Alicja w Krainie Tajów - ebook
Alicja w Krainie Tajów - ebook
Alicja w Krainie Tajów
"Historia dla Dorosłych Dziewczynek"
To wyjątkowa książka która jest oparta na prawdziwych wydarzeniach tytułowej Alicji.
Jak napisała sama autorka:
"To książka dla wszystkich tych, którym Tajlandia jest bliska i daleka. Dla miłośników przygód i porąbanych opowieści."
Opisane w lekki sposób wydarzenia i historie wydarzył się naprawę, chociaż część imion bohaterów została zmieniona.
Ta książka to opowieść o Tajlandii jakiej nie znajdziesz nigdzie indziej, autorka dzieli się swoimi wrażeniami, emocjami i historiami (które niejeden raz Cię zaskoczą), to pięć lat pobytu w Tajlandii spisane na blisko 300 stronach książki, która wciąga tak mocno że nie będziesz chciał/chciała się od niej oderwać.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-962865-2-9 |
Rozmiar pliku: | 6,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dedykacja
_Dla wszystkich tych, którym Tajlandia jest bliska i daleka. Dla miłośników przygód i porąbanych opowieści._
_Niniejsze historie wydarzyły się naprawdę, choć część imion bohaterów została zmieniona._
_Za błędy popełnione w książce oraz obraźliwe określenia, które mogłyby kogokolwiek urazić, z całego serca przepraszam. Mam głęboką nadzieję, że tak się nie stanie, ponieważ wszystko, co opisałam, było według mnie szczere._PODZIĘKOWANIA
Podziękowania
_Dziękuję mojemu kochanemu mężowi za miłość, która potrafiła przemierzyć aż trzy kontynenty. Dla Ciebie nie ma rzeczy niemożliwych. Nie znam bardziej ambitnej i pracowitej osoby niż Ty. Jesteś moim bohaterem i człowiekiem o szczerozłotym sercu._
_Dziękuję Ci, Synku, że pokazałeś mi nowy wymiar miłości, i że mogę być twoją mamusią. Yareth, kocham Cię nad życie._
_Dziękuję moim Rodzicom za wspaniałe dzieciństwo i ogromny trud, jaki włożyli w moje wychowanie. Wiem, że to nie było łatwe. Dziękuję za to, że zawsze, cokolwiek się działo, byliście po mojej stronie._
_Dziękuję moim bliskim, Alfie Małtańczyk, Babci Irence, Bratu Michałowi Maleszy, za wsparcie i miłość._
_Ale przede wszystkim podziękowania należą się Sylwii Kaczyńskiej, Joli Allen i Joannie Gisce, bez których nie przetrwałabym w Tajlandii._
_Dzięki, kochany Khunie, że namówiłeś mnie na wyjazd, bez Ciebie, być może nie poznałabym Azji._
_Jola, dziękuję Ci za piękną przyjaźń na dobre i na złe._
_Jojo, dziękuję za pot i łzy przelane zarówno na treningach, jak i w pracy._
_Mamo, Tato, Arturze, Carlosie, Jolu, Sylwio i Justi Lipka-Kadaj, dziękuje za czytanie rozdziałów książki i cenną krytykę._WPROWADZENIE
Wprowadzenie
Zabieram cię do Tajlandii, krainy pełnej uśmiechu i magii… Skosztujemy egzotycznych smaków. Wypalimy podniebienia piekielnie ostrymi potrawami. Zerwiemy świeże banany. Napijemy się mleka kokosowego prosto z palmy. Odpoczniemy na najpiękniejszych wyspach w Azji.
Zobaczymy skrajną biedę i nieprawdopodobne bogactwo. Król, mnisi, biznesmeni, prostytutki, szczury, karaluchy, bezpańskie psy i jaszczury przypominające smoki opowiedzą nam swoje historie i pokażą, że każdy ma tu swoje miejsce.
Bose, żebrzące dzieci zaprowadzą nas w miejsca, które są daleko w tyle za Polską – w końcu to tylko kraj rozwijający się… Czyżby?
Przejedziemy się rikszą. Albo nie, lepiej tuk-tukiem!
Wsiądziemy do starego autobusu, który prawdopodobnie się zepsuje. Popłyniemy łodzią i z bliska zobaczymy drewniane chatki wybudowane przez dziko zamieszkałych osadników.
Powędrujemy do świątyń kolorowych jak z bajki.
Kilka razy zabłądzimy i nikt nie wskaże nam drogi, choć wszyscy będą starali się pomóc. Nie ma sprawy, bo w Tajlandii nauczymy się ogromnej cierpliwości i poznamy tajniki medytacji.
Kolory, upał, zatłoczone ulice pełne ludzi i pojazdów, a dookoła nieustający hałas i orientalne zapachy unoszące się nad ulicami.
Później, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przeniesiemy się w przyszłość, w świat metalu, szkła i światła. Zobaczymy najwyższe drapacze chmur, restauracje z latającymi kelnerami i hotele, w których mieszkają duchy.
Odwiedzimy pałac najbogatszego monarchy świata. Może zainteresuje Was historia króla, który jako jedyny w Tajlandii nigdy się nie uśmiechał?
Zawirujesz, zwątpisz i nie uwierzysz… Wielokrotnie zadasz pytanie: O co tu, chodzi?! Odpowiedź jest jedna: Tajlandia, której sercem jest Bangkok. Tutaj też spędzimy kilka chwil. To miejsce, gdzie prostytucja jest zakazana, choć jest stolicą seksturystyki.
Pokochaj lub znienawidź ten przeludniony zakamarek świata, który:
Nigdy nie chodzi spać!
Nie zna wstydu!
Nie ma granic!
*
W książce, którą właśnie trzymasz w rękach, dzielę się Tajlandią, jaką poznałam. Tą, która mnie ukształtowała i w której mieszkałam pięć lat.
Niektórych rzeczy nie da się opisać słowami. To, co się tu dzieje, trzeba poczuć na własnej skórze. W tej książce przeczytasz, co się przydarzyło mnie i moim przyjaciołom.
A jeśli odwiedzisz Tajlandię, już jestem ciekawa, co Tobie się przydarzy!
AlicjaPrzygoda się rozpoczyna
No i lecę do „tej” Tajlandii, chociaż sama jeszcze w to nie wierzę. Patrzę na moje kolana, które trzęsą się nieposłusznie jak jakaś pieprzona galaretka! „Przestańcie!” – zaklinam je pod nosem i przełykam głośno ślinę.
Dopiero co skończyło się moje _good-bye party_¹ w Warszawie, na które zaprosiłam mnóstwo znajomych. Była muzyka, tańce i śpiew. Alkoholu też nikt za kołnierz nie wylewał, chyba do teraz trzyma mnie kac. Czuję, jak pulsuje mi skroń. A może to jednak ze stresu? Raz, dwa, trzy… głęboki wdech i wydech. Na imprezie były śmiech i łzy wzruszenia, prezenty, uściski. Żegnaliśmy się, jakbym co najmniej wyruszała na wojnę, z której mogłabym nigdy nie wróci.
***
Jestem na pokładzie samolotu z Kijowa do Bangkoku. Po pierwszej przesiadce, rzecz jasna z Warszawy.
Jest głośno, ale nie przez turbulencje czy odgłosy, które wydaje ta wielka maszyna, teleportująca mnie do nowego świata. Za hałas odpowiedzialni są napierdoleni (pijani to zbyt kulturalne określenie) pasażerowie. Przepraszam za wyrażenie i od razu za wszystkie pozostałe przekleństwa, bez których ta książka nie miałaby szans powstać. Teraz już książka, wcześniej tylko pamiętnik…
Staram się nie przejmować tym, co się dzieje wokół mnie, choć mina stewardessy, która właśnie pospiesznie przemknęła tuż obok, mówi sama za siebie: armagedon.
O nie! Mój nos zaczyna wyłapywać okrutnie nieprzyjemną woń obrzydliwego potu, rzygów i wydychanego alkoholowego powietrza z zapyziałych gęb pasażerów. W DUPIE ICH MAM. Nie złamią mnie!
Będę się skupiać na pozytywach, bo zawsze są jakieś pozytywy, nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji. No dalej, dalej… Rozglądam się, starając się zająć głowę CZYMKOLWIEK.
Hm… Może jakiś film? No pewnie! Zaczynam się siłować z czarnym ekranem zamontowanym w zagłówku. Wciskam przycisk z okrągłym logo i kreseczką, który powinien włączyć to ustrojstwo. Przyciskam kilka razy, ale to na nic. Jedyne, co widzę, to moje wykrzywione i rozmyte odbicie.
– _Excuse me, can you help me to turn on the TV?_² – pytam w końcu stewardessę, która biega po pokładzie jak opętana.
– _No_³ – odpowiada ze swoim rosyjskim akcentem.
– _No?_ – pytam zaskoczona.
– _Not working. Sorry!_⁴ – odpowiada jakby przez zaciśnięte zęby i znika wraz z rolką papierowych ręczników, którą niosła, aby wytrzeć kolejnego pawia.
Ja pierdolę! I co teraz? Podłamałam się, ale nie daję za wygraną. Spoglądam przez jajowate okienko samolotu. I voilà! Po mojej prawej stronie rozciąga się przepiękny widok, za którym jeszcze niedawno tak bardzo tęskniłam. Od pierwszego lotu w moim życiu pokochałam puszyste chmury. Te radosne białe kłębuszki rozciągające się jak dywan na całej długości horyzontu. Są blisko i wydają się tak namacalne. Dają uczucie bycia w niebie za życia. Może zobaczę jakieś anioły? Kto wie! Albo lepiej nie. To by znaczyło, że znalazłam się już po drugiej stronie… Dobra, relaksuję się dalej, bo znów napływają czarne myśli. Delikatnie unoszę się nad białymi chmurkami. Z góry podziwiam to niezwykłe zjawisko, któremu towarzyszy jaskrawe słońce. Jest bosko. Trochę jakby mi lepiej.
W takich momentach myślę o moich bliskich, których nie ma już wśród nas. Nasi pradziadkowie daliby wiele, aby móc tak beztrosko wzbić się w powietrze i wykrzyczeć: JA LECĘ! A dziś to takie normalne…
***
Samolot w intensywnych żółto-niebieskich barwach, chyba OK. _Boeing 767_ – czytam z broszurki. Nic mi to oczywiście nie mówi, ale „boeing” brzmi jakoś fajnie.
Skoro TV nie działa – trudno! Będę miała czas na lekturę książki o Tajlandii. Jeden z pożegnalnych prezentów od znajomych. Muszę się czymś zająć i odwrócić myśli od tego piekła na pokładzie.
Lot trwa jedenaście godzin! Można oszaleć, zwłaszcza że co drugi pasażer jest w stanie mocno wskazującym…
– _Pereproszuju_⁵_…_ – bełkoce nagle mój sąsiad po lewej.
– _Sorry, I don’t understand_⁶ – wyjaśniam z delikatnym uśmiechem niczym dama, prostując przy tym plecy.
– _Pereproszuju!_ – wrzasnął, po czym zasłonił usta.
– _What?!_⁷– pytam ponownie, ale jest już za późno. Facet właśnie zwymiotował sobie na spodnie. Odskoczyłam jak oparzona. Fuj! Niech ten koszmar wreszcie się skończy! Taki właśnie jest efekt dużych zakupów w strefie bezcłowej. Kurczę, nigdy dotąd nie widziałam, żeby pasażerowie wsiadali na pokład z własną flaszką pod pachą! A stewardessa?! Nie dość, że na to pozwala, to jeszcze pyta, czy nie przynieść lodu!
O, ludzie! Co za cyrk! Nigdy więcej nie polecę ukraińskimi liniami!
Nie mam zamiaru udawać, przynajmniej przed samą sobą, że nie jestem przerażona tym, co się tutaj dzieje. Próbowałam. Chciałam się wyluzować, ale się nie da!
– _Red one please!_⁸ – Zamawiam w końcu wino. Wmieszam się w tłum i może jakimś cudem przetrwam lot z ukraińskimi braćmi. Tylko co później? Skoro tak wygląda sama przeprawa do mojego nowego domu, to co mnie czeka na miejscu? Siedzę jak ten fakir na kolcach i wiem, że teraz i tak nie ma już odwrotu.
Następny przystanek: BANGKOK.
1.
_Good-bye party_ (ang.) _–_ przyjęcie pożegnalne.
2.
_Excuse me, can you help me to turn on the TV?_ (ang.) – Przepraszam, czy możesz mi pomóc włączyć telewizor?
3.
_No_ (ang.) – Nie
4.
_Not working. Sorry!_ (ang.) – Nie działa. Przykro mi.
5.
_Pereproszuju_ (ukr.) – Przepraszam.
6.
_Sorry, I don’t understand_ (ang.) – Przepraszam, ale nie rozumiem.
7.
_What?!_ (ang.) – Słucham?!
8.
_Red one please!_ (ang.) – Jedno czerwone, proszę!_One way ticket_
Zanim zacznę opisywać, jak wspaniała jest Tajlandia, muszę wyjaśnić, że nie przyleciałam tu na szalone wakacje. Jestem tu, ponieważ zdecydowałam się zmienić moje życie w stu procentach. Dlaczego? Może zabrzmi to dziwnie, ale właściwie przez przypadek.
***
Jakieś pół roku temu, przeglądając Facebooka, trafiłam na profil mojej koleżanki Sylwii. Dawno jej nie widziałam na żywo, a jej aktualne zdjęcia bardzo mnie zaciekawiły.
Sylwia na plaży. Sylwia w buddyjskiej świątyni. Sylwia z kolorowym drinkiem. Znów na plaży… Zaczęłam codziennie śledzić jej konto, aby oglądać nowe fotki, i coś mnie zaskoczyło: jeśli jest na wakacjach, to jakieś podejrzanie długie te wakacje. Ile to już czasu? Miesiąc. Dwa. Zaczyna się trzeci, a ona dalej w tej egzotycznej scenerii. O co w tym wszystkim chodzi? Może coś ściemnia?
Postanowiłam to sprawdzić. Napisałam wiadomość – krótko, zwięźle i na temat:
_Sylwia, co Ty robisz na tym słoniu?_
No i się dowiedziałam, że moja koleżanka nie mieszka już w Polsce:
_Moim domem jest Tajlandia!_ Wow! Czytam dalej. _Zatrudniłam się jako nauczycielka języka angielskiego w prywatnej szkole._ Co za laska! „Odważna czy głupia?” – pomyślałam z nutą zazdrości. Znając jednak Sylwię od studiów, czyli kilka długich lat, raczej nie podejrzewałam jej o to drugie. W sumie musiałam przyznać, że musi to być niesamowita przygoda. Taka podróż w nieznane z wyrokiem na minimum rok, bo tyle trwa kontrakt w szkole. Odpisałam:
_Słuchaj, Kochana, może i ja bym przyleciała? Zapytaj, proszę, czy nie potrzebują dodatkowej polskiej nauczycielki w Twojej szkole._
Wkrótce się okazało, że prawdopodobnie tak! Sylwia przekazała mi informację, jak zaaplikować na stanowisko, i dalej poszło samo, ale… Minęło kilka miesięcy i nic. Brak jakiejkolwiek odpowiedzi. Nikt mi nie odpisywał. Pogrzebałam więc marzenia o Tajlandii. Zajęłam się pracą w Polsce i zwyczajną szarą rzeczywistością.
Życie stawiało przede mną mnóstwo egzystencjalnych pułapek. Właściwie popadłam w permanentną rutynę, w której nie czułam się szczęśliwa. Sama nie wiedziałam, co poszło nie tak. Wszystko, co robiłam, było przecież zgodne z planem. Najpierw szkoła – podstawówka i gimnazjum. Później prestiżowe liceum, które plasowało się w tej najlepszej dziesiątce w Polsce. Nie było łatwo, ale ciężka praca i determinacja zrobiły swoje – ukończyłam je z zadowalającym wynikiem. Kolejno matura i Uniwersytet Warszawski. Do dziś jestem dumna z mojego tytułu magistra. W końcu nadszedł etap prawdziwej pracy w banku. Ja, Alicja – menedżer klienta biznesowego! Powinny zabrzmieć radosne fanfary! Zamiast nich popłynęły żałosne dźwięki marsza pogrzebowego.
Umierałam każdego dnia. Wracałam z pracy i ryczałam w poduszkę. Stres, rywalizujący ze sobą ludzie i szef niszczyli moje poczucie szczęścia. W rezultacie prawie uwierzyłam, że tak właśnie wygląda dorosłość. Koniec beztroskich dni. Koniec marzeń. Ciągle słyszałam: „Spoważniej, życie to nie jest bajka!”. Ale dlaczego? Ja się na to nie zgadzałam.
Aż pewnego dnia Sylwia napisała:
_Alicja, kiedy przylatujesz? Tak bardzo się cieszę!_
Ta wiadomość zgniotła mnie na miejscu. Jak to? To ja gdzieś lecę?! Zadrżałam. Zrobiło mi się słabo, a żołądek podskoczył do gardła. Poczułam jednocześnie radość i strach. Fajnie, wyjeżdżam do raju. Ale rzucić wszystko i wszystkich z dnia na dzień? No i właściwie jak mam to zrobić?! Załamałam ręce i gapiłam się na wiadomość od Sylwii, czytając ją wielokrotnie.
Decyzja nie była łatwa, ale obiecałam sobie, że jeśli się uda i dostanę pracę Bangkoku, to lecę i koniec, kropka. Bez oglądania się na opinię innych, bez wnikliwego analizowania za i przeciw. Dlatego kiedy tylko dostałam bardziej szczegółowe informacje, usiadłam przed komputerem i po raz pierwszy w życiu kupiłam bilet w jedną stronę. A gdy transakcja została zatwierdzona, włączyłam piosenkę _One Way Ticket_¹ i skakałam na łóżku jak szalona.
1.
_One way ticket_ (ang.) – bilet w jedną stronę.Lost in translation…
Lost in translation…¹
Do Phatum Thani, czyli dzielnicy, w której miałam zamieszkać, trafiłam z lotniska o szóstej rano. Taksówkarz wziął ode mnie za kurs prawie trzy razy więcej, niż powinien. No cóż, na początku zawsze zdarzają się takie sytuacje. Zwłaszcza jak jest się białym, czyli w mniemaniu tutejszych ludzi bankomatem z nogami.
Trudno, byłam tak zmęczona podróżą, że dałabym mu i cztery razy więcej, byleby tylko włączył klimatyzację i zawiózł mnie pod wskazany adres. Po przygodzie na Tajwanie podczas mojej wymiany studenckiej nauczyłam się, że trzeba mieć przy sobie adres napisany znakami alfabetu.
Zdarza się, że Azjaci nie posługują się alfabetem, zwłaszcza ci starszej generacji. Nie rozumieją też, kiedy próbuje się im coś przeczytać. Zarówno język chiński, jak i tajski posiadają tony. Należy skrupulatnie się ich trzymać, bo usiłując jedynie przeczytać fonetyczny zapis, można być pewnym, że nic nie zrozumieją. W chińskim wyróżnia się cztery tony, w tajskim aż pięć. Oznacza to, że każde słowo można wypowiedzieć na kilka sposobów. Jeśli tworzymy zdanie złożone z kilku słów, powstaje kombinacja, czyli chaotyczna i niemożliwa do zrozumienia wypowiedź. Dlatego tym razem przygotowałam sobie wszystko znacznie wcześniej. Adres był pięknie wykaligrafowany tajskimi znakami, a hotel zaznaczony na mapce. Taka ze mnie spryciara!
***
Usiadłam wygodnie na tylnym siedzeniu i podałam kartkę taksówkarzowi. Rzucił na nią okiem, uśmiechnął się, po czym ruszyliśmy wesoło w rytmach lokalnej muzyki dudniącej z radia. Wjechaliśmy na autostradę. Po pięciu minutach kierowca poprosił mnie o pieniądze. Co? Tak szybko dojechaliśmy? Zdziwiłam się, ale okazało się, że jako pasażer opłacam drogę dojazdową na miejsce oraz po kolei wszystkie bramki na autostradzie. Nieważne, płacę, ale za to jedziemy dalej!
Jedziemy i jedziemy… Po dobrych dwudziestu minutach taksówkarz pyta łamaną angielszczyzną:
– _Where we go?_²
„Jak to gdzie?” – pomyślałam zaskoczona. Stoi jak wół napisane na kartce. Masz mapkę i pytasz, gdzie jedziemy?! Pokazałam po raz kolejny na papier, który kierowca trzymał w ręku.
– _Here. Can you see? It’s my hotel_³_._
Mężczyzna uśmiechnął się miło i powtórzył kilkakrotnie: _OK, OK, krab_⁴_._
Uznałam, że chyba wreszcie zrozumiał, gdzie jedziemy, i opadłam zdyszana na oparcie kanapy, po której cały czas się ślizgałam przez mokre od potu nogi. Fuj, będę musiała się wyszorować, jak tylko dotrę na miejsce. Ciekawe, ile osób siedziało tutaj przede mną na swoich spoconych tyłkach? Pewnie już mam jakieś uczulenie… Zaczęłam się drapać.
Niestety, okazało się, że kierowca nic nie zrozumiał! Błądził, zatrzymywał się i pokazywał moją kartkę innym ludziom. Zmęczenie po dwudziestogodzinnej podróży i upał znacznie obniżyły moją tolerancję na tego typu sytuacje. Zaczęłam się irytować. Nie wiedziałam, o co tu chodzi. Czemu ten facet nie wie, gdzie mamy jechać? Czy jest nienormalny? Zaczęłam się denerwować. Coś jest nie tak z tym hotelem? Może go już nie ma albo nigdy nie istniał? Starałam się skupić, aby rozwiązać tę zagadkę. Po chwili mnie olśniło. Czyżby on… Spojrzałam na kierowcę niczym szpieg z Krainy Deszczowców. Chyba tak. On jest analfabetą. Nie umie czytać nawet po tajsku. Wzięłam więc telefon i zadzwoniłam do hotelu, po czym przekazałam mu słuchawkę. Pani z recepcji pokierowała nas i w końcu dotarliśmy na miejsce.
***
– No wreszcie! Strasznie długo jechałaś! – przywitała mnie Sylwia, kiedy jak wór ziemniaków wypadłam z taksówki.
– Też się cieszę, że cię widzę… – wybełkotałam.
Sylwia pomogła mi zabrać bagaże i zaprowadziła do środka.
– To twój nowy dom! – zawołała radośnie. – Witaj w Diamond Hotel! Jak ci się podoba? – zapytała, wskazując ruderę, która ledwie trzymała się kupy.
– Wygląda jak… gówno. – Roześmiałam się. Mimo potwornego zmęczenia bardzo mnie rozbawiło to, co powiedziałam. – Czy tutaj był jakiś pożar? – zapytałam, patrząc na zrujnowany budynek. – Okna bez szyb?
– No wiesz?! To jedyny tak ekskluzywny hotel w okolicy – odparła Sylwia. – Poza tym niektóre okna mają szyby! Zobacz. – Wskazała ręką ku górze.
– No faktycznie, co trzecie ma… – zgodziłam się.
– Co tak pesymistycznie, Alicjo? – Roześmiała się, po czym podeszłyśmy do recepcji, gdzie siedziała Tajka, bawiąc się telefonem.
– Serio, ktoś tu jeszcze mieszka? – Nie mogłam w to uwierzyć, rozglądając się dookoła. – Wow!
– Ktoś czasem się zatrzyma na noc.
– Ale to miejsce… To tak na poważnie? – Spojrzałam podejrzliwie.
– No, na poważnie! Nie wiem, o co ci chodzi.
– Dobra. Jaja sobie ze mnie robisz. A tak w ogóle, to na co czekamy?
– Na klucz.
– A gdzie ten klucz?
– Na recepcji.
– To dlaczego go nie bierzemy?
– Bo ta pani jest zajęta – szepnęła Sylwia, wskazując na Tajkę z telefonem.
– Ty chyba żartujesz! Padam z nóg i ledwo widzę na oczy. – Popukałam się w czoło.
– Nie wolno tak Tajom przerywać. Ani ich popędzać – pouczyła mnie Sylwia.
– Przerywać? Ona przegląda Facebooka, na miłość boską! – Spojrzałam recepcjonistce przez ramię.
– Nie podnoś głosu – upomniała mnie Sylwia.
– O co tu chodzi?!
– Tutaj tak jest. Musimy zaczekać, aż wgra sobie to selfie – wyjaśniła, poważna jak grób.
– W głowie mi się nie mieści. Ja chyba śnię. – Potarłam spuchnięte oczy.
– Witaj w Tajlandii. Tutaj nie pokazujemy złych emocji. Nie krzyczymy. Uśmiechamy się i grzecznie czekamy. Inaczej okażesz swoją słabość i brak kultury.
– Ty serio do mnie mówisz?
– Serio.
– Zaje-kurwa-biście!
Usiadłam na walizce. Po kilku minutach recepcjonistka sięgnęła w końcu po kluczyk i podała go mojej koleżance. Sylwia złożyła razem dłonie i ukłoniła się, dotykając głową opuszków palców.
– Dziękuję – powiedziała.
– Boże, ona tu zwariowała! – mruknęłam pod nosem, obserwując całą sytuację.
***
Moje początki w Diamond były dość dziwne. Hotel był przerażający. Wyglądał jak wrak zatopionego statku, wydobytego z dna po stu latach. Ze ścian odpadała wraz z tynkiem wyblakła farba, dywany, kiedyś chyba czerwone, były wypłowiałe i podarte, winda nie zawsze działała, a powietrze przesycał zapach starości i pleśni. Jak się okazało, kiedyś rzeczywiście okolicę nawiedziła powódź, rujnując wszystko łącznie z Diamondem, jednak jego właściciel nie zdecydował się na remont. Zresztą nie tylko on. W Tajlandii raczej się nie odnawia, lecz buduje od podstaw nowocześniejsze obiekty. Oczywiście, jeśli są na to pieniądze, bo jeśli nie, to ruina powoli postępuje dalej, aż wreszcie budynek zawala się i znika.
Mimo wszystko ten zdezelowany hotel miał swój urok. Wiem, że to brzmi niewiarygodnie. A jednak miał.
Zamieszkałam z Sylwią w jednym pokoju. Czynsz, początkowo niski, ku naszemu zaskoczeniu z miesiąca na miesiąc wzrastał, podobnie jak opłaty za całą resztę. Nawet filiżanka kawy w barze na dole nie miała stałej ceny – raz kosztowała dwadzieścia bahtów⁵, innym razem czterdzieści. A jednak to miejsce naprawdę miało niepowtarzalny klimat – surrealistyczny, odrealniony, jak jakiś nawiedzony dom. Dobrze, że nie byłam w nim sama. Panowały tam dziwne zasady, a raczej ich brak. Dotyczyło to wszystkiego, łącznie z obsługą hotelową. Jednego dnia coś było możliwe, drugiego już nie. Choćby korzystanie z pralni. Niekiedy pozwalano nam zrobić pranie, a następnego dnia nie, bo nie! Pewnej soboty wybrałam się do pralni z koszem brudnych ubrań i nadzieją, że nasza pani praczka pozwoli mi skorzystać z pralki na żetony. W kieszeni miałam przygotowane drobne. Zapukałam grzecznie do drzwi_._ I nic. Zapukałam ponownie i dalej nic. Ale chwila! Byłam pewna, że ktoś tam jest. Przyłożyłam ucho do drzwi i usłyszałam wyraźnie te ich piskliwe głosy!
– Dobra, otwieram drzwi, bo jak długo mam tu, do cholery, sterczeć z tym ciężkim koszem – mruknęłam sama do siebie. Nacisnęłam klamkę, weszłam do środka i… O ja pier…! Upuściłam kosz i zasłoniłam oczy rękoma, po czym wyskoczyłam stamtąd szybciej, niż weszłam. Na pralce na żetony pani praczka uprawiała seks z panem ogrodnikiem! Hm, przynajmniej zrozumiałam, dlaczego czasem jest taka zajęta, że nie przyjmuje brudnych ubrań!
1.
_Lost in translation_ (ang.) – poplątane tłumaczenie.
2.
_Where we go?_ (ang.) – Dokąd jedziemy?
3.
_Here. Can you see? It’s my hotel_ (ang.) – Tutaj. Widzisz? To mój hotel.
4.
_Krab_ (taj.) – męska forma stosowana na końcu zdania. Nie oznacza żadnego konkretnego słowa, a raczej przytaknięcie.
5.
_1 bahtów_ – odpowiednik mniej więcej 1 złotego.Masaż, czyli tajski potwór
Sylwia namówiła mnie na mój pierwszy tajski masaż. Lojalnie uprzedziła, że nie jest to do końca miłe uczucie, a raczej, że trudno powiedzieć, czy jest przyjemne. Zapewniła mnie jednak, że na pewno poczuję się lepiej. Moje mięśnie rozkurczą się, rozciągną i odpoczną, a wszelkie napięcia odejdą w zapomnienie.
Super! Właśnie o to mi chodziło, bo po długiej podróży z Warszawy nadal bolało mnie dosłownie wszystko, a najbardziej plecy. W końcu w samolocie spędziłam kilkanaście godzin w niemalże jednej pozycji.
– No dobra, ale idziesz ze mną! – powiedziałam, mierząc Sylwię groźnym, a zarazem niepewnym spojrzeniem.
– Pewnie, że idę! – zapewniła mnie ubawiona. – Czemu się tak boisz?
– Wiesz, na Tajwanie też były salony masażu i koleżanki bardzo żałowały, że się tam wybrały.
– Niech zgadnę, poszły tylko raz?
– Oczywiście, że raz! Wróciły zmaltretowane i obolałe.
– Może powinny były poprosić na początek o delikatniejszą wersję.
– No może…
– No, ale co tak spoważniałaś? Powiemy, że jesteś pierwszy raz, i będzie OK. Zobaczysz, że ci się spodoba. Ja chodzę na masaż dwa, trzy razy w tygodniu.
– Aż tyle?!
– Tak. I założę się, że z tobą będzie tak samo – powiedziała, puszczając do mnie oko.
***
Prosto ze szkoły ruszyłyśmy do pobliskiego salonu SPA. Nie musiałyśmy długo szukać, bo na trasie do domu mamy przynajmniej trzy. Weszłyśmy do pierwszego, bo pomimo zimy upał był męczący. Powitała nas gromadka uśmiechniętych Tajek:
– _Sawadee kha_!
– _Sawadee kha_ – powtórzyłyśmy w odpowiedzi, czyli „dzień dobry”.
Po chwili podbiegła do mnie drobniutka masażystka ze szklanką wody. Wyglądała uroczo i sympatycznie. Miała włosy związane w kok ozdobiony kolorowym kwiatem, powabny strój i szczere, uśmiechnięte oczy. Sięgała mi chyba do pasa. Czułam się przy niej jak jakiś King-Kong_._ „Jak takie maleństwo ma mnie masować? – zdążyłam pomyśleć, zanim dobiegło mnie pytanie z recepcji.
– _Khun don gan puin ly puczai?_¹ – zapytała starsza, umalowana i nad wyraz zadbana kobieta. Prawdopodobnie była właścicielką tego miejsca, a przynajmniej stała „na kasie”. Ale nie „na kasie” w polskim znaczeniu.
W Tajlandii, jak się później dowiedziałam, zazwyczaj przełożeni lub pracownicy na wyższych stanowiskach przeliczają pieniądze. Poza tym jest tu zupełnie inaczej niż u nas, gdzie w sklepie może się nami zająć jedna osoba – od powitania, przez pełną obsługę aż do zakończenia transakcji. W krajach rozwijających się liczba zatrudnionych w jednym miejscu jest absurdalna, ale tutaj to norma. W końcu najtańsza jest właśnie siła robocza. W Azji jest cholernie dużo ludzi, a każdy potrzebuje zarobić, utrzymać rodzinę i mieć dach nad głową. Obsługa klienta wygląda mniej więcej tak: jedna osoba podaje szklankę, druga ją odnosi, trzecia podaje ręcznik, czwarta zaprowadza w inne miejsce, piąta masuje, szósta serwuje herbatę, siódma zabiera puste filiżanki, ósma wręcza rachunek, dziewiąta przyjmuje pieniądze, aż w końcu dziesiąta otwiera drzwi i kłania się na pożegnanie.
– _Mai kał czai_… – odpowiedziałam, co oznaczało, że nie rozumiem pytania, bo tak właśnie było. Po tajsku umiałam powiedzieć jedynie „dzień dobry”, „dziękuję” i „nie rozumiem”.
– _Puin_? – zapytała, wskazując na Tajkę, która natychmiast się ukłoniła. – _Puczai_ – powiedziała, kiwając na masażystę, który również pochylił głowę i wykonał łaj².
– Ona pyta, czy chcesz laskę czy kolesia – wyjaśniła Sylwia, tłumiąc chichot.
– Wiem przecież! Załapałam. Co mam jej powiedzieć?
– No, a kogo wybierasz? – dopytywała rozbawiona, a ja miałam wrażenie, że chce mnie wpakować w jakąś głupią sytuację, w której nie będę umiała się odnaleźć.
– Jak wezmę kolesia, to co?
– Nic. Poza tym, że wymasuję ci dobrze dupę! – odparła, unosząc i opuszczając brwi.
– Chyba żartujesz?!
– Cii! – upomniała mnie. Nie miałam pojęcia, czy mówi poważnie. – Nigdy nie brałam kolesia, ale podobno niektórzy robią tak bardziej erotycznie… – dodała.
– _Puin!_ – powiedziałam bez namysłu, bo nie byłam przygotowana na obmacywanie. Przynajmniej jeszcze nie wtedy…
***
Po chwili wskazano mi przebieralnię, gdzie zmieniłam ubranie na bardziej swobodne, uszyte z płótna. W salonie panował błogi eteryczny nastrój, w tle grała przyjemna muzyka. Z boku był maleńki skalny wodospad, który akompaniował dźwiękami wody. Z oddali dobiegał zapach różanego kadzidła. W sam raz na odrobinę relaksu, pomyślałam z rozmarzeniem. Jest cudownie.
Kolejna Tajka zaprosiła mnie na fotel, starannie umyła moje stopy i założyła na nie bambusowe papucie. Spojrzałam na Sylwię z miną, która mówiła: „dziękuję”.
Obie przeszłyśmy do dużej sali, gdzie za dwiema ciężkimi kotarami znajdowały się maty i poduszki. Każde stanowisko było dyskretnie wydzielone za pomocą półprzeźroczystych baldachimów zwisających od sufitu do podłogi.
Położyłam się na wznak, zamknęłam oczy i czekałam na upragnioną przyjemność. Nawet pomyślałam sobie: „Jak tu fajnie, w imię czego miałabym wracać do zimnej i smutnej Polski?” Odpływałam w marzenia. Ogarnęła mnie cisza i poczułam wewnętrzny spokój. Jeszcze nic się nie zaczęło, a już zdążyłam się odprężyć. To takie przyjemne, gdy ktoś troszczy się o nas i o nasze ciało – myje, pielęgnuje i wyciera miękkim, pachnącym ręcznikiem. Do tego robi to z taką czułością i starannością…
Po chwili pod baldachim weszła Tajka. Uklęknęła przede mną, wzniosła ręce w górę, złożyła je i pomodliła się. Na moment zastygła w tej pozycji, jakby mocno się koncentrowała, i bezgłośnie wypowiedziała jakieś słowa. Po minucie otworzyła oczy i uśmiechnęła się do mnie. Wtedy wkroczyłam do akcji, próbując poprosić ją na migi, żeby mnie oszczędziła i nie zadawała bólu. Skinęła głową, ale nie byłam pewna, czy mnie zrozumiała. Zaczęła delikatnie masować mi stopy. Jest dobrze, pomyślałam z ulgą, bo Tajka gładziła mnie niebywale płynnymi ruchami. A potem uciskała palcami punkty odpowiadające poszczególnym narządom wewnętrznym.
Taki masaż oprócz tego, że dostarcza przyjemności, ma właściwości lecznicze. Niestety, na tym moja wiedza o masażu się kończyła. Okazało się, że aby odpowiednio przygotować ciało, nie wystarczy łagodne mizianie opuszkami palców. Trzeba naprawdę mocno uciskać… Nagle wszystko, co dobre, skończyło się! Cudowny relaks, wprowadzający mnie już powoli w drzemkę, prysł jak mydlana bańka, a moja delikatna Tajka zamieniła się w bezlitosnego potwora! „Kurwa, chyba jednak się nie dogadałyśmy” – pomyślałam i zamknęłam oczy. Panie Boże Wszechmogący i wszyscy święci, na pomoc! Nie wiedziałam, co zrobić. Moje żałosne piski na nic się nie zdały – masażystka nie przestała nawet na sekundę. Wyprawiała ze mną niesamowite rzeczy, wbijając kolana w każdy centymetr mojego ciała. Ugniatała, ściskała i prasowała przedramieniem moje obolałe mięśnie. Kolejno nogi, ręce, biodra i plecy. Tyłka też nie pominęła! Momentami ból był tak uciążliwy, że czekałam tylko z zaciśniętymi zębami, aby jak najszybciej się skończył. Coraz mocniej i z coraz większym z niedowierzaniem zaciskałam powieki. Skąd w tej małej kobitce tyle siły? Czy nie ma już dość? Ale później, w ramach rewanżu, zaczęłam sobie wyobrażać, że to ja po niej skaczę i wykręcam jej ręce. „Och, ty małpo, zostaw mnie! Jak tylko ze mnie zejdziesz, to cię zamorduję!” – krzyczałam w myślach. Tymczasem ona, jakby tego wszystkiego było mało, stanęła mi na plecach i trzymając moje splecione w obwarzanek nogi, dociskała mi je oburącz do głowy. Aaa! Połamie mnie! Wtedy nie wytrzymałam. Zaczęłam się śmiać jak szalona. Tajka, pod wpływem wibracji mojej przepony, spadła i też zaczęła się śmiać. Po chwili podziękowała mi niskim ukłonem z dłońmi złączonymi przy czole, okazując mi szacunek, czyli łaj. I to był na szczęście koniec!
***
– I jak? – zapytała Sylwia, popijając ziołową herbatkę, którą po zabiegu podają tuż przed rachunkiem.
– Srak! – warknęłam obolała, łapiąc się za biodro.
– Wiesz, pierwszy raz zawsze boli. – Znów się ze mnie nabijała.
– Bardzo ci dziękuję za takie coś! To świństwo, że mnie tu przyprowadziłaś. – Zaczęłam udawać nieco obrażoną.
– Jeszcze mi podziękujesz. A teraz przestań marudzić i napij się. – wskazała na filiżankę, przygotowaną dla mnie.
– Nie rozumiem… Dlaczego ona mnie tak dociskała? Przecież prosiłam, żeby była delikatna.
– Wiesz, oni myślą, że skoro my, biali, jesteśmy więksi i silniejsi… – Sylwia założyła nogę na nogę z miną osoby oświeconej, która zaraz podzieli się ze mną tajemniczą mądrością wszechświata – … to muszą nas mocniej uciskać, żeby masaż lepiej zadziałał. Będą ci dosypywać więcej cukru do kawy, żebyś odczuła wyraźniej smak i tak dalej. – Zakręciła dłonią w powietrzu.
– Ale tłumaczyłam jej przecież…
– Posłuchaj – przerwała mi Sylwia szeptem, by nie zakłócać spokoju panującego w salonie – teraz uważasz, że to absurd, ale za jakiś czas sama będziesz prosiła o mocniejszą wersję wszystkiego.
– No chyba zwariowałaś! – Spojrzałam na nią, jakby oznajmiła, że jest z Marsa.
– Tak samo będzie z jedzeniem ostrych potraw. Teraz mówisz _mai pet, mai pet_³, a później sama będziesz sobie dokładać podwójne papryczki chili.
– Jakoś mi się nie wydaje. – Wzruszyłam ramionami. – Przez pierwsze dni miałam całkowicie wypalone podniebienie, aż wyskoczyły mi bąble. Nie sądziłam, że od głupiego jedzenia może się coś takiego zrobić! Myślałam, że tylko od słońca! – Przewróciłam oczami i napiłam się słodkiej herbaty o dziwnym, nieznanym mi smaku, po której mnie wykrzywiło. O matko, ale gówno paskudne! Wyplułam łyk do filiżanki i odstawiłam ją na szklany stoliczek, który wydawał się zbyt mały jak na mebel.
***
Cała ta przyjemność kosztowała mnie łzy, śmiech, ból i jakieś piętnaście złotych.
Tak wyglądały moje „pierwsze koty za płoty”, jeśli chodzi o masaż. Tajlandia była dla mnie nowym terytorium, które musiałam poznać. Odkrywałam ją po kawałku. Wszystko wydawało mi się dziwne, nowe i zupełnie na odwrót niż w Polsce. Niemniej jednak ta odmienność, choć czasami boleśnie dawała mi się we znaki, sprawiała, że chciałam jej zaznać więcej. Przesiąknąć nią i pozwolić jej się ponieść. Chciałam wszystko poznać i poukładać sobie w głowie. Zrozumieć tę nielogiczną krainę i poczuć się w niej jak w domu.
Spojrzałam na Sylwię delektującą się w najlepsze herbacianym ulepem. Była taka spokojna. Opanowana. Już jakaś mało „nasza”. Poczułam, że i ja po pewnym czasie się tu odnajdę. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że tajski masaż czy ostre potrawy staną się moim nałogiem!
1.
_Khun don gan puin ly puczai?_ (taj.) – Dziewczyna, chłopak?
2.
Łaj – tajski ukłon.
3.
_Mai pet, mai pet_ (taj.) – Nie ostre, nie ostre.