Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Amalia. Tom 2: powieść moralna z życia, wypisana dla życia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Amalia. Tom 2: powieść moralna z życia, wypisana dla życia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 322 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WY­PIS ÓSMY.

Że dola na­sza myl­nym idzie szy­kiem,

W so­bie nie­chyb­ną przy­czy­nę no­si­my.

Po­czci­wość szczę­ścia pew­nym pro­gno­sty­kiem.

Pła­czem na losy, bo ta­kie mieć chce­my.

Nie­bo się dla nas i zie­mia od­mie­ni.

Niech się człek tyl­ko lep­szym być nie leni.

Na­ru­sze­wicz w Odzie XI,

Słoń­ce wczo­raj­sze po­spę­dzaw­szy chmur­ki" we­szło po­god­nie; bla­skiem ru­mia­nym okrą­ży­ło pola, na któ­rych chło­pi, przy­śpie­wu­jąc woł­kom i ko­ni­kom rą­czym, upra­wia­li rolę. Ta­de­usz taki ra­nek ob­rał do po­dró­ży. Było mu smut­no i we­so­ło na raz, gdy się z Oj­cem że­gnał; ostat­ni po­ca­łu­nek we­spół z bło­go­sła­wień­stwem od­bie­rał od nie­go. Chłop­stwo i słu­gi pa­trze­li się za nim; bo nig­dy nie wi­dzie­li, aby kie­dy pa­nicz z la­ską w ręku, z tło­mocz­kiem na ple­cach i pie­szo, wy­bie­rał się w po­dróż. Dziw­no im było, iż mia­sto za gra­ni­cę, gdzie tyle oso­bli­wo­ści, kąty do­mo­we za­my­śla po­zwie­dzać. Gło­wą po­trzą­sa­jąc na to, rze­kli mię­dzy sobą: "może to pa­nicz i do­brze robi; dyć zie­mia na­sza nie wszę­dzie pust­ko­wie. " Szy­muś szedł obok, niósł tak­że tło­mo­czek; na sto­ją­cych spo­glą­dał we­so­ło, dum­ny że idzie swoj­skie zwie­dzać kra­je.

Ta­de­usz le­d­wo wio­skę oj­cow­ską po­mi­nął, aż mu gdy­by góra, sta­nie przed ocza­mi waż­ność przed­się­wzię­cia. My­śli twar­de niby ska­ła ob­sa­dzi­ły gło­wę, nogi do po­wro­tu na­gli­ły ko­niecz­nie.

– Ni góry, ni ska­ły nie ro­ze­rwą pla­nu! – spoj­rzaw­szy w nie­bo, za­wo­łał z uf­no­ścią.

– Tylu zwie­dza­ło cu­dze oko­li­ce i do­pię­ło celu; za cóż ja, że­glu­jąc po kra­ju wła­snym, nie mam do­pły­nąć do por­tu? Le­d­wom wy­szedł, kro­ków kil­ka­na­ście zmie­rzył, a już mi się otwie­ra­ją kar­ty ko­cha­ne­go kra­ju. Gdzie rzu­cę okiem, po­mni­ki dzieł Przod­ków, żywe świad­ki onych­że kul­tu­ry. Le­d­wom wy­szedł, a już się roz­po­ście­ra przed oka wi­do­kiem, prze­strzeń nie­zmie­rzo­na zie­mi, dzie­dzic­two nie­oce­nio­ne po sza­cow­nych Oj­cach! –

Roz­ognio­ny wspa­nia­ło­ścią tych lu­bych przed­mio­tów, tak się da­lej roz­po­ście­rał w my­ślach: – Wstę­pu­ję w pro­gi two­je zie­mio uko­cha­na! ali­ści w nie wstę­pu­ję nogą świę­to­kradz­ką. Przez wszyst­kie lata mło­do­ści spę­dzo­nej, mar­no­tra­wi­łem ze­wnątrz cie­bie czas, nie roz­pa­tru­jąc się ni w two­ich pięk­no­ściach, ni bo­gactw two­ich przy­swa­ja­jąc so­bie. Cu­dze­go świa­ta nędz­ny wy­cho­wa­niec, bez wzro­ku na twe ro­skosz­ne wi­do­ki; bez słu­chu na dźwięk twej ślicz­nej przy­ro­dy; bez sma­ku na two­je ob­fi­te owo­ce! Wszyst­kie pięć zmy­słów ob­umar­ły dla cię. Nie próż­noż bia­dam, nie próż­noż się ru­mie­nię na tyle prze­wi­nień?

Dziś to prze­czu­wam, żeś jest świą­ty­nią, skarb­ni­cą świę­to­ści naj­święt­szych. Dziś to wiem, iż do cie­bie zie­mia­nin od ko­leb­ki do gro­bu wi­nien piel­grzy­mo­wać, i swo­je­go w to­bie upa­try­wać szczę­ścia. A jam zie­mia­nin, ta­kiej piel­grzym­ki nie od­pra­wiał nig­dy, cho­cia­żem w two­je opły­wał do­stat­ki. Nie­wdzięcz­ny, w licz­bie Fa­ry­ze­uszów wo­la­łem dni tra­wić, cie­bie znie­wa­żać, w so­bie przy­głu­szać uczu­cia ro­dzi­me!

Okry­ty wsty­dem, skru­szo­ny gdy­by jaw­no­grzesz­nik, wkra­czam w pro­gi two­je. Tyś mat­ką; więc ty mi prze­ba­czysz, otwo­rzysz po­dwo­je, ro­zu­mem swoj­skim oświe­cisz mój ro­zum, wy­pro­stu­jesz wolę, me kro­ki do swych świę­to­ści po­wie­dziesz. –

Wy­jął mapę z za­na­drza, usiadł na ka­mie­niu; roz­wi­nął, Szy­mu­sio­wi obok usiąść ka­zał, wzrok roz­mie­rzył po niej, i w ta­kie ode­zwał się sło­wa:

– Na tej kar­cie Szy­mu­siu, stoi na­sza zie­mia; lecz ty tego nie ro­zu­miesz, boś i ty na jej bło­niach ob­cym! Za­nie­dba­no i cie­bie do jej wspa­nia­łych wpro­wa­dzać przy­byt­ków; ob­cyś, nie znasz jej gra­nic, pło­dów, miesz­kań­ców, oby­cza­jów, praw. Obcy oba­dwa, idź­my na na­ukę; idź­my przy­glą­dać się ob­li­czo­wi tej lu­bej kra­iny; uczmy się od­dy­chać jej du­chem, jej ro­zu­mem my­śleć, za jej po­stę­po­wać wolą. –

Chło­piec z po­dzi­wem wle­pił w pa­pier oczy; a Ta­de­usz błysz­cząc ja­sno­ścią wi­do­ków, w za­pa­le ro­skosz­nym po­rwał go za rękę, da­lej się roz­wo­dził:

– Patrz Szy­mu­siu, tu oł­tarz szczę­śli­wo­ści na­szej: patrz, jak to się te lin­je na wszyst­kie, roz­ta­cza­ją stro­ny, i w od­le­gło­ści gu­bią nie­do­ści­głej. Było też to Szy­mu­siu, gdzie za­ra­biać na chleb; było i miej­sce do sła­wy na­uko­wej i sła­wy wo­jen­nej. Na ni­czem nie zby­wa­ło, co robi byt do­bry, co mocy przy­mna­ża. Patrz, co za ruch po lą­dzie i wo­dach; po rze­kach co stat­ków pły­wa­ło, dla han­dlu i prze­mia­ny pło­dów, wią­za­nia da­le­kich oko­lic ze sobą.

Mój Dzia­dzio ga­dał mi to nie raz: jak to da­le­ce zie­mia na­sza do­stat­nia w zbo­że wszel­kie­go ga­tun­ku, w drze­wo, i in­sze przy­ro­dze­nia dary, iż ludy z od­le­głych kra­jów przy­by­wa­ły do nas, swo­je to­wa­ry mie­nia­jąc za na­sze. Były też to cza­sy, gdzie nikt nie mar­nął chle­ba, okra­sy i soli; mia­no się i w co ubrać; bo prze­mysł kwit­nął, za­rząd był uczci­wy po gmi­nach i do­mach. –

Szy­muś cie­ka­wie słu­cha­jąc opi­su, uśmie­chał się z ra­do­ści; do Ta­de­usza przy­su­nął się bli­żej, wzrok mu w oczach tem osa­dził ży­wiej, chwy­ta­jąc chci­wie za dal­sze wy­ra­zy:

– Naj­po­myśl­niej dziać się mia­ło za Ka­zi­mie­rza, co go Wiel­kim zo­wią, i za tych ksią­żąt co z Ja­giel­lo­nów po nim pa­no­wa­li. Tam to umia­no tę zie­mię oce­niać; nie my­śleć tyl­ko o cia­ła wy­go­dach, ale też prze­cie i o świe­tle dla gło­wy.

Na ten cel świet­ny fun­do­wa­no ko­ścio­ły i klasz­to­ry licz­ne, i szkół nie mało wzno­szo­no po tej po­wierzch­ni wspa­nia­łej. Z tych to za­kła­dów lały się na­uki, mi­łość do pra­cy i oby­czaj pięk­ny po ca­lut­kim kra­ju. Były to za­so­by, co wszyst­kim słu­ży­ły; pan, chło­pek czy miesz­cza­nin ztam­tąd świa­tło mógł dla sie­bie czer­pać. Bi­blio­tek mnó­stwo, jak Dzia­dzio po­wia­dał, otwie­ra­ło każ­de­mu przy­stęp do wsze­la­kich nauk, do upra­wy sto­sun­ków spo­łecz­nych. Śmia­ło się też nasi ucze­ni z za­gra­nicz­ny­mi mie­rzy­li w na­uko­wych spo­rach, zkąd czę­sto zwy­cięz­ki od­no­si­li waw­rzyn. Nie na­śla­dow­ca­mi, ale twór­ca­mi swoj­skich nauk byli to ucze­ni; umie­li i wy­ko­py­wać z grun­tu ro­dzi­me­go, i na kra­jo­wy tra­wić je po­ży­tek.

Ta­kie to pięk­ne przy­wo­dzi ta kar­ta ob­ra­zy; ta­kie wspo­mnie­nia z lat mło­dych przy­cho­dzą na pa­mięć! –

Szy­muś wszyst­kie­go nie­zro­zu­miał, prze­cież to po­jął i za­pi­sał w ser­cu: że grun­ta na­sze ob­fi­to­wa­ły we wsze­la­kie, pło­dy po­trzeb­ne do wy­go­dy ży­cia, za co nie było na nich ni­ko­mu ni głod­no ni chłod­no.

Do­bro­cią ośmie­lo­ny pana, za­py­ta: – A cze­muż to dziś pa­nie, nie każ­de­mu tak do­brze jak daw­niej? Bo jak się wi­dzi na­sze pola, łąki i lasy lep­sze jak dziś, nie były przed laty.

– Sam ci nie umiem od­po­wie­dzieć na to, Szy­mu­siu ko­cha­ny; róż­nych róż­ne są w tym wzglę­dzie zda­nia, i jam so­bie do dziś wła­sne­go o tej rze­czy nie wy­ro­bił sądu. Po­cze­kaj, niech się pod­czas tej po­dró­ży sam le­piej oświe­cę, dzie­jów kra­jo­wych przy­najm­niej kart roz­ło­żę kil­ka, obec­nym się przy­słu­cham cza­som i sto­sun­kom, a znaj­dę dla cie­bie i sie­bie od­po­wiedź. –

Szli kro­kiem wol­nym; co chwi­lę sta­wa­li, roz­pusz­cza­jąc wzrok swo­bod­nie po łą­kach i po­lach.

– Patrz Szy­mu­siu, co za ozdob­na i po­waż­na tej zie­mi po­sta­wa, któ­rą ozi­mi­na niby suk­nia zie­lo­na suto przy­odzie­wa. Spoj­rzyj się na łąki, ilu licz­ne­mi upstrzo­ne kwia­ta­mi; jaką to buj­ną po­wle­czo­ne tra­wą, iżby je za wstę­gi we­sel­ne wziąść moż­na, roz­cią­gnio­ne sród pól prze­pysz­nych i wód prze­źro­czy­stych. Nie­praw­daż, chłop­czy­ku, ten wi­dok uro­czy, na taki skar­biec roz­licz­nych do­stat­ków, co za miłe w ser­cu pod­no­si uczu­cia!

A owe bory wspa­nia­ło­ścią swo­ją, ile wdzię­ku, po­wa­gi przy­da­ją tej roli? So­sny wy­so­kie ja­ko­by ol­brzy­my, dęby po­waż­ne i gru­be ja­ko­by sta­ro­sty, a brzo­zy i in­sze krze­wi­ny, wy­glą­da­ją raź­nie niby dzie­wi­ce lub ma­tro­ny ja­kie. Wszyst­kim wio­sna zie­lo­nej uży­czy­ła szma­ty, przy­stro­iła wszyst­kie ga­łę­zi­stym blusz­czem; wszyst­kie też wy­glą­da­ją czy­sto, gdy­by lu­dek w świę­to. Patrz chło­pa­siu, na to ma­leń­stwo drze­wek róż­no­ga­tun­ko­wych, co le­d­wo głów­kę pod­no­szą z pod zie­mi; na te wy­smu­kłe pod­rost­ki so­sie­nek, dęb­nia­ków, bu­czyn i in­szych, że wy­mó­wię po­tom­ków drze­wia­stych; co za pięk­na przy­szło­ści na­dzie­ja, wień­ce tej ni­zi­ny, ozdo­ba pa­ro­wów.

Ach! ja­kiż to ob­raz przy­jem­ny to wszyst­ko prze­sy­ła do du­szy; ileż kształ­ci zmy­sły, roz­we­se­la cia­ło? Cóż do­pie­ro gdy się zwa­ży na po­ży­tek z onych pięk­nych da­rów? Ser­ce ska­cze z ra­do­ści, umysł wzbi­ja się w po­tę­gę.

Obej­rzyj się na okół i po­wiedz Szy­mu­siu, ażaż nie pięk­na i do­bra ta na­szą, ma­tu­sia? Nie przy­bra­naż w pola, łąki, bory, sady, wody, nad­zwy­czaj bo­ga­to? –

Szy­muś, któ­re­mu łzy we­se­la sta­nę­ły w oczach, od­rzekł za­ma­si­sto: – Praw­da pa­nie! zbo­ża, sia­na, drze­wa, ryb, wszyst­kie­go zgo­ła Pan Bóg daje do­sta­tek.

– Jesz­cze to nie wszyst­ko – przy­dał Ta­de­usz, wdzięcz­no­ścią prze­ję­ty – jesz­cze to nie wszyst­ko; bo cóż po­wiesz na te licz­ne gro­ma­dy do­mo­we­go zwie­rza? Nie sąże to na­ocz­ne świad­ki rzad­kiej ży­zno­ści tych ni­zin ko­cha­nych?

– Praw­da pa­nie, wszyst­kie­go Bogu dzię­ki siła.

– A gdy się we wnętrz­no­ści tej zie­mi za­pu­ścim, od­ko­piem jej głę­bi­ny! ileż tam za­pa­sów nie od­kry­jem: soli, że­la­za, mie­dzi, oło­wiu, kre­dy, wap­na, gli­ny, siar­ki, bursz­ty­nu, mar­mu­ru, sre­bra na­wet; a co tor­fu, sa­le­try, wę­gli ka­mien­nych, i dru­gich do bu­do­wy i po­trzeb przy­dat­nych przed­mio­tów. Na ni­czem nie­scho­dzi, co słu­ży do wy­gód; bo we­wnątrz i ze­wnątrz tej sza­cow­nej zie­mi pły­ną za­moż­no­ści źró­dła, któ­re nam i bez wiel­kich za­cho­dów na uży­tek ob­ra­cać jest wol­no. Tro­skli­wa o nasz byt, ni­cze­go nie trwo­ni; lecz co ro­śnie na jej po­wierzch­ni lub w ło­nie spo­czy­wa, z każ­dej rze­czy udzie­la nam szczo­drze. Do­syć, iż po­wiem, ręką się­gnąć, aż ona z go­to­wo­ścią na­peł­nia na­sze gum­na, piw­ni­ce, spi­chle­rze; żad­ne­go scho­wa­nia nie zo­sta­wia próż­no.

Nie­praw­daż, Szy­mu­siu, co to za prze­cu­dow­ne uroz­ma­ice­nie ży­wio­łów, do­wo­dzą­ce rzad­kiej szczo­dro­bli­wo­ści na­tu­ry, pa­mięt­nej na po­trze­by rol­ni­cze­go ludu?

– Praw­da pa­nie, Pan Bóg o swo­im nie za­po­mniał lud­ku; wszyst­kiem ob­da­rzył nas hoj­nie, co nam ser­ce ży­czy. Oj ład­ne to ład­ne na­sze oko­li­ce, – za­wo­łał Szyr­nuś w uśmie­chu ra­do­ści.

– A my pa­trzy­my się na nie bez upodo­ba­nia – rzekł smut­nie Ta­de­usz – jak gdy­by ob­umar­ło czu­cie na te szczyt­ne wi­do­ki, te bo­gac­twa nie­osza­co­wa­ne! Przy­ucze­ni pa – trzeć na rze­czy z bliz­ko­ści, nie roz­pusz­cza­my wzro­ku, ni po­sy­ła­my my­śli w sfe­ry od­le­glej­sze. Umie­li­by­śmy wznieść się ser­cem do tych­że pięk­no­ści, w nich zna­leźć war­tość, w nich się roz­mi­ło­wać; wie­dzie­li­by­śmy jak ko­chać tę niwę, jak ce­nić jej pło­dy. –

Szy­muś tą mową za­chwy­co­ny, idąc oglą­dał się na pola, łąki, sta­wy, i ten wszy­stek skład przed­mio­tów wy­da­wał się chłop­cu, niby cu­dow­ny ob­raz łask i do­bro­dziejstw bo­skich. Zmysł do wznio­sło­ści obu­dzał się w mal­cu, ztąd każ­dą rzecz po­czął uwa­żać w po­sta­ci ład­niej­szej, każ­dą wa­bił do się, jako przed­miot ser­cu na­der dro­gi. Mi­łość do kra­ju wznie­ca­ła się żwa­wo; wdzięcz­ność do zie­mi, któ­ra go nosi, żywi, odzie­wa, udzie­la schro­nie­nia, za każ­dym ude­rze­niem zmy­słu wy­bu­cha­ła moc­no. Ta­de­uszo­wi na ten prze­ślicz­ny wi­dok, róż­ne się też my­śli prze­snu­ły po gło­wie, róż­ne obie­gły po ser­cu uczu­cia.

Do lasu do­szedł­szy, sta­nę­li, chcąc się jesz­cze ba­wić tą har­mo­nij­ną róż­ni­cą ży­wio­łów; lub jak Szy­muś mó­wił: tem cu­dow­nem dzie­łem bo­skiej Opatrz­no­ści. Na­po­iw­szy się lu­bo­ścią one­go ob­ra­zu, we­szli do lasu.

– Szy­mu­siu, wcho­dzi­my do lasu, niby do pa­ła­cu ozdob­ne­go w naj­pięk­niej­sze dzie­ła przy­ro­dze­nia. Las to dziel­ny go­spo­darz, ludz­ki, rad przyj­mu­je go­ścia, za­sia­nia go przed upa­łem, albo na­tar­czy­wą bu­rzą. Po­ży­tek nie­sie przez lato, je­sień, wio­snę i zimę; drze­wa na opał do­star­cza so­wi­cie, bu­dow­le wy­sta­wia, wy­ra­bia sprzę­ty dla domu i roli; upięk­nia oko­li­ce, słu­ży na­resz­cie za ten miły wy­po­czyn­ku punkt, na któ­rym się oko po prze­lo­cie wód, pól, łąk, za­trzy­mu­je rado.

– O pięk­ne to na­sze bory! – Szy­muś się ode­zwie – So­sny wiel­kie niby góry, dęby gru­be ja­ko­by sto­do­ły, buki wy­smu­kłe ja­ko­by je­le­nie, a drob­ne­go drze­wa niby mro­wia peł­no; zwie­rza gdy­by ryb w je­zio­rach.

– Prócz tych przy­jem­no­ści – Ta­de­usz do­po­wie – przy­no­szą bory i tę jesz­cze ko­rzyść, iż od na­wał­nic za­sła­nia­ją pola, roz­pę­dza­ją chmu­ry; chro­nią uro­dza­je od gra­do­bi­cia, a wsie od pio­ru­na. Sło­wem czu­wa­ją jako stró­że nad pól bez­pie­czeń­stwem; pil­nu­ją onych do­bra ja­ko­by bliz­kich swych są­sia­dów. Nie mó­więż praw­dę Szy­mu­siu ko­cha­ny, że las go­spo­darz prze­dziw­ny, nie­ską­py w dary, w roz­da­wa­niu szczo­dry.

– Praw­da pa­nie, nie­próż­no go też chło­pi swo­im stry­jem zo­wią; choj­ny, nie ską­pi drze­wa na ko­mi­nek, da im dęb­cza­ka i na kwar­tę soli. –

Szy­muś za kij­kiem pod­sko­czył na stro­nę, Ta­de­usz w my­śli za­grze­bał się mno­gie. " Las oczom przed­sta­wia oso­bliw­szy ob­raz, " szep­tał so­bie w du­chu, "po­nu­ry nie­co, mniej ja­sny i żywy, jak wi­dok pól, łąk i wód, oraz wio­sek roz­rzu­co­nych w koło. Za to do uczuć głę­bo­kich sta­je się pod­nie­tą: tu po­ecie na­tchnie­nie wy­su­wa się snad­no; tu mu łac­no skła­dać w rymy opi­sy wspa­nia­łe, dra­my, bo­ha­ter­skie wier­sze. Tu się duch sku­pia i mie­rzy wy­so­ko; pę­dzi do szczy­tu nie­bios, rze­czy­wi­stość chwy­ta! Tu śród drzew nie­mych, da­le­ko od lu­dzi, na­tu­rą ze­wsząd oto­czo­ny, po­mni i czło­wiek, iż i on na­tu­rą; su­mien­niej ra­chu­je się z sobą.

Ach wi­taj Sa­mot­no­ści; choć na chwi­lę uśpij moje zmy­sły, na­to­miast otwórz na ościerz po­dwo­je mej du­szy; niech świe­żych w niej wy­szu­kam my­śli, niech je w zda­nia uło­żę" wy­mó­wię je we wy­ra­zi­stych sło­wach! Ależ cze­góż żą­dam od cie­bie Sa­mot­no­ści luba? Dzie­ciom ty tyl­ko po­ezyi, ja zdat­ny do pro­zy! Prze­bacz nie­umie­ją­ce­mu cho­dzić po ustro­niach du­szy. "

Wes­tchnie­nie cięż­kie wy­dar­ło się z pier­si, od nie­chce­nia za Kar­pin­skim mó­wił:

Ktoś z cu­dzej niwy zbie­ra plan bo­ga­ty.

Ja z twych ogro­dów przy­nio­sę ci kwia­ty

Milo wi­dzia­łem przyj­mo­wa­ne żeń­ce,

Choć z pań­skiej roli nie­śli panu wień­ce.

Pla­ny po­dró­ży w ró­żo­wych ko­lo­rach mi­ga­ły mu po oczach; ulgę po­czuł w utra­pio­nej du­szy. "Ama­lio!" za­wo­łał "ty dro­gi anie­le, stań przed memi oczy, niech się uba­wię twą wdzięcz­ną po­sta­cią; z lu­bych roz­my­ślań uplo­tę ci wie­niec; nim twe niech uwień­czę skro­nią, może bo­le­sne, może łzą zro­szo­ne. To­bie ten wie­niec na­le­ży się praw­nie; gdyż to ty wy­sy­łasz mię na zbie­ra­nie uczuć po ni­wach kra­jo­wych. Co zbio­rę, to­bie prze­ślę; boć przed my­ślą albo czu­ciem, cóż zna­czy za­po­ra?

– Pa­nie! pa­nie! – Szy­muś do­bie­ga­jąc, wo­łał: – je­leń, je­leń! za nim bie­gnie ma­cie­rzą, za nią bie­gną mło­de!

Ta­de­usz ja­ko­by prze­bu­dzo­ny, uśpio­ne po­roz­twie­rał zmy­sły, ustro­nia po­za­my­kał du­szy, żwa­wo się ob­ró­cił, i rzekł do Szy­mu­sia: – Wszyst­ko to ro­dzi­na: sta­ry przo­dem, ma­cierz z mło­de­mi spie­szy za nim chy­żo. W ro­dzi­nie zwie­rząt dzie­je się po­dob­nie, jak w domu czło­wie­ka. Oj­ciec na cze­le, pa­trzy gdzie bez­pie­czeń­stwo; gdzie i w któ­rej stro­nie zdro­wa i ob­fi­ta pa­sza, i tam pro­wa­dzi dro­gie ser­cu swo­je­mu isto­ty. Co chwi­la sta­wa, roz­pa­tru­je, czy­li zkąd my­śli­wy nie idzie, i pod taką stra­żą daje spo­sob­ność ro­dzi­nie się po­paść lub mile wy­po­cząć.

– To mi po­rzą­dek, lep­szy niż u lu­dzi – ode­zwał się Szy­muś; – iluż to Oj­ców, co tak tro­skli­wie nie pil­nu­je dzia­twy, gło­dzi je, po­nie­wie­ra! Bóg wi­dzi, iż zwie­rzę­ta są czę­sto­kroć lep­sze, ani­że­li lu­dzie.

– Pięk­nie wnio­sku­jesz, Szy­mu­siu ko­cha­ny; zwierz idzie za in­stynk­tem pro­sto, od swo­jej nie zba­cza na­tu­ry, nie prze­krzy­wia jej przez ja­kieś fał­szy­we po­my­sły. Czło­wiek, po­trze­bu­jąc nauk, wpa­da na re­gu­ły prze­ciw­ne na­tu­rze, psu­je ją, prze­krę­ca, gor­szym na­resz­cie sta­je się od zwie­rza.

– To pa­nie, jest przy­czy­na ja­sna: iż się w zwie­rzu za­wsze wi­dzi zwie­rza, w czło­wie­ku nie za­wsze czło­wie­ka.

– Masz ra­cyą Szy­mu­siu; zwierz pro­sto idąc za in­stynk­tem, prze­czu­wa co do­bre, co dlań jest szko­dli­we. Spie­szy za do­brem, od złe­go ucie­ka, i ztąd we wszyst­kiej dzie­dzi­nie zwie­rząt zgo­da pa­nu­je naj­więk­sza

– A lu­dzie choć ro­zum mają, nisz­czą się i nie­na­wi­dzą – Szy­muś przy­dał smut­no.

– Do­pie­ro com ci mó­wił, ko­cha­ny Szy­mu­siu, czło­wiek wła­śnie iż ro­zum­ny, pa­nem swo­jej woli… nie umie się przed zbyt­nią oświa­tą, w cia­snych na­tu­ry za­cho­wy­wać kar­bach. Prze­kra­cza­ją, ko­śla­wi; w złość wpa­da, bu­rzy się, po­rzą­dek prze­wra­ca.

– To źle – do­dał Szy­muś – że czło­wiek ro­zu­mu prze­kra­cza gra­ni­ce i robi nad siły. W tym le­sie, pa­nie, mi­luch­no prze­by­wać; ci­sza da­le­ko więk­sza ani­że­li po wsiach. Tu zwie­rzę­ta, pta­ki, każ­de ro­bac­two ru­sza się ochot­nie, ja­ko­by od kło­po­tów wol­ne; a po wsiach po­marsz­cze­ni, kwa­śni, że aż strach po­bie­ra. Pan Bóg wi­dać wszyst­ko po­urzą­dzał do­brze, a czło­wiek wy­si­la­jąc ro­zum, bo­skie psu­je dzie­ła! –

Na wzmian­kę o Bogu, Ta­de­usz spoj­rzał w nie­bo, gło­sem uczu­cia za­wo­łał: – Boże! wiel­kie dzie­ła two­je! Głos to na­tu­ral­ny; na wi­dok dzieł oj­cow­skich, wdzięcz­ność sy­now­ska bu­dzi się co ry­chło. –

Do­cho­dzi­li do trak­tu, zda­la usły­sze­li tur­kot, co chwi­la hurt, hurt z ko­rze­nia na ko­rzeń, przy­tem wo­ła­nie: wol­no be­styo, bo wy­wró­cisz! W po­jeź­dzie je­cha­li pań­stwo z dzieć­mi, za nie­mi szły wozy. Ta­de­usz za drze­wo się schro­nił, prze­jeż­dza­ją­cym nie chcąc się dać po­znać; bo się i wsty­dził po­dróż­ne­go stro­ju oraz dro­gi pie­szej.

Szy­muś gniew­li­wie pa­trząc na onę złą jaz­dę, po­mru­ku­jąc rzek­nie: – cze­muż to ko­rze­ni nie po­wy­ci­na­ją, nie po­za­wa­la­ją do­łów, mie­li­by dro­gi do­bre, nie zło­ści­li­by się i je­cha­li pręd­ko. Jak so­bie po­ście­lą tak śpią; mia­sto to do­brej jaz­dy, to hurt z ko­rze­nia na ko­rzeń, z dołu w dół; do tego co za znisz­cze­nie in­wen­ta­rza, ze­psu­cie po­rząd­ków! Imość ze stra­chu krzy­czy, dzie­ci pła­czą, pan się zło­ści, a for­nal prze­kli­na w du­szy i pań­stwo i dro­gę; nie je­st­że to ob­ra­za Boga, po­chań­bie­nie sie­bie?

– Mą­drze mó­wisz Szy­mu­siu; naj­więk­sza do­brych dróg wszę­dzie czuć daje się po­trze­ba, oso­bli­wie po la­sach. Oby­wa­te­le ni gmi­ny nie trosz­czą się o to, cho­ciaż szkód i nie­wy­gód do­świad­cza­ją licz­nych. Na­łóg wziął u nas górę nad wyż­szem uczu­ciem, przy­ga­sił zmy­sły do pięk­nych i po­rząd­nych dróg. Ko­cha­no­by tę zie­mię, już dla jej mi­ło­ści, zdo­bio­no­by ją ode wsi do wsi trak­ta­mi bi­te­mi. –

Gdy te uwa­gi ro­bią sły­szą krzyk sro­dze prze­raź­li­wy: " dla Boga, ra­tuj, kto może, za­bi­ło się, za­bi­ło się! " Oba po­bie­gli w tę stro­nę co du­cha; nie­ste­ty, po­jazd wy­wró­co­ny! Przy­sko­czy­li, do­po­mo­gli pod­nieść, spiesz­ny ra­tu­nek nio­sąc nie­szczę­śli­wym. Panu nic się nie sta­ło, pani guz do­sta­ła, chłop­czyk star­szy stłukł nóż­kę; młod­sze na nie­szczę­ście prze­ła­ma­ło rącz­kę; pra­wie bez du­szy le­ża­ło na zie­mi. Go­ści­niec był w bliz­ko­ści, więc tam się za­wle­kli; dok­to­ra nie było, prze­to za radą go­ścin­ne­go po­sła­li do owcza­rza do wsi. Pro­boszcz miej­sco­wy za­wia­do­mio­ny o nie­szczę­ściu owem, sam przy­był co ry­chło dla przy­nie­sie­nia tro­ski i po­mo­cy. Znał się na sztu­ce le­kar­skiej tro­szecz­kę; za przy­ło­że­niem się owcza­rza oraz Ta­de­usza, opa­trzył ma­leń­kie, kost­kę przy­ło­żył do kost­ki, moc­no ob­wią­zał, zim­ną wodą okła­dać roz­ka­zał, i za ła­ską bo­ską, bliz­ką na­dzie­ję ozdro­wie­nia wró­żył. Za­jął się po­dob­nie i star­szym chłop­czy­kiem: przy­ło­żył na miej­sce zbo­la­łe co wi­dział po­trzeb­ne; to samo i pani bóle uśmie­rzyć się sta­rał. Obok tych środ­ków, sło­wy Re­li­gji po­cie­szał du­szę ro­dzi­ców stra­pio­nych.

Ta­de­usz słu­chał słów onych uważ­nie, przy­pa­try­wał się tro­skli­wo­ści księ­dza, skwa­pli­wie cier­pią­cym nio­są­ce­go po­moc. Zbu­do­wa­ny tym czy­nem, na te my­śli przy­szedł: "czło­wiek prze­ję­ty na wskroś Re­li­gią, ma coś w so­bie wyż­sze­go. Szla­chet­ność we­spół z mi­ło­ścią, ta­kie­mu ja­śnie­je na twa­rzy; nie­bacz­na na trud­no­ści ani na ofia­ry, dąży po ręku ochot­nych na za­si­łek bra­ta. Wzór pięk­ny, utwór pięk­nej du­szy; ciesz­my się: on urósł na grun­cie do­mo­wym. "

Po ochło­nie­niu z pierw­szej nie­do­li, uspo­ko­je­niu chwi­lo­wem dzie­ci i pani, roz­ma­wia­li o przy­czy­nie za­szłe­go nie­szczę­ścia. Wszy­scy zką­di­nąd punkt ho­no­ru ce­ni­my wy­so­ko, dbal­si je­ste­śmy o brzuch i o gar­dło, niż o po­ży­tek kra­szo­ny po­wa­bem i wdzię­kiem. Za­gra­nicz­ni dzi­wią się tej opie­sza­ło­ści: iż tyle ob­fi­tych ka­na­łów przy­stoj­ne­go ży­cia, wy­sy­cha na­szą nie do­tknię­te ręką.

– Ksiądz Pro­boszcz nie­raz z am­bo­ny kar­ci – Szy­muś się ode­zwie – nic to nie po­mo­że; gdyż je­den się uwziął spusz­czać na dru­gie­go: chło­pi na pa­nów, pa­no­wie na chło­pów. Tym­cza­sem dro­gi jak były, tak złe­mi zo­sta­ną. –

Prze­szli las; nowe cie­ka­wo­ści: pola roz­ło­ży­ste, łą­ka­mi jak­by wrąb­kiem prze­ple­cio­ne stroj­nie, wo­da­mi cie­nio­wa­ne niby far­bą żywą. Na tle te­goż na­tu­ry ob­ra­zu, ręka ludz­ka po róż­nych punk­tach wio­ski roz­rzu­ci­ła. Naj­bliż­sza tuż pod la­sem, ża­ło­sny wi­dok nie­wdzięcz­no­ści ludz­kiej, po­dob­na do łaty nie­dba­le przy­szy­tej do bo­ga­tej suk­ni! Bied­na, po­szar­pa­na, ło­ży­sko nę­dzy, pie­cza­ra gnu­śno­ści! Szy­muś, spo­glą­da­jąc na te nowe pól skła­dy, ozdob­nie łą­ka­mi, wo­da­mi ma­jo­ne, za­wo­łał w ra­do­ści: – To mi to dary boże! w le­sie czy­sto a tu czy­ściej jesz­cze. W le­sie wszyst­ko sku­pio­ne, że aż dusi pra­wie; na polu we­so­ło, że ode­tchnąć miło. Szko­da, że na tak ład­nej zie­mi, ta­kie wio­ski nędz­ne.

– Na­tu­ry róż­ność nie­prze­bra­na wca­le, Szy­mu­siu ko­cha­ny, bawi wej­rze­nie mno­go­ścią wi­do­ków. Gdy­by­śmy przez las nie od­by­li dro­gi, tyle uro­czy nie był­by ten ob­raz. Las ście­śnia wzrok za­zwy­czaj, pole go roz­sze­rza; las swe do­stat­ki przed­sta­wia w bliz­ko­ści, pole przy­by­wa ze swe­mi z od­da­li i bliz­ka, i ztąd nasz umysł bawi roz­ma­icie. Cze­mu wieś roz­czo­chra­na gdy­by wró­ble gniaz­do; cze­mu bu­dyn­ki sła­be, le­d­wo po­skle­ja­ne, niz­kie, iż chło­pu tę­gie­mu cięż­ko wejść do nich z gło­wą? Szy­mu­siu, my ród za­nie­dba­ny! Wła­sna ci­śnie nas nie­do­la któ­ra jest gor­sza niż wszel­kie zką­di­nąd uci­ski; bo to ona kuje pęta na ro­zum i ser­ce, po­py­cha w bez­den­ne prze­pa­ści chu­do­by. Mię­dzy po­wa­bem na­tu­ry a sta­run­kiem ludz­kim od­stań nie­prze­by­ta; przy­chod­nia razi, nas ani do­ty­ka. Na­tu­ra się wy­si­la, dary zno­si ze­wsząd, ob­szer­ne­mi źró­dły po ca­łym roz­se­la je kra­ju; a my le­ni­we­go umy­słu, nie umie­my od­bie­rać tych da­rów ła­ska­wych, cóż do­pie­ro ob­ra­cać na wy­god­ne ży­cie! Mia­sto w po­rząd­nych do­mach, część więk­sza mie­ści się w chle­wach bło­ci­skiem za­rzu­coych.

Szy­mu­siu, dość spo­ry ka­wał prze­bie­gli­śmy dro­gi, i wszę­dzie ta sama szczo­dro­ta; z każ­de­go kąta tej zie­mi sza­cow­nej uśmie­cha się szczę­ście, acz nie­od­ko­pa­ne. Do od­ko­pa­nia trze­ba rąk zdro­wych i zdro­we­go ser­ca: sko­ro oboj­ga nie umie­my użyć, szczę­ścia za­kosz­to­wać trud­no. Wie­my przy­najm­niej Szy­mu­siu ko­cha­ny, iż na­sza zie­mia jest wy­spą zie­lo­ną, peł­ną szczę­ścia i za­byt­ków wszel­kich. Rad­bym się te­raz z tej po­wierzch­ni chciał do­stać do lu­dzi, zaj­rzeć do pro­bostw, dwo­rów i wło­ściań­skich cha­tek, nową prze­wró­cić kar­tę ży­cia do­mo­we­go! Nie­ukom naj­le­piej na­tu­ra uszla­chet­nia zmy­sły; miesz­kań­cy wio­sek przez pro­sto­tę swo­ją roz­grze­wa­ją ser­ca. Zie­mia go­ścin­na, i oni go­ścin­ni, szcze­rzy, do­bro­dusz­ni; z nimi się oswo­ić nam nie­u­kształ­co­nym naj­snad­niej przy­cho­dzi. Są oni praw­da, chłop­ki oso­bli­wie, we­spół z tą zie­mią sro­dze za­nie­dba­ni; wsze­la­koż mili, iż ser­ca do­bre­go, nie­po­psu­tej my­śli.

Gdy­bym ta­lent miał Szy­mo­no­wi­cza albo Zi­mo­ro­wi­cza roz­ja­śnio­ny umysł, pi­sał­bym Sie­lan­ki! Wier­niej niź­li Szy­mo­no­wicz ma­lo­wał­bym oby­cza­je sza­cow­nych rol­ni­ków, kre­ślił­bym ob­rzę­dy wiej­skie­go ży­wo­ta, z oko­lic, ze sta­nu oraz cha­rak­te­ru chłop­ków i pa­nów wy­jął­bym je pro­sto. Ma­lo­wa­nie oby­cza­jów w niż­szym i wyż­szym sta­nie wiej­skim, ma tyle wdzię­ku, iż w nich dla kra­jow­ca ist­na przy­jem­ność, na­uka, za­ba­wa! Jak­że uj­mu­ją – cym jest w Szy­mo­no­wi­czu ob­raz we­se­la cne­go Sie­niaw­skie­go, w któ­rym wiej­skie ży­cie, oby­cza­je pa­nów tak wier­nie od­da­ne; albo jak jest przy­jem­ną Sie­lan­ka Zi­mo­ro­wi­cza, w któ­rej nam wła­sny otwie­ra dwo­rek, i ma­lu­je szczę­śli­we po­ży­cie ze swo­ją mał­żon­ką! Śpie­wał­bym jak rol­nik, oraz jak po­eta; kre­ślił­bym z Zi­mo­ro­wi­czem co nas w wiej­skiem ota­cza za­ci­szu, ma­lo­wał­bym na­sze dom­ki, ry­so­wał są­sia­dów; sło­wem, siel­skim stał­bym się po­etą! Sam czy­tał­bym w ży­ciu na­szem, sam­bym pi­sał ży­cie na­sze, sam­bym żył ży­ciem na­szem, ży­ciem wiej­skiem!

Kto po­wi­no­wac­two zie­mia­ni­na zro­zu­miał do zie­mi; kto z głę­bi du­szy zie­mię po­ko­chał ro­dzi­mą; ten pew­no więk­sze­go nig­dzie nie znaj­dzie sma­ku, ni za­do­wo­le­nia, jak na zie­mi ka­wa­łecz­ku ma­łym!

"Mały fol­war­czek nie­dłuż­ny ni­ko­mu;

Mały ogró­dek, mały sto­lik w domu:

Mały a rześ­ki chło­piec do po­słu­gi,

Mały ko­ni­czek i je­den i dru­gi;

Mały są­sia­dów po­czet, a po­czci­wy….

Gdy to mam wszyst­ko, praw­dzi­wiem szczę­śli­wy. "

Tak po­eta (Na­ru­sze­wicz) woła; ja wo­łam z po­etą!

Zie­mio oj­czy­sta! mó­wię ci otwar­cie, nig­dy nie czu­łem do cię go­ręt­szej mi­ło­ści, jak te­raz gdy prze­sta­ję z tobą, z twe­mi się ro­sko­sza­mi ba­wię, two­im użyt­kiem me cia­ło na­sy­cam! Dro­gie ztąd ser­cu oby­cza­je zie­mian; luba ich pro­sto­ta, zno­śne błę­dy na­wet; że prze­no­szę onych skrom­ny ży­wot nad oka­za­łe tony sa­lo­no­we, i wy­żej ce­nię ich gru­be suk­ma­ny nad stro­je wy­szu­ka­nej mody!

Szy­mu­siu! nie próż­ne to my­śli, ulot­ne ma­rze­nia, gdy się roz­pły­wam w tem ży­ciu wie­śnia­czem; w niem wy­szu­ku­ję ro­sko­szy dla bytu, bra­tam je z zie­mią tyle uko­cha­ną od nas. –

Szy­muś roz­two­rzył usta, oczy wiel­kie­mi pa­trzył w swe­go pana; a ten w pło­mie­niach mi­ło­ści po­pusz­czał my­ślom co­raz dłuż­sze wo­dze:

– Szczę­śli­we przej­ście od mi­ło­ści zie­mi, do mi­ło­ści wiej­skich oby­cza­jów! W po­cząt­ku dro­gi, ona była przed­mio­tem na­sze­go ba­da­nia; pie­ści­li­śmy się skar­by, któ­re ze­wnątrz nosi i w ło­nie ukry­wa; te­raz oglą­da­my się za ludź­mi ży­ją­ce­mi na niej, któ­rzy swój ży­wot mie­sza­ją z onej­że ży­wo­tem. Do­bie­raj­my się jesz­cze do świa­tła wie­śnia­ków; prze­ko­naj­my się bli­żej, czy ist­nie te przy­mio­ty mają zie­mi war­tość, są tak pro­ste, tak szcze­re jak ona! Zbli­ża­my się do wio­ski na oko chę­do­giej, w niej się roz­glą­daj­my by­stro i czem ma, prócz cia­ła, za­si­laj­my ser­ce. –

Szy­muś przo­dem do wsi wy­sy­ła­jąc oczy, za­wo­ła ra­do­śnie: – Wieś spo­ra; dwór, szko­ła, ko­ściół, osa­da niby mia­sto. Musi tu sie­dzieć pan moż­ny, dzie­dzic do­bro­dusz­ny, kie­dy domy tak ład­ne, czy­sto po­bie­lo­ne.

– Za­pew­ne pan tu sta­ran­ny być musi – Ta­de­usz od­po­wie – ale i wło­ścia­nie nie źli; sam pan nie był­by w sta­nie pod­nieść osa­dy do tego po­rząd­ku. Tu nie­wąt­pli­wie wszy­scy ra­zem: pan, ksiądz, na­uczy­ciel, chło­pi, od­ko­pu­ją ono szczę­ście w zie­mi za­ko­pa­ne. Każ­dy tu pew­nie przy­kła­da siłę do siły dru­gie­go, na wy­do­by­cie szczę­śli­wo­ści spól­nej. –

Za wiej­ściem do wsi, spy­tał się Ta­de­usz go­spo­da­rza, rnę­ża po­waż­ne­go, za­trud­nio­ne­go przed do­mem ro­bo­tą, czy­by na noc­leg nie ze­chciał ich przy­jąć. Go­spo­darz pod­niósł gło­wę, ka­pe­lusz uchy­lił, "na wie­ki wie­ków" gło­śno po­wie­dziaw­szy, od­rzekł otwar­cie: "a cze­muż nie!" Wska­zał drzwi do izby, sam zaś do­koń­czał ro­bo­ty. Go­spo­dy­ni na głos obcy wy­szła, obu­dwóch przy­ję­ła po ludz­ku, tło­macz­ki ka­za­ła po­skła­dać, koło sto­łu usiąść, cze­kać aż się zgo­tu­je wie­cze­rza, swoi od ro­bo­ty przyj­dą. Ta­de­usz za ludz­kość po­dzię­ko­wał pięk­nie, a po­nie­waż słoń­ce duży jesz­cze ka­wał do za­cho­du mia­ło, otrze­pał się z ku­rzu, wy­szedł przy­pa­trzyć się wio­sce.

Szy­muś zo­stał na po­dwó­rzu, cie­ka­wie pa­trzał na ro­bo­tę, po­rząd­ki i in­sze dro­bia­zgi.

– A zką­dże Bóg pro­wa­dzi? – go­spo­darz za­py­ta.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: