Ambasador - ebook
Ambasador - ebook
„Jerzy Bahr – dyskretny i skuteczny dyplomata, poliglota i kolekcjoner sztuki – przez lata był mało znany w kraju, poza kręgiem polityków i służby zagranicznej. Polska zobaczyła go 10 kwietnia 2010 r. na lotnisku w Smoleńsku. Jako polski ambasador w Moskwie miał powitać prezydenta RP i delegację, która leciała na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Jako jeden z pierwszych poinformował polskie władze o katastrofie. A potem z premierem Rosji Władimirem Putinem w imieniu Rzeczypospolitej żegnał trumnę ze zwłokami prezydenta Lecha Kaczyńskiego przed jej odlotem do kraju. Teraz, gdy jest już na emeryturze, opowiada niezwyczajną historię swego życia. Łączą się w nim fascynacje Europą Środkowo-Wschodnią, patriotyzm oraz szczera życzliwość dla Innego z doświadczeniami pracownika Ministerstwa Spraw Zagranicznych czasów PRL, uciekiniera politycznego, analityka w szwajcarskim instytucie sowietologicznym. A wreszcie wytrawnego dyplomaty w wolnej Polsce – konsula w Królewcu, ambasadora w Kijowie, Aszchabadzie, Wilnie i Moskwie, szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego”.
Jerzy Sadecki
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-488-4 |
Rozmiar pliku: | 8,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Człowiek zasad zwyczajnych i ambasador nadzwyczajny
Jerzy Bahr jest dobrą twarzą dyplomacji III Rzeczypospolitej. Kolejni ministrowie spraw zagranicznych powierzali mu funkcję szefa przedstawicielstw dyplomatycznych Rzeczypospolitej w Królewcu, Kijowie, Wilnie, Moskwie i Aszchabadzie. Od ministra Krzysztofa Skubiszewskiego poczynając, wszyscy szefowie dyplomacji podejmowali tę decyzję z przekonaniem, że mianują osobę o najwyższych kwalifikacjach zawodowych i moralnych. I nigdy się nie zawiedli.
Jerzy Bahr był ambasadorem nadzwyczajnym. Nie tylko dlatego, że tak stanowi regulamin przyjęty w 1815 roku na kongresie wiedeńskim oraz konwencja podpisana w Wiedniu w 1961 roku. To rzeczywiście człowiek o wyjątkowych walorach umysłu i charakteru, a swe zadanie wykonywał w sposób nadzwyczajny, który może i powinien być wzorem dla nowej generacji dyplomatów suwerennej Polski.
Bahr nigdy nie zabiegał o stanowiska. To jego przełożeni zabiegali, by przyjął powierzane mu misje. Miał problemy zdrowotne, ale nigdy nie dotknęła go – tak częsta wśród dyplomatów – choroba megalomanii, arogancji czy wyniosłości. Przeciwnie: to człowiek wyciszony, skromny, powściągliwy i – co ważne – życzliwy dla otoczenia, wrażliwy na ludzką krzywdę i niesprawiedliwość. Wyniósł z domu system wartości, który okazał się niezawodną busolą w sytuacjach wymagających dokonania właściwych życiowych wyborów. Należy do rzadkiej kategorii ludzi wymagających wobec siebie, którzy poprzeczkę surowych zasad stawiają sobie wysoko i nie uznają pleniącego się dziś relatywizmu moralnego.
Poznałem Jurka Bahra przed blisko czterdziestu laty, kiedy stawiał w dyplomacji pierwsze kroki. Odnotowałem wówczas, że unika tak częstej wśród młodych ludzi skłonności do popisywania się i „robienia wrażenia”, a przy tym ma dyskretne – powiedziałbym, angielskie – poczucie humoru z pewną dozą autoironii. Jeden z przyjaciół opowiadał, że spotkał Jurka w połowie lat siedemdziesiątych w polskiej ambasadzie w Bukareszcie (była to pierwsza praca Bahra na placówce dyplomatycznej). Na stanowisko ambasadora został tam oddelegowany pewien pułkownik. Znajomy zagadnął Jurka: „Słyszałem, że pański szef wprowadza tu oficerskie maniery”. Bahr uśmiechnął się: „Raczej podoficerskie...”.
Ten rodzaj poczucia humoru współgrał z ogromną tolerancją i wrażliwością na kulturę i sposób bycia innych narodów. W Królewcu i Moskwie, na Ukrainie, Litwie i w Rumunii – wszędzie, gdzie reprezentował Rzeczpospolitą – Bahr miał poczucie misji. Nie tylko tej wynikającej z urzędowego nadania, ale osobistej – dyktowanej sercem i wiarą.
Trzeba bowiem wiedzieć, że Jerzy Bahr jest człowiekiem głębokiej wiary. Wzruszające ślady swego przywiązania do Kościoła pozostawił w świątyniach Moskwy, Wilna i Kijowa oraz wielu innych miejscowości. Zawsze czynił to dyskretnie i bez rozgłosu. W gmachu polskiej ambasady w Moskwie, w salonie recepcyjnym, umieścił pod szkłem flagę biało-czerwoną, która powiewała nad budynkiem poselstwa II Rzeczypospolitej do 17 września 1939 roku. Później trafiła wraz z kilkoma pracownikami administracyjnymi polskiego przedstawicielstwa do Gułagu. Była długo ukrywana, by po sześćdziesięciu latach powrócić – jako relikwia – na godne miejsce.
Rosyjski publicysta Siergiej Wieriowkin pisał, że był poruszony tym, jak taktownie i z wyczuciem ambasador Bahr odnosił się do trudnych i bolesnych momentów polsko-rosyjskiej historii: „Wysokiej rangi dyplomata – doświadczony i wzbogacony mądrością życiową człowiek – traktował te momenty w sposób znacznie bardziej delikatny i taktowny niż wielu znanych działaczy politycznych współczesnej Rosji” (Siergiej Wieriowkin, „Biesiedy s polskim posłom o polskoj istorii i nie tolko...”, Moskwa 2001, s. 7). Szacunek dla partnera, takt i subtelność ułatwiały ambasadorowi obronę prawdy. Wychodził bowiem z założenia, że to nie półprawdy i przemilczenia, cynizm i hipokryzja są instrumentami dyplomacji. To zwykła ludzka uczciwość – oraz zdolność do odkrywania tego, co było przez lata zafałszowane, ukrywane i zakłamane – może zmienić w sposób trwały i na lepsze wzajemne relacje między Polakami a Rosjanami. Jerzy Bahr jest człowiekiem sukcesu, ponieważ pozostał wierny zasadom. Gdy w sytuacjach kłopotliwych nie wie, co powiedzieć – mówi prawdę. Gdy nie wie, jak postąpić – zachowuje się przyzwoicie. Jego dewizą życiową jest przykazanie „Kochaj bliźniego jak siebie samego”. Traktuje je z całą powagą zarówno jako ambasador nadzwyczajny, jak też człowiek zwyczajnych zasad.
PROF. DR HAB. ADAM DANIEL ROTFELD
BYŁY MINISTER SPRAW ZAGRANICZNYCH
8 KWIETNIA 2013 ROKUWstęp
Nie znam nikogo, kto by tak jak Jerzy Bahr zasługiwał na miano Środkowoeuropejczyka, a mówiąc bardziej precyzyjnie: Europejczyka Środkowo-Wschodniego. On tę swoją tożsamość rozpoznał i postanowił rozwijać już we wczesnej młodości. W pełni świadomie i z determinacją zdobywał wiedzę o sąsiednich narodach, starał się je zrozumieć.
Gdy poznaliśmy się, jeszcze w czasach studenckich, zaskakiwał dojrzałym spojrzeniem na nasz region oraz fascynacją językami i kulturą krajów leżących tuż za polską granicą. Gdy my marzyliśmy o podróżach do Francji, Włoch, Anglii czy Stanów Zjednoczonych, on z pasją mówił o Rumunii, Czechosłowacji, Niemczech albo o Litwie i Ukrainie – wówczas jeszcze republikach radzieckich. I tak pokierował swoim życiem i karierą, że ich punktem centralnym była zawsze Europa Środkowo-Wschodnia. Ale Jerzy Bahr – dyskretny i skuteczny dyplomata, poliglota i kolekcjoner sztuki – przez lata był mało znany w kraju, poza kręgiem polityków i służby zagranicznej. Polska zobaczyła go 10 kwietnia 2010 roku na lotnisku w Smoleńsku. Jako polski ambasador w Moskwie miał powitać prezydenta RP i delegację, która leciała na obchody siedemdziesiątej rocznicy zbrodni katyńskiej. Jako jeden z pierwszych poinformował polskie władze o katastrofie. A potem z premierem Rosji Władimirem Putinem w imieniu Rzeczypospolitej żegnał trumnę ze zwłokami prezydenta Lecha Kaczyńskiego przed jej odlotem do kraju. Teraz, gdy jest już na emeryturze, opowiada niezwyczajną historię swego życia. Łączą się w nim fascynacje Europą Środkowo-wschodnią, patriotyzm oraz szczera życzliwość dla Innego z doświadczeniami pracownika Ministerstwa Spraw Zagranicznych czasów PRL, uciekiniera politycznego, analityka w szwajcarskim instytucie sowietologicznym. A wreszcie wytrawnego dyplomaty w wolnej Polsce – konsula w Królewcu, ambasadora w Kijowie, Aszchabadzie, Wilnie i Moskwie, szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego.
JERZY SADECKI
Pamiątki z HuculszczyznyW Smoleńsku
Jerzy Bahr: Jest niedziela, 11 kwietnia 2010 roku. Po wczorajszej mgle ani śladu. Chłodno, ale słonecznie. O godzinie 12.40 czasu polskiego na smoleńskim lotnisku Siewiernyj razem z premierem Putinem żegnam trumnę ze zwłokami śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Uroczystość odbywa się zgodnie z rosyjskim ceremoniałem państwowym. Poważnie i podniośle – tak jak wczoraj zapowiedział Putin.
Prezydencką trumnę wnoszą na płytę lotniska wyprężeni jak struna rosyjscy żołnierze w galowych mundurach. Spoczywa na czerwonym katafalku. Do połowy przykryta biało-czerwoną flagą. Z premierem Putinem podchodzimy do trumny. Każdy z nas kładzie bukiet czerwonych róż. Chylimy głowy. Widzę, jak premier Rosji żegna się trzy razy.
Jerzy Sadecki: Przemawiacie?
Nie. Uroczystość odbywa się w ciszy. Słychać tylko pożegnalny głos trąbki oraz orkiestrę towarzyszącą kompanii honorowej rosyjskich sił zbrojnych, która defiluje, oddając cześć naszemu prezydentowi.
Trumnę przejmują polscy żołnierze i niosą do samolotu CASA, który poleci do Warszawy.
Gdy wraz z Putinem idę w tym żałobnym pochodzie, myślę, że jest to jedyny moment w moim życiu, kiedy nie tyle czuję się reprezentantem Rzeczypospolitej, ale że czuję się nią samą. Polska jest tutaj, a ja niosę ją w sobie, idąc za trumną ze zwłokami najwyższego jej dostojnika. I myślę o moim kraju: że coś strasznego nad nami zawisło.
Uroczystość przekazania ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Jerzy Bahr z premierem Rosji Władimirem Putinem, 11 kwietnia 2010, Smoleńsk
W trakcie uroczystości rozmawiasz z Putinem?
Krótko. Dziękuję mu za godną formę pożegnania. Zdaję sobie sprawę, że dla niego też jest to nadzwyczajna sytuacja. A po ceremonii w Smoleńsku mówię dziennikarzom: „W tych dniach towarzyszy nam wyjątkowa solidarność Rosjan. To słowo może nabrać nowego znaczenia w stosunkach polsko-rosyjskich. Poczuliśmy
Rosjan jako kogoś, kto jest nam bliski. I na tym polega siła narodu, że z tego, co złe, umie zrobić coś wielkiego”.
Jarosław Kaczyński chciał zabrać ciało brata do Polski jeszcze w nocy z 10 na 11 kwietnia.
Razem z eurodeputowanym PiS Pawłem Kowalem przekazujemy wówczas to życzenie Putinowi. Ale premier Rosji przekonuje, że to niemożliwe. W ich zwyczaju jest traktowanie prezydentów ze szczególnymi honorami. Tego wymaga szacunek dla głowy państwa i powaga urzędu. Kilka razy nam to powtarza. Pożegnanie ma się odbyć nazajutrz.
Tej samej nocy, z soboty na niedzielę, jeszcze raz jestem poproszony do namiotu rozbitego na lotnisku, w którym wcześniej rozmawiali, bez mego udziału, premierzy Polski i Rosji. Putin ponownie tłumaczy mi, że niezbędne jest pożegnanie zwłok naszego prezydenta ze stosownym ceremoniałem. Odnoszę wrażenie, jakby Rosjanie dostali sygnały, może z Polski, że są wątpliwości, czy powinno się opóźniać sprowadzenie zwłok do kraju.
Na lotnisko Siewiernyj przyjechałeś zaledwie kilkanaście godzin wcześniej. Jest sobotni ranek, 10 kwietnia. Trzy kwadranse przed planowaną godziną przylotu delegacji z prezydentem RP na czele.
„Mamy ładną pogodę” – zagaduje pani wicegubernator Smoleńska. Pogoda ładna może nie jest, ale wtedy jeszcze znośna. Z uprzejmości przytakuję.
Po powitaniach z rosyjskimi urzędnikami oni stają w swojej grupie, my, Polacy, osobno. Razem około trzydziestu osób. Stoimy niedaleko budynku portu lotniczego, blisko głównego wjazdu na lotnisko.
Pojawia się wiceminister Władimir Titow.
Cieszę się, że przyjechał na uroczystości z udziałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Titow towarzyszył wizycie premiera Tuska w Katyniu i gdyby teraz przysłali kogoś niższej rangi, mogłoby to być uznane za despekt.
Zamieniam z Titowem kilka grzecznościowych zdań i wracam do swoich – tak jest w zwyczaju.
Przez chwilę siedzę w samochodzie, by oszczędzić siły przed trudnym dniem prezydenckiej wizyty w Katyniu.
Pogoda pogarsza się.
W życiu nie widziałem tak gwałtownie gęstniejącej mgły. Termin przylotu już minął. Zaczynam się denerwować, bo harmonogram pobytu delegacji prezydenckiej jest napięty.
Słyszysz wreszcie nadlatujący samolot?
A wiesz, że nie... Może w pewnym momencie coś w rodzaju poszumu. Czekamy i nic. Nie zapamiętałem odgłosu katastrofy, huku czy czegoś, co by mi się skojarzyło z krążeniem samolotu nad lotniskiem.
Widzisz tylko poruszenie w grupie Rosjan?
„Poruszenie” to jest za mało powiedziane. Na socjologii uczono nas uważnego przyglądania się ludziom. I zawsze to robię. Teraz widzę jakąś nienaturalną reakcję, jakieś chybotanie się tej grupy. Naraz wszyscy jak gdyby przysiedli. I zamarli. Nie potrafię powiedzieć, ile upływa czasu, gdy za grupą Rosjan pojawia się samochód strażacki. Z dużą prędkością jedzie w poprzek lotniska. To jest coś nienaturalnego: kto widział, by samochód jechał po pasie, na którym ma lądować samolot?! Krzyczę do mojego kierowcy: „Jedziemy za nim!”.
Rusza jak rajdowiec.
Przychodzi mi do głowy, że samolot gdzieś osiadł i jest na początku betonowej drogi do lądowania.
Jedziemy we mgle, ale w tym momencie i miejscu nie jest tak gęsta, żebyśmy nie widzieli strażackiego wozu. Nagle skręcamy na drogę między barakami. Widzę stare, nieużywane samoloty. Trzymamy się blisko samochodu pożarniczego. Kluczymy, strażacy zajeżdżają w jakieś miejsce, potem się wycofują. Jedziemy za nimi boczną drogą. Zatrzymujemy się wreszcie.
Jest tam rów i łąka. Widzę, że na poboczu stoi wicegubernator. Słyszę jego głos: „Nie tu, dwieście metrów dalej!” czy coś takiego. Wybiegamy z samochodu, skręcamy w prawo. Teren jest podmokły i dość wyraźnie zaczynamy się zapadać. Biegniemy dalej.
Wreszcie widzę pierwsze ślady. Kilka miejsc jakby po ugaszonym pożarze. Porozrzucane jakieś części, fragmenty samolotu. Unoszą się z nich smugi dymu.
To, co zobaczyłem, wydaje mi się straszliwie małe w stosunku do tego, czego oczekiwałem. Ponieważ czekaliśmy na lądowanie prezydenckiego samolotu, wyobraźnia podpowiadała mi, że za chwilę – tak jak to często widziałem w filmach – trzeba będzie z wnętrza kogoś wyciągać. Biegnąc, byłem nastawiony, że trzeba coś robić, pomagać.