perfumami. Dawno nie uprawiałam seksu, więc nawet w takim momencie robię się wilgotna. Zresztą adrenalina i strach zawsze mnie podniecały, a to właśnie taką mieszankę serwuje mi teraz nieznajomy.
No dalej, kochasiu. Naciesz się tym momentem, bo zaraz ci się wywinę.
– Nie masz nic na swoje usprawiedliwienie? – syczy, a jego ciemne oczy na moment skupiają się na moich ustach. To pewnie dlatego, że w dolnej wardze, na samym jej środku mam _spider bites_.
– Cóż mogę powiedzieć. Przykro mi, że padło na ciebie. – Uśmiecham się słodko, po czym celuję kolanem prosto w jego krocze.
Ku mojemu zaskoczeniu jest szybszy, zupełnie jakby czytał w moich myślach. Blokuje mnie i przygniata do ściany, napierając na mnie z ogromną siłą i stanowczością. Czuję za plecami nieprzyjemny, chropowaty mur i przeszywający ból pleców, bo cienka bluza nie zamortyzowała uderzenia. Cholera, teraz naprawdę panikuję. Okazuje się, że biały kołnierzyk jest całkiem dobrze zbudowany.
Poza tym coś dziwnego dzieje się z moim ciałem, kiedy na mnie napiera. Robi się miękkie i uległe, jakby chciało mu się poddać, a przecież to kompletnie do mnie niepodobne. W sytuacjach takich jak ta włącza mi się instynkt przetrwania – nogi aż rwą się do ucieczki, a ręce do walki. Tym razem jest inaczej.
Mam wrażenie, że powietrze dookoła nieznajomego jest jakby naelektryzowane, zupełnie jak przed letnią burzą. To plus męskie perfumy sprawia, że kręci mi się w głowie. Jeszcze bardziej tracę władzę nad swoim ciałem, choć przecież powinnam być czujna.
– Taka jesteś sprytna? – warczy mi do ucha.
To już robi się nudne, te jego pytania. Bawi się w złego policjanta i myśli, że mnie nastraszy, ale założę się, że to dla niego kompletnie nowa sytuacja. Ja mam pewne doświadczenie, niestety. Jak to mówią: nie myli się tylko ten, kto nic nie robi.
– Chciałem ci darować, ale zmieniłem zdanie.
– I co mi tutaj zrobisz? Jest środek dnia, na ulicy pełno ludzi. – Patrzę na niego wyzywająco, zdmuchując z oczu kosmyki za długiej grzywki. Zgrywam twardą, choć strach podstępnie wkrada się do mojego krwiobiegu i sprawia, że serce wali mi jak szalone.
– Poważnie? Akurat tutaj nikogo nie widzę. – Rozgląda się znudzony i uśmiecha z satysfakcją. Krzywię się z bólu, bo mocniej ściska mnie za ramię. – Poza tym mogę zadzwonić po psy.
– To dzwoń.
– Ale wtedy nie byłoby zabawy. – Znów się uśmiecha, tym razem przerażająco. – Idziesz ze mną.
Mrugam zaskoczona, bo to przedziwny obrót wydarzeń. Zawsze, kiedy ktoś przyłapuje mnie na kradzieży, reaguje na dwa sposoby. Odgraża się i blefuje, że zadzwoni na policję. Albo odgraża się i, niestety, nie blefuje. Tymczasem wychodzi na to, że biały kołnierzyk ma wobec mnie inne plany.
Wyrywam się, ale to na nic. Ciągnie mnie za sobą, a poły jego płaszcza poruszają się, gdy wychodzimy na główną ulicę, po której hula silny wiatr. Nieznajomy wygląda jak wkurwiony Batman, kiedy kroczy tak przed siebie, ubrany cały na czarno. A, przepraszam, spod jego płaszcza wystaje ten słynny biały kołnierzyk. Pieprzony korpodupek. Jestem pewna, że pracuje w jakiejś znanej międzynarodowej firmie, wciąga koks, a weekendy spędza w jednym z tych drogich klubów dla poznańskich bogatych cip.
– Zachowuj się. Jak będziesz się szarpać, przestanę być miły – rzuca od niechcenia i przyspiesza kroku.
Przeklinam, ale już nie walczę. Nie chcę, by wezwał gliny. Zbyt często ostatnio miałam z nimi do czynienia i boję się, że tym razem mogłoby się skończyć grubszą aferą. Nie uśmiecha mi się odsiadka, dlatego każdy błąd taki jak dziś, to stąpanie po bardzo cienkim lodzie.
Moje stare conversy nieprzyjemnie piszczą na mokrym asfalcie, kiedy ciągnie mnie za sobą. Serce podchodzi mi do gardła i jakiś głos w głowie mówi, że zaraz wydarzy się coś, co nieźle namiesza mi w życiu. Ludzie mijają nas obojętnie, bo nieznajomy jest dyskretny. Z boku to pewnie wygląda, jakby szedł ze swoją naburmuszoną dziewczyną, która stawia lekki opór.
– Od jak dawna to robisz? Jesteś w tym niezła – mówi, prowadząc mnie w stronę podziemnego parkingu, znajdującego się pod modnym centrum handlowym. – Masz pecha, że trafiłaś na mnie, ale daję słowo, każdy, kto nie orientuje się w tym fachu, nie poczułby twoich dłoni, taka jesteś zwinna.
Uśmiecham się mimowolnie, słysząc komplement. Czyżby trafił swój na swego?
– Są delikatne jak dmuchawce. – Zatrzymuje się nagle i odwraca twarzą w moją stronę. Zwalnia uścisk i muska kciukiem opuszki moich palców, przyglądając się im uważnie.
To dziwne i niespodziewane. Mogłabym w tym momencie mu zwiać, ale z jakiegoś nieznanego mi powodu tego nie robię.
– Dobra, nie mamy czasu. – Warknięcie sprowadza mnie z powrotem na ziemię.
Chłodne powietrze podziemnego parkingu owiewa moje rozgrzane policzki. Mężczyzna już nie trzyma mnie władczo za nadgarstek. Teraz, kiedy czuje, że mu się poddałam, splata swoją dłoń z moją i prowadzi mnie wzdłuż rzędów samochodów. Ktoś, kto patrzy na nas z boku, pomyślałby, że jesteśmy spragnioną namiętności parą, która pędzi do swojego auta na szybki numerek.
W końcu zatrzymujemy się przed czarną teslą. Unoszę wysoko brwi, choć przecież mogłam się spodziewać, że korpognojek jeździ taką modną, typową dla nowobogackich furą. Do tego pewnie używa tylko sprzętu Apple’a, a do pracy zamawia dietetyczny catering.
– Wsiadaj, zapnij pas i żadnych numerów. – Rzuca mi stanowcze spojrzenie.
Prycham i nie mam zamiaru się ruszyć, choć wiem, że mój opór niczego nie zmieni.
– Czego nie rozumiesz?! – Okrąża samochód, chwyta mnie za ramiona i przyszpila do karoserii. – Wsiadasz sama, czy mam ci pomóc?!
Przełykam ślinę, gdy uświadamiam sobie, że nie tylko portfel i płaszcz ma niezły. Choć okoliczności nie są sprzyjające, studiuję jego twarz, której nie widziałam dokładnie w mrocznej, ślepej uliczce. Gęste brwi, kwadratowa szczęka pokryta lekkim zarostem, drgające na szyi jabłko Adama. Na moment zapominam o niebezpieczeństwie.
– Wiesz, że tutaj są kamery, prawda? – rzucam protekcjonalnym tonem. Jakaś popieprzona część mnie chce, by nadal przyciskał mnie do samochodu tak jak teraz.
– Nie takie rzeczy tutaj robiłem. – Nieznajomy uśmiecha się z wyższością i w roztargnieniu gładzi mnie po policzku. – No, już. Nic ci nie zrobię, jeśli będziesz mnie słuchać – zwraca się do mnie jak do zlęknionego dziecka, po czym otwiera drzwi i wpycha mnie na siedzenie pasażera. Nim zdążę szarpnąć za klamkę, blokuje zamki.
Kiedy siada za kierownicą, wygląda na bardzo zadowolonego z siebie. Mam ochotę rzucić mu wiązankę przekleństw, ale ostatecznie postanawiam wymownie milczeć. Niech wie, że ma na siedzeniu obok kobietę z krwi i kości, a nie rozwydrzonego bachora. Spoglądam na swoje poszarpane jeansy i sprane trampki i nagle chce mi się śmiać. Nigdy nie byłam kobieca i nie będę. Przynamniej nie w tym znaczeniu, jakie powszechnie się przyjęło. Nieczęsto się tym przejmuję, bo wygląd to dla mnie sprawa drugorzędna, ale dziwnym trafem teraz zaczynam o tym myśleć. Czy chciałabym mu się podobać? Chciałabym, by biały kołnierzyk zwrócił na mnie uwagę w TEN sposób? Jestem zdrowo popaprana. Zupełnie jak bohaterki romansów, które po pięciu minutach z przystojnym porywaczem zaczynają cierpieć na syndrom sztokholmski. Z tą różnicą, że ja nie myślę tylko cipką, więc odsuwam od siebie jakąkolwiek wizję flirtu z nieznajomym. Jedyne, czego mi trzeba, to wolności, którą on właśnie brutalnie mi odebrał.
Kiedy tesla niemal bezszelestnie wyjeżdża z parkingu, mężczyzna uruchamia odtwarzacz, w którym rozbrzmiewa jakiś ostry, gitarowy kawałek. Nie wytrzymuję i ukradkiem na niego spoglądam. Bębni do rytmu palcami w kierowcę i agresywnie włącza się do ruchu. Odwracam głowę i zatapiam wzrok w bocznej szybie, mrużąc oczy.
Nie zamierzam patrzeć, jak napawa się swoim zwycięstwem. Poznałam już kilku takich jak on. Żyją w przeświadczeniu, że mają świat u swoich stóp, bo stać ich na kilka mieszkań w centrum i drogie dziwki. Czują się lepsi od innych, lepsi ode mnie. Jemu też wydaje się, że jest górą, ale nie wie jednego – nie tak łatwo mnie złamać. Czegokolwiek ode mnie chce, nie dostanie tego. A już na pewno nie po dobroci.