Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Alpejska ścieżka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 sierpnia 2023
Ebook
10,10 zł
Audiobook
10,10 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Alpejska ścieżka - ebook

Pierwsze polskie wydanie autobiografii Lucy Maud Montgomery, która ukazywała się w odcinkach na łamach kanadyjskiego czasopisma „Everywoman’s World” od czerwca do listopada 1917 roku. Autorka „Ani z Zielonego Wzgórza” własnymi słowami opowiada, jak długą drogę musiała przejść, zanim stała się jedną z najpoczytniejszych pisarek w historii.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8351-513-7
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Kiedy redaktor „Everywoman’s World” poprosił mnie o spisanie historii mojej kariery, uśmiechnęłam się z lekką nutką niedowierzania. Moja kariera? Czy ja zrobiłam jakąś karierę? Czy kariera nie jest — a przynajmniej nie powinna być — czymś wspaniałym, cudownym, spektakularnym albo chociaż różnorodnym i ekscytującym? Czy można nazwać moją długą wędrówkę na szczyt, która trwała wiele spokojnych, wręcz monotonnych lat, karierą? Nigdy nie przyszło mi to do głowy. W pierwszej chwili nie wydawało mi się, żebym miała zbyt wiele do powiedzenia o tych długich i żmudnych zmaganiach. Prośbę o opowiadanie o czymś, o czym niewiele miałam do powiedzenia, uznałam więc początkowo za kaprys wspomnianego redaktora. Jednak w ciągu tych długich lat wyrobiłam sobie nawyk dostosowywania się do kaprysów redaktorów do tego stopnia, że do dziś nie mogę się od tego uwolnić. Opowiem więc z radością moją skromną historię. Nawet jeśli moja opowieść do niczego więcej się nie przyda, to może chociaż posłuży jako zachęta dla innych, którzy zmagają się z trudnościami na tej samej drodze do sukcesu, którą i ja kiedyś podążałam.

Wiele lat temu, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, wycięłam z pewnego czasopisma fragment wiersza zatytułowanego _Do goryczki orzęsionej_ i przykleiłam go w rogu teczki, w której trzymałam listy i wypracowania szkolne. Za każdym razem, gdy otwierałam teczkę, czytałam te kilka wersów; to była myśl przewodnia dla moich celów i ambicji:

Więc szepcz, kwiecie, w twym śnie,

Jak mogę wspiąć się w górę

Alpejską ścieżką, tak trudną, tak stromą,

Która prowadzi na wyżyny wzniosłe;

Jak mogę osiągnąć ten daleki cel

Prawdziwej i zaszczytnej sławy,

I zapisać na jej błyszczącym zwoju

skromne imię kobiety.

To zaiste „trudna i stroma” ścieżka; i jeśli jakiekolwiek słowo, które mogę napisać, pomoże innemu pielgrzymowi lub zachęci go do jej pokonania, to z radością i ochotą je napiszę.

Urodziłam się w małej wiosce Clifton na Wyspie Księcia Edwarda. Stara Wyspa Księcia Edwarda to dobre miejsce, aby się urodzić i spędzić tam dzieciństwo. Nie mogę sobie wyobrazić lepszego. My, mieszkańcy Wyspy Księcia Edwarda, jesteśmy bardzo lojalni. W głębi duszy wierzymy, że nie ma drugiego takiego miejsca, jak ten mały kawałek lądu, który dał nam początek. Możemy podejrzewać, że nasza mała ojczyzna nie jest idealna, tak jak żadne inne miejsce na tej planecie, ale nigdy się do tego nie przyznamy. I będziemy się wściekać na każdego, kto o tym wspomni! Jedynym sposobem, aby przekonać mieszkańca Wyspy Księcia Edwarda do powiedzenia czegokolwiek niepochlebnego na temat jego ukochanej prowincji, jest wychwalanie jej w ekstrawagancki sposób. Wówczas, aby uchronić się przed gniewem bogów i w ramach przyzwoitości ukryć rozpierającą dumę, być może uda się go nakłonić do stwierdzenia, że wyspa ma jedną lub dwie wady — zwykłe plamy na Słońcu. Rozmówca nie może jednak popełnić niewybaczalnego błędu i się z nim zgodzić!

Wyspa Księcia Edwarda jest jednak naprawdę piękną prowincją — wierzę, że najpiękniejszą w całej Ameryce. Gdzie indziej pewnie można znaleźć bardziej wyszukane krajobrazy i wspanialsze scenerie, ale jej niczym niezmącony i przepełniony spokojem wdzięk sprawia, że jest niedościgniona. „Otoczona niezmienną taflą morza”, unosi się na falach błękitnej zatoki, jest zielonym zaciszem i „oazą starożytnego spokoju”.

Swoje piękno wyspa zawdzięcza żywym i kontrastowym kolorom: bogatej czerwieni krętych dróg, olśniewającemu szmaragdowi wyżyn i łąk oraz iskrzącemu się szafirowi otaczającego ją morza. To właśnie morze tworzy tożsamość Wyspy Księcia Edwarda w znacznie szerszym znaczeniu niż tylko geograficzne. Na wyspie nie można uciec od morza. Poza kilkoma miejscami w głębi lądu widać je zewsząd, choćby tylko przez maleńką szczelinę między odległymi wzgórzami lub jako turkusową poświatę nad ciemnymi koronami świerków otaczających ujście rzeki. Wielka jest nasza miłość do morza; jego posmak wchodzi nam w krew, a syreni śpiew rozbrzmiewa zawsze w naszych uszach. Dlatego nawet jeśli wędrujemy po dalekich krainach, szmer fal zawsze przywołuje nas do ojczyzny. Za niewiele rzeczy jestem bardziej wdzięczna niż za to, że urodziłam się i wychowałam nad błękitną Zatoką Świętego Wawrzyńca.

