Alpiniści Stalina - ebook
Alpiniści Stalina - ebook
Niepublikowana dotąd historia dwóch sowieckich alpinistów, braci Abałakowów.
Witalij i Jewgienij Abałakowowie byli jednymi z najbardziej utalentowanych alpinistów swojego pokolenia. Czas ich aktywności przypadł jednak na ponury czas w historii Związku Radzieckiego – rewolucję październikową, a potem okres wielkiej czystki. Bracia podjęli udane pionierskie wyprawy w wysokie góry Pamiru ku chwale swojej proletariackiej ojczyzny, jednak ostatecznie ich losy potoczyły się zupełnie inaczej. Donos na Witalija sprawił, że alpinista trafił do więzienia, był torturowany przez NKWD i cudem uniknął łagrów. Jego brat przeciwnie – przed rewolucją ukończył Akademię Sztuk Pięknych i stał się pupilkiem władzy. Witalij nie zrezygnował jednak ze swoich marzeń i mimo utraty kilku palców na skutek burzy śnieżnej po latach wrócił do wspinaczki.
Korzystając z wielu źródeł, między innymi z zachowanych dzienników Jewgienija, Cédric Gras z reporterską pasją odkrywa białe plamy w historii światowego alpinizmu i wydobywa z zapomnienia niezwykłą historię braci Abałakowów.
---
„Alpiniści Stalina” autorstwa Cédrica Grasa to opowieść niezwykła. Bo kto dzisiaj pamięta, jak rodził się sowiecki alpinizm, kto i jak tworzył jego podwaliny, eksplorował bardzo dziś popularne siedmiotysięczniki Pamiru? A o tym właśnie jest ta książka. Historia życia braci Abałakowów (z lektury dowiedziałem się, że Witalij miał brata Jewgienija, przysięgam, że o tym nie wiedziałem) przeplata się z burzliwymi dziejami początków komunizmu – z tragicznym dla braci skutkiem. Z tej książki czytelnik dowie się, że „abałakow” to nie tylko sposób na punkt asekuracyjny w lodzie, ale także nazwisko wybitnych alpinistów z wielkim jak na ówczesne czasy dorobkiem. Autor, reporter śledczy, z pasją i skrupulatnością tropi losy braci w konwencji faktograficznej, konsekwentnie unikając jakiejkolwiek oceny ich postępowania. Tę, Czytelniku, pozostawia Tobie. Warto tę książkę przeczytać. Naprawdę. Polecam.
– Piotr Pustelnik
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66815-58-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Długo miałem opory. Zawsze starałem się drążyć głębiej, nie zatrzymywać na prostych faktach typu: Stalin, gułagi i wszystko to, co Zachód zdążył już sobie przyswoić jako pewną formę egzotyki. Przemierzyłem Rosję wzdłuż i wszerz, żeby zobaczyć, jak wygląda obecnie. Nigdy nie zamierzałem – jak to dziś w modzie – sięgać po wielkie nazwiska z zamierzchłej przeszłości, żeby uwznioślić bezbarwność realizowanej współcześnie podróży. Odrzucałem opcję przywoływania historii i konfrontowania jej z – nieraz mniej zajmującą – teraźniejszością. A jednak Eurazją nie można interesować się zupełnie bezkarnie. Lata komunizmu zawsze gdzieś tam na człowieka czyhają. Związek Radziecki ustanowił ramy dla mocnej dramaturgii, na którą składały się wstrząsające ludzkie biografie i kapryśny los. Już na zawsze będzie to największe zwycięstwo komunistycznego reżimu: pisarze będą czerpać z tego okresu pełnymi garściami.
Ostatecznie dałem się skusić czarno-białym odbitkom, ale bynajmniej nie chodzi o pierwszą lepszą anegdotę. Dostałem obsesji na punkcie tej historii, bowiem nawiązuje ona do wszystkich moich pasji jednocześnie. Do lat spędzonych na Wschodzie; do gór, które prześladowały mnie przez cały okres dorastania; do podróży po Azji Środkowej. Dotarło to do mnie niczym katharsis i uderzyło swoją oczywistością. Zdałem sobie sprawę, że jeśli ja nie pochylę się nad tą niesamowitą historią, nikt tego nie zrobi. Nie chciałem, żeby przepadła w mroku zapomnienia. Ostatecznie uznałem to za swój obowiązek. Zacząłem z dnia na dzień zagłębiać się w coraz bardziej gorączkowe poszukiwania, dosłownie opętany przez te szalone biografie, przez dekady, którym również nie można było odmówić szaleństwa, wreszcie przez miejsce akcji – kraj, który szalony był zawsze.
I tak oto pewnego jesiennego dnia znalazłem się w metrze pędzącym przez stolicę Rosjan. Wjechałem na stację Frunzienskaja, w pobliżu meandrującej rzeki Moskwy. Jest tam sporo betonu, są też wielkie drzewa zasypujące okolicę suchymi o tej porze roku liśćmi. Zapytałem kogoś, jak dojść na ulicę Bolszą Pirogowską. Pod tym adresem znajduje się dziś Archiwum Państwowe Federacji Rosyjskiej. Idąc energicznym krokiem, starałem się jeszcze raz sobie przypomnieć, dlaczego właściwie to robię. Dlaczego od tylu miesięcy prowadzę dochodzenie w sprawie zapomnianych alpinistów? Jak zabrać się do grzebania w życiorysie kogoś całkiem obcego? I właściwie jakim prawem? Chyba tylko prawem pamięci.
Znajomi badacze obiecywali mi ciężką przeprawę. „Zobaczysz – przepowiadali – archiwa dotyczące czystek zostały z powrotem pozamykane. Rosja za Putina zamiata ofiary stalinizmu pod dywan. Nic ci nie pokażą”. Byłem przygotowany na konfrontację z widzimisię urzędników, kolekcjonowanie najróżniejszych pieczątek, byłem gotów wykorzystać całą moją znajomość języka rosyjskiego i tajników międzynarodowej biurokracji do tych niesamowitych poszukiwań. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym napisać coś o tych ludziach, nie zapoznawszy się wcześniej z ich procesami – rodem z kart powieści Kafki. Chciałem poczuć zapach papieru, który nasycono kłamstwami prowadzącymi do śmierci.
Najpierw jednak musiałem zlokalizować akta o sygnaturze P-8594, tam bowiem znajdował się klucz. Nie było ich już na Łubiance, w historycznej siedzibie KGB. Przeniesiono je do Archiwum Państwowego Federacji Rosyjskiej, gdzie czym prędzej skierowałem szczegółowe zapytanie. Wiedziałem, że muszę trochę poczekać. Miesiąc, może dwa. Odpowiedź jednak nie nadchodziła, więc postanowiłem sięgnąć po telefon. Gdy po drugiej stronie spomiędzy trzasków wyłonił się czyjś głos, poprosiłem o połączenie z działem zajmującym się ofiarami czystek z okresu stalinowskiego Wielkiego Terroru. „Innych nie mamy”, odparła szorstko moja rozmówczyni. Okazało się, że mój wniosek został rozpatrzony pozytywnie, mogę przyjechać, kiedy tylko chcę.
Jest wczesny ranek. Stoję na ulicy Bolszej Pirogowskiej i wiem, że przez resztę dnia nie zobaczę słońca. Przed sobą mam ogromny budynek zbudowany w radzieckim stylu, pełen skrupulatnie uporządkowanych, przerażających tajemnic. W holu po prawej stronie stoi stary automat telefoniczny do wydzwaniania archiwistów. Wykręcam numer z listy wiszącej obok na ścianie. Po chwili ktoś odbiera. Wita się ze mną tak jak to zwykle ma miejsce w Rosji. Czyli wcale. Zamiast tego kieruje, rozkazuje, zarządza i uprzedza dyżurnego od przepustek, który z trudem odszyfrowuje moje zagraniczne imię i nazwisko.
Następnie przechodzę przez dziedziniec wewnętrzny do budynku numer 7. Pierwsze suche liście pokrywają próg drzwi wyglądających jak tysiąc innych. Na drugim piętrze, między masywnymi regałami, czeka na mnie moja rozmówczyni: nie wykazuje entuzjazmu, ale jest pomocna. Oświetlenie w czytelni pozostawia sporo do życzenia, więc siadam przy małym pulpicie obok okna, które zapewnia choć trochę naturalnego światła. Archiwistka przynosi mi akta. Następnie uprasza, żebym „nic nie kradł”, po czym intrygująco wspomina, że koło południa będzie zajęta wizytą funkcjonariusza Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB). Odpowiadam, że mam wszystko, co trzeba, a FSB na pewno zna mnie lepiej, niż ja sam siebie znam. Przemierzam ten kraj od bez mała piętnastu lat i czasem już o nich zapominam.
Archiwistka mnie zostawia.
Udało się. Od ośmiu miesięcy podążałem tropem tych mężczyzn.
Braci Abałakowów.
Otwieram. Rzucam okiem na listę osób, które przeglądały akta przede mną. Dwa samotne nazwiska z datami sprzed kilkunastu lat – widziałem je już pod artykułami poświęconymi wspinaczce w ZSRR. Poza nimi nie było nikogo, przynajmniej od kiedy akta trafiły do Archiwum Federalnego.
Rzucam się łapczywie na trzysta pięćdziesiąt stron materiałów z dochodzenia. Mam ze sto pytań. Z jakiego powodu Witalij Abałakow, najsłynniejszy z radzieckich alpinistów, został ofiarą Wielkiego Terroru? Czy zadenuncjował w wyniku tortur swoich towarzyszy z zespołów wspinaczkowych? A przede wszystkim czy doniósł na własnego brata, Jewgienija Abałakowa, gwiazdę szczytów, bohaterskiego zdobywcę Piku Stalina?
Od dawna chciałem to wszystko wyjaśnić.
A jednak szybko gratuluję sobie, że wybrałem się do archiwum dopiero na sam koniec badań. Bowiem żeby naprawdę zrozumieć tę sprawę, trzeba cofnąć się na Syberię z początku ubiegłego wieku.Mieszczańskie pochodzenie
Mamy 1920 rok. Na Syberię dotarła wojna domowa. Bezkresne tereny Świętej Rusi przechodzą z rąk do rąk. Biali przeganiają Czerwonych, Czerwoni gromią Białych, aż wreszcie bolszewicy opanowują Krasnojarsk, miasto o drewnianej zabudowie, zaległe u brzegów Jeniseju, pełne szyldów pisanych w języku starosłowiańskim, mużyków o bujnym zaroście i towarów sprowadzanych z Chin. W zamożnym domu na ulicy przemianowanej niedawno na cześć Lenina – a może wciąż nazywa się ulicą Zwiastowania? – pewna niezwykła rodzina siada akurat do kolacji, kiedy ktoś głośno puka do drzwi. Wręcz łomocze. Po chwili w progu staje żołnierz armii rewolucyjnej, dumnie dzierżący w dłoni nakaz aresztowania.
W dokumencie podstemplowanym przez nową władzę padają imię i nazwisko właściciela domu, Iwana Abałakowa – majętnego kupca, a więc wzorowego wroga ludu. Jego los został przypieczętowany. Od wybuchu rewolucji październikowej wszyscy dobrze wiedzą, jak kończą się takie wieczorne odwiedziny. Poplecznicy mieszczaństwa najzwyczajniej w świecie padają ofiarą doraźnych egzekucji. Dlatego teraz dwóch nastolatków rzuca się do wyjścia i próbuje nie dopuścić do wyprowadzenia Iwana Abałakowa, będącego ich wujem od strony ojca i człowiekiem, który przygarnął braci pod swój dach. Chłopcy mają na imię Witalij i Jewgienij i liczą sobie odpowiednio czternaście i trzynaście lat. Dwie sieroty – żyjące w czasach wybuchu nienawiści klasowej nagromadzonej pod jarzmem carów – których przyszłych wyczynów nikt jeszcze się nie domyśla.
Czerwonogwardzista postanawia aresztować razem z wujem również jego bratanków – za stawianie oporu sprawiedliwości robotniczo-chłopskiej. Teraz to on – plebejusz – stanowi tu prawo. Mężczyzna wyprowadza potomków tej pozszywanej, uznanej za „kapitalistyczną” rodziny. To zapewne wtedy Witalij i Jewgienij dorastają w ciągu jednego wieczora, a komunistyczne ideały objawiają im się na żywo w mało chwalebnej odsłonie. Gdy drzwi ponownie się zamykają, w domu zostaje tylko ciotka od strony matki – kobieta, która wychowuje chłopców, nie ma innych dzieci i nie zamierza się poddawać. Nie zalewa się łzami przed obstawionymi świeczkami ikonami – zamiast tego dogania dzielnego żołnierza na ulicy i wpycha do kieszeni jego płaszcza wódkę oraz zakąski, podczas gdy on udaje, że wpatruje się w rozgwieżdżone niebo. Ostatecznie rewolucja ma też ludzkie oblicze. Kobiecie udaje się uwolnić braci, którzy po powrocie modlą się razem z nią o ocalenie wuja, on jednak wkrótce zostaje skazany na śmierć. Ale jakimś cudem wyrok zmieniają na obóz pracy przymusowej, a w dodatku jeszcze w grudniu tego samego roku wuj zostaje objęty amnestią. Bolszewicy poszli po rozum do głowy – jednak potrzebują wykształconych ludzi. Wuj zostaje skierowany do pracy księgowego w fabryce, dołącza tym samym do mas pracujących – zdeklasowany, sproletaryzowany, „odmieszczaniony”.
Przebieg tych wydarzeń znam dzięki artykułowi opublikowanemu dopiero w 2018 roku, na który trafiłem w „Robotniku Krasnojarska”, dogorywającym dzienniku prowadzonym przez kilku emerytów użalających się nad światem, który zapomina o ich przeszłości. Jakaś starsza kobieta przedstawiła tam historię znaną jej z drugiej ręki: zasłyszała ją od dalekiego znajomego, którego babka znała się z ciotką Abałakowów… Zapewne jako jedyny czytelnik zagłębiłem się w to nieprecyzyjne wspomnienie opublikowane w rzadko czytanym syberyjskim dzienniku. Poczułem wówczas prawdziwą ulgę! Ta opowieść rzuciła inne światło na dzieciństwo braci, które wszystkie radzieckie źródła opiewały jako zgodne z obowiązującą ideologią. Chodziło o unikanie niewygodnych elementów. Oficjalna literatura chciała, żeby jej bohaterowie byli bolszewikami od oseska, tymczasem Abałakowowie urodzeni w rodzinie o kozackich korzeniach, zostali z pewnością wychowani w miłości do cara i dobrze znali zapach cerkiewnego kadzidła. I właśnie od tego trzeba zacząć.
Radzieckie kroniki omijają wstydliwie tego rodzaju epizody, nie mogąc pogodzić się z mieszczańskim pochodzeniem swoich młodych protagonistów. „Czasy były ciężkie” – wyjaśniają ich autorzy – „z powodu oddziałów Kołczaka”. Jeden z autorów wspomina, że „bracia Abałakowowie musieli pracować na wsi, przy spławianiu drewna, w domu”. Starannie pomija przy tym fakt, że stało się tak, ponieważ młyn parowy oraz sklep ich wuja zostały skonfiskowane w następstwie jego aresztowania. Dom o konstrukcji zrębowej, wyceniony na 9471 rubli – podówczas prawdziwy majątek – przeszedł na własność miasta. Urządziła się w nim administracja bolszewików i trudno ustalić, gdzie od tego momentu pomieszkują te jeszcze do niedawna uprzywilejowane sieroty.
To raczej trudny start w społeczeństwie, w którym liczy się przede wszystkim pochodzenie społeczne. Prasa w ZSRR desperacko będzie się starała przemilczeć ten nieprawomyślny szczegół. Nie ma też co liczyć, że sami bracia Abałakowowie opowiedzą nam o swojej tak gwałtownie zubożałej młodości. Oni sami zawsze powtarzali, że pochodzą z prostego ludu. Do końca życia nie mieli już wyboru – musieli ukrywać „niepewne” pochodzenie, wspomnianego już wuja i ciotkę, a także rodziców, których ledwie pamiętali. Utrzymywali, że ich ojciec był myśliwym lub drwalem. Jednak podczas stalinowskich czystek Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych, złowrogie NKWD, przeprowadził dochodzenie i ustalił coś całkiem przeciwnego. Chłopcy urodzili się w rodzinie dobrze prosperującego przedsiębiorcy, właściciela koncesji na obrót złotem w dolnym biegu Jeniseju. Dziś wiemy, że nosili nazwisko kupca trzeciej gildii, który handlował rękodziełem, skórami i futrami. Natomiast matka – która zmarła, rodząc Jewgienija – pochodziła z Irkucka, z rodziny Głotowów, właścicieli statków parowych.
Oficer marynarki, który kierował oddziałami kontrrewolucyjnymi wiernymi carowi.Syberyjskie Fontainebleau
Abałakow to nazwisko o dwóch obliczach, przypisane do dwóch bohaterów i dwojga imion. Witalij i Jewgienij – dwójka dzieciaków, których cały ZSRR pozna później jako „braci Abałakowów” i którzy niczym korsarze wezmą we władanie ocean chmur. Pewnego dnia jeden z nich będzie się szykował do wyprawy na Mount Everest, tymczasem wdowa po drugim będzie opłakiwać swojego „pioniera troposfery”. Propagandowa prasa nie mogła zdradzić radzieckiemu czytelnikowi, że bracia z początku nienawidzili rewolucji październikowej. Ikony komunizmu mogły być przedstawiane wyłącznie jako nabierający świadomości proletariusze. Dlatego z okresu dorastania Witalija i Jewgienija zachowano wyłącznie ich wyprawy wspinaczkowe w okolice legendarnych Stołb.
Słowo stołby oznacza dosłownie „kolumny” albo „filary” i odnosi się do całego archipelagu skał sjenitowych wznoszących się w pobliżu Krasnojarska. Z uwagi na dobre warunki do wspinaczki we Francji miejsce to często określa się mianem „syberyjskiego Fontainebleau”, ale osobiście uważam, że Stołby zdecydowanie przewyższają słynne piaskowce w okolicach Paryża. Na potencjalnego turystę czekają tam wspinacze uczepieni ścian, zmurszałe nagrobki, a także niedźwiedzie, które niespodziewanie pojawiają się z rykiem. Młodzi Rosjanie na całe tygodnie rozbijają biwaki na drogach, które pokonują raz za razem, bez końca. Do dziś jedna ze strzelistych skał, na której ćwiczą, nazywa się Kommunar, a na jej szczyt można dostać się „drogą Abałakowów”. W Stołbach unosi się opiekuńczy cień Witalija i Jewgienija.
Wyczuwa się tam też wyraźnie atmosferę nonkonformizmu i wolności, być może podobnie jak w amerykańskim Parku Narodowym Yosemite. Ten wywrotowy duch sięga carskich czasów, kiedy jedną obok drugiej rozwijano od podstaw wspinaczkę górską oraz wiodącą utopię zwaną socjalizmem. Katorżnicy i anarchiści spotykali się potajemnie w tajdze i w jaskiniach. Jeżeli wierzyć radzieckim autorom – których naczytałem się do przesytu – ówcześni dysydenci malowali na wierzchołkach skał wyraźnie wywrotowe hasła typu „Precz z carem!” albo „Gubernator to łotr!”. Żandarmi, dla których takie napisy były poza zasięgiem, mogli tylko pogrozić bronią i zmusić autorów do ich zmazania. Chyba że decydowali się na strzelanie do malowanych krwistoczerwoną farbą sloganów plamiących śnieżnobiały pejzaż.
Oczywiście wątek ten oficjalna historia nieco naciągała, żeby łatwiej było wpisać alpinizm w radziecką mitologię. Fakt, że owe skalne występy były schronieniem dla pierwszych czerwonych dysydentów, nadawał im niemalże sakralny charakter, którym namaszczono także braci Abałakowów. Szczerze wątpię, żeby Witalij i Jewgienij uczestniczyli w dyskusjach na temat walki klas. Wolę myśleć, że eksplorowali w swoim czasie – uczepieni skał – inne drogi niż ta wiodąca do rządów proletariatu. Jedyny most na Jeniseju był zarezerwowany dla Kolei Transsyberyjskiej, więc bracia musieli za każdym razem przepływać na barce szeroką rzekę, a potem jeszcze maszerować jakieś dwadzieścia kilometrów. W Stołbach biwakowali u stóp wielkich drzew i skał, ciesząc się beztroską, której towarzyszyła swoista nieświadomość.
Z całą pewnością można jednak stwierdzić, że to właśnie tutaj – w tym chaotycznym zlepku sjenitów odcinających się od koron drzew – decyduje się ich los. Przynajmniej pod tym względem oficjalna narracja jest zgodna z faktami. Bracia Abałakowowie dorastali przywarci do skały, rzucając wyzwanie grawitacji, wykonując figury akrobatyczne tuż przy krawędzi. Jewgienij otrzymał ponoć od swoich towarzyszy przydomek Tamias, nawiązujący do tamiasów (burunduków), czyli endemicznego gatunku małych syberyjskich wiewiórek. Młodszy z braci przecierał nowe szlaki tam, gdzie porosty na skałach nie zostały jeszcze tknięte drewnianą podeszwą butów do wspinaczki. Witalij – choć przecież starszy o rok – starał się za nim nadążyć. Na nielicznych zdjęciach z tamtych czasów widać, że był nieco drobniejszej, mniej atletycznej budowy. On sam będzie potem wspominał, że był wręcz chorowity, a ocalenie zawdzięcza wyłącznie swojej żelaznej woli, która po latach stanie się legendarna. Ciotka Abałakowów z matczyną troską poiła go wywarami z syberyjskich roślin. Już wówczas jednak to Jewgienij – młodszy i ewidentnie faworyzowany – skupiał na sobie całą uwagę. Ja również wpadłem w tę pułapkę: ku własnemu zaskoczeniu bardziej polubiłem Jewgienija na niekorzyść jego starszego brata. Podziwiałem Jewgienija artystę, wspinacza akrobatę, bohatera bez skazy. Krzywiłem się na Witalija – inżyniera, mruka, skazańca u bram łagru. A przecież jestem raczej nieczuły na męskie uśmiechy. Jewgienij słynął z promiennego wyrazu twarzy. Jego starszy brat będzie musiał przywyknąć do tego, że wszyscy będą zauważać go dopiero w drugiej kolejności: zarówno dziewczyny, jak i Stalin czy lud. A nawet sama śmierć.Budowniczowie świetlanej przyszłości
Po dzieciństwie wypełnionym wspinaczką, spędzonym w cieniu bolszewickiej rewolty, bracia Abałakowowie przenoszą się do Moskwy. Podróż Koleją Transsyberyjską na tej trasie jeszcze dziś trwa cztery doby. Najpierw przepastne niziny, potem Ural, a potem znów przepastne niziny ciągnące się aż do nowej radzieckiej stolicy. Witalij wyrusza w drogę w 1925 roku. Starszy z braci, trudniący się dotychczas wyrobem nart w pokoju – zamienionym na warsztat – który dzielił z Jewgienijem w Krasnojarsku, dostał się na wydział mechaniczny Instytutu im. Mendelejewa. Rok później jego szlakiem podąży młodszy brat, który wstąpi w szeregi studentów Akademii Sztuk Pięknych, przyjęty na studia dzięki rekomendacji nauczyciela rysunku ze szkoły, do której uczęszczał w Krasnojarsku. Jewgienij od wczesnego dzieciństwa rysuje zaśnieżoną tajgę, martwą naturę oraz zaskakujące autoportrety, które szkicuje w szkolnych zeszytach niczym prawdziwy mistrz przed lustrem.
W Moskwie nikt nie zna dwóch studentów z Syberii. Historia skłania dziś do myślenia, że bracia wymyślili sobie nowe biografie, korzystając z panującego powszechnie bałaganu. Wyczyścili swoją przeszłość z burżuazyjnych przodków oraz relacji z napiętnowanymi społecznie osobnikami. Wuj gorąco im radził, żeby wtopili się w tłum budowniczych komunizmu. Bracia Abałakowowie przedstawiają się wszędzie jako zwyczajni, osieroceni dawno temu kozaccy synowie. Nikt nie zwraca na nich uwagi. Wszystko wskazuje na to, że władza radziecka rozgościła się na dobre, tymczasem nowa polityka gospodarcza zmarłego niedawno Lenina jest w pełnym rozkwicie. Pewna grupa przedsiębiorców tymczasowo się wzbogaca, a miasto kipi życiem w rytm podrygujących na torach tramwajów.
Mieć dwadzieścia lat w kraju, który odcina się od strasznej przeszłości – jakież to musiało być upojne! Kiedy bracia przybywają do miasta, każdy żyje tu zafascynowany ułudą rewolucji październikowej. Dla nich to świetlana przyszłość – wszystko da się zrobić, wszystko można osiągnąć! Mam powody, żeby podejrzewać, że u Witalija i Jewgienija dochodzi do pewnego wewnętrznego przetasowania. Nagle otwierają się na rewolucję, która wcześniej zdeklasowała ich wuja i znacjonalizowała rodzinny majątek. Jej nadejście było bez wątpienia gwałtowne – choć jakie właściwie miało być? – ale jej cel jest nieskalany. Lokale w mieszkaniach komunalnych zaludniają młodzi obywatele, którzy aż się rwą do kształtowania wzorowej przyszłości. Bracia również dołączają do budowniczych zwycięskiego socjalizmu. Witalij poświęca swoją skupioną kartezjańską naturę sprawie postępu. ZSRR wspomina wyłącznie o przyszłości materialnej, przemyśle, fabrykach. Potrzebuje przodowników pracy i wizjonerskich konstruktorów…
Jewgienij natomiast zanurza się w społeczeństwo, które zrzuciło konserwatywne okowy. Wszyscy tu aspirują do awangardy. Sztuka nie musi już być zarezerwowana dla burżuazji. Trwa rewolucja kulturalna. Fascynacja nią dociera nawet na Zachód – i w zasadzie trwa do dziś. To jakby radziecka wersja szalonych lat dwudziestych. Rozgorączkowanie jednak z czasem nieco stygnie. Kiedy Jewgienij dociera do Moskwy, wszystko, co najważniejsze, już się zdarzyło. Chagall żyje na emigracji, Malewicz jest szeroko krytykowany. Lenin – zabalsamowany – nie żyje od dwóch lat. Futuryzm dobiega końca, podobnie jak kubizm i obrazy, które przestały być obrazami. Nadchodzi era realizmu socjalistycznego. Jewgienij dołącza do pracowni Wiery Muchiny, przyszłej autorki rzeźby Robotnik i kołchoźnica, dzieła sztandarowego dla całej stalinowskiej ikonografii. To przedwczesne spotkanie dwóch figur z radzieckiego panteonu podkreśla się we wszystkich tekstach. Setki razy czytałem peany Wiery Muchiny, która opisuje Jewgienija jako poważnego oraz skupionego i stwierdza, że nigdy nie musiała zwracać mu na nic uwagi. Później będzie również głosić podziw dla jego „talentu” i „wielkiej skromności”. Ale czy mogła sobie pozwolić na jakiekolwiek uwagi o negatywnym charakterze?
Na studiach bracia Abałakowowie przyswajają dogmaty założycielskie nowego porządku. Celem rewolucji jest stworzenie modelowego obywatela – na wzór Boga stwarzającego człowieka na swoje podobieństwo. Rewolucja jest wielkim wybuchem nowej rzeczywistości, która będzie się rozprzestrzeniać w imię ideałów Międzynarodówki. Być może Witalij i Jewgienij nie należą do osób stosujących co do joty zasady marksizmu, ale ich krajem jest teraz ZSRR, a nie Rosja, bo tak chciała historia. Trzeba sobie uświadomić, że samo miejsce nic nie znaczy bez daty, a Eurazja w latach dwudziestych XX wieku to nie podupadły kontynent, który znamy dzisiaj. To najcudowniejsza z utopii, a jej sztandar bracia zamierzają zatknąć na najwyższych szczytach.
Przypomina mi się w tym miejscu niesamowity fragment z Życia Arseniewa Iwana Bunina. Występuje w nim pewna aktywistka wielkiej urody, która – uznawszy się za zbyt uprzywilejowaną przez naturę – próbuje dokonać samookaleczenia, żeby zrównać się ze swoimi bliźnimi. Nigdy nie trafiłem na bardziej olśniewającą alegorię tej fanatycznej rewolucji: autodestrukcyjnej, ale jednocześnie zdolnej przenosić góry. Czy jesteśmy w stanie to sobie wyobrazić – my, dla których socjalizm jest przede wszystkim sposobem na rozgrzeszanie się z poziomu naszego życia? Sami niczego sobie nie odmawiamy, choć jednocześnie użalamy się nad cudzą nędzą.
Osobiście nie mam wątpliwości, że Witalij w latach dwudziestych bierze udział w czymś na kształt przemysłowego współzawodnictwa, tymczasem Jewgienij odkrywa kręgi moskiewskiej bohemy. Kiedy jednak w grę wchodzą wyprawy, bracia ściśle ze sobą współpracują. Ich aspiracje nie kończą się na nowej stolicy i jej miejskim horyzoncie. Abałakowowie bardziej niż o Moskwie marzą o zmierzeniu się ze skalistymi zboczami Kaukazu. Zimą ćwiczą na Wzgórzach Leninowskich. Dziś nazywa się je Wzgórzami Worobiowymi, a na ich szczycie mieści się prestiżowy Uniwersytet im. Łomonosowa. Wtedy jednak nie istniał jeszcze ani jeden z tych strzelistych drapaczy chmur zwanych Siedmioma Siostrami Stalina.
Wszystko trzeba było dopiero zbudować.