- W empik go
Alitet odchodzi w góry - ebook
Alitet odchodzi w góry - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 438 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po bezchmurnym, czarnogranatowym niebie przez całą dobą błąka się słońce zalewając jasnym światłem wybrzeże i ciemnozielony przestwór oceanu. Na morzu – ani jednej kry, w górze – ani jednej chmurki. Chyba i słońcu smutno samemu tułać się po bezkresnym niebie…
W kotlinach zieleni się już trawa upstrzona kwiatami, które zjawiły się spod ziemi od razu, gdy tylko zniknął śnieg. Nawet dziki zwierz ich nie depcze, obchodząc barwny kobierzec samym skrajem.
Czerwone, błękitne, żółte kwiatki na cienkich łodyżkach zdają się wsłuchiwać delikatnymi, przejrzystymi płatkami w nieuchwytny dla ucha człowieka szmer płynących z góry strumieni ciepłego powietrza. Wydaje się, iż pilnie śledzą słońce – skoro tylko zniża się ono nad linię widnokręgu i powietrze się oziębia, natychmiast stulają swe płateczki.
I wtedy w kotlinie gaśnie od razu różnobarwny dywan.
Przy jarangach drzemią psy, od czasu do czasu otwierając leniwie oczy. Teraz nie wożą już ciężko naładowanych sań i rozwalone na wygrzanych w słońcu nadmorskich kamieniach, całymi dniami leżą wyciągnięte – nie zwijają się w kłębek jak w zimie. Nabierają sił do zimowej pracy.
I morze o tej porannej godzinie jakoś się dziwnie rozleniwiło. Fale kołyszą się cichutko, delikatnie liżąc nadbrzeżne kamienie.
Tygrena siedzi na brzegu i bawi swego synka Ajwama rzucaniem kamyczków w wodą Dziś łona nie ma ochoty szyć torbazów dla pastuchów.
Obciągnęła na sobie wzorzystą suknię z perkalu i uśmiechnęła się. Jej czarne oczy błysnęły. Niedbałym ruchem odrzuciła warkocze na plecy i pomyślała:
„A tak nieprzyjemnie było wkładać tę tkaną suknię!”
Przyglądając się kwiatkom na materiale mimo woli wspomniała Aliteta – i od razu zgasł uśmiech na jej twarzy ustępując miejsca wyrazowi niepokoju i lęku; tak gaśnie kwiat, kiedy poczuje na sobie zimny oddech nocy.
Alitet wyjechał na pięć dni. Ale minęło już więcej niż dwadzieścia, a jego wciąż nie ma i nie ma. Mimo wszystko lepiej się żyje, kiedy człowiek nie widzi jego złych oczu.
Ajwam już chodzi i ślicznie się śmieje. Ma na sobie kuchlankę z miękkiego futerka małego reniątka, kapturek obszyty futrem rosomaka i śliczne, malutkie torbazki, haftowane różnobarwnymi nićmi z jelit rena. Ajwam też jest wesoły. Przygląda się z ciekawością morzu, matce, wszystkiemu, co widzi wokoło siebie.
Tygrena patrzy z zachwytem na każdy jego ruch, każdy błysk Jego czarnych oczek, słyszy każde jego westchnienie. I ogarnia ją uczucie wielkiego szczęścia. W porywie tkliwości chwyta malca na ręce, podnosi go wysoko do góry, potem tuli do siebie i całuje.
Trzyma go w swych silnych ramionach i mówi:
– To jest morze, Ajwamie! Będziesz kiedyś wielkim łowcą! Sama nauczę cię zwinności. Zostaniesz prawdziwym człowiekiem.
Patrząc na morze – źródło życia – Tygrena znów mimo woli myśli o Alitecie.
„Zawsze tak jest – uświadamia sobie ze smutkiem. – W domu go nie ma, a głowę wciąż mi zaprząta.”
I niespokojne myśli płyną jedna za drugą jak morskie fale: „Wkrótce znowu wróci. Dobrze, że niedługo zostanie w osadzie. Właściwie żyje w drodze. Księżyc z małego zrobił się duży, a on ciągle jeździ i jeździ. Niech sobie! Niech długo nie przyjeżdża.”
Dziwnie jest na Północy o tej porze roku! Ziemia tak skąpana w słońcu, że aż oczy bolą. Hojnie zsyła ono z nieba swe długie promienie radując serce człowieka. Ale jakby i tego było mało: spoza gór wychyla się księżyc. Okrągły, ognistoczerwony, uśmiecha się do słońca.
Tygrena pokazała go synkowi:
– Popatrz, Ajwamie, żona słońca wyszła.
W oddali, przy brzegu, pojawił się kajak. Tygrena zawołała głośno, z zachwytem:
– Patrz, patrz, Ajwamie! Kajak! To Waamczo płynie!
Kajak sunął po wodzie z opuszczonym żaglem. Od szczytu masztu do brzegu wyciągnął się długi cienki rzemień. Wzdłuż wybrzeża biegło pięć psów, które wlokły kajak na rzemieniu. Łódź szybko ślizgała się po gładkiej powierzchni morza zbliżając się w kierunku osady Enmakaj.
Wyrostek-poganiacz, w samych tylko fokowych spodniach, biegł obok psów i na jego ciemnobrązowym ciele igrały promienie słońca.
Kajak podpłynął do brzegu. Waamczo wyskoczył prosto w wodę. Co tchu podbiegł do Tygreny, by jak najprędzej opowiedzieć jej niezwykłe nowiny. Twarz płonęła mu podnieceniem i chociaż w kajaku nie pracował przy wiosłach, na szyi jego wystąpił pot. Bez słowa usiadł przy nogach Tygreny i patrząc w morze, cicho powiedział:
– Złe wieści przywiozłem, Tygreno. Posłyszałem je w sąsiedniej osadzie.
– Jakie, Waamczo? – spytała zaniepokojona.
– Drapieżny mors zatopił szalupą Aliteta. Ludzie zginęli. Wszyscy. Dużo naszych łowców zginęło.
– Utonęli? Wszyscy? – z wyrazem przerażenia na twarzy pytała Tygrena.
– Wszyscy utonęli. Tylko Charlie-Czerwony Nos zdołał wdrapać się na krę. Znaleźli go ludzie, kiedy umierał… I Alitet utonął.
W duszy Tygreny smutek walczył z radością. Nie mogła utrzymać się na nogach, usiadła na kamieniach. Tuląc dziecko do piersi trwała w milczeniu. Milczał także i Waamczo. Ludzie wyciągali kajak na brzeg.
Tygrena ogarnęła syna serdecznym spojrzeniem.
– Teraz, Ajwamie, zmieni się chyba nasze życie – szepnęła. Przez chwilę twarz jej rozjaśniła się szczęściem. Nikt nie zmusi jej obecnie do życia w Enmakaj. Nie ma już Aliteta. Znowu sposępniała. Ileż to kobiet zostało nagle bez mężów! I Tumatuge, i Apa i Kejnin, i Walchirgyn… A Gyrgol? Dopiero co się ożenił… „Żal mi ludzi” – pomyślała smętnie.
Długo siedziała bez słowa i Waamczo nie przerywał jej myśli. Nawet Ajwam przycichł nie pojmując, dlaczego matka się nie śmieje. Nagle Tygrena gwałtownie wstała z kamieni ł wzięła syna za rękę.
– Waamczo – rzekła stanowczo – ja jutro odchodzę z osady Enmakaj. Pójdę szukać Ajjego. Teraz będę żyła przy nim.
– Tygreno, Ajje mieszka razem z Rosjanami, w tej samej osadzie. Opuścił koczowników.
– To nic. Jeżeli prawda, że oni stali się jego przyjaciółmi, będę haftować tym Rosjanom najpiękniejsze torbazy. Będę przynosić z łowów jeszcze więcej zwierzyny niż dawniej. Będziemy mieli dużo mięsa. Będziemy mieli dużo dzieci.
– Tygreno, odwiozę cię swoim kajakiem, przyprzęgnę dziesięć psów – i pomkniemy szybko jak kaczki na wiosnę. Sam będę poganiaczem, a ty wiesz przecież, jak umiem biegać!
– Dobry jesteś, Waamczo. Bardzo dobry. Jesteś prawdziwym człowiekiem, Waamczo!… I Ajwam będzie taki sam. Ajje bardzo go pokocha. Ja wiem.
Na wybrzeżu zaczęły spiesznie zbierać się kobiety. Z szeroko otwartymi oczami słuchały opowieści Waamcza, Twarze ich zrobiły się kamienne, ale ani jednego westchnienia nie posłyszało słońce, ani jednej najmniejszej łzy nie podpatrzył księżyc.ROZDZIAŁ DRUGI
Członkowie Komitetu Rewolucyjnego jeszcze spali, kiedy do pokoju ich wdarł się przeciągły, ochrypły gwizd parostatku. Przerwał ciszę polarną – i w jednej chwili cała osada ożyła.
Pełnomocnik Rewkomu Łoś i jego sekretarz Andriej Żukow zerwali się z łóżek i wlepiwszy w siebie nawzajem oczy, z uśmiechem przysłuchiwali się gwizdowi.
Drzwi gwałtownie otworzyły się na oścież i do pokoju wbiegł Ajje. Podniecony, rzucił szeptem:
– Parostatek! Przybija do brzegu…
Od chwili gdy Łoś i Żukow wskutek podstępu Aliteta runęli z urwiska i Ajje pomógł im wydostać się z tundry, młody Czukcz pozostawał razem z nimi, a teraz przyjechał wraz z nimi do siedziby
Komitetu Rewolucyjnego i przygotowywał się do wyjazdu na Wielką Ziemię. Czując życzliwość rosyjskich naczelników w stosunku do siebie, zachowywał się z godnością i nawet jakby zmężniał. Jego czarne wąsiki zgęstniały, z twarzy znikła niepewność. Był dumny z tego, że wybiera się w daleką drogę, tam, dokąd nie każdy odważyłby się pojechać. Widok parowca wzbudził w nim jednak lęk.
– Może lepiej, żebym nie jechał na Wielką Ziemię? – szepnął błagalnie.
Powiedział to tak cicho, że ani Łoś, ani Andriej, pochłonięci własnymi myślami, nie dosłyszeli jego słów.
Żukow rzucił się do okna, zerwał firankę i przytupując z radości wrzasnął na całe gardło:
– „Sowiet” przyszedł! „Sowiet”!
– Spóźniłeś się, przyjacielu, z nowiną! Po syrenie już poznałem „Sowieta” – rzekł Łoś, śpiesznie zapinając guziki bluzy, i nagle również puścił się w pląsy.
Deski w podłodze rozkołysały się, cały domek zadygotał.
Jeden tylko Ajje stał jak wrośnięty w ziemię, nie wiedząc czy się cieszyć, czy już zacząć się martwić. Przecież ten statek ma go wywieźć daleko, daleko, do nieznanego kraju rosyjskiego. I co się z nim tam stanie?
W ciszy porannej wybrzeża rozległ się głośny szczęk kotwicznego łańcucha. Zgrzyt żelaza wydał się Łosiowi i Żukowowi uroczystą muzyką.
Z głośną wrzawą łowcy spuszczali kajak na wodę.
Łoś tak gwałtownie napierał na wiosła, że aż się gięły i skrzypiały.
– Ahaha-ha! Ahaha-ha! – pokrzykiwał sternik, stary Iljicz, i kajak szybko mknął w kierunku statku.
Na pokładzie „Sowieta” skupił się tłum ludzi. Z ciekawością przyglądali się podpływającemu kajakowi i wychylając się za burtę z ożywieniem dzielili się uwagami. Pierwszy raz w życiu widzieli łódź przezroczystą. Żółtawa skóra morsa, oczyszczona z sierści, przeświecała i kajak zdawał się być tak wątłej konstrukcji, że pasażerowie patrzyli w osłupieniu, jak można wypływać nim na morze. Tymczasem na taki kajak można było załadować trzy morsy. Z kapitańskiego mostku rozległ się donośny, władczy bas:
– Witam was, towarzyszu Łoś!
Pełnomocnik Komitetu Rewolucyjnego poznał po głosie kapitana Michaiła Pietrowicza Ladowa, który w poprzednim sezonie nawigacyjnym wysadził go na ląd na tym czukockim wybrzeżu.
W odpowiedzi Łoś zaczął machać czapką, z napięciem wpatrując się w tłum stojący na pokładzie, mając nadzieję, że ujrzy swoją żonę. Widocznie jednak nie przyjechała. Pierwsza rzuciłaby mu się na spotkanie.
– Spuścić galowy trap! – zakomenderował uroczyście kapitan. Po wejściu na pokład Łoś z radością postawił na nim nogę; zdawało mu się, że ma pod stopą ziemię ojczystą.
– Towarzyszu Łoś, kapitan prosi, żebyście przeszli do jego kajuty. Sam zaraz zejdzie z mostku – zwrócił się do niego młody szturman.
Bufetowy, który poznał już w najdrobniejszych szczegółach wszystkie przyzwyczajenia kapitana, rozstawiał właśnie w jego kajucie na śnieżnobiałej serwecie sztućce i zakąski. Robił to zawsze niemal mechanicznie, skoro tylko do uszu jego dobiegł zgrzyt łańcucha kotwicy.
Bufetowy lubił dostojnych gości. Łoś jednak nie sprawiał na nim takiego wrażenia: miał na sobie podniszczoną bluzę wojskową i spodnie koloru khaki wsunięte w fokove, niezbyt ładne, torbazy.
W kajucie kapitana wszystko aż lśniło się od czystości. To niezwykłe otoczenie trochę zbiło Łosia z tropu. Obejrzał się niepewnie i pod surowym wzrokiem bufetowego ostrożnie przysiadł na fotelu obciągniętym białym pokrowcem, po czym podniósł się, popatrzy na siedzenie i nabrawszy odwagi znowu usiadł.
Czysto tu u was! – rzekł z uznaniem.
– Mieszkamy na wodzie – odpowiedział bufetowy i podszedłszy do Łosia oświadczył surowo: – To fotel kapitana. Proszę się przesiąść na kanapą.
Łoś potulnie zmienił miejsce, a bufetowy otrzepał siedzenie fotela serwetką.
Kapitan wszedł uśmiechnięty i ściskając mocno dłoń gościa zaprosił serdecznie:
– No co, Robinsonie, musimy oblać to nasze spotkanie! Gorzałkę mam – po prostu ambrozja! Koniak!… A dlaczegoż to chodzicie z laseczką?
– Nogę złamałem, Michaile Pietrowiczu. Ale teraz już wszystko się zrosło.
– Nie ma co, jeszcze jedna okazja, żeby wypić za zdrowie – rzekł dobrodusznie kapitan przysuwając do siebie butelkę. – Spójrz no tylko, co będziesz pił! Gwiazdek na flaszce tyle, co w gwiazdozbiorze Oriona! – wykrzyknął przechodząc nagle na „ty”,
– A nie masz na swoim statku, Michaile Pietrowiczu, ziemniaków? Cały rok ich nie jadłem…
– Mitricz! Dawaj no nam tutaj tego cennego prowiantu! – zarządził kapitan zwracając się do bufetowego.
Łoś ciągle myślał o żonie, lecz kapitan o niej nie wspominał. Starzy znajomi trącili się kieliszkami, wypili. Kapitan otarł siwe wąsy i chytrze mrugnąwszy do gościa spytał:
– No, jak?
– Gorzałka dobra, a zakąska jeszcze lepsza – wymruczał Łoś pałaszując pieczony kartofel.
Znowu zadźwięczały – trącone kieliszki – z okazji przyjścia statku, za ładną pogodę…
– Co nowego na kontynencie, Michaile Pietrowiczu? Gazety przywieźliście?
– Wszystkie, wszystkie przywiozłem. Z całego roku. Będziesz teraz czytał stare dzienniki jak powieść. Ledwie zebraliśmy pełny komplet. Skąd je wziąć – stare gazety? Zabraliśmy z Gubernialnego Komitetu Rewolucyjnego. No, a poza tym… ludzi ci nazwoziłem.
– Kogóż?
– Trzech nauczycieli. Oddział sanitarny Czerwonego Krzyża – pięć osób. Jak widzisz, mnóstwo luda! Takich fachowców ten kraj jeszcze nie widział…
– Dobra! – wykrzyknął radośnie Łoś.
– Pracowników Komitetu Rewolucyjnego – sześciu. Jednego milicjanta…
– Milicjantów – trochę mało. Mamy tu przecież kontrabandę.
– Ten jeden milicjant wystarczy za dwudziestu. Bary – na sążeń szerokie, a wąsy dłuższe od moich. Zdemobilizowany czerwonoarmista z Barnaułu. Zaba-a-wny chłopak! Wszedł do mnie kiedyś na mostek, patrzy na przyrządy, na mapę, gdzie wyznaczam kurs, i pyta: „A trudno wyuczyć się na kapitana?” „Trudniej – powiadam – niż na milicjanta.” „Noo-o – mówi – milicja to najważniejszy urząd. Ochrona porządku.Taki służbi-i-ista!
Kapitan umilkł.
– Poza tym przyjechali jeszcze pracownicy do futrzarskich faktorii – podjął po chwili. – Wiesz przecież, że North-Company „wzięła w łeb”. Umowa z nią została zerwana. Będzie się likwidować. Powstało radzieckie Ochocko-Kamczackie Rybackie Towarzystwo Akcyjne. W skrócie rosyjskim nazywa się OKARO. Też wymyślili słowa! Zupełnie jak po japońsku. To OKARO będzie się także zajmować skórami. A North-Company – goodbye!
Wiadomość ta zdziwiła Łosia. Zdziwiła dlatego, że w Moskwie, jak sądził, nie mogli znać sytuacji w terenie, a przecież załatwili sprawę we właściwy sposób. Było mu nawet przykro, że załatwiono ją bez udziału jego – pełnomocnika Komitetu Rewolucyjnego. Westchnął i powiedział:
– Do wniosku, że North-Company powinna ulec likwidacji, samiśmy tu doszli. Tylko że, do diabła, nasza poczta dotąd leży w szafie. Taka tu komunikacja! Gdyby można się było porozumieć, nasze uwagi trafiłyby od razu w sedno sprawy…
– To znaczy, że Moskwa uprzedziła wasze myśli? – uśmiechnął się kapitan.
– Taa-k! To zdumiewające. Moskwa tak daleko stąd, a wie, co tu należy robić. Słusznie zadecydowali. Obejdziemy się bez Amerykanów. Rewolucję przeprowadziliśmy, to i handlować jakoś się chyba nauczymy.
– Bezwarunkowo! – zagrzmiał swym basem kapitan. W kraju rozwija się ofensywa na całym froncie gospodarczym. I co jest zadziwiające: opowiadał mi pewien kapitan z Archangielska, że Lenin jeszcze w czasie trwania wojny domowej wydał polecenie, by; przeprowadzić badania geologiczne w poszukiwaniu źródeł uchtyńskiej północnej ropy naftowej. Co za człowiek! I oto tu, na początek, przywiozłem ci geologa. Będzie węszył, czym pachną góry. Dumny jestem, naprawdę dumny z młodej Rosji!
– Tak, dla geologów robota tu się znajdzie – rzekł Łoś pomyślawszy o górach, gdzie strzałka kompasu płatała figle.
Kapitan łyknął koniaku i ciągnął dalej:
– A wiesz, że ja z chwilą wybuchu rewolucji uciekłem ze stanowiska? Na Dalekim Wschodzie, jak ci wiadomo, tak się często zmieniały władze, że mi się słabo robiło. Popatrzyłem, popatrzyłem… podniosłem kotwicę i dałem dęba razem ze statkiem. Z tym samym, który tu widzisz. Na chińskiej linii okrętowej pracowałem, jak dorożkarz, bez ojczyzny… Potem przyszła władza radziecka, wróciłem do Władywostoku, zamazałem dawną nazwę statku i napisałem: „Sowiet”…
Łoś z uśmiechem słuchał kapitana, który opowiadał mu to już w ubiegłym roku.
– Przywiozłem ci także radiotelegrafistę i radiostację, żebyś się nie czuł tutaj taki samotny.
– Co mówisz! – ucieszył się Łoś. – No, Michaile Pietrowiczu, to pod tę radiostację musimy jeszcze wypić twojej boskiej gorzałki!
– Za taką sprawę nie wypić – trzeba być braszpilem – podtrzymał kapitan napełniając kieliszki. – Tak… Jeszcze z poprzedniego rejsu wożę list do ciebie. Kiedy wracałem z Kołymy, nie udało mi się do ciebie zajechać. Przywiozłem go do Władywostoku. Później jeździłem z nim do domu, do Szanghaju, do Nagasaki, do Dajrenu. A przecież dowiozłem do adresata. Pamiętasz Tołstuchina? Od niego… I jeszcze jeden list mam dla ciebie… – Kapitan mrugnął do Łosia wesoło: – Od żony. Ale uprzedzam: przeczytasz go nie w mojej kajucie. Kto wie, co ci tam nawypisywała? Mo – że wymyśla na mnie ostatnimi słowami i ty potem nie zechcesz ze mną nawet kieliszkiem się trącić?
Łoś, ujrzawszy znajome pismo żony, ze wzruszeniem wziął list. Sam również miał ochotę przeczytać go bez świadków, pomyśleć nad nim, wspomnieć odległą młodość – on był maszynistą, a Natasza – nauczycielką. Jej to przecież zawdzięcza umiejętność czytania i pisania. Włożył pieczołowicie list do portfelu.
– Widzieliście ją, Michaile Pietrowiczu?
– Tak. Właśnie mieliśmy odjeżdżać do Władywostoku, a tu Wbiega do mnie kobieta. Podniecona, oczy błyszczą – i od razu badanie: „Towarzyszu kapitanie, wy cały czas pracujecie na statku «Sowiet»?” – Tak, cały czas – powiadam – pły-y-y-wam na „Sowiecie”. Ona myśli, że statek to jakiś Rewkom albo fabryka! I w zeszłym roku – mówię – pły-ywa-ałem na nim. Ona pyta, czy nie znam Łosia. No, jakże nie znać! W czasie zeszłorocznej żeglugi – powiadam – czterdzieści dni szliśmy razem. „Dokąd szliście?” Cha-cha-cha! Ona myśli, że parostatki nie chodzą, tylko bezwarunkowo jeżdżą!… No i pytała, gdzie ty jesteś i co się z tobą dzieje. Miała zamiar jechać do ciebie. Odradziłem jej, odradziłem. Powiedziałem całą prawdę. Na bezludnym brzegu – mówię – wysadziłem Łosia. Co się z nim teraz dzieje – sam nie wiem. Nie radziłem jej odcumowywać, nie radziłem…
– Chyba słusznie postąpiłeś, Michaile Pietrowiczu – powiedział Łoś bez przekonania.
– Rozumie się, że słusznie. Znam przecież ten kraj. Zżyjesz się z tutejszym terenem, dom sobie zbudujesz – wtedy podnoś żagle. Tak jak powiedziałem… A ona rwie się do ciebie! Nasze kapitańskie żony nie są takie czułe. Przywykły żyć bez mężów. No, wypijmy!… Mitricz, jeszcze ziemniaków! – krzyknął wydostając oliwki i kandyzowane cytryny.
– A jak układa się życie na kontynencie, Michaile Pietrowiczu?,
– Życie wzięło kurs wyznaczony przez Włodzimierza Iljicza. Stalin przy sterze – i statek wali prościutkim kursem. Sunie naprzód nie zwracając uwagi na skały podwodne. Oczywiście nie bez tego, żeby na pokładzie nie znaleźli się jacyś awanturnicy. Ale ich po trochu likwidują. Inaczej zresztą nie można. Sądzę po sobie: rozpuścisz załogę – pójdziesz bracie, na dno… raki karmić…
Zgrzytały dźwigi, wesoły hałas panował na pokładzie, w ładowniach. Przez iluminator do kajuty kapitana coraz to wpadały okrzyki: Hola! W górę! Puszczaj!
– Domisko przywiozłem ci na dwadzieścia pokoi. Trzy szkoły. Będziesz żył teraz jak książę Monaco!
Łoś pokręcił głową w zadymie:
– To mało, Michaile Pietrowiczu. Trzy szkoły… Sam wiesz, jakie jest nasze wybrzeże. To nie to, co państwo Monaco.
– A cóż ty, bracie, myślisz, że „Sowiet” jest z gumy? Na początek ci wystarczy. I Moskwę nie od razu zbudowano,
Kapitan zawołał:
– Mitricz! Pierwszego oficera dawaj tu do mnie! Wezwany zjawił się.
– Iwanie Iwanowiczu – rzekł kapitan tonem rozkazu. – Zarządzić zbiórkę. Cała załoga ma się natychmiast stawić do pracy przy budowie domu Komitetu Rewolucyjnego! Termin – dwie doby!
– Rozkaz, Michaile Pietrowiczu!
– Zadymią piece Rewkomu – podnosimy kotwicę… A szkoły gdzie ci rozwieźć? – kapitan zwrócił się do Łosia.
– Jedną – tutaj, jedną – do południowej części rejonu, a trzecią – do Enmakaj.
– Hm!… Do Enmakaj? To przeszło trzysta mil lodami.
– Trzeba, Michaile Pietrowiczu, koniecznie trzeba! Kapitan zamyślił się. W milczeniu zapalił papierosa i zdecydowanym tonem oświadczył:
– Dobrze, Nikito Siergiejewiczu! Zaryzykuję… – i uderzywszy pięścią w stół zawołał w uniesieniu:
– Podoba mi się taka Rosja! Cały statek gna w lody, żeby dostarczyć na miejsce malutką szkółkę. To naprawdę wielki j niesłychany humanizm! – mówił wymachując ręką w powietrzu.
– No, a jakże inaczej, Michaile Pietrowiczu? Przecież to wszystko nasze zwyczajne sprawy.
Wyszli na pokład. Podbiegł do nich Andriej Żukow wołając z zachwytem:
– Szalupy! Dwanaście sztuk, Nikito Siergiejewiczu!
– Szalupy?! – powtórzył zdumiony Łoś.
– Przywiozłem – rzekł Kapitan. – Wzywano mnie na naradą do Komitetu. To z mojej inicjatywy!
– O, za to bardzo ci dziękuję, Michaile Pietrowiczu! – Łoś zadarł brodę do góry i przesunął ręką po szyi. – Tak są nam tutaj potrzebne!…ROZDZIAŁ TRZECI
W ciasnym domku dawnego Rewkomu zebrali się w oczekiwaniu na Łosia nowoprzybyli pracownicy.
Doktor Piotr Pietrowicz, wyglądający na lat czterdzieści, z szeroką, dobroduszną twarzą, stał przy odręcznie zrobionej schematycznej mapie Półwyspu Czukockiego i rozmawiał z geologiem Diagilewem.
– Spójrzcie, Włodzimierzu Nikołajewiczu! To z pewnością ostatnie, przejrzane i uzupełnione wydanie Urzędu Kartograficznego Łosia – rzekł ironicznie do inżyniera pokazując wiszącą na ścianie mapę.
Diagilew, wysoki, szczupły mężczyzna o energicznej twarzy, wyjął z torby polowej drukowaną mapę i zestawiając ją z mapą Łosia stwierdził ze zdumieniem:
– Trzeba przyznać, że mimo wszystko dokładniejsza i lepsza od mojej. Widzicie, Piotrze Pietrowiczu, tu u mnie jest jednolita biała plama. Tylko linia wybrzeża – i to niedokładna. A na mapie Łosia wszystkie zatoki i przylądki zaznaczone…
Inżynier pogrążył się w studiowaniu mapy Komitetu Rewolucyjnego.
Trzej młodzi ludzie przeglądali uważnie zeszyt Łosia z czukockimi wyrazami i zdaniami. Byli to nauczyciele: Nikołaj Dworkin, Kuźma Dozornyj i Michaił Skorikow. Zainteresowało ich tworzenie liczebników w języku czukockim.
– Patrzcie, chłopcy, to ogromnie ciekawe – odezwał się nauczyciel Skorikow. – Zauważyłem, że cały swój system liczenia opierają tutaj nie na dziesiątkach, lecz na piątkach.
– Nie może być! – wysunął wątpliwość Dworkin. – Widzisz: jeden – inneń, dziesięć – myngitken, jedenaście – myngitken inneń parol. Jasne, że podstawową liczbą jest dziesięć.
– Ale patrz dalej! – zaprotestował gorąco Skorikow. – Piętnaście – kilchinken, szesnaście – kilchinken inneń parol. O czym to świadczy?
– Mnie się także wydaje, że cały system liczenia opiera się na piątce – wmieszał się Kuźma Dozornyj.
Rozgorzał zawzięty spór.
Jedynie naczelnik Wydziału Finansowego Komitetu Rewolucyjnego Prygunow siedział w kącie, zatopiony w ponurym milczeniu. Na jego nieco pucołowatej twarzy malował się wyraz niezadowolenia i Prygunow zdawał się myśleć: „No, bracia, do pięknego kraiku zajechaliśmy! Że też wam się chce spierać o takie głupstwa!”
Milicjant Chochłow był pochłonięty pisaniem czegoś na torbie polowej, którą położył sobie na kolanie.
– Cóż ty tak sapiesz jak lokomotywa? – mruknął Prygunow.
– Piszę protokół na ciebie, żebyś nie zakisł tutaj – odgryzł się milicjant.
Wszyscy ci ludzie, przybyli tu z różnych krańców Rosji, w ciągu podróży na „Sowiecie” dobrze się już poznali i w czasie przymusowej bezczynności na statku zabawiali się podkpiwaniem z siebie. Najwięcej dostawało się Prygunowowi, który jechał na Północ licząc na to, że pieniądze „popłyną” do jego kasy.
Do pokoju weszli kierownicy faktorii futrzarskich – „czerwoni kupcy”, jak przezwano ich w drodze – Rusakowi Żochow.
Żochow zatrzymał się w drzwiach i rozglądając się dookoła spytał pogardliwie:
– Więc to jest ten czukocki Pałac Rad? Prygunow parsknął śmiechem.
– Nie ma co się śmiać! – rzucił surowo milicjant. – Zobaczysz, jak się jeszcze będziesz cieszył z tego pałacu! Nie zdąży się zbudować dużego domu – będziesz trzaskał swoimi liczydłami na strychu.
Z uśmiechem gościnnego gospodarza wszedł do lokalu Łoś w towarzystwie instruktora Komitetu Rewolucyjnego – Osipowa.
– Oto, towarzyszu Łoś, prawie wszyscy nasi ludzie są tutaj – oznajmił Osipow.
Niewielkiego wzrostu, krępy Osipow miał lat czterdzieści, ale wyglądał na starszego. Został zmobilizowany przez partię jako pracownik znający się na mechanice.
Przywitawszy się z przybyłymi Łoś spytał:
– Kto z was należy do partii?
– Ja – odrzekł kierownik faktorii Rusakow.
– Nauczyciele – wszyscy trzej komsomolcy – dodał instruktor. – Można ich już przekazać partii. Mołodcow, radiotelegrafista – także komsomolec.
– Który to z was – telegrafista?
– Ten. O wilku mowa… – przedstawił Osipow Mcłodcowa, który właśnie w tej chwili wbiegł do pokoju.
– Czołem, towarzyszu Mołodcow! – radośnie, jak najdroższego gościa, przywitał go Łoś. – Popatrz, oto twój lokal. Tutaj zainstalujemy radiostację.
– Lokal nieszczególny – stwierdził Mołodcow rozglądając się po pokoju z rozczarowaniem.
– Domek nieozdobny, ale zasobny! Radiostacja będzie wspaniała! – i Łoś zwrócił się do wszystkich obecnych: – Widzicie, towarzysze, w jakiej ciasnocie mieszkaliśmy tutaj: nie mam was nawet na czym posadzić. Ale nie będę was długo zatrzymywał. Chodzi mianowicie o taką rzecz: w czasie postoju statku musimy za wszelką cenę zmontować nowy dom Komitetu Rewolucyjnego i szkołę. Oprócz grupy budowlanej kapitan daje mi całą załogę „Sowieta”.
Do tej pilnej zbiorowej pracy będziemy musieli włączyć się wszyscy. Zwracam się do was z prośbą, żeby każdy przyłożył się do roboty jak należy. Wyśpimy się później. Noce tu będą długie.
– Bądźcie spokojni, towarzyszu Łoś, przyłożymy się – zapewnił lekarz. – Dobierano nas tu przecież pod tym kątem, żebyśmy się nadawali do wszelkich prac.
– Doskonale! Ty, Osipow, będziesz odpowiedzialny za ciągłość dostawy budulca. Doktor obejmie kierownictwo w zakresie cegły i gliny – słowem, sprawę budowy pieców. Od wybrzeża trzeba zorganizować żywą taśmę. Miejscowa dzieciarnia ustawi się w łańcuch i cegły z kungasu pójdą z rąk do rąk. Pomogę wam w organizowaniu tej pracy, towarzyszu doktorze. Pamiętajcie, że to bardzo ważny odcinek naszej pracy. Jeżeli nie zdążymy przez czas postoju statków wyciągnąć kominów – zginiemy. Nie mamy zduna.
– Cóż wy mówicie, towarzyszu pełnomocniku! Ja wam takie piece postawię, że sto lat wytrzymają! Drutem ściągną! – wykrzyknął milicjant Chochłow.
– Ty musisz zaraz zbierać się do odjazdu na północną, część wybrzeża. Natychmiast. Akurat idzie w tamtą stronę kajali. Wysiądziesz w Zatoce Źródlanej. Zadanie – walka z kontrabandą. Towarzysz Żukow opowie ci dokładnie, co i jak.
– Już jestem gotowy, towarzyszu pełnomocniku! Kuferek pod pachę – i załatwione. My – jak wojsko – wesoło odrzekł milicjant.
– Towarzysza Żukowa od pracy przy budowie zwalniam. Kiedy „Sowiet” będzie odbywał swój rejs powrotny, Żukow wyjedzie na kontynent. Niech się przygotuje. I jeszcze jednego człowieka trzeba zwolnić. Do osady Enmakaj, gdzie bardzo silne są wpływy szamanów, należy od razu posłać nauczyciela. Trzeba tam wybrać miejsce na szkołę, przygotować ludność i jak tylko zawinie statek, natychmiast zacząć budowę, by nie zatrzymać go niepotrzebnie nawet na jedną minutę. Kapitan decyduje się na ryzyko. Uczniów tam będzie niewielu: najwyżej ośmiu. Kto z nauczycieli chce pojechać? Uprzedzam: teren niełatwy.
– Którykolwiek z nas – odezwał się wątły młodzik Kuźma Dozornyj. – Wszyscy jesteśmy komsomolcami i zdawaliśmy sobie dobrze sprawę, dokąd jedziemy.
– A okazalszego od ciebie nauczyciela nie ma? – zagadnął Łoś. Podniósł się wysoki, barczysty, nieco ospowaty nauczyciel
Dworkin.
– Taki będzie dobry? – spytał z nieśmiałym uśmiechem.
– Dobry! Instrukcje otrzymasz od towarzysza Żukowa. To wszystko. A teraz na miejsca – i natychmiast do roboty!
– Chwileczkę… – odezwał się geolog. – Ja, towarzyszu Łoś, oczywiście nie wyłamuję się od udziału w zbiorowej pracy. Ale biorąc pod uwagę, że na swoim odcinku najwięcej mogę zrobić w lecie, nie chciałbym tracić czasu. Może by tak – plecak na ramię, młotek geologiczny do ręki… i w góry?
– Dobrze – zgodził się Łoś. – Musicie tylko wziąć ze sobą przewodnika.ROZDZIAŁ CZWARTY
Na redzie dymił leciutko „Sowiet”. Zgrzytały dźwigi. Pomiędzy brzegiem a parowcem snuł się kuter wlokący za sobą kungasy.
Na wybrzeżu, niedaleko dawnego Rewkomu, bez fundamentów, wprost na drobnych kamieniach nadmorskich układano zręby nowej budowli.
Wesoło stukały siekiery, zgrzytliwie jęczały piły. Wszędzie słychać było głośną wrzawę. Z kungasów nieprzerwanym strumieniem płynęły kloce, deski, gotowe okna.
Nauczyciel Dworkin i milicjant Chochłow siedzieli już w kajaku.
– Andrieju! – zawołał Łoś. – Daj nauczycielowi moje zeszyty ze słówkami i zdaniami. Mam tam już sześć egzemplarzy przygotowanych.
– I milicjantowi dać jeden zeszyt?
– Daj i jemu!
– Ermenie – zwrócił się Żukow do sternika. – Weź ten papierek i oddaj Waamczowi. Powiedz, że posyłamy go zamiast tego, który spalił w ognisku. Zawiadom Waamcza, że mimo wszystko, w dalszym ciągu uważamy go za przewodniczącego Enmakajskiej Rady Rodowej. Wytłumacz mu, proszę, że szaman Korauge zastraszył go po prostu. Zrozumiałeś? Sam przecież także jesteś przewodniczącym!
Ermen skinął głową, schował papierek w zanadrze i kajak odbił od brzegu. Żagiel rozwinął się, podchwycił pomyślny wietrzyk i łódź popłynęła mijając miejsce budowy.
Jeden z cieśli, siedzący okrakiem na zrębie ściany, krzyknął:
– Towarzysze, minuta milczenia! Milicja przejeżdża! Wszyscy zaczęli machać na pożegnanie – ten siekierą, ów piłą, tamten deską.
Milicjant stanął na poprzeczce kajaka i jakby oddając salwę pożegnalną, trzy razy wystrzelił z karabinu w górę.
Kajak wziął kurs na północny zachód.
Dom rósł z fantastyczną szybkością. Jednocześnie ze ścianami wznosiły się piece. Cieśle śpieszyli się, by prześcignąć zdunów, i odwrotnie, zdunowie starali się prześcignąć cieślów. Praca wrzała. Krótkie polarne lato nagliło.
Zdun Jegorycz, w białym fartuchu, z wielką, rozłożystą brodą staroobrzędowca, pracował bez wytchnienia. Położywszy cegłą zawołał zadzierzyście:
– No, dzieci, będziemy pracować aż do zachodu słońca! Śmiech przebiegł po budowie. Ktoś krzyknął w odpowiedzi:
– Zanim tutaj słońce zajdzie, można całe miasto zbudować!
– No, powiedzcie, proszę! Słyszeć – słyszałem, że są na świecie takie kraje, gdzie słońce nie zachodzi, ale nie wierzyłem. Myślałem, że to tylko takie gadanie… – stwierdził zdumiony Jegorycz.
Łowcy odłożyli wyprawę na morsy i razem z kobietami dźwigali niezwykłe dla siebie ciężary. Dzieciaki rozbawione, z promieniejącymi wesołością oczami, przerzucały z rąk do rąk cegły.
Stary Iljicz z godnością przechadzał się w milczeniu wokoło budującego się domu, ostrożnie przestępując przez belki i kloce. Myślał o tym, żeby się nie popsuło życie na wybrzeżu. Po co nazjeżdżało się tu tyle tańgów? Patrzcie, ile ich jest! I jak sprawnie pracują! Ze śmiechem pracują! Z pewnością to wszystko krewni Łosia. Inaczej – dlaczegożby mu pomagali? Taka wielka rodzina!… Staruszek zauważył pełnomocnika i skierował się w jego stronę.
– A, Iljicz! Jak się masz! Siadaj, zapalimy sobie! – rzekł Łoś wyjmując papierosy.
– Po co się to buduje? – zagadnął stary pokazując dom.
– Żeby mieszkać i pracować. Przyjechali nowi ludzie. Chcą pomóc wam w budowie nowego życia. Przyszły już szalupy z motorami. Będą wyprawiać się na morsy bez wioseł. Szybko jak ten kuter.
– Nie wiem – mruknął nieufnie Iljicz i zaciągnąwszy się dymem z papierosa zakrztusił się.
Drugiego dnia pod wieczór na wybrzeżu zjawił się kapitan „Sowieta”. Dom wyrósł już pod… dach, układano krokwie.
– Widzisz, Michaile Pietrowiczu, jeszcze nie ma dachu, a jeden piec już zadymił. Wkrótce was już zwolnimy. Drzwi i okna wstawimy sami – rzekł Łoś witając się z kapitanem.
– Dlaczegóż to? Całą budowę doprowadzimy do końca. Nie lubię zacząć roboty i rzucić w połowie. Pogada się ustaliła, na sztorm się nie zanosi…
Słońce zniżyło się już prawie nad samo morze. Rozżarzona kula ognista, jakby bojąc się zanurzyć w zimnych falach oceanu, zaczęła się nagle znowu podnosić po sklepieniu nieba.
Wkrótce długie, ukośne promienie zaigrały na cynkowym dachu nowego domu Komitetu Rewolucyjnego. Szyby w wielkich oknach rozbłysły przyciągając uwagę tubylców, Zresztą sam Łoś także z zachwytem i radością patrzył na nowy dom.
– Teraz dopiero będziemy żyli! – rzucił głośno w rozmarzeniu i w tej chwili, wspomniawszy żonę, pomyślał ze smutkiem:
„Jednakże kapitan źle zrobił, że nie przywiózł jej tutaj. Patrzcie, jaki dom! Przecież to pałac!”
Zbliżył się Żukow. Łoś w milczeniu objął go ramieniem i westchnął:
– Smutno mi będzie bez ciebie, Andriusza…
– Cóż ty, Siergieiczu! Tyle ludzi masz teraz. A wszystko – swoi, radzieccy.
– Zżyłem się z tobą, przywykłem do ciebie… Ale ty uważaj, żeby ci nawet na myśl nie przyszło tam zostać! Bezwzględnie wracaj! Przecież posyłam tam ciebie tylko jako „popychacza”. Walcz o nasze sprawy. Żywy człowiek może zdziałać więcej niż wszystkie nasze pisma i raporty. Przede wszystkim ubiegaj się o stworzenie tu Ośrodka Krzewienia Kultury. Przecież to twój własny pomysł. Siadaj no tu na kłodzie…
Chwilę siedzieli w milczeniu.
– Kapitan mi mówił, że w Moskwie powstał przy samym WCIK-u Komitet dla Spraw Północy. Jedź tam. Wszędzie wysuwaj nasze sprawy. Zrozumiałeś, Andriusza?
– Wszystko jasne, Nikito Siergiejewiczu.
– Jak przyjedziecie do osady Loren, występuj tam w charakterze przedstawiciela Rewkomu. Pomóż urządzić się Czerwonemu Krzyżowi, szkole. Mary poradź, by się kształciła na pielęgniarkę. Powiedziałem już o niej lekarzowi. To doo-bry, nasz człowiek. Jarakowi trzeba powierzyć kierownictwo składu futer. Wyszkolimy sobie z niego kierownika faktorii futrzarskiej. Ten Żochow jakoś mi się nie bardzo podoba…
Andriej położył notes na kolanie i zapisywał wszystkie instrukcje i zarządzenia.
– Teraz co do pana Simonsa. Powinien przekazać faktorię i wyjechać na „Sowiecie” do Pietropawłowska. Według umowy likwidacyjnej Amerykanie oddają nam wszystkie towary: te, na które jest popyt – z rabatem czterdziestu procent, na niepokupne – sześćdziesięciu procent. Rozumiesz, co to znaczy? To są duże sumy. W walucie. O tym wszystkim trzeba pamiętać. Z powrotem towarów nie zabiorą, po prostu nie opłaci im się. Na przykład cienka bielizna damską – na co im ona? Kto ją tu nosi? A więc towar niepokupny. Na Żochowa nie ma co liczyć, jego można kupić z głową i bebechami za dwadzieścia papierowych dolarów.
– Nikito Siergiejewiczu, trzeba by tam posłać instruktora Rewkomu.
– Sam sobie dasz radę. Osipow pojedzie kontrolować inną faktorię. A teraz, Andriusza, bez zapisywania. Moja osobista prośba do ciebie jako przyjaciela. Postaraj się we Władywostoku zobaczyć z Nataszą i jeżeli tylko zdrowie jej na to pozwoli, ściągnij ją tutaj. Roboty mamy dużo, sam widzisz. Żadnych okropności jej nie opowiadaj. Nie ma po co. Przyjedzie, tożsama zobaczy.
– Wszystko, wszystko zrobię, Nikito Siergiejewiczu. Możesz liczyć na mnie jak na siebie samego.
Łoś uśmiechnął się i objąwszy Andrieja rzekł cicho:
– Wiem, Andriusza!… Teraz sprawa Ajjego. Co ty chcesz z nim zrobić?
– Będzie cały czas jeździć razem ze mną. Niech na własne oczy zobaczy świat. Ta podróż będzie dla niego uniwersytetem. Jak wróci, sam będzie opowiadał o Wielkiej Ziemi. Ale poza tym mam tu jeszcze pewną ukrytą myśl. Powiem ci w tajemnicy. Oto będę, przypuśćmy, w Gubernialnym Komitecie Rewolucyjnym. Ajje – razem ze mną. Żywy przedstawiciel czukockiego ludu! Wiesz, jakie to zrobi wrażenie? Tam gdzie nie można nic dostać – dadzą!
– Ależ chytrus z ciebie, Andriuszka! – Łoś roześmiał się wesoło. – Mądrześ to wykombinował!… Jak przyjedziesz do Loren i Żochow wyładuje swoje towary, weź dla Ajjego ubranie, buty, bieliznę – wszystko. Rozumiesz, żeby wyglądał po ludzku.
„Sowiet” dał sygnał odjazdu. Wszyscy rzucili się do kungasu.
Kiedy Łoś i Żukow załatwiali na statku formalności związane z wyładunkiem, Ajje stał przy burcie i smętnie spoglądał na ojczyste wybrzeże. Raz po raz przemykało mu przez myśl, by zbiec po trapie, wsiąść z łowcami do kajaka i umknąć w tundrę. Może zrobiłby to, gdyby nie pewność, że parowiec ma zawinąć do Enmakaj, by wyładować szkołę. A tak go korciło, żeby popatrzeć na Tygrenę, na jej malca i pozłościć szamana Korauge: „Spójrz, co się ze mnie zrobiło – z Ajjego! Pan na żelaznym parostatku, Przyjechałem zabrać Tygrenę, Ona od dzieciństwa przeznaczona mi jest na żonę…” Do rozmarzonego chłopca podeszli Łoś i Żukow.
– Zaraz ruszymy, Ajje! – odezwał się wesoło Andriej.
A Ajje, jakby oddawał swą głowę pod miecz katowski, odrzekł żałośnie:
– Tak, ruszymy…
– Nie trap się, Ajje. Na przyszły rok wrócisz razem z Andriejem. Wyjdę wam na spotkanie – pocieszał go Łoś ściskając dłoń chłopaka.
Potem wyciągnął ręce do Andrieja, pocałowali się i przy zgrzycie łańcucha kotwicy z uczuciem mimowolnego smutku zaczął schodzić po trapie do kajaka.ROZDZIAŁ SZÓSTY
Słońce zaczęło się ukazywać coraz rzadziej i rzadziej. Tonęło w mgłach lub w białych, wilgotnych chmurach. Dni stały się całkiem krótkie. Niebawem nadeszła zima. Był dopiero koniec września, a cała ziemia leżała już pod śniegiem. Nowoprzybyli pracownicy Komitetu Rewolucyjnego nigdy jeszcze nie witali zimy tak wcześnie. Patrząc na biały całun, okrywający ziemię od krańca do krańca, tęsknie wspominali ojczyste strony. Mimo wszystko jednak rozległe przestrzenie i surowa potęga Północy podbijały tych ludzi. Przy tym Łoś nie pozwalał nikomu gnuśnieć w tęsknocie.
W nowym domu członkowie Komitetu Rewolucyjnego codziennie zajmowali się nauką czukockiego języka. Rewkom przypominał wydział etnograficzny jakiejś wyższej uczelni, której dziekanem i profesorem był Łoś.
Na wybrzeżu istniały już trzy szkoły, przystąpił do pracy oddział Czerwonego Krzyża, prowadziły handel i działalność wśród ludności radzieckie faktorie futrzarskie. Ożywiła się praca rad rodowych. Z całego kraju napływały pisma. Przyjeżdżali przewodniczący rad rodowych po „żywe słowo”.
„Teraz dopiero zaczyna się robota!” – myślał radośnie Łoś przeglądając listy, Szczególnie zainteresowało go pismo od kierownika faktorii Rusakowa. Rozłożył je na stole, wygładził zagięcia i krzyknął do sekretarza siedzącego w sąsiednim pokoju:
– Pietia, wezwij do mnie Osipowa!
W oczekiwaniu na instruktora Komitetu Rewolucyjnego naczelnik zaczął przechadzać się po gabinecie. Było tu przestronnie i czysto. Łoś uśmiechnął się,w duchu. Na ścianie wisiała mapa Związku Radzieckiego i wielka, własnoręcznie przez niego sporządzona, mapa Półwyspu Czukockiego, na której oznaczył wszystkie osiedla. Nad biurkiem – nie oprawione portrety Lenina i Stalina. Na przeciwległej ścianie – mała, wycięta z książki, fotografia Lwa Tołstoja.
Wszedł Osipow.
– Ciekawy list przyszedł od Rusakowa – oznajmił Łoś. – Co prawda, warunki na tamtejszym terenie ja sam znam dobrze. Chodzi o to, że wytworzyły się tam dwie grupy. Przez środek osady przechodzi wąwóz, który dzieli ją na dwie części. Po jednej stronie przeważają łowcy-amerykanofile, po drugiej – z wyraźną sympatią do nas. Otóż w tej części osady Rusakow zorganizował spółdzielnię łowiecką. Pisze, że jeżeli damy tam łódź motorową, to możliwe, że do spółdzielni przystąpi również i amerykanofilska część ludności.
– Oczywiście, trzeba im dać motorówkę – stwierdził Osipow.
– Tak… Ale sprawa nie jest taka prosta. Ta grupa łowców ma swego przywódcę. Łączą go związki krwi z Eskimosami z wysp amerykańskich. Krzepki starzec, ślepy na jedno oko, jest pierwszorzędnym myśliwym. Nazywają go „wszystkowiedzącym człowiekiem”. Jednostka z charakterem. Całą grupę zza wąwozu trzyma w garści. Niezaprzeczony autorytet. Wpłynąć na niego – nie łatwo. A trzeba. Ten starzec – to wielkie oparcie dla Aliteta – mówił Łoś w zamyśleniu.
– Pojadę tam – oświadczył Osipow. – Pomogę Rusakowowi.
– Agitację prowadzić? Bardzo to trudna praca. Obaj z Andriejem cały rok prowadziliśmy agitację, a tymczasem Amerykanie agitowali towarami. Wprawdzie i nasza agitacja nie zawsze była bezowocna, ale obecnie mamy wszelkie możliwości, by agitować czynem. Poprowadzimy z tym starcem walkę na wiosnę, przed początkiem łowów, kiedy spuścimy na wodę szalupę dla spółdzielni. Na razie nie warto mu się naprzykrzać i psuć sprawę. Można go będzie przeciągnąć na naszą stronę, zdobędziemy go sobie pomyślną pracą na dobrej łodzi. Tak mi się wydaje. A teraz, Wasiliju Stiepanowiczu, daję ci urlop na dwa miesiące.