Urok Wyspy Księcia Edwarda nie sprowadza się jednak do kategorii lądu czy morza. Jest zbyt nieuchwytny, zbyt subtelny. Czasami wydawało mi się, że to właśnie surowość krajobrazu wyspy nadaje jej szczególnego uroku. A skąd bierze się ta surowość? Czy jej źródło jest w ciemnych plamach świerków i jodeł? Czy w przebłyskach morza i rzeki? W ożywczym posmaku słonego powietrza? A może sięga jeszcze głębiej, do samej duszy ziemi? Aby zrozumieć osobowość wyspy, trzeba żyć na tej ziemi, towarzyszyć jej i czerpać z niej pokarm dla ciała i ducha; tylko w ten sposób można naprawdę ją poznać i zostać przez nią poznanym.

Moim ojcem był Hugh John Montgomery, a matką Clara Woolner Macneill. Mam więc szkockie pochodzenie z domieszką angielskiej krwi od kilku dziadków i pradziadków. Poznałam tradycje obu stron mojej rodziny, a jako dziecko słuchałam z zachwytem, gdy starsi snuli opowieści zimą przy kominku. Romantyzm mam więc chyba we krwi. Byłam pod wrażeniem przygód, które powiodły moich przodków na zachód ze Starego Lądu — ziemi zawsze nazywanej domem przez mężczyzn i kobiety, których rodzice urodzili się i wychowali w Kanadzie.

Hugh Montgomery przybył do Kanady ze Szkocji. Płynął statkiem zmierzającym do Quebecu, ale ostatecznie zdecydowały los i wola kobiety. Jego żona przez całą drogę przez Atlantyk cierpiała na wyjątkowo dokuczliwą chorobę morską, a podróż nie trwała wtedy pięciu dni. U północnych wybrzeży Wyspy Księcia Edwarda, wówczas dzikiej, zalesionej krainy z nielicznymi osadami, kapitan przybił do brzegu, aby uzupełnić zapasy wody. Wysłał na ląd łódź i powiedział biednej pani Montgomery, że może do niej wsiąść, żeby choć na chwilę odpocząć od dolegliwości. Pani Montgomery do niej wsiadła, a kiedy poczuła pod stopami błogosławiony suchy ląd, powiedziała mężowi, że zamierza tu zostać. Nigdy więcej nie postawi już stopy na żadnym statku. Protesty, błagania i argumenty na nic się nie zdały. Biedaczka postanowiła zostać, a jej mąż musiał zostać z nią. W ten sposób Montgomery’owie osiedlili się na Wyspie Księcia Edwarda.

Ich syn Donald, mój pradziadek, był bohaterem innego romansu z tamtych czasów. Wykorzystałam tę opowieść w mojej książce _Historynka_. Nancy i Betty Sherman z opowiadanej tam historii to Nancy i Betsy Penman, córki lojalisty, który przybył ze Stanów pod koniec amerykańskiej wojny o niepodległość. George Penman był skarbnikiem w brytyjskiej armii. Utraciwszy cały swój majątek, został z niczym, ale uroda dziewcząt Penmanów, zwłaszcza Nancy, była tak wielka, że nie brakowało im zalotników z dalekich i bliskich stron. Donald Fraser z _Historynki_ to Donald Montgomery, a Neil Campbell to David Murray z Bedeque. Jedynym upiększeniem, na jakie sobie pozwoliłam, opowiadając tę historię, było wyposażanie Donalda w konia i porządne sanie. W rzeczywistości miał tylko jeszcze nie całkiem ujeżdżonego woła zaprzężonego do starych, prostych drewnianych sań i to właśnie takim romantycznym ekwipażem wyruszył do Richmond Bay, aby oświadczyć się Nancy!

Mój dziadek, senator Montgomery, był synem Donalda i Nancy, a swoją dostojną prezencję i przystojną twarz odziedziczył po matce. Ożenił się ze swoją kuzynką w pierwszej linii Annie Murray z Bedeque, córką Davida i Betsy. Tak więc Nancy i Betsy były obie moimi prababkami. Gdyby Betsy żyła dzisiaj, nie mam wątpliwości, że byłaby żarliwą sufrażystką. Najbardziej nowoczesna feministka nie mogłaby skuteczniej odrzucić starych konwenansów, niż zrobiła to ona, gdy oświadczyła się Davidowi. Warto tu nadmienić, że podobno ona i David byli najszczęśliwszą parą na świecie.

To właśnie po rodzinie mojej matki — Macneillach — odziedziczyłam swój talent pisarski i upodobania literackie. John Macneill przybył na Wyspę Księcia Edwarda w 1775 roku. Jego rodzina pochodziła z Argyleshire. Macneillowie byli zwolennikami nieszczęsnych Stuartów. To właśnie dlatego młody John uznał, że przyda mu się zmiana klimatu. Hector Macneill, pomniejszy szkocki poeta, był jego kuzynem. To autor kilku pięknych i znanych tekstów, są wśród nich _Saw ye my wee thing, saw ye my ain thing_, _I lo’e ne’er a laddie but one_ i _Come under my plaidie_ — ten ostatni jest często błędnie przypisywany Burnsowi.

John Macneill osiadł na północnym brzegu, na farmie w Cavendish i miał rodzinę składającą się z dwanaściorga dzieci, z których najstarszym był William Macneill, mój pradziadek, powszechnie znany jako Stary Mówca Macneill. Był on bardzo mądrym człowiekiem, dobrze wykształconym jak na tamte czasy i mającym duże wpływy w lokalnej polityce. Ożenił się z Elizą Townsend, której ojcem był kapitan John Townsend z brytyjskiej marynarki wojennej. Jerzy III nadał jego ojcu, Jamesowi Townsendowi, ziemię na Wyspie Księcia Edwarda, którą ten nazwał Park Corner po starej rodzinnej posiadłości w Anglii. Przeniósł się tam i przywiózł ze sobą żonę, która jednak tęskniła za domem i się buntowała. Przez wiele tygodni po przyjeździe nie chciała zdjąć czepka. Chodziła w nim po domu i domagała się, aby zabrano ją z powrotem do kraju. My, dzieci, które słyszałyśmy tę opowieść, zawsze się zastanawiałyśmy, czy zdejmowała go chociaż na noc i zakładała rano, czy też w nim spała. Ale powrót nie wchodził w grę, więc w końcu zdjęła czepek i pogodziła się z losem. Teraz śpi spokojnie na małym, starym, rodzinnym cmentarzu nad brzegiem Jeziora Lśniących Wód — innymi słowy, Campbell’s Pond w Park Corner. W miejscu, w którym spoczywają ona i jej mąż, leży stara płyta z czerwonego piaskowca, a na niej wyryte jest to porośnięte mchem epitafium — jedno z tych epitafiów typowych dla pokolenia, które miało czas na ich rzeźbienie i czytanie:

_Ku pamięci Jamesa Townsenda z Park Corner, Wyspa Księcia Edwarda, a także Elizabeth, jego żony. Wyemigrowali oni z Anglii na tę wyspę, A.D. 1775, z dwoma synami i trzema córkami, tj. Johnem, Jamesem, Elizą, Rachel i Mary. Ich syn John zmarł na Antigui za życia swoich rodziców. Jego strapiona matka podążyła za nim w stronę wieczności z cierpliwą rezygnacją siedemnastego dnia kwietnia 1795 roku, w 69. roku życia. A jej pogrążony w smutku mąż odszedł z tego świata 25 dnia grudnia 1806 roku, w 87. roku życia._

Ciekawe, czy tęsknota wciąż dręczy pogrążoną od ponad stu lat w wiecznym śnie Elizabeth Townsend.

William i Eliza Macneillowie mieli liczną rodzinę, której wszyscy członkowie odznaczali się wybitnymi zdolnościami intelektualnymi. W tamtych surowych czasach ich edukacja ograniczała się jedynie do ubogich, sporadycznych zajęć w szkole rejonowej, ale gdyby okoliczności były łaskawsze, niektórzy z nich mogliby daleko zajść. Mój dziadek, Aleksander Macneill, był człowiekiem o dobrze wyrobionych gustach literackich, a do tego wprawnym w pisaniu prozy. Mój prapradziadek, William Macneill, potrafił pisać doskonałe satyry, ale to jego starszy brat, James Macneill, był urodzonym poetą. Skomponował setki wierszy, które czasem recytował najbliższym. Nigdy nie zostały spisane i o ile wiem, nie zachował się ani jeden. Słyszałam jednak, jak mój dziadek powtarzał wiele z nich i była to prawdziwa poezja, większość miała charakter satyryczny lub prześmiewczy. Były dowcipne i celne, robiły wrażenie. Wuj James miał opinię tego małomównego i cieszącego się złą sławą Burnsa. Okoliczności zmusiły go do spędzenia życia na farmie w odległej części Wyspy Księcia Edwarda. Jestem pewna, że gdyby miał lepszy dostęp do edukacji, tak jak współcześni uczniowie, nie byłby ani małomówny, ani nielubiany.

Ciotka Mary Lawson, której zadedykowałam _Historynkę_, była kolejną córką Williama i Elizy Macneillów. Żadna opowieść o mojej „karierze” nie byłaby kompletna bez hołdu dla jej osoby, gdyż to ona w dużej mierze ukształtowała mnie w dzieciństwie. Była naprawdę najwspanialszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałam, i to pod wieloma względami. Nigdy nie dane jej było odebrać odpowiedniej edukacji, ale cechowała ją wrodzona siła umysłu, przenikliwa inteligencja i niezwykła pamięć, w której zachowała do dnia śmierci wszystko, co kiedykolwiek usłyszała, przeczytała lub zobaczyła. Była błyskotliwą rozmówczynią. Słuchało się jej z wielką przyjemnością, gdy zaczynała opowiadać historie i wspominać swoją młodość, potrafiła przywołać z pamięci wszystkie poczynania i powiedzenia ludzi z tamtych czasów. Byłyśmy przyjaciółkami, ciotka Mary i ja, chociaż kiedy ona miała siedemdziesiąt lat, ja byłam jeszcze nastolatką. Nie mogę żadnymi słowami spłacić długu, jaki mam wobec Mary Lawson.

Kiedy miałam dwadzieścia jeden miesięcy, moja matka zmarła w starym domu w Cavendish po długiej chorobie. Pamiętam wyraźnie, że widziałam ją w trumnie — to moje najwcześniejsze wspomnienie. Mój ojciec stał obok niej, trzymając mnie w ramionach. Miałam na sobie małą białą sukienkę z haftowanego muślinu, a ojciec płakał. W pokoju siedziały też kobiety, pamiętam dwie przed sobą na sofie. Szeptały coś do siebie i patrzyły z politowaniem na ojca i na mnie. Okno za nimi było otwarte. Wiły się po nim zielone pędy winorośli, a ich cienie tańczyły po podłodze w kwadracie utworzonym przez promienie słońca.

Spojrzałam w dół na martwą twarz matki. Wciąż była urocza, choć wyglądała na zmęczoną i wyniszczoną miesiącami cierpienia. Moja matka była piękna, a śmierć, tak okrutna we wszystkim innym, oszczędziła jej delikatne rysy twarzy, długie jedwabne rzęsy muskające zapadnięte policzki i gładkie pukle złotobrązowych włosów.

Nie czułam żadnego smutku, bo nie wiedziałam, co to wszystko znaczy. Byłam tylko zaniepokojona z niejasnej przyczyny. Dlaczego matka leżała tak nieruchomo? I dlaczego ojciec płakał? Sięgnęłam w dół i położyłam moją dziecięcą rączkę na policzku matki. Do dziś czuję chłód tego dotyku. Ktoś w pokoju zaszlochał i powiedział: „Biedne dziecko”. Przestraszyła mnie zimna twarz matki, odwróciłam się i objęłam ramionami szyję ojca, szukając pocieszenia, a on mnie pocałował. Uspokojona, spojrzałam ponownie w dół na słodką, spokojną twarz, a on mnie stamtąd zabrał. To jedno cenne wspomnienie jest wszystkim, co mi zostało po mojej młodej matce, która spoczywa na starym cmentarzu w Cavendish, ukołysana na zawsze przez szmer morza.

Zostałam wychowana przez moich dziadków w starej zagrodzie Macneillów w Cavendish. Cavendish to osada rolnicza na północnym brzegu Wyspy Księcia Edwarda. Znajduje się jedenaście mil od linii kolejowej i dwadzieścia cztery mile od najbliższego miasta. Została założona w 1700 roku przez trzy szkockie klany: Macneillów, Simpsonów i Clarków. Rodziny mieszały się ze sobą do tego stopnia, że trzeba było urodzić się lub wychować w Cavendish, aby wiedzieć, kogo można bezpiecznie krytykować. Słyszałam, jak ciocia Mary Lawson kiedyś naiwnie przyznała, że „Macneillowie i Simpsonowie zawsze uważali się za trochę lepszych od zwykłych ludzi”. Było takie lokalne, raczej złośliwe powiedzenie o naszych klanach, które zawsze rzucały osoby z zewnątrz: „Od zarozumiałości Simpsonów, dumy Macneillów i próżności Clarków wybaw nas, dobry Boże”. Jakiekolwiek były jednak ich wady, wszystkie trzy rodziny trzymały się razem i były ludem lojalnym, prawym i bogobojnym, który odziedziczył po przodkach wiarę, prostotę i aspiracje.

Dzieciństwo i lata nastoletnie spędziłam na staroświeckiej farmie w Cavendish, otoczonej sadami jabłoniowymi. Z pierwszych sześciu lat mojego życia mam tylko mgliste wspomnienia. Czasem jednak jakiś obraz wyróżnia się w pamięci żywymi barwami, tak jak cudowna chwila, kiedy, jak naiwnie wierzyłam, odkryłam dokładną lokalizację nieba.

Pewnej niedzieli, nie mogłam mieć wtedy więcej niż czterech lat, byłam w starym kościele w Clifton z ciocią Emily. Usłyszałam, jak pastor mówił coś o niebie — tym dziwnym, tajemniczym miejscu, o którym miałam jedynie mgliste wyobrażenie, że „tam poszła mama”.

„Gdzie jest niebo?” — szepnęłam do cioci Emily, choć dobrze wiedziałam, że szeptanie w kościele jest niewybaczalnym grzechem. Ciocia Emily nie zamierzała go popełnić. W milczeniu, z powagą wskazała w górę. Jak przystało na dziecko, zinterpretowałam jej gest dosłownie i przyjęłam za pewnik, że niebo znajduje się w tej części kościoła w Clifton, gdzieś ponad sufitem. W suficie był mały kwadratowy otwór. Dlaczego nie mogłyśmy przez niego wejść i zobaczyć matki? To była dla mnie wielka zagadka. Postanowiłam, że kiedy podrosnę, pójdę do Clifton i znajdę jakiś sposób, aby dostać się do nieba i ją znaleźć. Ta wiara i nadzieja była dla mnie wielką, choć skrytą pociechą przez kilka lat. Niebo nie było dalekim, nieosiągalnym miejscem — „jakimś olśniewającym, ale odległym brzegiem”. Nie, nie! Było zaledwie dziesięć mil stąd, na strychu kościoła w Clifton! Bardzo, bardzo powoli i z pewnym smutkiem porzuciłam z czasem to przekonanie.

Hood napisał w swoim czarującym wierszu _O pamiętam!_, że jest dalej od nieba niż wtedy, gdy był chłopcem. Mnie również świat wydał się zimniejszym, bardziej samotnym miejscem, kiedy wiek i doświadczenie w końcu wymusiły na mojej niechętnej temu siedmioletniej świadomości zwątpienie i przyznanie, że niebo nie jest tak blisko mnie, jak marzyłam. Może nawet było bliżej, „bliżej niż oddychanie, bliżej niż ręce czy stopy”, ale wyobrażenia z dzieciństwa są z konieczności bardziej konkretne. Kiedy już zaakceptowałam fakt, że bramy z pereł i ulice ze złota nie znajdują się na strychu kościoła w Clifton, poczułam się tak, jakby równie dobrze mogły leżeć za najdalszą gwiazdą.

Wiele z tych wczesnych wspomnień wiąże się z wizytami na farmie dziadka Montgomery’ego w Park Corner. On i jego rodzina mieszkali wtedy w starym domu, najbardziej osobliwym i rozkosznym miejscu, jakie pamiętam, pełnym szafek i zakamarków oraz małych klatek schodowych w zaskakujących miejscach. To właśnie tam, gdy miałam około pięciu lat, przeszłam jedyną poważną chorobę w moim życiu: tyfus.

W noc przed zachorowaniem siedziałam w kuchni ze służbą, czując się tak dobrze, jak zwykle, „czujna i pełna wigoru”, jak mawiał stary kucharz. Siedziałam przed piecem, a kucharka rozgarniała ogień długim, prostym pogrzebaczem — takim, jakiego zwykle się w tym celu używa. Położyła go na palenisku, a ja szybko go złapałam, ponieważ sama chciałam sobie trochę pogrzebać w palenisku. Bardzo lubiłam to zajęcie. Uwielbiałam patrzeć, jak czerwony żar spada na czarny popiół.

Niestety, podniosłam pogrzebacz za zły koniec! W wyniku tego okropnie poparzyłam rękę. To była moja inicjacja, pierwsze spotkanie z bólem fizycznym, a przynajmniej pierwsze, którą pamiętam.

Bardzo cierpiałam i gorzko płakałam, ale czerpałam też sporą satysfakcję z zamieszania, które wywołałam. W tamtym momencie byłam wspaniale, satysfakcjonująco ważna. Dziadek skarcił biedną, roztargnioną kucharkę. Ojciec błagał, żeby coś dla mnie zrobić, więc rozgorączkowani mieszkańcy domu biegali i szukali różnych środków zaradczych. W końcu wypłakałam się na tyle, aby położyć się spać z ręką zanurzoną do wysokości łokcia w wiadrze z lodowatą wodą, bo tylko to przynosiło mi ulgę.

Następnego ranka obudziłam się z ogromnym bólem głowy, który nasilał się w miarę upływu czasu. Po kilku dniach lekarz orzekł, że mam tyfus. Nie wiem, jak długo chorowałam, ale kilka razy byłam już tak słaba, że nikt nie wierzył, że z tego wyjdę.

Na początku mojej choroby posłano po babcię Macneill. Byłam tak zachwycona jej widokiem, że z podniecenia aż niebezpiecznie skoczyła mi gorączka, więc kiedy wyszła, ojciec, chcąc mnie uspokoić, powiedział mi, że pojechała do domu. Chciał dobrze, ale wyszło dość niefortunnie. Uwierzyłam w to aż za bardzo, wręcz bezgranicznie. Kiedy babcia weszła ponownie do pokoju, byłam więc przekonana, że to nie ona. Nie! Ona pojechała do domu. W związku z tym tą kobietą musiała być pani Murphy, która często pracowała u dziadka, tak samo wysoka i szczupła jak babcia.

Nie lubiłam pani Murphy i stanowczo się sprzeciwiałam, żeby w ogóle miała się znaleźć w pobliżu mnie. Nic nie mogło mnie przekonać, że to babcia. Uznano to za delirium, ale nie sądzę, że to prawda. Byłam wtedy całkiem świadoma. To raczej utrwalone wrażenie, jakie wywarło na moim słabym umyśle to, co powiedział mi ojciec. Babcia pojechała do domu, rozumowałam, więc nie mogło jej tu być. Dlatego kobieta, która wyglądała jak ona, musi być kimś innym.

To złudzenie opuściło mnie, dopiero kiedy byłam już w stanie siadać. Pewnego wieczoru po prostu dotarło do mnie, że to naprawdę babcia. Byłam tak szczęśliwa, że nie chciałam opuścić jej ramion. Ciągle głaskałam jej twarz i mówiłam w zdumieniu i zachwycie: „Jednak nie jesteś panią Murphy, jesteś babcią”.

W tamtych czasach chorzy na tyfus nie musieli przestrzegać tak ścisłej diety podczas rekonwalescencji jak obecnie. Pamiętam, że pewnego dnia, na długo przed tym, zanim byłam w stanie usiąść, i tylko krótki czas po tym, jak gorączka mnie opuściła, mój obiad składał się ze smażonych kiełbasek: tłustych, aromatycznych, pikantnych domowych kiełbasek, takich, jakich nie spotyka się w tych zdegenerowanych czasach. To był pierwszy dzień, kiedy czułam się głodna i jadłam z apetytem. Oczywiście, według powszechnie przyjętych zasad, te kiełbaski powinny były mnie zabić, a tym samym zakończyć „karierę”, o której piszę. Tak się jednak nie stało. Takie rzeczy się zdarzają. Jestem pewna, że jedynie przeznaczenie uchroniło mnie przed konsekwencjami zjedzenia tych kiełbasek.

Jeszcze dwa doświadczenia z następnego lata utkwiły mi w pamięci, prawdopodobnie dlatego, że były tak bardzo i w oczywisty sposób gorzkie. Pewnego dnia usłyszałam, jak babcia czyta na głos artykuł w gazecie o tym, że koniec świata ma nastąpić w następną niedzielę. W tamtym czasie żywiłam absolutną i żałosną wiarę we wszystko, co zostało wydrukowane. Cokolwiek napisano w gazecie, musiało być prawdą. Z przykrością muszę stwierdzić, że straciłam tę wzruszającą ufność, a moje życie jest uboższe o liczne dreszcze zachwytu i grozy.

Od czasu, gdy usłyszałam tę niesamowitą przepowiednię, aż do końca dnia w niedzielę żyłam w agonii terroru i strachu. Dorośli śmiali się ze mnie i nie chcieli poważnie odpowiadać na moje pytania. Prawie tak samo bałam się wyśmiania, jak dnia sądu ostatecznego. Mimo to przez całą sobotę poprzedzającą tę fatalną niedzielę denerwowałam ciotkę Emily, pytając ją nieustannie, czy powinnyśmy pójść do szkółki niedzielnej następnego popołudnia. Jej zapewnienie, że oczywiście tam pójdziemy, było dla mnie sporym pocieszeniem. Jeśli naprawdę spodziewała się, że zajęcia w szkółce niedzielnej się odbędą, to nie mogła wierzyć, że następnego dnia nastąpi koniec świata.

Z drugiej jednak strony przepowiednia została WYDRUKOWANA. Noc z soboty na niedzielę była torturą. O zaśnięciu nie było nawet mowy. W każdej chwili mogłam przecież usłyszeć trąby jerychońskie. Teraz się z tego śmieję, każdy by się śmiał, ale dla łatwowiernego dziecka było to okropne przeżycie i tak realne, jak każda inna psychiczna agonia związana z życiem pozagrobowym.

Ta niedziela dłużyła się jeszcze bardziej niż każda inna niedziela. A kiedy w końcu dobiegła końca i jej „ciemne, zachodzące słońce” schowało się za purpurową linią horyzontu nad zatoką, odetchnęłam z ulgą. Ten piękny słoneczny świat pełen zieleni i kwiatów nie spłonął, miał trwać jeszcze przez jakiś czas. Nigdy jednak nie zapomniałam tamtej potwornej niedzieli.

Wiele lat później wykorzystałam ten incydent do napisania rozdziału _Katastrofalna niedziela_ w _Historynce_. Jednak dzieci ze starego sadu Kingów miały przynajmniej siebie nawzajem. Ja musiałam sama jedna „wygniatać je do kadzi”.

Drugie z zapamiętanych przeze mnie przeżyć było znacznie bardziej błahe. Martin Forbes z _Historynki_ miał swój pierwowzór w starszym człowieku, który przyjechał kiedyś do mojego dziadka na tydzień. Oczywiście nie nazywał się Forbes. Był, jak sądzę, sympatycznym, szanowanym i poważanym starszym panem. Zasłużył sobie jednak na moją szczerą dziecięcą nienawiść, nazywając mnie Johnnym za każdym razem, gdy się do mnie odzywał.

Jakaż ja byłam wściekła! Wydawało mi się to najbardziej śmiertelną i niewybaczalną obrazą. Mój gniew niesamowicie go rozbawił i zachęcił do jeszcze bardziej uporczywego używania tego obraźliwego imienia. Mogłabym rozerwać tego człowieka na strzępy, gdybym miała tyle siły! Kiedy odjeżdżał, odmówiłam podania mu ręki na pożegnanie, na co on szyderczo się roześmiał i powiedział: „No cóż, nie będę już więcej nazywał cię Johnnym. Teraz będę cię nazywał Sammym”. Nie muszę wyjaśniać, że tylko dolał w ten sposób oliwy do ognia.

Jeszcze przez długie lata czułam gniew, kiedy tylko usłyszałam nazwisko tego człowieka. Pięć lat później, gdy miałam dziesięć lat, zapisałam w swoim pamiętniku: „Pan James Forbes nie żyje. Jest bratem okropnego człowieka z Summerside, który nazywał mnie Johnnym”.

Nigdy więcej nie widziałam biednego starego pana Forbesa, więc nigdy nie musiałam znosić upokorzenia związanego z nazywaniem mnie Sammym. On sam już nie żyje i zapewne fakt, że nazywał mnie Johnnym, nie został nawet podniesiony przeciwko niemu na sądzie ostatecznym. Chociaż jednak mógł dopuścić się czynów, które należałoby uznać za o wiele większe grzechy, nie sądzę, żeby wyrządziły one komukolwiek nawet dziesiętną część krzywdy, jaką jego żarty zadały wrażliwemu umysłowi dziecka.

To doświadczenie nauczyło mnie przynajmniej jednego: nigdy nie dokuczam dzieciom. Gdybym nawet miała do tego skłonność, z pewnością powstrzymałoby mnie wciąż żywe wspomnienie tego, co wycierpiałam z rąk pana Forbesa. Dla niego była to tylko zabawa w dokuczanie „drażliwemu” dziecku, dla mnie męki jak po ugryzieniu jadowitego węża.II

Następnego lata, gdy miałam sześć lat, zaczęłam chodzić do szkoły. Szkoła w Cavendish znajdowała się w niskim bielonym budynku na poboczu drogi tuż za naszą bramą. Na zachód i południe od niego, na stoku wzgórza rozciągał się świerkowy gaj. Ten stary iglasty las z domieszką drzew klonowych był dla mojej dziecięcej wyobraźni bajkowym królestwem piękna i romantyzmu. Zawsze będę wdzięczna, że moja szkoła znajdowała się w pobliżu gaju — miejsca z krętymi ścieżkami i skarbnicą paproci, mchów i leśnych kwiatów. Las miał silniejszy i lepszy wpływ wychowawczy na moje życie niż lekcje pobierane w szkolnej ławce.

Był tam też zachwycający strumyk: szeroki i głęboki, bijący z czystego źródła. Chodziliśmy tam z wiadrami po wodę. Nie brakowało też sadzawek i zatoczek, w których uczniowie trzymali butelki z mlekiem, żeby pozostało świeże i chłodne aż do pory obiadowej. Każdy miał swoje własne miejsce i biada chłopakowi lub dziewczynie, którzy uzurpowaliby sobie prawo do cudzego schowka. Ja, niestety, nie miałam żadnych udziałów w strumieniu. Nie dla mnie była przyjemność pędzenia krętą ścieżką, żeby przez rozpoczęciem lekcji zdążyć schować butelkę za omszałym pniem, gdzie błyszcząca w słońcu woda tańczyła i falowała wokół jej kremowej bieli.

Musiałam codziennie wracać do domu na obiad i wcale mnie nie cieszył ten przywilej. Byłam skandalicznie niewdzięczna. Oczywiście teraz zdaję sobie sprawę, że miałam wielkie szczęście, mogąc codziennie wracać do domu na dobry, ciepły obiad, ale wtedy widziałam to w zupełnie innym świetle. Nie było to nawet w połowie tak interesujące, jak zabieranie lunchu do szkoły i jedzenie go w towarzystwie innych dzieci, które zbierały się w grupkach na boisku i pod drzewami. Wielka była moja radość w te kilka zimowych dni, kiedy akurat była zawierucha i też musiałam zabrać ze sobą obiad. Wtedy stawałam się taka jak wszyscy, niczym nie wyróżniałam się z tłumu.

Inną rzeczą, która mnie martwiła i sprawiała, że odróżniałam się od pozostałych dzieci, był fakt, że nigdy nie wolno mi było chodzić do szkoły boso. Wszystkie inne dzieci tak robiły, tylko nie ja. W domu mogłam biegać boso, ale w szkole musiałam nosić buty zapinane na guziki. To było upokarzające. Nie tak dawno temu jedna z dziewcząt, która chodziła ze mną do szkoły, wyznała, że zawsze zazdrościła mi tych „pięknych butów z guzikami”. Natura ludzka zawsze pragnie tego, czego nie ma! Ja chciałam chodzić boso jak moje koleżanki, a one marzyły o rozkoszach noszenia butów z guzikami!

Nie sądzę, by większość dorosłych miała najmniejsze pojęcie o torturach, jakie przeżywają wrażliwe dzieci z powodu jakiejkolwiek wyraźnej różnicy między nimi a innymi mieszkańcami ich małego świata. Pamiętam, że pewnej zimy wysłano mnie do szkoły w nowym fartuszku. Nadal myślę, że był raczej brzydki. Wtedy uważałam, że jest ohydny. Było to długie, przypominające worek ubranie z rękawami. To właśnie rękawy były źródłem mojego upokorzenia. Nikt w szkole nie nosił wcześniej fartuszków z rękawami. Kiedy poszłam do lekcje, jedna z dziewczynek zauważyła drwiąco, że takie fartuszki noszą dzieci. To przelało szalę goryczy! Musiałam nosić ten nieszczęsny fartuch, chociaż nie mogłam tego znieść, a wstyd nigdy mnie nie opuszczał. Aż do końca swojego istnienia, a był piekielnie wytrzymały, ten „dziecinny” fartuszek wyznaczał dla mnie granicę ludzkiej wytrzymałości.

Nie mam żadnych szczególnych wspomnień z mojego pierwszego dnia w szkole. Zabrała mnie tam ciocia Emily i oddała pod opiekę kilku starszych dziewczynek, z którymi siedziałam tego dnia. Za to drugiego dnia — ach! — nie zapomnę do końca życia. Spóźniłam się i musiałam wejść sama. Wślizgnęłam się bardzo nieśmiało i usiadłam obok jednej ze starszych dziewczynek. Po sali natychmiast rozeszła się fala śmiechu. Nie zdjęłam kapelusza!

Nawet teraz, kiedy to piszę, wzdryga mnie na myśl o wstydzie i upokorzeniu, które wtedy przeżyłam. Czułam, jakbym była obiektem drwin całego świata. Byłam pewna, że nigdy nie uda mi się zmazać hańby, jaką okrył mnie ten straszliwy błąd. Wyślizgnęłam się z klasy, aby zdjąć kapelusz, zmiażdżony strzęp człowieczeństwa.

Starsze uczennice — miały po dziesięć lat i wydawały mi się dorosłe — szybko przestały się mną interesować, zostałam więc zdegradowana do poziomu innych dziewczynek w moim wieku. Robiłyśmy rachunki, uczyłyśmy się tabliczki mnożenia, przepisywałyśmy teksty, czytałyśmy lekcje z podręcznika i powtarzałyśmy ortografię. Kiedy poszłam do szkoły, umiałam już czytać i pisać. Kiedyś musiał być ten moment, gdy zrobiłam pierwszy krok do tego zaczarowanego świata, kiedy dowiedziałam się, że _a_ to _a_, ale zostało mi o tym tak mało wspomnień, że równie dobrze mogłabym uznać, że urodziłam się z umiejętnością czytania, tak jak ze zdolnością oddychania i jedzenia.

W tamtym czasie przerabiałam drugi podręcznik ze starej serii _Royal Reader_. W domu zdążyłam już przebrnąć przez elementarz ze wszystkimi rymowankami o kotkach i myszkach, a następnie przeszłam do _Second Reader_, pomijając tym samym _First Reader_. Kiedy w szkole okazało się, że istnieje _First Reader_, czułam się w pewien sposób pokrzywdzona, że nigdy nie było mi dane go przerobić. Miałam wrażenie, że coś mnie ominęło, że przynajmniej w moim własnym odczuciu straciłam coś, czego nigdy nie miałam. Do dziś w mojej duszy pozostaje dziwny, absurdalny żal, że przegapiłam pierwszy tom tego podręcznika.

Moje wspomnienia robią się bardziej wyraziste, począwszy od siódmego roku życia. Zimą po moich siódmych urodzinach ciotka Emily wyszła za mąż i wyjechała. Pamiętam jej ślub jako niezwykle ekscytujące wydarzenie, podobnie jak wszystkie te tajemnicze przygotowania: wypieki, lukrowanie i dekorowanie ciast, które trwały tygodniami! Ciocia Emily była wtedy tylko młodą dziewczyną, ale w moich oczach była tak samo stara, jak wszyscy inni dorośli. W tamtych czasach nie miałam pojęcia o wieku. Albo się było dorosłym, albo nie, to wszystko.

To był jeden z tych staromodnych ślubów, których nie widuje się już w dzisiejszych czasach. Zaproszono wszystkich członków obu rodzin, ceremonia odbyła się o siódmej, zaraz po niej była kolacja, potem tańce i zabawy, a o pierwszej podano kolejny posiłek.

To był pierwszy raz, kiedy nie musiałam iść spać o normalnej porze, prawdopodobnie dlatego, że i tak nie było miejsca, gdzie można by mnie położyć do łóżka. Każdy pokój miał swoją funkcję podczas przyjęcia. Całe to podekscytowanie, a także fakt, że mogłam sobie folgować niepilnowana przez nikogo, sprawiły, że byłam wykończona przez tydzień. Ale było warto! Muszę się też niestety przyznać do epizodu, kiedy biłam nowego wuja pięściami i powtarzałam, że go nienawidzę, bo zabiera ciotkę Emily.

Następnego lata dwaj mali chłopcy zamieszkali u mojego dziadka. Dzięki temu mogli uczęszczać do szkoły. Nazywali się Wellington i David Nelson, ale ja mówiłam na nich Well i Dave. Well był w moim wieku, Dave o rok młodszy. Byli moimi towarzyszami przez trzy szczęśliwe lata. Naprawdę świetnie się razem bawiliśmy. To był czas prostej, zdrowej i rozkosznej zabawy z budowaniem tajnych baz i graniem w różne gry podczas pięknych letnich zachodów słońca, kiedy radośnie przemierzaliśmy pola i sady, lub w długie zimowe wieczory przy kominku.

Pierwszego lata, kiedy przyjechali, zbudowaliśmy kryjówkę w świerkowym zagajniku na zachód od naszego sadu. Ukryliśmy ją wśród młodych świerków. Zbudowaliśmy nasz domek, wbijając paliki w ziemię między drzewami i wiążąc do nich gałęzie jodły naprzemiennie do środka i do zewnątrz. Ja byłam w tym szczególnie biegła i zawsze zdobywałam podziw chłopców moją umiejętnością wypełniania kłopotliwych dziur w naszym zielonym zamku. Do środka prowadziły koślawe drzwi zrobione z trzech szorstkich desek niepewnie przybitych w poprzek dwóch innych, zawieszone na wytrzymałej brzozie za pomocą wystrzępionych skórzanych zawiasów wyciętych ze starych butów. Dla nas jednak te drzwi były tak piękne i cenne, jak dla Żydów brama prowadząca w dawnych czasach do Świątyni Jerozolimskiej. W końcu sami je zrobiliśmy!

Mieliśmy tam mały ogródek, naszą dumę i radość, choć wynagradzał całą naszą pracę bardzo skromnie. Wokół wszystkich grządek posadziliśmy rozchodniki, a one rosły tak, jak potrafią tylko te wiecznie zielone rośliny. I niestety były to jedyne z naszych roślin, które nam urosły. Nasze marchewki i pasternaki, nasza sałata i buraki, nasze floksy i pachnący groszek albo w ogóle nie wzeszły, albo wiodły swoją bezbarwną, wiotką egzystencję aż do nieuniknionego końca pomimo całego naszego cierpliwego kopania, nawożenia, pielenia i podlewania, a może właśnie dzięki temu, bo obawiam się, że odznaczaliśmy się gorliwością, ale niekoniecznie rozsądkiem. Niemniej pracowaliśmy wytrwale i pocieszaliśmy się kilkoma odpornymi słonecznikami, które zasiane w zaniedbanym miejscu, rozwijały się lepiej niż wszystkie rośliny, o które dbaliśmy, i rozświetlały ten zakątek świerkowego gaju swoimi wesołymi, złotymi głowami. Pamiętam, że bardzo nas martwiły kiełkujące fasolki, które uparcie wyrastały ze skórkami na głowach. Natychmiast je zrywaliśmy, na ogół z katastrofalnymi skutkami dla tych roślinek.

Czytelnicy _Ani z Zielonego Wzgórza_ na pewno pamiętają Las Duchów. Dla nas, trojga małych ancymonów, był on przerażającą rzeczywistością. Well i Dave mocno wierzyli w duchy. Ja zwykle się o to z nimi spierałam, ale z marnym skutkiem, aż w końcu sama zaraziłam się ich strachem. Nie to, że naprawdę wierzyłam w duchy same przez się, ale byłam skłonna zgodzić się z Hamletem, że na niebie i ziemi mogą być rzeczy, o których nie śniło się filozofom albo przynajmniej władzom Cavendish.Autorka cytuje fragment wiersza _Ode: Intimations of Immortality from Recollections of Early Childhood_ Williama Wordswortha.

Jak wyżej.

Cytat pochodzi z wiersza _Do Heleny_ Edgara Allana Poego.

Powieść Johna Bunyana wydana w 1678 roku, która została przetłumaczona na ponad dwieście języków. Po polsku ukazała się w 1764 roku w przekładzie Stefana Cedrowskiego. Opowiada o pielgrzymce bohatera z Miasta Zagłady na Górę Syjon, która jest alegorią życia chrześcijanina.

Cytat pochodzi z wiersza Alexandra Pope’a _The Dying Christian to his Soul_.

Anglikański kaznodzieja, jeden z założycieli metodyzmu.

Autorka nawiązuje tutaj do wiersza _Mors i cieśla_ Lewisa Carrolla, który pojawia się w czwartym rozdziale książki _Po drugiej stronie lustra_.

Autorka użyła tutaj terminu _blank verse_, który nie jest tożsamy z wierszem białym. To bardzo popularny w angielskiej poezji rodzaj wiersza, w którym wersy są pisane dziesięciozgłoskowcem, a akcent pada zwykle na parzyste sylaby, ale bez rymów.

Ten sam wiersz pojawia się w rozdziale IX _Emilki ze Srebrnego Nowiu_.Autorka nawiązuje do biblijnej Księgi Wyjścia (Wj 2,22).

To prawdopodobnie błąd w dacie. W rzeczywistości 3 maja 1902 roku była sobota, a Niedziela Palmowa wypadała w tamtym roku na 23 marca.

W pamiętnikach autorki ten wpis jest opatrzony datą 31 maja 1902 roku.

W oryginalnym tekście bohaterka chciała, aby nazywać ją Anne, a nie Ann (bez końcowego _e_). W klasycznym polskim przekładzie Rozalii Bernsteinowej z 1911 roku Ania burzyła się na nazywanie ją Andzią, a w nowszych tłumaczeniach — Anną.

_Lucy Gray, czyli samotność_.Utwór ukazywał się jako _Una of the Garden_ w „The Housekeeper” od grudnia 1908 roku do kwietnia 1909 roku.

Cytat z Księgi Izajasza (Iz 57,15).

Cytat z wiersza _Elegia napisana na wiejskim cmentarzu_ Thomasa Graya.

Cytat pochodzi z poematu _Wędrówki Childe Harolda_ George’a Gordona Byrona.

Cytat z poematu _Locksley Hall Sixty Years After_ Alfreda Tennysona.

Mowa o poemacie _Tam o’Shanter_ Roberta Burnsa.

Poemat Waltera Scotta.

Cytat z _Pani jeziora_ Waltera Scotta.Jw.

Jw.

James Matthew Barrie to szkocki dramaturg i powieściopisarz, który jest najbardziej znany jako autor _Piotrusia Pana_.

Bohater powieści J.M. Barriego _Sentimental Tommy: The Story of His Boyhood_.

Królowa elfów ze _Snu nocy letniej_ Williama Szekspira.

_Rozabella_ to fragment poematu Waltera Scotta _Pieśń ostatniego mistrela_.

Poemat Waltera Scotta.

Cytat z poematu _Wędrówki Childe Harolda_ George’a Gordona Byrona.

Satyryczna powieść Williama Makepeace’a Thackeraya z 1847 roku.

Irlandzki lekarz i pisarz, autor powieści _Pleban z Wakefieldu_.

Postać z _Kota w butach_.

Cytat z poematu _Endymion_ Johna Keatsa.

Cytat z wiersza _In memoriam A.H.H._ Alfreda Tennysona.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: