- W empik go
Amanda - ebook
Amanda - ebook
Londyn i Kraków. Chłodna doktor psychologii, wyrafinowana prostytutka, przykładna nauczycielka i romantyczna kochanka. Okazuje się, że główna bohaterka Teresa reprezentuje każdą z nich i dokonuje wyborów, kierowana w swoim mniemaniu przez siły nieczyste. Dramatyczne konsekwencje, które potem ponosi, budzą grozę i zmuszają do refleksji, jak jeden kompromis moralny może wywołać efekt domina.
„Amanda” to powieść obyczajowo-kryminalna, ukazująca z różnych punktów widzenia przyczyny prostytucji, półświatek sutenerów i handlarzy żywym towarem oraz niebezpieczeństwa wynikające z nienasycenia, nudy i pielęgnowanej nienawiści.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-949767-2-9 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dzisiaj jest poniedziałek, trzynasty czerwca. Przewiduje się zachmurzenie małe lub umiarkowane, bez opadów. Jedynie nad samym morzem możliwość przelotnych, krótkotrwałych deszczów. Temperatura w dzień osiągnie maksymalnie dwadzieścia sześć stopni. Temperatura w nocy spadnie do... – Głos spikera radiowego rzeczowo i bez zająknięcia przekazywał pogodę na cały tydzień.
Młoda kobieta podeszła do okna i popatrzyła w górę. Na niebie widoczne były małe, pojedyncze chmurki. Ręce oparła na kaloryferze. Prawą dłonią ściskała termostat, lewą żeliwne żeberko. Po kilku sekundach jej dłonie stały się sine, a następnie białe jak kreda. Zdawałoby się, że cała krew odpłynęła z nich, pozostawiając prawie przezroczystą skórę. Termometr na oknie wskazywał dziewiętnaście stopni.
Chmury, chmurki, chmurzyska. Cumulus, cumulusy, cumulusowy... Na ile sposobów mogę przekształcić te słowa w języku polskim? Na wiele. W razie czego wymyślę jakąś końcówkę, dodam do słowa głównego i mam... cumulusiki. Angielski jest o wiele łatwiejszy. Cloud, cumulus, i tyle. Nic dziwnego, że na całym świecie ten język jest najpopularniejszy.
Z pokoju stołowego widok był wspaniały, co stanowiło jedyną zaletę tego mieszkania. Drugą mogłaby być jeszcze ta, że otrzymała je od matki za darmo. A jak wiadomo, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Po matce przejęła również posadę nauczycielki języka angielskiego.
W oddali rozpościerał się pas zieleni. Jeszcze dalej widoczne były gdzieniegdzie domki jednorodzinne oraz droga szybkiego ruchu. Przy ładnej pogodzie, takiej jak dzisiaj, można było zobaczyć pasmo gór. Czasem rodzice zapraszali ją do siebie, w okolice Zakopanego, gdzie trzy lata temu kupili dom, by – jak mówiła matka – dożyć spokojnej starości.
– I like my smoky Kraków – wypowiedziała na głos.
– Minęło pięć minut po godzinie ósmej. – Ten sam miły i opanowany głos w radiu oznajmił jej, że powoli nadszedł czas na wyjście z mieszkania.
Puściła kaloryfer i rozcierając zesztywniałe palce, odwróciła się i weszła do kuchni, aby wyłączyć radio. Na ścianie, za drzwiami kuchennymi wisiał mały kalendarz, na którym nanosiła terminy na cały tydzień. O godzinie ósmej czterdzieści pięć zaczynała pierwszą lekcję języka angielskiego w gimnazjum. Uczyła młodzież po trzy, cztery godziny dziennie.
„Młodzież”! Jak trudno było jej się przyzwyczaić do tego słowa. Na początku swoich uczniów nazywała dziećmi, dopóki dyrektor delikatnie nie zwrócił jej uwagi: „Pani Tereso, w pewnym momencie nasze dzieci osiągają wiek, w którym nie możemy ich nadal traktować jak dzieci. Z reguły staje się tak między dwunastym a czternastym rokiem życia, pani Tereso”. Powtórzył jej imię, aby pokazać, jak ważna jest ta informacja. Skinęła głową na znak, że przyjęła ją do wiadomości. W gruncie rzeczy ma rację – pomyślała wtedy. W wieku czternastu lat nie życzyła sobie, aby ktoś ją nazywał dzieckiem.
Czasem dyrektor prosił ją o zostanie trochę dłużej, by porozmawiać o poszczególnych uczniach, którzy jego zdaniem sprawiają kłopoty i potrzebują fachowej pomocy. Niekiedy udawało mu się ściągnąć delikwenta na rozmowę do gabinetu, w którym przypadkowo się znajdowała. Po chwili opuszczał gabinet, wyjaśniając, że ma jakieś ważne spotkanie, i prosił Teresę o przeprowadzenie dalszej rozmowy. W przypadkach drastycznych, takich jak rękoczyny, dyrektor był stanowczy. Uczeń stawał przed nimi z rodzicami.
Od południa pracowała w przychodni. Porady rodzicielskie stały się jej specjalnością. Na samą myśl o nich uśmiechnęła się.
Codziennie o godzinie dziewiętnastej w kalendarzu wpisywała imię oraz miejsce. Cały tydzień miała dokładnie zaplanowany, jedynie w piątek o dziewiętnastej widniał duży znak zapytania nakreślony czerwonym mazakiem.
Sprawdziła, czy wszystko jest w porządku. Kuchenka i światło wyłączone. Udała się w kierunku drzwi wyjściowych.
Przechodząc obok garderoby, zatrzymała się i zrobiła krok do tyłu. Tak, teraz mogła podziwiać się w całej okazałości. Lustro w przedpokoju było wystarczająco duże, by objąć jej sylwetkę. Krytycznym wzrokiem przyglądała się sobie dokładnie.
Gdybym była Nim, co mogłabym w sobie jeszcze zmienić? Może kolor oczu albo wzrost, może twarz? Nie, nic z tego. Dziękuję, odwaliłeś kawał dobrej roboty!
Popatrzyła na zegar wiszący na ścianie. Wskazówka sekundnika zatrzymała się na kresce pokazującej cyfrę pięć. Zdawałoby się, że czas niczym ta wskazówka stanął w miejscu. Minęły trzy lata, odkąd tutaj zamieszkała.
Wszystko, co było wcześniej, nagle wydało jej się odległe i nierealne. Starała się wymazać tamten czas, zapomnieć, nie wracać już nigdy do niego pamięcią. Od tamtej pory zegar stał się klepsydrą, w której ktoś wymienił grube ziarenka piasku na drobne, przelatujące bez oporu do dolnej części.
Otworzyła powieki. Sekundnik zrobił wolny skok do przodu, zanim nabrał normalnego tempa. Tiiik-taaak. Tiik-taak. Tik-tak. Tik-tak.
Nigdy nie spóźniła się do pracy. Wręcz przeciwnie: przychodziła jako jedna z pierwszych. Pracoholiczka – jak ją być może nazywali inni za plecami. Co ona może poradzić, że lubi swoją pracę? Poza tym, gdyby spóźniła się na autobus, musiałaby czekać dwadzieścia minut na następny. Pieniądze, jakie dostawała? Nie, zdecydowanie nie! To, co zarabia, nie wystarczyłoby nawet w połowie na luksusowe życie, jakie prowadzi.
Jeszcze bardziej przysunęła się do lustra. Lewą ręką odsunęła kosmyk jasnych, wręcz słomkowych włosów z czoła. Niebieskie, duże, śliczne oczy przypatrywały się z uwagą jej twarzy. Wysokie czoło, smukła twarz, w brodzie delikatny, prawie niezauważalny dołek. Kształtne, zmysłowe, pomalowane na czerwono usta. Włosy zaczesane za uszy i związane w kucyk spadający na prawe ramię. W uszy wpięte delikatne klipsy, w których błyszczały małe diamenciki ułożone w kształcie czterolistnej koniczynki.
– Wszyscy noszą dzisiaj kolczyki. Klipsy zakładały kobiety sto lat temu – śmiała się jej matka. – Moja koleżanka przekłuje ci uszy, nawet nie poczujesz bólu!
Nie wierzyła jej. Bała się bólu panicznie. Na widok strzykawki, którą pielęgniarka zbliżała do jej przedramienia, aby pobrać krew, o mało nie mdlała.
A więc pozostają staromodne klipsy. I basta!
Uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem. Dłonią wygładziła czarną, skórzaną kurtkę. Nogawki dżinsów wpuściła w wysokie, sięgające kolan buty na wysokich obcasach.
Spoglądała z góry na przechodniów, którzy często oglądali się za nią. Kobiety z zazdrością, mężczyźni z pożądaniem. Udawała, że nie dostrzega tych spojrzeń, ale w rzeczywistości napawały ją dumą. Zwalniała wtedy odrobinę i zaglądała w witryny sklepowe. Nie po to, aby zobaczyć, co proponuje sklep, tylko aby zobaczyć w szybie swoje odbicie i mężczyzn, którzy odwracali głowę w jej kierunku. Czuła się wtedy jak kierowca wspaniałego samochodu sportowego, który zwalnia przy szeregu szyb wystawowych, aby zobaczyć siebie w swoim cudownym aucie.
Podeszła do drzwi, wystukała kod w urządzeniu alarmowym i wyszła na klatkę schodową. Przelotnie zerknęła na windę i bez zastanowienia udała się w stronę schodów. Schodzenie z piątego piętra nie sprawiało jej trudności, nawet gdy miała na nogach, tak jak dzisiaj, buty na wysokim obcasie. Natomiast wchodzenie na górę nie było zbyt przyjemne. Wmawiała sobie wtedy, że jej to tylko na zdrowie wyjdzie, ale tak naprawdę nie była o tym do końca przekonana.
Już wiem, Panie, co możesz we mnie zmienić! Fobie! Zabierz je, proszę, ode mnie. Boję się windy, boję się pająków, psów, kotów, boję się bólu, boję się poczucia strachu.
Wiem, co zrobię! Dam na ofiarę dużo forsy, abyś zabrał moje strachy. Do świąt jeszcze trochę czasu, a jak wiesz, Panie, odwiedzam Cię tylko dwa razy w roku, ale za to dostajesz z góry kasę za cały rok. Trudno... Te parę miesięcy do świąt muszę jeszcze drałować po schodach. Albo... w niedzielę pójdę na mszę i dam na ofiarę. A już w poniedziałek, jak mnie wysłuchasz, o Panie, pojadę windą, we wtorek kupię psa, w środę kota, w czwartek dam sobie uszy przekłuć, w piątek oddam krew na badanie (już czas, aby to znowu zrobić), w sobotę pojadę z psem i kotem do ogrodu zoologicznego i pooglądam pająki.
Zła na siebie za te bzdurne, ironiczne myśli schodziła w dół. Czwarte piętro, trzecie, drugie...
– Jak cię swędzi, to sobie maścią posmaruj!
Słysząc te słowa, stanęła jak wryta. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł ją zimny, bolesny niczym uderzenie bicza dreszcz. Nie uwierzyła własnym uszom i rozejrzała się na boki. Na klatce schodowej oprócz niej i jeszcze jednej kobiety nie było nikogo.
Powoli odwróciła się w stronę sąsiadki, a jej twarz przybrała znowu naturalny, łagodny wyraz. Z uśmiechem podeszła i zanim tamta zorientowała się, o co chodzi, złapała ją obiema rękami za uszy, podgięła nogę w kolanie i zadała potężny cios między nogi.
Ze zdziwieniem stwierdziła, że to uderzenie nie wywarło na przeciwniczce absolutnie żadnego wrażenia. Każdego faceta taki cios zwaliłby z nóg, a ją... No właśnie, ją nie, gdyż to nie był facet, a kobiety przecież nie mają takiego balastu między nogami jak mężczyźni.
Podgięła kolano jeszcze raz, tym razem dobre dwadzieścia centymetrów wyżej, i z rozmachem wbiła je w żołądek kobiety. Sąsiadka z jękiem osunęła się na kolana, zwracając prawie jednocześnie całą zawartość żołądka na posadzkę.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że jeżeli teraz odejdzie, najdalej za pół godziny będzie miała gliny na karku, więc musiała to teraz raz na zawsze zakończyć. Otworzyła torebkę i klinga noża wyskoczyła z uchwytu, wydając metaliczny dźwięk. Lubiła ten scyzoryk, jak go żartobliwie nazywała, nie rozstawała się z nim, tak jak nie rozstawała się z gazem łzawiącym, który również nosiła wraz z kosmetykami w torebce. Ryzyko zawodowe.
– Wiesz, co ja teraz z tobą zrobię?
Kobieta nie odezwała się ani słowem, jedynie kręciła głową w lewo i w prawo niczym zahipnotyzowana. Najwidoczniej znajdowała się w szoku.
Teresa pchnęła głowę sąsiadki do przodu, a gdy ta upadła na czworaka, usiadła na niej jak na koniu i przystawiła jej nóż do gardła.
– Przetnę ci to twoje tłuste gardziołko. O, tutaj. – W jednym miejscu na gardle przejechała jej palcem po skórze, demonstrując, gdzie dokona cięcia nożem.
Kobieta dostała drgawek.
– Następnie przepcham ci tą dziurą twój niewyparzony jęzor, obetnę go i wsadzę z powrotem w usta. Twoje ślepia wydłubię i wyrzucę na ulicę. Chyba że... zapomnimy o całym zdarzeniu i już nigdy w taki sposób nie odezwiesz się do mnie?
Sąsiadka nie potrafiła wykrztusić z siebie słowa, więc kiwała tylko głową w górę i w dół na znak, że się zgadza. Teresa odstąpiła od niej na krok, schowała nóż do torebki i uważnie przyjrzała się kobiecie. Wyglądała na trzydzieści pięć lat. Miała wyraźną nadwagę i wcale nie była aż tak wstrętna, jak ją w pierwszym momencie oceniła. Ubrana była w letnią kwiaciastą sukienkę z dużym dekoltem, na stopach miała sandały. Jasne, najprawdopodobniej farbowane włosy opadały w dół, zasłaniając częściowo jej twarz.
Teresa czekała, aż kobieta się uspokoi i wydusi wreszcie z siebie jakieś słowo. Podeszła znowu do niej i złapała ją za ramię. Kobieta uklękła. Dygotała ze strachu. Jedna z jej ogromnych piersi wysunęła się, ukazując obrąb sutka. W pierwszej chwili Teresie wydało się, że sąsiadka ma pomiędzy piersiami tatuaż wielkości około pięciu centymetrów, jednak po uważniejszym przyjrzeniu się stwierdziła, że się myli. Znamię wyglądało niczym wylatujący spomiędzy piersi motyl. Jedno skrzydło miał całkowicie rozwinięte, drugie lekko opadnięte w dół, jakby dopiero nabierał pędu w locie. Pomiędzy skrzydłami był doskonale widoczny tułów z głową i czółkami. Delikatna, biała skóra opinająca piersi kobiety jeszcze bardziej podkreślała ich doskonałość mimo braku biustonosza. Żaden artysta nie stworzyłby lepszego dzieła.
Faceci lecą na takie ogromne piersi. Gdyby ta idiotka miała trochę oleju w głowie, mogłaby dzięki nim nieźle zarobić, a przy okazji doznać trochę rozkoszy, której najwidoczniej, biedna, nigdy w życiu nie doświadczyła.
Mimowolnie opuściła wzrok na swoje piersi. Nie nosiła biustonosza, ponieważ biust mogłaby z powodzeniem schować w jednej dłoni. Nie miałby czego podtrzymywać. Parę razy próbowała go założyć go, aby przynajmniej optycznie stworzyć wrażenie większych piersi, ale czuła się do tego stopnia skrępowana, że z reguły po dwóch, najdalej trzech godzinach ściągała go i chowała do torebki. Kiedyś jeden lekarz, którego później wpisała do listy dobrych znajomych, wyraził się w następujący sposób o niej: „Gdyby były większe, wyglądałyby niczym koła od traktora zamontowane w swoim samochodzie”.
Porównanie piersi do kół od traktora nie za bardzo przypadło jej do gustu, ale była wdzięczna za tę opinię.
– Wyduś wreszcie z siebie jakieś słowo! Ja nie mogę cały dzień tak nad tobą stać.
– Prze... przepraszam. Nie wiem, co we mnie wstąpiło – odpowiedziała cicho.
– Za to ja wiem. – Wyciągnęła z kieszeni kurtki parę pomiętych banknotów. – Sto, sto pięćdziesiąt, dwieście, trzysta. Wyciągnęła następny, ale po dwóch sekundach zastanowienia schowała go z powrotem do kieszeni. Doprowadź się za nie do porządku... i nie chcę cię więcej na oczy widzieć. – Wsadziła sąsiadce pieniądze do ręki. – Jak masz na imię?
Sąsiadka nie odezwała się ani słowem, więc Teresa odwróciła się na pięcie i zrobiła krok w stronę wyjścia.
– Dorota – usłyszała z tyłu. – A ty?
Teresa zastanowiła się sekundę.
– Amanda. – Dla ciebie jestem Amanda.
Już nie zatrzymując się, odeszła szybkim krokiem. Na chodniku przed klatką schodową stanęła na chwilę i złapała się za kolano. Serce łomotało jej ze strachu, żołądek nagle, pomimo że nie jadła śniadania, zaczął ważyć dziesięć kilogramów. Zrobiła dalsze dwa kroki i oparła się o latarnię. Wyciągnęła prawą dłoń przed siebie. Palce drżały nerwowo. Jeszcze raz przejechała ręką po kolanie.
– Kurwa mać – wycedziła przez usta. – Przez tę sukę będę miała sine kolano.
Pomimo tego uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem. Obok niej przejechała taksówka. Bez zastanowienia i bezwolnie, tak jakby sterowała nią inna osoba, włożyła dwa palce do ust i zagwizdała tak głośno, że kierowca zatrzymał samochód, pozostawiając na asfalcie dwa ślady przypalonych opon. Przechodnie po drugiej stronie ulicy stanęli jak wryci. Sprzedawczyni z kiosku wystawiła głowę przez małe okienko i spoglądała w jej stronę.
– Pani! Mam dzwonić po policję? Stało się coś? – krzyknęła w jej stronę.
– Nic się nie stało! – Tym razem kierowca taksówki pospieszył z odpowiedzią, po czym już ciszej dodał: – Zakleszczysz w okienku tę swoją grubą dupę i nikt cię, kurwa, z tej budy nie wypcha. Będą ją musieli zburzyć, żeby cię wyciągnąć.
Teresa usiadła obok niego.
– Dziękuję, że się pan zatrzymał.
– Nie ma sprawy. – Szybko przebiegł wzrokiem od jej stóp do głowy. – Dla pani to ja bym nawet kilometr na wstecznym przejechał. Pierwszy klient w tym tygodniu... i na dodatek takie branie. Przyniesie mi pani z pewnością szczęście. Tylko ten cholerny ABS padł mi znowu.
– To będzie wspaniały tydzień. – Popatrzyła na niego z uśmiechem. – Tak mówili w radiu – dodała.