Alkaloid - ebook
Alkaloid - ebook
A gdyby tak Aleksander hrabia Głowacki nie przyjął pseudonimu Bolesław Prus,
a zamiast pisać przyszłe lektury szkolne, popuścił wodze fantazji? Gdyby jego Stanisław Wokulski zachował się jak kupiec, a nie jak romantyk i, zamiast wzdychać do Izabeli Łęckiej, zajął się wielkimi interesami i eksperymentami naukowymi?
Akcja Alkaloidu z rozmachem przetacza się przez Azję Wschodnią, Rosję ogarniętą religijną rewolucją, Polskę i Skandynawię przyszłości. Razem z bohaterami: Wokulskim, hrabią Ochockim, Witkacym, Nikolą Teslą i Albertem Einsteinem dajemy się porwać przez alkaloidowe szaleństwo, owocujące nowymi technologiami, przemianami społecznymii politycznymi. Czytelnik poznając losy Imć Hermenegauty Stanisława Wokulskiego, nadczłowieka, jednego z wielkich tego świata, prowadzącego grę z brytyjskim wywiadem, zuluskim imperium i Związkiem Duchowych Sowietów, musi zadecydować, czy przyjęcie alkaloidowego błogosławieństwa miało sens.
Debiutujący Alkaloidem pisarz, ukrywający się pod pseudonimem Aleksander Głowacki, swoje dzieło określa mianem chempunku. To nie tylko powieść akcji, walk rodemz Matrixa w scenerii znanej z komiksu i filmu Liga Niezwykłych Dżentelmenów, lecz przede wszystkim literacka gra z klasyczną powieścią polską oraz historią alternatywną. Na jej podstawie powstaje powieść graficzna, która ma się ukazać w 2013 roku w Japonii.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61187-82-0 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przy szóstej ampułce Wokulski się zawahał. Żyroped zahaczał już niemal o wierzchołki fal, a Jaxa tracił siły. Do wejścia do zatoki, gdzie wyspa dałaby im schronienie przed niespodziewanym wiosennym tajfunem, zostało kilkaset metrów.
— Podawaj — powiedział siłacz.
Mała kropla potu zebrała mu się na czubku nosa, a gdy pochylił się do przodu w dynaprzęży, spadła i rozbryznęła się na tysiąc drobin, które przeleciały przez sito ażurowej podłogi wprost w pianę fal sięgających po ich pojazd.
Wokulski zablokował wolant kolanem i odwrócił się, próbując sięgnąć do okulatora Jaxy. Powietrzne studnie niemal wyrwały mu fiolkę z rąk, w końcu jednak włożył ampułkę wypełnioną oleistą, brązową substancją do dozownika przynitowanego do skleronowego szkieletu żyra i uruchomił pneumatyczny podajnik.
Z ledwie słyszalnym w nawałnicy świstem rozprężającego się powietrza mechaniczne ramię zatoczyło półobrót i wbiło strzykawkę z Alką w oko muskularnego młodzieńca wiszącego w napędowej uprzęży.
Lecieli teraz kilkanaście metrów nad wodą. Skryli się już niemal w zatoce i porywy tajfunu osłabły, jednak wiatr wciąż przyduszał ich do wody, spychał coraz niżej nad fale. Pierwsze rozbryzgi zmoczyły skórzane pokrycie żyra.
Tłok strzykawki nie doszedł nawet do końca, gdy zaczął się Surż. Wokulski, sam nasycony alkaloidem, widzi, jak substancja rozlewa się w potężnym ciele Jaxy, rozbiega niewidzialnymi dla zwykłych ludzi miedzianymi nitkami, odpowiadającymi sieci podskórnie biegnących duktów chyloidalnych. Alka sięga oleistymi palcami do każdej komórki ciała jego towarzysza, unosi je w powodzi wszechogarniającej energii i powracającą falą zabiera do przestrzeni, w której wszystko nabiera innego znaczenia.
Młody człowiek, zawieszony w uprzęży wychwytującej najdrobniejsze ruchy jego ciała, odzyskuje siły. Propeler popycha żyro do przodu, a wielkie łopaty sięgające poza obrys pojazdu zrywają bałwany z fal. Mechanizm różnicowych kół i przekładni zwiększa obroty rotora. Statek powietrzny unosi się znad wody i targany porywami wiatru, prześlizguje się pod osłonę wzgórz.
Dotarli do Hong Kongu.
Zbyt był zmęczony, by podziwiać widok – panoramę zatoki, pełną cudów kolonialnej architektury, poprzedzielaną wysepkami chińskich wiosek i miasteczek. Cień wiatrakopedu odbił się w tafli dziewięciometrowego zwierciadła braci Chance reklamującego Wystawę Światową i prześlizgnął po wodzie portu, w którym flota dżonek tłoczyła się za falochronem, rzucana falami na burty brytyjskich transportowców. Tętniąca zazwyczaj życiem przystań przyczaiła się przed huraganem. Jedynym dźwiękiem pozostał trzepot rozdzieranych wiatrem papierowych reklam.
Surżu starczyło zaledwie na kilkadziesiąt sekund. Wokulski poczuł, jak propeler traci moc, a żyro przechodzi w lot ślizgowy. Obejrzał się i zobaczył, że Jaxa zwisł bezwładnie w uprzęży. W miarę jak tracili rozpęd, wolant stawiał coraz większy opór. Leniwie kręcący się rotor wciąż utrzymywał ich w powietrzu, jednak energii zmagazynowanej w kole zamachowym nie mogło starczyć na długo.
Próbował sięgnąć ręką i sprawdzić, czy chłopak jeszcze żyje, ale ciężkie skórzane ubranie, w którym przyleciał z Makao, nie pozwalało na swobodne ruchy.
W tym momencie niespodziewanie, jak to na tych szerokościach, nadszedł zmierzch i lądowisko nagle odcięło się wśród portowych doków ścieżką gazowych latarni naprowadzających ich na cel. Prowadzeni przez nie, przemknęli nad unoszącą się na wodzie reklamą Alki wysypaną pomarańczowym proszkiem i rozszarpaną już nie do poznania przez fale. Lotem koszącym dobrnęli do brzegu prosto nad stalową platformę, gdzie na Wokulskiego oczekiwali miejscowi przedstawiciele jego przedsiębiorstwa.
Momentum koła zamachowego wyczerpało się tuż nad ziemią. Obroty rotora ustały i żyro zwaliło się ciężko na stalowy pomost. Delikatny szkielet uległ zniszczeniu od uderzenia, a obaj pasażerowie wypadli na ziemię.
Natychmiast podbiegły do nich postacie w kauczukowych płaszczach. Ktoś usłużny osłonił ich parasolem. W poszumie słabnącego deszczu, nie czekając na zachętę Wokulskiego, zaczęli referować sprawy. Jaxą zajęła się grupa chińskich służących.
— Sprzedaż osiągnęła stały poziom trzech pudów dziennie…
Wokulski pozwolił mówić głównemu intendentowi, zrzucając jednocześnie skórzany podróżny surdut nadszarpnięty wypadkiem.
Poprawił płaszcz zarzucony mu na ramiona przez służących i słuchając raportu, ruszył w stronę wyjścia.
— … i zamyka się łączną sumą dwunastu tysięcy marek polskich. — Intendent zakończył swoją wypowiedź.
Wokulski wziął podany mu kubek. Mały łyczek dekoktu z bulwy odświeżył mu umysł.
— Jaką mamy teraz stopę reinwestycji?
Po odpowiedzi policzył szybko w pamięci koszty utrzymania placówki w Hong Kongu. Działali na granicy opłacalności.
— Bez poszerzenia sieci dystrybucji nie przebijemy się z naszą ofertą. — Teraz do raportowania wziął się Główny Planista.
— Tym zajmę się osobiście. Jak idą prace nad traktatem?
— Jeśli Brytyjczycy dostaną Nowe Terytoria, będziemy musieli zamknąć fabrykę…
Podniósł głowę. Stanęli przed kolonialnym ratuszem w Wiktorii. Wymyślny zegar astronomiczny pokazywał godzinę siódmą wieczorem lokalnego czasu. Był 23 czerwca 1898 roku. Do podpisania traktatu został niecały tydzień.
Wydłużył krok, a jego pracownicy musieli prawie biec, żeby nie zostać w tyle. Wyszukał wzrokiem swojego lokaja. Wu Chu Wei zawsze rozumiał go bez słów. Podał Wokulskiemu lśniący cylinder i grubą mahoniową laskę.
— Dalej dam sobie radę sam — powiedział Wokulski do biegnących za nimi ludzi.
Wu Chu Wei wskazał mu drogę do transdymensjałki.
— Na teren Wystawy — rzucił Stanisław i rozparł się wygodnie na pikowanych siedzeniach.
Kabina zahermetyzowała się z cichym mlaskiem i wkrótce odezwał się uspokajający turkot chemicznej maszyny napędzającej soczewkę deflektora.
Pogrążył się w pospiesznych rachunkach. Nawet pobieżna buchhalteria pozwalała wysnuć jeden wniosek – firma potrzebuje żywej gotówki.
Ostatnimi czasy pieniądz nie był tani, a przedsiębiorstwo potrzebowało go coraz bardziej. Rozważał już wcześniej zrzeczenie się papierów dłużnych hongu Jardine’a i Mathesona, ale emisja pochodnych w postaci akcji Indochińskiej Kompanii Żeglugi Parowej znów podwyższyła atrakcyjność ich aktywów. Nie mniej istotny był sentyment, którym darzył od dawna już nieżyjącego doktora Jardine’a. Fundament fortuny Szkota opierał się na przemycie opium, statut brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej pozwalał bowiem swoim pracownikom, którzy przekraczali granicę, na wwiezienie do Chin dwóch zwolnionych z kontroli celnej skrzyń. Podobieństwo do własnej sytuacji wydawało się Wokulskiemu aż nadto znaczące. Mimo wszystko musiał znaleźć fundusze, a niska stopa dyskonta kusiła do upłynnienia weksli dłużnych i poprawienia płynności spółki – budowa fabryki w Hong Kongu poważnie bowiem nadwerężyła jej zasoby finansowe.
Do kolonii po raz pierwszy zawitał przypadkiem, gdy powracał z Alaski, a rząd rosyjski po raz kolejny odmówił mu wizy tranzytowej, pamiętając o nieudanej próbie uwolnienia syberyjskich zesłańców. Szukał tylko połączenia z Europą, licząc na transport którymś z licznych zawijających tu statków, ale nieoczekiwanie dla samego siebie został dłużej, zafascynowany polityczną rozgrywką, której stał się świadkiem. Zatelegrafował do Rzeckiego i zamówił regularne dostawy alkaloidu na własne potrzeby, dzięki czemu mógł w spokoju przypatrywać się brytyjskim intrygom prowadzącym do powiększenia terytorium kolonii. Wkrótce postanowił skorzystać z okazji i poszerzyć rynki zbytu dla Alki, dostrzegając w chińskich triadach doskonałą sieć dystrybucji. Brytyjczycy, po okresie początkowej wrogości związanej ze zwycięstwami Zulusów, od czasu, gdy w tajemnicy zaczął dostarczać im alkaloid, patrzyli na niego dość przychylnie.
Interes zaczął się rozrastać, a w jego głowie coraz bardziej krystalizował się Plan.Gdy szedł w kierunku budynków ekspozycji, zauważył kilka drobiazgów – innych kątów, nowych materiałów, niespotykanych zestawień kolorów – składających się na zmysłowość nowej epoki. Rodził się nowy styl, choć poprzedni jeszcze nie do końca się skrystalizował. Młyn przemian kręcił się od dwóch dekad w tempie, za którym nikt nie nadążał.
Dobrze pamiętał poprzednią Wystawę, urbanistyczny pean na cześć ideologii postępu. Sekwencja zdarzeń, które od tamtego czasu doprowadziły do upadku przedalkaloidowego porządku, była krótka. Początek wojny brytyjsko-zuluskiej, pojawienie się Przemienionych, klęska korpusu Kitchenera, upadek kolejnych kolonii w Afryce. Feeria alkaloidowych wynalazków. Krystaliczny świat Świętej Ligi zamienił się w szklisty ocean potencjalności, roztopił się, jakby nigdy nie istniał. Heglowska konieczność historyczna stała się pośmiewiskiem ulicznych kuplecistów. Poczucie chwiejności, wszechobecność chaosu, wszystko to nadawało Wystawie Światowej w Hong Kongu zupełnie nowy charakter, tworzyło niespotykaną, wybuchową mieszankę. Stęchlizna rozkładu imperialnej Europy nie docierała do Azji.
Rodził się Nowy Ład. Ani lepszy, ani gorszy od poprzedniego. Wokulski wiedział jednak z całą pewnością, że cokolwiek się w tym procesie wykrystalizuje, należeć może do niego. Pod warunkiem, że dobrze odegra swoją rolę.
Przez główną bramę Wystawy w obie strony przelewał się tłum zwiedzających. Nad ich głowami unosił się rój latających pojazdów, dokładając do ludzkiego zgiełku szum maszyn.
Zaraz po wejściu jego uwagę przyciągnął znajdujący się po prawej stronie pawilon Interzony Szanghaj. Świeżo wyrwana spod brytyjskiej kurateli kolonia hucznie świętowała wolność. Nie pożałowali pieniędzy na reprezentacyjny budynek. Swoim kształtem może zbyt wyraźnie nawiązywał do bulwy Buszmena, ale nie było się czemu dziwić. To na pośrednictwie w handlu Proszkiem oparli ekonomiczny sukces, który nie tylko pozwolił im wyzwolić się spod zarówno brytyjskich, jak i chińskich wpływów, lecz także umożliwiał extravaganzę codziennego życia, z której szybko stali się sławni. Szaleństwo miasta Shenów przejawiało się również w ufundowanym przez nich pawilonie – odwróconej piramidzie stojącej na czubku i obwieszonej ultracienką złotą folią, która, zwisając luźno, szumiała w powiewach wiatru.
Wokulski nie do końca był pewien, czy powinien się cieszyć z powstania nowej, niezależnej od niego Interzony, czy też postrzegać w niej konkurencję dla pozostającej całkowicie pod jego kontrolą Interzony Polska. Dopóki jednak kontrolował produkcję Alki w Hong Kongu, Iszyci nie stanowili dla niego prawdziwej konkurencji.
W złocistym zwierciadle odbijał się pobliski pawilon wszechniemiecki – pogrobowiec mrzonki umierającego w zapomnieniu Bismarcka. Mimo że nie udało mu się dopiąć zjednoczenia księstw niemieckich, a może właśnie dlatego, ich władcy w niekosztownym geście wystawili wspólny pawilon. Jego forma nawiązywała do lżejszych od powietrza maszyn Lilienthala – w całości zbudowana z metalu Geista, unosiła się nad głowami zwiedzających. Spory ich tłum oczekiwał w długiej kolejce do balonowej windy, która zabierała do wnętrza budowli.
Kolejne pawilony przynosiły jeszcze większe zachwyty – czy to chińska pagoda z grubego, przezroczystego szkła, której ściany były hiperbarycznym akwarium wypełnionym egzotycznymi głębinowymi rybami rozświetlającymi swoim blaskiem wnętrze pawilonu, czy też ascetyczna budowla Królestwa Wszechskandynawii: biały prostopadłościan, pozornie ubogi formalnie, lecz przejmujący w swej funkcjonalnej prostocie.
W czasie tego krótkiego spaceru najbardziej zdumiał go jednak układ urbanistyczny Wystawy. Jakże dalekie były jej tereny od organizacji przestrzeni, do której przywykł!
Sieć uliczek splatających poszczególne pawilony w całość nijak się miała do przejrzystego układu francuskiego, niemieckiego czy chociażby amerykańskiego miasta. Wytyczone drogi splatały się w przypominającą rozetę sieć krótkich połączeń przecinających się pod wszelkimi możliwymi kątami. Mimo wyraźnego poczucia dziwaczności takiego rozwiązania, wkrótce stało się dla niego oczywistym, że ma ono swoje zalety. Tysiące zwiedzających Wystawę osób przemieszczało się po niej sprawnie, a na skrzyżowaniach dróżek nie tworzyły się zatory.
Choć z początku myślał, że nie uda mu się odnaleźć w łańcuszku ścieżek, to już po kilku minutach przedzierał się pewnie przez tłum zwiedzających, zmierzając wprost do celu.
Porównując swój wygodny, lecz nieco sfatygowany surdut z ubraniami otaczających go ludzi, zdał sobie sprawę, że nie nadąża za zmianami w modzie – surdutami wypieranymi przez tużurki, tużurkami zastępowanymi przez marynarki, skracającymi się sukniami, zwężającymi nogawkami, korowodem zmian, których nie planował, a które były wartością dodaną przypadkowego eksperymentu z zakresu chemii ożywionej.
Widoczny z daleka pawilon Interzony Polska, choć niewielki, przyciągał wzrok. Wokulski dopiero po chwili zrozumiał, że to, co wydawało mu się grą światłocieni, deformacją architektonicznej formy wywołaną przez zmieniającą się perspektywę podczas zbliżania się do pawilonu, było w istocie permutacjami konstrukcji, tańcem krzywizn i brył.
— To tylko kolejna pochodna pańskiego odkrycia. — Ochocki wybuchnął śmiechem, widząc minę Wokulskiego.
Ten, sam nie wiedząc kiedy, przedarł się przez tłum niemal pod samo wejście do polskiego pawilonu. Polski – słowo, które odchodziło powoli do lamusa, Alka bowiem zmieniała język, ten zaś, jak chcieli niektórzy myśliciele, zmieniał świadomość.
— Wolę prostsze wyjaśnienie, wedle którego świadomość zmienia swój sposób ekspresji. — Ochocki wszedł w jego myślotok w typowy dla siebie, telepatyczny sposób.
Był dość wysokim, postawnym mężczyzną z jowialną twarzą, który – mimo prostych słowiańskich rysów – uchodzić mógł za przystojnego. Miał szopę potarganych włosów poprzetykanych nitkami siwizny. Jego śmiech był zaraźliwy, a śmiał się cały czas, wręczając coś przechodniom. Wokulski zdał sobie sprawę, że widział rozdawane przez Ochockiego przedmioty niesione przez gości Wystawy.
— Defleutor — wyjaśnił wynalazca i zaprezentował szybko swoje dzieło.
W okutym miedzią wizjerze, do którego dał mu zajrzeć, przelewały się świetliste plamy. Wokulski skupił się na obrazie i poczuł, jak jego umysł zaczyna dryfować w niekontrolowanym kierunku, w rozleniwieniu dającym się porównać z doznaniami początkowej fazy zanurzenia w komorze deprywacyjnej. Z trudem oderwał się od okularu. Postanowił nie pytać o przeznaczenie urządzenia. Nikt nie mógł nadążyć za rozbuchaną wyobraźnią wynalazcy. Znajdując w swojej poczcie jego kolejne konstrukcje, czasem żałował dnia, w którym poczęstował Ochockiego Alką.
Wynalazca miał bowiem w sobie coś, co wynosiło go ponad zwykłych ludzi, zestaw cech widywanych u czarowników i świętych, charyzmatycznych władców i naukowców, którym Wokulski sprzedawał Alkę. Czytał bezbłędnie ludzkie nastroje, choć wyśmiewał Stanisława, gdy ten używał słowa „telepatia”. Mówił, że to tylko intuicje. Wokulski nie miał jednak wątpliwości, że musi chodzić o ponadzmysłowy kontakt. Nic, co wiązało się z Ochockim, nie dziwiło Wokulskiego, tym bardziej więc nie zdziwił się, gdy ten, odpowiadając na niewypowiedziane pytanie, oświadczył:
— Bardzo słusznie, że nie chcesz się pan pytać. A Alkę znalazłbym sam.
I znów się zaśmiał.
— Czasem żałuję, że tak nie było, że to odkrycie spadło na moją prostą głowę.
— Bez fałszywej skromności, panie Stanisławie. Czego tu żałować?
— Niepohamowanej ciekawości — powiedział Wokulski, rozglądając się.
Tłum, przelewający się wokół, przybył tu najwyraźniej właśnie w poszukiwaniu defleutora. Napierali na Ochockiego, podając mu zwitki pieniędzy, przepychając się jeden przez drugiego. Zapewne przez te kilka tygodni od czasu otwarcia Wystawy przyrząd stał się szalenie modny. Tak było też z wcześniejszymi wynalazkami Ochockiego, przy których lżejszy od powietrza metal Geista wydawał się błahostką.
— Żałujesz pan, żeś ciekawy jak małpiszon z naczelnych? Żałujesz tego, co się zdarzyło nudnego wieczoru w Zululandzie? Kiedyś może mi pan wreszcie o tym opowiesz.
— Po raz kolejny muszę panu powtórzyć, że nie ma o czym opowiadać. Czekałem na parostatek, miałem za dużo czasu, bulwę Buszmena i ziemię koltanową pod ręką. Kilka retort i odczynników. Reszta to przypadek.
— Oczywiście, że przypadek. Pytanie tylko, jak go odczytać.
Ochocki odgarnął z siedziska krzesła stos swoich przedmiotów.
— Zostaw pan te zabawki i czcze pogaduszki — powstrzymał go Wokulski. — Mam coś, co każe się panu naprawdę wysilić. Gdzie moglibyśmy spokojnie porozmawiać?
Ochocki zawołał kogoś, poprosił o zastępstwo i poprowadził Wokulskiego ażurowym korytarzykiem przyklejonym do bryły pawilonu. Schowali się w małym kantorku, a Ochocki zaciągnął drzwi i okna siatkowatym, połyskującym materiałem.
— Nieprzeniknione dla fal dźwiękowych. Można wypróbować — zaproponował Wokulskiemu.
— Później. Czego pan potrzebujesz, żeby przenieść fabrykę Alki z Kau Yi Chau?
Ochocki zagryzł wargę. Wokulski uwielbiał te momenty, chwile, gdy wynalazca zagłębiał się w sobie. Czuł się wtedy tak, jakby uczestniczył we włamaniu do sejfu rzeczywistości.
— Będę potrzebował dwóch sterowców, żurawia hydraulicznego…
Ochocki rzucił się od razu do praktycznego aspektu przedsięwzięcia. Zamilkł, rozważając swój plan.
— … i pogody przez kilka dni — dokończył niewypowiedzianą myśl. — Dokąd się właściwie przenosimy?
— To najsłabszy punkt planu. Niczego nie wymyśliłem. Co pan proponujesz?
— Kontynentalne Chiny odpadają. Makao?
— Portugalczycy nie zapomnieli Angoli.
— Firma Wokulskiego nie jest odpowiedzialna za podboje zuluskiego imperium. — Ochocki tylko machnął ręką, nie chcąc się wdawać w dyskusje, przez które przechodzili już tysiąc razy.
— Japonia? Turbokołowiec nie zdąży dopłynąć na czas.
— Indie Holenderskie?
— Fatalny klimat do przechowywania grzybni. Poza tym w porze monsunowej absolutnie niedostępne.
Obaj umilkli.
— Monsun. Pogoda nie sprzyja sterowcom.
Po dłuższej chwili milczenia wpadli razem na ten sam pomysł.
— Moglibyśmy przetestować to w myślarium — powiedział Wokulski. — Tyle że najbliższe jest w Warszawie.
— I tu muszę pana zaskoczyć. Zapraszam do środka — zaproponował Ochocki i wskazał wąskie przejście w tyle pomieszczenia.
Wejście do środka pawilonu nie rozwiązywało tajemnicy zmiennokształtności budynku. Sieć miedzianych rurek oplatających ażurowe dźwigary sugerować mogła hydrauliczny napęd, jednak nawet pobieżna znajomość praw przepływu cieczy podpowiadała, że ciśnienie potrzebne do uruchomienia takich mas przy tak niewielkich przekrojach dalece przekraczało wytrzymałość znanych materiałów.
— Przy doborze surowców pomagał nam Geist. — Ochocki znów wtrącił się w myśli Wokulskiego.
Konstrukcja, zaprojektowana ze skleromagnezowych elementów, oświetlona była wewnątrz zmodyfikowanymi świecami Jabłoczkowa. Prąd stały dostarczało napędzane turboparowymi kotłami dynamo Gramme’a. Cała instalacja elektryczna, rozpowszechniona już w Europie, stała się absolutną sensacją wśród Azjatów. Światło wylewające się przez proste okna pawilonu przyciągało tłumy jak muchy; przybyszów nie odstraszał nawet ból oczu nieodłącznie związany z nadmierną ekspozycją na promieniowanie nadfiołkowe.
Ochocki wyjął gogle ochronne z polerowanego bursztynu i plątaniną korytarzy poprowadził Wokulskiego do serca pawilonu. Przeszli przez grubą, zamykaną pokrętłem śluzę, zostawiając za sobą tłumy zwiedzających.
Ich kroki odbijały się echem po korytarzach wyłożonych zielonym marmurem.
— Wejście jest na końcu — wskazał Ochocki, gdy zeszli długimi, wijącymi się w dół schodami. — Rozwiązałem wreszcie kwestię zasilania myślarium.
— Tak jak sugerowałem? Napęd kaloryczny? — zainteresował się Wokulski.
— Nie inaczej. Musiałem tylko znaleźć materiał hiperprzewodzący – oczywiście w tym też pomagał mi Geist. Ma to jedynie taką niewielką wadę, że musimy zjechać naprawdę głęboko.
Drzwi na końcu korytarza okazały się wejściem do windy. Ochocki zamknął je za nimi i odblokował dźwignię. Kabina zaczęła opadać, nabierając coraz większej prędkości.
— Mamy hamownię Otisa — pochwalił się z uśmiechem małego dziecka.
— Jak udało się panu zbudować to wszystko w kilka miesięcy? — Wokulski skupił wzrok na rozmywającym się szybie windy.
— Gdyby nie myślarium, zamknąłbym budowę w kilka tygodni. Wiedziałem, że Wystawa zatrzyma mnie tutaj na dłużej, a nie potrafię bez niego pracować.
— Inwestycja się zwróciła? — W Wokulskim odezwała się żyłka handlowa.
Ochocki znów się roześmiał.
— Teraz się zwróci. Obmyślimy nowy plan.
— A kwestie bezpieczeństwa?
— Mówimy o brytyjskich szpiegach?
— Brytyjskich, zuluskich, dowolnych…
— Oczywiście nie trzeba wielkiego wysiłku, aby domyślić się, iż pod pawilonem znajdują się dodatkowe pomieszczenia. Samo myślarium zostało jednak schowane w antyfałdzie.
— Czyli…
— Wybacz mi pan, ale tłumaczenie zajęłoby zbyt wiele czasu. Musi ci wystarczyć informacja, że to praktyczne zastosowanie fizyki kęsowej, a ta…
Wokulski uniósł dłoń.
— To wystarczy. Nie ma takiej dawki Alki, która pozwoliłaby mi zrozumieć najprostszą nawet rzecz opierającą się na logice Kęsu.
— Ostrzegałem…
Koniec rozmowy zbiegł się w czasie z zatrzymaniem windy. Ochocki wyszedł z kabiny i w zamku szyfrowym na bocznej ścianie przekręcił zegary. Ściana zamykająca krótki korytarz rozmyła się w niebycie.
— Za nią zaczyna się antyfałd. Nie miałeś pan jeszcze okazji korzystać w takich warunkach z myślarium, muszę cię więc ostrzec, że zaburzone są w nim prawa kauzalistyki.
— To znaczy?
— Myślarium, jak sam wiesz, jest kryptograficzną maszyną przetwarzającą impulsy wprowadzane szeregowo w macierz równoległą. Już samo to zaburza normalny ciąg przyczynowo-skutkowy. W tym jego konkretnym modelu oprócz przemiany percepcji Dasein nakłada się także dekonstrukcja strumienia czasowego.
— Wystarczy. Myślę, że i tak mi tego nie wytłumaczysz. Powinienem sobie poradzić. Korzystamy z Alki?
— To już pańska działka. Ja jeszcze nie wypróbowałem kombinacji myślarium, antyfałdu i alkaloidu. Pan jesteś ekspertem.
— Tak będzie łatwiej, jak sadzę. Gdyby zaistniały istotne zaburzenia w Surżu, pomogę się panu wydostać. — Wokulski mówiąc to, uchylił klapę jaskółki i podał wynalazcy ampułkę Alki.Ponieważ doświadczył już wszelkich form subtelnych szykan ze strony dyplomacji brytyjskiej, cztery godziny oczekiwania w dusznej salce na stołku pozbawionym oparcia nie wydały mu się szczególnie wyuzdaną próbą wyznaczenia odpowiedniej formy relacji pomiędzy rządem Jego Królewskiej Mości a kupcem Wokulskim. Rozejrzał się po poczekalni, lecz nie znalazł w niej nic ciekawego. Na gzymsie nad kominkiem siedziała mała, udomowiona sowa. Ekstrawaganckie zwierzę domowe, pomyślał.
Całkowicie ignorował schizofreniczne próby ustawienia go w pozycji petenta, cierpliwie przebijając się przez warstwy urzędniczej buty i drobniutkie igiełki administracyjnych upokorzeń. Pozwalał im wyżywać swoją frustrację, niepewność, strach i spokojnie podążał ku swoim celom.
Alka stawała się powoli osią światowego equilibrium i choć w oficjalnym obiegu wciąż traktowana była jako używka, zabawka kolorowych prowadząca do zepsucia i występku, to przenikała powoli do społecznego krwiobiegu. Potrzebował jeszcze kilku lat, by stała się paliwem, bez którego cywilizacyjny silnik sobie nie poradzi.
Bulwa stanowiła jedyny towar, który spinając ze sobą Imperium Brytyjskie i Zulusów, stwarzał płaszczyznę wymiany, trwającej mimo naskórkowych pozorów ciągłej wojny i rzeczywistych konfliktów zbrojnych toczących się od lat w całej Afryce, a ostatnio również i na Bliskim Wschodzie. Strumień bulwy płynął do Europy, Unii, Konfederacji, Azji, a w drugą stronę wysyłano maszyny, broń, lekarstwa. Na początku Wokulski kontrolował niemal cały ten handel, ale jego monopol nie trwał długo. Tym razem postanowił nie powtarzać tego błędu. Tylko on znał proces ekstrakcji Alki. Na razie powstawało jej niewiele, w nielicznych laboratoriach, między innymi tu – na wyspie Kau Yi Chau, poza brytyjską jurysdykcją, a także w Szanghaju i w Polsce. Oleista substancja była nową jakością, luksusowym towarem dostępnym dla nielicznych – nie z racji swojej ceny, lecz dlatego że tylko nieliczni potrafili jej bezpiecznie używać.
Dopóki nie osiągnął swojego celu, musiał szlifować siedziska niewygodnych krzeseł i cierpliwie czekać, aż pogardliwym tonem zostanie zaanonsowany jakiemuś podrzędnemu urzędniczynie, który służyć będzie jako łącznik z prawdziwymi decydentami.
Wyjrzał przez okno. Uliczka, obwieszona pasami płótna pokrytymi chińskimi ideogramami, prowadziła prosto na zachód. Gdy patrzyło się w jej prześwit, na horyzoncie dostrzec można było powód jego dzisiejszej wizyty u gubernatora. Kau Yi Chau. Miejsce, w którym kilka miesięcy temu otworzył trzecie laboratorium zajmujące się ekstrakcją Alki. Wydawało się ono idealne – trudno dostępne, z dużą ilością drzewa na opał. Do wybranej przez niego doliny prowadziła droga wyłożona płytami piaskowca, wrzynając się wysokim parowem w skalny masyw i tworząc w ten sposób naturalną linię obrony.
Był tam dziś rano, jeszcze przed wizytą w brytyjskim poselstwie.
— Jądro jest nienaruszone. — Chiński zarządca gorliwie oprowadzał go po fabryczce. — Wszystko zgodnie z pana zaleceniami. Od stalowego ogrodzenia proces wykonują automatony.
— Karty żakardowe są zabezpieczone?
— Żakardowe? — Chińczyk najwyraźniej nie zrozumiał skomplikowanego słowa.
— Karty sterujące. Te z otworami.
— A, tak — pojął wreszcie zarządca. — Jak pan kazał, zamknięte w kasetce sterującej zabezpieczonej podwójnym zamkiem. Do ich załadowania potrzebny jest drugi klucz, który ma wyznaczony przez pana człowiek. Pojawia się tu co rano przed rozpoczęciem pracy.
Proces produkcji był więc bezpieczny. Wokulski podszedł do stalowego płotu odgradzającego zautomatyzowaną część fabryki, nazywaną przez zarządcę jądrem, od rejonu obsługiwanego przez ludzi. Patrzył na niezrozumiały balet miedzianych automatonów zaprojektowanych przez Ochockiego. Napędzane małymi parowymi silnikami toczyły się na odlewanych żeliwnych kołach, wyszukując najkrótszą drogę pomiędzy składowiskiem półproduktów a położoną nieco dalej strefą syntezy. Omijały się, zaprzątnięte swoimi obowiązkami, zupełnie jakby były żywymi istotami, a nie skomplikowanymi zegarowymi mechanizmami sterowanymi za pomocą podziurawionych wstęg przewijających się przez najeżone kolcami bębny.
Zawartość pojemników była oznaczona symbolami i tylko Wokulski wiedział, jakie substancje się w nich kryją.
Bardzo dbał o zachowanie sekretu produkcji Alki, więc wiadomość, którą otrzymał kilka dni temu w Warszawie, poważnie go zatroskała. Jego szpiedzy na dworze cesarzowej Dowager donieśli o nowym, tajnym porozumieniu pomiędzy Wielką Brytanią a Chinami.
Hong Kong bez wątpienia potrzebował nowych terytoriów do swojego dalszego rozwoju i Konwencja w sprawie włączenia Nowych Terytoriów nie zaniepokoiłaby go zupełnie, gdyby nie fakt, że obejmować miała również Kau Yi Chau.
To nie mógł być przypadek i pozostawało mu tylko pluć sobie w brodę, że przegapił tak oczywisty fortel ze strony Brytyjczyków. Jego kontakt na dworze twierdził, że podpisanie konwencji jest kwestią kilku dni. Nowe Terytoria przejść miały pod brytyjską jurysdykcję w sobotę. Do tego czasu nie było szans, żeby zdemontować i bezpiecznie ukryć fabrykę Alki. Mógłby ją oczywiście zniszczyć, ale to zatrzymałoby ekspansję jego przedsiębiorstwa na długie lata.
— Masz przy sobie klucz?
— Oczywiście.
— Na razie wstrzymamy produkcję do piątku. Zabieram karty ze sobą.
Wspólnie wyłączyli fabrykę, odsyłając mechanicznych pracowników do magazynów. Wokulski schował zwój kart w gutaperkowanej torbie na piersi.
— Otworzysz to o dziesiątej wieczorem w piątek — powiedział, przekazując zarządcy zalakowany pugilares. — Znajdziesz tam dokładne instrukcje, które masz wykonać krok po kroku. Do tego czasu nie wolno ci opuszczać terenu fabryki.
Chińczyk kiwnął posłusznie głową. Wokulski nie miał wątpliwości, że jeśli nie uda mu się powstrzymać podpisania konwencji, jego przedstawiciel zadba, żeby z fabryki nie pozostało nic prócz kupy gruzu. Brytyjczycy bez wątpienia przejrzą wszystkie najmniejsze ślady pozostałe po manufakturze, próbując na ich podstawie przeniknąć sekret produkcji Alki. Nawet teraz, jak wiedział, nie odstępowały ich liczne spojrzenia uważnych obserwatorów umieszczonych na sąsiednich wzgórzach, szpiegów czujnie śledzących każdy krok pracowników fabryczki. Organizacja pracy nie pozwalała domyślić się szczegółów procesu ekstrakcji Alki przez samą obserwację, gdyby jednak brytyjskie Secret Service Bureau miało okazję zbadać choćby pozostałości po zabudowaniach, część jej tajemnic zostałaby odkryta.
Wizyta w poselstwie była tylko pretekstem. Nie liczył oczywiście, że uda mu się rozwiązać kwestię Kau Yi Chau oficjalnymi kanałami. Próba spotkania z kanclerzem misji w Hong Kongu była tylko przykrywką dla odnowienia kontaktu z Lyttonem, pierwszym baronem Bulwer-Lytton. Pracował on jako sekretarz ambasady, może niezbyt pilnie wypełniając swoje obowiązki, za to bardzo sumiennie odwiedzając liczne zdelegalizowane przez Anglików salony deprywacyjne. Choć dostarczane przez nie przyjemności warte były swojej ceny – czy też może właśnie dlatego – korzystanie z nich kosztowało zazwyczaj małą fortunę, na którą zubożały baron nie mógł sobie pozwolić. O tej niedogodności gnębiącej młodego dyplomatę wkrótce doniesiono Wokulskiemu. Ten chętnie wsparł eksperymentatorską pasję Lyttona, zaganiając go powoli w matnię finansowej zależności, która przerodziła się w początkowo subtelny, później zaś coraz bardziej oczywisty szantaż.
Drzwi do pomieszczenia, w którym oczekiwał Wokulski, otworzyły się. Baron napierał na nie plecami, chroniąc pliki raportów, które trzymał przed sobą. Wokulski przytrzymał mu drzwi.
— Dziękuję — powiedział młodzieniec.
— Na mnie zawsze może pan liczyć — wyszeptał mu do ucha Wokulski, wywołując efekt tak piorunujący, że zaraz potem musiał zaangażować się w zbieranie papierów rozrzuconych przez zaskoczonego dyplomatę.
Podnosząc jedną ze stron, zwrócił uwagę na pierwsze zdanie u góry, które brzmiało: „To była ciemna, deszczowa noc”.
— Czego znów ode mnie chcesz? — szepnął baron, gdy kucnęli obok siebie nad stertą rozsypanych dokumentów.
— Musimy pomówić. — Wokulski machnął ręką, ucinając słowa, którymi zamierzał go zalać Lytton. — To może być nasza ostatnia rozmowa — dodał i uchylił klapę skórzanego pugilaresu, pokazując baronowi plik kompromitujących go papierów. — Wszystkie mogą do ciebie wrócić.
— Jak śmiałeś je tu przynieść?! — Dyplomata rozejrzał się nerwowo.
— Znajdźmy może spokojniejsze miejsce do rozmowy — zaproponował Wokulski.
Baron kiwnął głową, zatrzasnął drzwi, którymi tu wszedł, po czym doskoczył do drugich drzwi prowadzących do pokoju i je również zamknął na mały skobel. Sowa, siedząca dotąd spokojnie na sztukaterii, zerwała się i krążyła teraz pod sufitem. Młody Anglik rozejrzał się i nacisnął kawałek gzymsu, odsłaniając w ten sposób ukryte schodki. Kiwnął palcem na Wokulskiego, by ten wszedł do środka, po czym z powrotem odblokował obie pary drzwi i szybko przeszedł przez tajne przejście, zamykając je za sobą.
— Tu możemy spokojnie rozmawiać.
Wokulski zlustrował twarz barona. Mężczyzna miał mocno błękitne oczy, nieco rozchylone wargi i lekko opuchniętą twarz pozostającą w kontraście z wychudzoną sylwetką – obraz typowy dla miłośników deprywacji.
— Właściwie co pan tu robi?! — zaczął Anglik niespodziewanie ostrym tonem, u niego wręcz niespotykanym.
— Muszę wyjaśnić kilka niepokojących szczegółów Konwencji. I pan wydaje mi się osobą, która może mi w tym pomóc.
— To nie jest dobry czas, a przynoszenie tych dokumentów do ambasady jest wysoce lekkomyślne — Lytton wyjrzał przez niewielki wizjer, z którego do mrocznej klatki schodowej sączył się promień światła — i wysoce niebezpieczne. Zarówno dla mnie, jak i dla pana.
Przez ściany dało się słyszeć terkot transdymensjałki – rzadki dźwięk w mieście obsługiwanym głównie przez riksze i lektyki. Baron wyjrzał znów przez wizjer.
— A więc jednak przyjechał. Niech pan spojrzy.
Odsunął się, robiąc miejsce Wokulskiemu. Ten wyjrzał na ulicę. Z dorożki wysiadł mężczyzna spowity w czarny płaszcz. Spod melonika wystawały skołtunione, ciemne włosy. W jego ruchach było coś niepokojącego.
— Kim on jest? — zapytał Wokulski.
— Nie wiem. Słyszałem tylko pogłoski. Ale skoro widzę pana tutaj, zaczyna mi się to składać w całość — powiedział Lytton i popatrzył znacząco na pugilares.
— Garść pogłosek za zapiski naszej długoletniej przyjaźni. — Uśmiechnął się Wokulski. — Czuję się urażony, że pan ją tak nisko cenisz. Co innego, gdyby mógł mi pan pomóc z przeredagowaniem kilku ustępów w Konwencji…
— Konwencja jest nie do ruszenia. Wczoraj wysłaliśmy ją do Pekinu. Nikt oprócz króla nie ma już prawa nic w niej zmienić.
— Skąd ten pośpiech? — zapytał Wokulski. — I kto dopisał tam Kau Yi Chau?
— Sam tego nie rozumiem. Kau Yi Chau to sprawka Księżnej.
Wokulski zastanowił się nad odpowiedzią. Księżna, jak wiedział od samego początku, była żywo zainteresowana przejęciem tajemnic hodowli i przetwarzania Alki. Baron odwrócił się gwałtownie.
— Czy masz pan przy sobie jakieś karty?! — niemal wykrzyknął. — To o to chodziło! Podsłuchałem rozmowę – mówili, że ktoś ma przy sobie karty i że to właściwy moment, żeby uderzyć! Mówili o panu!
Wokulski zdał sobie sprawę, że został wciągnięty w pułapkę. Doskoczył do barona, chwycił go za klapy i potrząsnął.
— No więc kim on jest? Przyjechał mnie zlikwidować?
Puścił młodzieńca i zaczął się gorączkowo zastanawiać.
Pozwolił sobie na skupienie zbyt wielu nitek w jednym miejscu. Miał przy sobie zapis procesu produkcji, co było wysoce niefortunne. Niestety, chociaż pozostawił instrukcje zniszczenia fabryczki, jej ruiny i tak przeszłyby w ręce Brytyjczyków, a za pomocą kart żakardowych można by odtworzyć po części recepturę wytwarzania Alki.
Baron wyraźnie zwlekał z odpowiedzią.
— Trzymaj i mów, kim on jest.
Wokulski wepchnął pugilares w ręce rozmówcy.
— To podobnież nasza odpowiedź na Przemienionych. Mamy ich dopiero kilku i są rozchwytywani. Ale to ma sens. Ten przyjechał po ciebie. — Lytton obszedł kilka razy pomieszczenie. — Te wszystkie półsłówka, to dotyczyło ciebie. „Nikt inny nie stawi mu czoła”, mówili.
— Dokąd prowadzi ta klatka schodowa? — zapytał Wokulski, przerywając jego mamrotanie.
— Właściwie donikąd. Do starej sali konferencyjnej. Ale to droga bez wyjścia, stamtąd można się wydostać tylko przez główny hall.
— A w dół?
Baron nie zdążył odpowiedzieć, w tej chwili otworzyły się bowiem drzwi do tajnego przejścia i stanął w nich mężczyzna w meloniku. W panującym półmroku nie dało się dostrzec rysów jego twarzy. Czarny, lejący materiał odcinał się ciemną plamą na tle zarysu framugi. Lytton czmychnął, zabierając pugilares.
Wokulski bezwiednie sięgnął po okulator. Poczuł, jak oblewa go fala zimnego strachu. Zazwyczaj nie bał się nieznanego, ale wzmianka o Przemienionych zrobiła swoje.
Ochocki wyjaśniał mu to wcześniej krótko:
— Alkaloid nie działa bezpośrednio na mózgowie. Za jego efekty odpowiedzialne są produkty diakryzmu organicznego.
— Czyli…? — Wokulski zwykle często mu przerywał, prosząc o dodatkowe wyjaśnienia.
— Diakryzm to cześć syndiakryzmu, wszystkich reakcji chemicznych w organizmie, zarówno tworzenia, jak i rozpadu.
— Czyli diakryzm to po prostu rozkład.
— Kontrolowany rozkład, powtarzalny wewnątrz organizmu. Efekt działania fermentów. Te każdy z nas ma albo różne, albo działające z niejednakową siłą. Stąd efekty jej działania mogą być tak rozbieżne…
— … w zależności od tego, jaki zestaw fermentów posiada organizm — dokończył Wokulski.
— Reszta to czysta chemia ożywiona — podsumował Ochocki.
Nie chodziło o to, w jakiej postaci spożywało się alkaloid – bulwy, proszku czy wywaru. Chemiczne cuda zaczynały się krok dalej, kiedy organizm poradzić sobie musiał z Alką. W czystej postaci alkaloid stanowił truciznę, osoby, które mogły ją zażywać, były raczej wyjątkami. Zulusi znaleźli na to rozwiązanie, mające swoje korzenie w rytualnym spożywaniu bulwy Buszmena. Przez tysiące lat wykorzystywania rośliny stworzyli zestaw praktyk, które przygotowywały młodych mężczyzn do zażywania bulwy. W chwili, gdy pojawiła się Alka, musieli tylko nieznacznie je dostosować. Cały rytuał nazwali Przemianą, a wojowników, którzy go przeszli – Przemienionymi. Instynktownie – przez dietę, ćwiczenia, techniki kontroli umysłu i ciała – doprowadzili do tego, że potencjalnie letalna substancja okazała się dla nich eliksirem, pod którego wpływem stawali się praktycznie niezwyciężeni.
Myślał szybko. To, z czym przyszło mu się teraz mierzyć, było zapewne brytyjskim odpowiednikiem Przemienionych. Przeklinał w duchu swoich agentów w Anglii – o pracach nad Przemianą mieli go informować na bieżąco, zawiedli jednak na całej linii. Zbyt wiele przydarzało mu się ostatnio zaskoczeń, a zaskoczenia w amorficznym, alkaloidowym świecie redukowały przewagę Wokulskiego.
U dołu schodów zalśniło światło – mężczyzna w czarnym płaszczu wchodził powoli po stopniach, a jego sylwetkę obrysowało, padające przez drzwi, światło naftowej lampy. Wokulski zdjął surdut i zawinął go na lewym przedramieniu. Kapelusz położył na półpiętrze, a laskę przerzucił z prawej do lewej ręki. Za jego prześladowcą z poczekalni wleciała sówka.
Wchodzący po schodach mężczyzna podniósł głowę. Wokulski wzdrygnął się – usta przybysza zszyte były grubą dratwą. Musiało się to stać niedawno, wargi miał bowiem jeszcze obrzęknięte i zaognione, a otwory, przez które przeciągnięto sznurek, oblepione były zasychającą krwią. Kąciki ust drgnęły mu w sztywnym grymasie, dratwa wbiła się głębiej, wyciskając krople ropy. Mężczyzna wyjął rękę z kieszeni płaszcza, otworzył dłoń i pokazał Wokulskiemu jej wnętrze.
Nie miał nawet chwili na zastanowienie nad znajdującym się tam symbolem, który wyglądał, jakby został świeżo wyryty ostrzem noża. Przeciwnik wbiegł dwa stopnie do góry, po czym skoczył gwałtownie, wzbijając się przeczącym grawitacji szczupakiem w stronę podestu, na którym stał Wokulski.
Zwarli się i zaraz od siebie odskoczyli. Wokulski zachwiał się od impetu, ale zahaczył lewą ręką o słupek balustrady, i wykorzystał energię ataku, by przeskoczyć nad barierką i wylądować za plecami napastnika. Chwilę stali do siebie tyłem, ale mężczyzna z zaszytymi ustami wślizgnął rękę pod łokieć Wokulskiego, po czym robiąc z niej dźwignię, przetoczył się po jego plecach i zaatakował. Wokulski cicho stęknął i odpluł krwią. Siła uderzenia była niespodziewana.
Wstał, ciężko oddychając i tracąc ułamki sekund na zbędne ruchy. O mały włos nie dosięgnął go wyprowadzony z półobrotu cios splecionymi dłońmi.
Wokulski wyskoczył w górę, odbijając się od ściany, zmienił kąt lotu i zaparł się w wąskim okienku. Napastnik wybił się za nim, ale Wokulskiemu udało się odpędzić go dwoma celnymi kopnięciami. Potrzebował chwili, żeby wylądować na podeście i znów skoczyć w stronę Wokulskiego, co ten wykorzystał na odpalenie przygotowanego wcześniej okulatora.
Przeciwnik uderzył go w momencie, gdy strzykawka wypchnęła ostatnią kroplę Alki, a Wokulski poczuł jednocześnie rozrywający ból i ciepło rozlewające się u podstawy czaszki. Na chwilę wszystko zasłoniła czerwona kurtyna kapiącej mu z oka krwi. Drugi cios zrzucił go z podestu. Dopiero gdy uderzał o ścianę, poczuł działanie alkaloidu.
Szybkość przeciwnika jest ogłupiająca – dwa wyprowadzone przez niego ciosy wyprzedzają milisekundową reakcję Wokulskiego na alkaloid.
Znów czuje uderzenie, zepchnięty do defensywy stacza się kolejne kilka stopni. Traci kontrolę nad sytuacją, gubi rytm, co jednak najgorsze – nie potrafi się odnaleźć, zaskoczony niespodziewanym atakiem.
Wywija się bokiem i przeskakuje przez balustradę do góry i ląduje nad głową napastnika. Ten, nie uginając niemal nóg, wybija się, jakby unosiła go niewidzialna ręka, i znów atakuje.
Wokulski dopiero teraz czuje działanie Alki, ale spychany wciąż do defensywy, nie potrafi przejąć inicjatywy. Jedyna zmiana to większa jeszcze bliskość napastnika, jakby razem przenieśli się do alkaloidowej, bezwymiarowej przestrzeni i stali się tam jednością.
Klaustrofobiczne uczucie nie trwa długo, alkaloid już zregenerował rany Wokulskiego i rozpłynął się w próżni niczym rozbłysk magnezji. Stanisławowi pozostają tylko unik i ucieczka przed precyzyjnymi ciosami mężczyzny w meloniku. Z boku wygląda to jak wycyzelowany balet piruetów i odwróconych somersaultów, taniec dwóch akrobatów pnących się bez wysiłku w górę, lekko odbijających się od gipsowych sztukaterii wprost ku słupowi światła bijącemu ze szczytu klatki schodowej.
Wokulski nie mógł poświęcić ani chwili na kontemplację piękna tych ewolucji. Oddychał ciężko i z trudem utrzymywał bezpieczny dystans od swojego prześladowcy. Skierował się ku świetlikowi zwieńczającemu klatkę.
Wybił się przez wąski otwór, wylądował na dachu i pobiegł przed siebie. Chociaż nie słyszał za sobą kroków, wiedział, że napastnik jest tuż za nim.
Biegli tak dłuższą chwilę, prowadzeni słabnącym światłem zachodzącego słońca przeskakiwali nad przepaściami ulic, utrzymując wciąż ten sam dystans. Wokulski myślał gorączkowo, co zrobić, aby wyrwać się pościgowi. Rozgrywał małe gambity, jednak wszelkie fortele paliły na panewce, a ścigający mężczyzna wyprzedzał go w strumieniu czasu o kilka sekund.
Stanisław przeskoczył rozciągnięte sznurki zawieszone praniem i w desperacji skrył się wśród płacht pościeli. Przez chwilę obijali się o siebie białymi zawojami, zagubieni wśród klejących się, mokrych prześcieradeł. Wokulski nagle zrozumiał, że wśród suszącego się prania znajduje się więcej osób. Przeturlał się pod rozwieszoną bielizną. Wśród splątanych sznurów dostrzegł kilkanaście par stóp obutych w miękkie, chińskie pantofle i jedną parę ciężkich skórzanych buciorów, należącą do mężczyzny z brytyjskiej ambasady. Wokulski wyskoczył na dach gołębnika, a labirynt suszących się prześcieradeł zamienił się w piekło.
Przykucnął, obejmując komin, i obserwował, jak ścigający go usiłuje opędzić się od grupki Chińczyków.
— Zamorski diabeł! — usłyszał krzyk.
Walczący wypadli na otwartą przestrzeń. Mężczyzna w meloniku stał otoczony przez grupę Azjatów. Pozorny spokój trwał ułamek sekundy, zaraz bowiem walka potoczyła się dalej.
Wokulski nie mógł wyjść z podziwu dla sprawności i zorganizowania Chińczyków. Walka z Zaszytym, jak zaczął go sobie nazywać, dała mu wgląd w jego możliwości. Zdawał sobie sprawę, że nie był dla niego równym przeciwnikiem, podczas gdy ci przypadkowo napotkani mężczyźni stawiali mu godny odpór.
W ich sposobie poruszania, w stylu uderzeń znać było rękę jednego nauczyciela. Pojedynczo nie stanowili dla Zaszytego zagrożenia, ale skoordynowaną walką, wyćwiczoną współpracą stworzyli sprawną linię obrony.
Nawet przy tak dużej przewadze liczebnej Chińczyków szala zwycięstwa przechylała się powoli na stronę Zaszytego. Ten nagle jednak wycofał się, zeskoczył kilka pięter i zniknął w zaułku wijącym się u stóp budynku – rozmytym cieniem stopił się z ciemnością.
Wokulski odetchnął z ulgą. Chińczycy rozluźnili szyk i zbierali się do odejścia. Zaklaskał powoli kilka razy, wyrażając podziw dla ich kunsztu.
Gdy usłyszeli odgłos dochodzący znad ich głów, Chińczycy podnieśli wzrok. Wokulski zrozumiał swój błąd.
— Fu ging mie yang! — rozległ się krzyk i pomknęli ku niemu tak szybko, że ledwie zdążył zeskoczyć z komina.
Ich intencje nie pozostawiały żadnych wątpliwości, a ponieważ Wokulskiemu nie uśmiechało się bliższe spotkanie z ostrzami niesionych przez nich halabard, ruszył co sił w nogach przed siebie.
Dopadł do miejsca, gdzie dach zniżał się ku ulicy, ześlizgnął się na sam dół, przeturlał i pobiegł dalej. Prześladowcy ani myśleli zostawić go w spokoju, a biegnąca za nim zgraja rosła błyskawicznie. Zgiełk towarzyszący pościgowi nie ułatwiał ucieczki: Wokulski roztrącał stających mu na drodze ludzi, którzy zwabieni okrzykami, usiłowali mu przeszkodzić. Zobaczył, jak uliczkę przed nim blokuje wózkiem sprzedawca dim sum, i w ostatniej chwili rzucił się w boczną odnogę. Tam czyjaś ręka pociągnęła go w otwarte drzwi domu, zatrzaskując je zaraz, tak że pościg wpadł do pustego zaułka. Zza zamkniętych drzwi doszły go podniesione głosy sprzeczki.
Popatrzył na swojego wybawcę. To była Nemi.
— A więc poznałeś już Bokserów. — Parsknęła cichym śmiechem i zaraz położyła mu palec na ustach, uprzedzając potok jego pytań. — Lepiej, żeby cię nie znaleźli. Jak zdążyłeś zauważyć, nie przepadają za długouchymi.
— Fu ging mie yang!!! — dobiegł go jeszcze chóralny okrzyk.
— Niech żyje Cesarz. Śmierć przybyszom — przetłumaczyła i pociągnęła go za sobą w labirynt pokoi domu, w którym się skryli.Wypadli z Ochockim, wypluci przez myślarium, z powrotem do korytarza przed windą i dopiero wtedy uświadomił sobie, że wszystko, co się zdarzyło, to tylko doświadczona przed chwilą symulacja.
— To było bardzo rzeczywiste — wykrztusił Wokulski. — Na tyle rzeczywiste, że przez chwilę zapomniałem, iż to moja wizja, w której najprawdopodobniej pan nie uczestniczyłeś.
Ochocki otrzepał surdut.
— Byłem tam. Czy zwrócił pan uwagę na małą sówkę? Nie mam pojęcia, jaka logika przypisała mi taki wygląd.
— A więc uczestniczył pan we wszystkim? Czy to jest nowa forma działania myślarium?
— Nie potrafię tego wyjaśnić. Część tych doświadczeń próbował opisać nieopierzony smarkacz, hrabia Alfred. Siedemnastolatek, który zaplątał się w alkaloidowym Surżu do mojego laboratorium.
— Ktoś, na kogo będziemy zwracać uwagę?
— Zdecydowanie. Rozmawiałem z nim o tym. Nazywa to symulakrum. Horyzontalnym przekrojem przez równoległe wszechświaty.
— Co miałoby to oznaczać w praktyce?
— W praktyce mamy to, czego sam pan doświadczyłeś. Niespójne wydarzenia. Machinę podglądu przyszłości.
— Projekcje? Przewidywania?
— Nie powinien pan dać się temu zwieść. Te rzeczy już się wydarzyły.
— Czyli po prostu muszę ustalić, kim jest Nemi.
Ochocki roześmiał się swoim zaraźliwym śmiechem.
— Wydaje się, że to będzie proste. To jedna z naszych potencjalnych dystrybutorek. Nie tylko Alki — dodał, pokazując na splątane spirale wieńczące laskę Wokulskiego.
— A dalej? Czy dalej wszystko potoczy się mniej więcej tak jak w myślarium?
— Przynajmniej ten fragment, który tam przeżyliśmy. Oczywiście z większą dbałością o związki przyczynowo-skutkowe.