Amerykaana - ebook
Amerykaana - ebook
Opowieść o miłości i problemach rasowych skupiona wokół młodego mężczyzny i młodej kobiety z Nigerii, którzy stają przed trudnymi wyborami i wyzwaniami, jakie stawiają im kraje, w których postanowili zamieszkać.
Ifemelu i Obinze zakochują się w sobie, gdy oboje chodzą do liceum w Lagos. Ich Nigeria jest pod rządami wojskowej dyktatury i każdy, kto może ucieka z kraju. Ifemelu – piękna, pewna siebie – wyjeżdża do Ameryki na studia. Odnosi tam porażki i sukcesy, nawiązuje i zrywa związki, znajduje i traci przyjaciół, a wszystko to pod nieznanym wcześniej w ojczystym kraju ciężarem: przynależności rasowej. Obinze – cichy, zamyślony syn profesorki uniwersyteckiej – ma nadzieję do niej dołączyć, ale nie otrzymuje zgody na wjazd do Ameryki po 11 września, wobec czego rzuca się w niebezpieczne życie nielegalnego imigranta w Londynie.
Po latach Obinze jest bogatym człowiekiem w nowej demokratycznej Nigerii, Ifemelu zaś odnosi w Ameryce sukcesy jako autorka bloga obnażającego prawdę o przynależności rasowej. Kiedy jednak Ifemelu wraca do Nigerii, w niej i Obinze ożywa łącząca ich niegdyś namiętność – do siebie nawzajem i do ojczystego kraju – i oboje stają przed najtrudniejszymi wyborami w życiu. Odważna, wciągająca, przesycona mrocznym humorem, ale też delikatna, rozgrywająca się na trzech kontynentach z udziałem licznych postaci, „Amerykaana” to wspaniale opowiedziana historia dziejąca się w dzisiejszym zglobalizowanym świecie: zdumiewająca i jak dotąd najlepsza powieść Chimamandy Ngozi Adichie.
„Wspaniale się czyta tę opowieść o urokach nigeryjskiego i amerykańskiego życia i o tym, jak pełne życia, wyraziste postacie – tak wyraziste, że stają się niemal członkami rodziny – próbują radzić sobie w obu światach jednocześnie. Podobnie jak uczyniła to po mistrzowsku w Połówce żółtego słońca, Adichie kreśli swoje historie z rozmachem, śmiało i pewnie, z jednakową wprawą radząc sobie z ukazaniem skomplikowanego politycznego tła Lagos i codziennego życia swoich nowych Amerykanów. To bardzo zabawna, bardzo ciepła i poruszająca międzypokoleniowa epicka powieść, która potwierdza wirtuozerię Adichie, jej bezgraniczną empatię i ciętą społeczną przenikliwość”.
Dave Eggers, autor A Hologram for the King
„Największy talent Adichie polega na tym, że zawsze zabiera nas w obszary dotąd niezbadane. Pisze o tym, o czym inni wcześniej milczeli. Amerykaana nie jest tu wyjątkiem. To nie tylko zwykła powieść rozgrywająca się na trzech kontynentach, to także wnikliwe studium rasy, tożsamości i przynależności w globalnych światach Amerykanów i Afrykanów. U Joyce’a mamy ciszę, banicję i przebiegłość, u Adichie klasę, utratę i tęsknotę. Adichie jest przy tym na tyle odważna, by rozwijać swoją historię z niespotykaną bezpośrednią prostotą, ani na chwilę nie tracąc przy tym nic ze swojego wybitnego intelektu”.
Colum McCann, autor Let the Great World Spin
„Nie jest przesadą stwierdzenie, że jej nowa, będąca wspaniałym studium książka doskonale łączy w sobie społeczną satyrę i płynące prosto z serca współczucie, i obok Niewidzialnego człowieka” i The Bluest Eyes jest istotnym dziełem traktującym o doświadczeniach czarnoskórych ludzi w Ameryce”.
Ruth Franklin
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-536-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obinze zobaczył mail od niej, kiedy na tylnym siedzeniu w swoim range roverze tkwił w korku ulicznym w Lagos, marynarkę miał powieszoną na oparciu przedniego siedzenia, do okna z jego strony przykleiło się rudowłose żebrzące dziecko, do drugiego uliczny handlarz przyciskał kolorowe płyty CD, radio cicho grało, nastawione na nadającą wiadomości w pidgin english stację Wazobia FM, a spowijająca wszystko ponura szarość zwiastowała rychły deszcz. Obinze wpatrywał się w swojego BlackBerry, nagle spięty. Najpierw przebiegł wiadomość wzrokiem, instynktownie licząc, że będzie dłuższa. „Suficie, kedu? Mam nadzieję, że w pracy i z twoją rodziną w porządku. Ranyinudo mówiła, że spotkała cię niedawno i że masz dziecko! Dumny tatuś. Gratulacje. Ostatnio postanowiłam wrócić do Nigerii. Powinnam być w Lagos za tydzień. Chętnie się spotkam. Trzymaj się. Ifemelu."
Znowu przeczytał wiadomość, tym razem powoli, i nagle poczuł gwałtowną potrzebę wygładzenia czegoś, spodni, gładko wygolonej głowy. Nazwała go Sufit. W ostatniej wiadomości, wysłanej tuż przed jego ślubem, zwróciła się do niego Obinze, przeprosiła, że od lat się nie odzywała, radośnie życzyła mu szczęścia i wspomniała o czarnym Amerykaninie, z którym mieszkała. Elegancki mail. Obinze był tak wściekły, że wyszukał w Google czarnego Amerykanina — czy podawałaby jego pełne imię i nazwisko, gdyby nie chciała, żeby go sprawdził w internecie? — wykładowcę w Yale, i wkurzyło go, że mieszkała z facetem, który w swoim blogu zwracał się do przyjaciół „kociaki", ale tak naprawdę dobiło go zdjęcie czarnego Amerykanina, ociekającego intelektem, w niepomiętych dżinsach i okularach w czarnych oprawkach. Dlatego odpowiedź, którą jej wysłał, była celowo chłodna. „Dziękuję za życzenia, to najszczęśliwsze chwile w moim życiu", napisał. Miał nadzieję, że przyśle jakąś kpiącą odpowiedź — ten pierwszy mail, pozbawiony choćby cienia złośliwości, był tak bardzo nie w jej stylu — ale ona nie odpisała w ogóle, a kiedy on znowu, po miesiącu miodowym w Maroku, wysłał jej mail, w którym pisał, że chciałby być z nią w kontakcie i czasem porozmawiać, również nie odpowiedziała.
Samochody ruszyły. Padał lekki deszcz. Żebrzące dziecko biegło obok, wybałuszając oczy jeszcze bardziej teatralnie i jeszcze bardziej gorączkowo gestykulując: raz za razem podnosiło do ust rękę ze złożonymi razem koniuszkami palców. Obinze opuścił okno i wyciągnął stunairowy banknot. Jego kierowca, Gabriel, przyglądał się temu we wstecznym lusterku z ponurą dezaprobatą.
— Niech Bóg cię błogosławi, oga! — powiedział mały żebrak.
— Niech pan nie daje tym żebrakom pieniędzy, sir — odezwał się Gabriel. — Oni są wszyscy bogaci. Na żebraniu zarabiają wielkie pieniądze. Taki jeden to podobno wybudował sobie dom z sześcioma mieszkaniami w Ikeja!
— To czemu ty pracujesz jako szofer, zamiast być żebrakiem, Gabrielu? — zapytał Obinze i roześmiał się, nieco zbyt serdecznie.
Chciał powiedzieć Gabrielowi, że właśnie dostał mail od swojej dziewczyny ze studiów, a tak naprawdę dziewczyny ze studiów i z liceum. Kiedy po raz pierwszy pozwoliła, żeby zdjął jej stanik, leżała na plecach, pojękując cicho, szeroko rozstawionymi palcami obejmując jego głowę, a potem powiedziała:
— Miałam otwarte oczy, ale nie widziałam sufitu. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło.
Inne dziewczyny udawały, że wcześniej nie pozwoliły się dotknąć chłopakowi, ale nie ona, nigdy. Była zażarcie uczciwa. Zaczęła nazywać „sufitem" to, co razem robili, kiedy tulili się z czułością na jego łóżku pod nieobecność matki, w samej tylko bieliźnie, dotykając się, całując, ssąc, poruszając biodrami w udawanym stosunku. „Tęsknię za sufitem", napisała raz na tylnej okładce jego zeszytu do geografii i później przez długi czas nie potrafił patrzeć na ten zeszyt, bo czuł, jak narasta w nim podniecenie, skrywana ekscytacja. Na studiach, kiedy już przestali symulować, zaczęła nazywać go Sufit, żartobliwie, ale z podtekstem — jednak kiedy się kłócili albo ona wpadała w ponury nastrój, mówiła do niego Obinze. Nigdy nie zwracała się do niego Zed, jak to robili jego przyjaciele.
— A tak w ogóle, czemu mówisz do niego Sufit? — zapytał ją raz jego przyjaciel Okwudiba w jeden z tych leniwych dni po pierwszych semestralnych egzaminach.
Przyłączyła się do jego przyjaciół, kiedy siedzieli przy brudnym plastikowym stoliku w piwiarni niedaleko kampusu. Napiła się maltiny z butelki, przełknęła, zerknęła na Obinze i powiedziała:
— Bo jest taki wysoki, że głową dotyka sufitu, nie zauważyłeś?
Powiedziała to celowo powoli, z uśmieszkiem na ustach, dając im wszystkim do zrozumienia, że wcale nie dlatego tak go nazywa. Zresztą wcale nie był wysoki. Kopnęła go pod stołem, a on jej oddał, obserwując kolegów, którzy zaczęli się śmiać. Wszyscy troszkę się jej bali i troszkę się w niej podkochiwali. Czy widziała sufit, kiedy ten czarny Amerykanin ją dotykał? Czy z innymi mężczyznami też używała słowa „sufit"? Złościł się na myśl, że tak może być. Zadzwonił jego telefon i przez krótką chwilę dezorientacji myślał, że to może Ifemelu dzwoni do niego z Ameryki.
— Kochanie, kedu ebe I no?
Jego żona, Kosi, zawsze zaczynała w ten sposób, kiedy do niego dzwoniła: „Gdzie jesteś?" On, dzwoniąc do niej, nigdy tego nie robił, ale ona i tak mu mówiła: „Właśnie wchodzę do salonu. Jestem na Trzecim Moście Mainland". Zupełnie jakby musiała się upewnić, że istnieją naprawdę, kiedy nie mogli być razem. Miała wysoki, dziewczęcy głos. O wpół do ósmej mieli być na przyjęciu u Szefa, a już minęła szósta.
Powiedział jej, że utkwił w korku.
— Ale już się ruszyło, właśnie skręciliśmy w Ozumba Mbadiwe. Zaraz będę.
Na autostradzie Lekki był płynny ruch, deszcz przestawał padać i wkrótce Gabriel naciskał klakson przed wysoką czarną bramą jego domu. Mohammed, żylasty stróż w brudnym, białym kaftanie, otworzył bramę i uniósł rękę w powitalnym geście. Obinze popatrzył na brązowy dom z kolumnadą. Wewnątrz były jego meble importowane z Włoch, jego żona, jego dwuletnia córeczka Buchi, niania Christiana, siostra żony Chioma, która przyjechała na przymusowe wakacje, ponieważ wykładowcy na uniwersytecie znowu strajkowali, i nowa pomoc domowa, Marie, sprowadzona z Republiki Beninu, ponieważ jego żona uznała, że Nigeryjki są nieodpowiednie. Pokoje były chłodne, klimatyzacja cicho pracowała, kuchnia pachniała curry i tymiankiem, telewizor na dole był ustawiony na CNN, na górze na Cartoon Network, a wszystko to przesycone atmosferą niezakłóconego niczym dostatku. W ostatnich miesiącach czuł, że puchnie od tego wszystkiego, co zdobył — rodziny, domów, samochodów, kont w banku — i od czasu do czasu nachodziła go ochota, żeby to nakłuć szpilką, spuścić z tego powietrze, uwolnić się. Nie był już pewny, chyba ni gdy nie był, czy lubił swoje życie, bo lubił je naprawdę, czy lubił, bo powinien był lubić.
— Kochanie — powitała go Kosi, otwierając drzwi, jeszcze zanim do nich doszedł.
Jej cera promieniała, a on pomyślał, co często mu się zdarzało, jaką piękną była kobietą, o oczach w kształcie idealnych migdałów i rysach o idealnej symetrii. Suknię z gniecionego jedwabiu miała ciasno zebraną w talii, dzięki czemu jej figura przypominała klepsydrę. Objął ją, uważając, żeby nie dotknąć jej ust, pomalowanych na różowo i obwiedzionych ciemniejszą konturówką.
— Słońce w nocy! Asa! Ugo! — powiedział. — Szef nie musi zapalać żadnych świateł na przyjęciu, wystarczy, że ty tam będziesz.
Roześmiała się. Tak samo śmiała się, otwarcie uradowana swoim wyglądem, kiedy ludzie ją pytali: „Czy twoja matka była biała? Jesteś półkrwi?", ponieważ miała tak jasną skórę. Czuł się skonsternowany, że taką sprawia jej przyjemność, kiedy ktoś błędnie bierze ją za mieszańca.
— Tatuś, tatuś! — krzyknęła Buchi, biegnąc do niego chwiejnym kroczkiem, typowym dla małych dzieci. Była świeżo wykąpana, w piżamce w kwiatki i pachniała balsamem dla dzieci. — Bum-bum! Tatuś bum!
Podniósł ją, pocałował, wtulił twarz w jej szyjkę i — ponieważ zawsze ją to bawiło — udał, że upuszcza na podłogę.
— Weźmiesz kąpiel czy tylko się przebierzesz? — zapytała Kosi, idąc za nim na górę, gdzie na łóż ku rozłożyła dla niego niebieski kaftan. Wolałby koszulę albo mniej ozdobny kaftan zamiast tego, z przesadnie dekoracyjnym haftem, który Kosi kupiła za astronomiczną kwotę od jednego z tych nowych, pretensjonalnych projektantów mody na Wyspie. Ale założy właśnie ten, żeby sprawić jej przyjemność.
— Tylko się przebiorę — powiedział.
— Jak było w pracy? — spytała w swój zwykły, wymijający, uprzejmy sposób.
Powiedział jej, że myślał o nowym bloku mieszkalnym, który właśnie wybudował w Parkview. Miał nadzieję wynająć go Shellowi, bo firmy naftowe należały do najlepszych najemców, nigdy się nie uskarżały na niespodziewane podwyżki i bez protestów płaciły w amerykańskich dolarach, dzięki czemu nie trzeba było mieć do czynienia z wiecznie zmieniającymi wartość nairami.
— Nie martw się — powiedziała, dotykając jego ramienia. — Bóg ześle nam Shella. Poradzimy sobie, kochanie.
W rzeczywistości wszystkie mieszkania były już wynajęte przez firmę naftową, ale czasem opowiadał jej takie bzdury, ponieważ po części miał nadzieję, że zada mu jakieś trudne pytanie, chociaż wiedział, że tego nie zrobi, bo chciała jedynie mieć pewność, że warunki ich życia się nie zmienią, ale troskę o to pozostawiała wyłącznie jemu.
***
Na przyjęciu u Szefa będzie się jak zwykle nudził, ale pójdzie, bo chodził na wszystkie przyjęcia, które Szef wydawał, i za każdym razem, gdy parkował przed ogromnym domem Szefa, przypominał sobie, jak znalazł się tu po raz pierwszy, ze swoją kuzynką Nneomą. Wrócił świeżo z Anglii, w Lagos był zaledwie od tygodnia, ale Nneoma już marudziła, że mógłby przestać wylegiwać się w jej mieszkaniu i tylko czytać i sprzątać.
— Aj-aj! O gini? Czy ty pierwszy masz taki problem? Musisz ruszyć się i zacząć kombinować. Wszyscy kombinują. Lagos to jedno wielkie kombinowanie — powiedziała Nneoma.
Miała zręczne ręce o grubych dłoniach i prowadziła wiele interesów; jeździła do Dubaju kupować złoto, do Chin po damskie ubrania, a ostatnio została dystrybutorem firmy handlującej mrożonymi kurczakami.
— Mógłbyś mi pomagać w interesach, ale nie, ty jesteś za miękki, mówisz za dobrze po angielsku. Mnie jest potrzebny ktoś z gra-gra — powiedziała.
Obinze wciąż nie mógł się otrząsnąć po tym, co go spotkało w Anglii, wciąż krył się w kokonie żalu nad samym sobą i kiedy Nneoma zadawała mu to pytanie — „Czy ty pierwszy masz taki problem?" — denerwował się. Nic nie rozumiała ta jego kuzynka, z którą dorastał w rodzinnej wiosce, która patrzyła na świat zimnymi, obojętnymi oczami. Ale powoli zaczynał rozumieć, że ona ma rację, nie był pierwszy ani ostatni. Zaczął się starać o pracę z ogłoszeń w gazetach, ale nikt go nie zaprosił na rozmowę, a jego koledzy ze szkoły, którzy teraz pracowali w bankach albo firmach telefonii komórkowej, zaczęli go unikać, przestraszeni, że wciśnie im swoje kolejne CV.
Któregoś dnia Nneoma oznajmiła:
— Znam jednego bardzo bogatego człowieka, Szefa. Ciągle się za mną ugania, ech, ale ja mu odmawiam. Ma poważny problem z kobietami i może kogoś zarazić AIDS. Ale ja znam tych mężczyzn, zapamiętują tylko tę kobietę, która im odmówi. Więc od czasu do czasu on do mnie dzwoni, czasem idę go pozdrowić. Nawet pomógł mi z pieniędzmi, żebym mogła zacząć własny biznes, po tym jak w zeszłym roku te dzieci szatana ukradły moje oszczędności. Wciąż myśli, że któregoś dnia się zgodzę. Ha, o di egwu, na kogo? Zaprowadzę cię do niego. Jak jest w dobrym humorze, potrafi być bardzo hojny. Zna w tym kraju wszystkich. Może da nam list do jakiegoś dyrektora.
Drzwi otworzył im steward. Szef siedział na pozłacanym krześle, które wyglądało jak tron, popijał koniak, a zewsząd otaczali go goście. Zerwał się, niewysoki, uradowany i pełen werwy.
— Nneoma! To ty? Więc pamiętałaś o mnie dzisiaj! — powiedział.
Objął Nneomę, cofnął się i bezczelnie otaksował wzrokiem jej biodra podkreślone dopasowaną spódnicą i włosy opadające długą falą na ramiona.
— Chcesz żebym dostał zawału, co?
— Ależ proszę cię. Co ja bym bez ciebie zrobiła? — odparła Nneoma żartobliwie.
— Dobrze wiesz, co zrobić — powiedział Szef, a jego goście, trzej mężczyźni, zarechotali znacząco.
— Szefie, to mój kuzyn Obinze. Jego matka jest siostrą mojego ojca, panią profesor — rzekła Nneoma. — To ona płaciła za moje studia, od początku do końca. Gdyby nie ona, nie wiem, gdzie bym dzisiaj była.
— Cudownie, cudownie! — powiedział Szef, patrząc na Obinze, jakby on też miał swój udział w tej hojności.
— Dobry wieczór panu — rzekł Obinze.
Zaskoczyło go, że Szef wyglądał trochę fircykowato, zadbany aż do przesady: paznokcie po manikiurze i błyszczące, czarne aksamitne pantofle, brylantowy krzyżyk na szyi. Spodziewał się kogoś bardziej postawnego i nie tak wymuskanego.
— Siadajcie. Co wam podać?
Jak z czasem Obinze się przekonał, Ważni Mężczyźni i Ważne Kobiety nie rozmawiali z ludźmi, oni do nich przemawiali, i tamtego wieczoru Szef mówił i mówił, perorował o polityce, a goście piali z zachwytu: „W rzeczy samej! Ma pan absolutną rację, Szefie! Dziękujemy!". Wszyscy ubrani byli w sposób typowy dla młodych, zamożnych mieszkańców Lagos — skórzane pantofle, jeansy i rozpięte pod szyją dopasowane koszule, wszystkie z logo znanych projektantów — ale z ich zachowania przebijała uniżona gorliwość ludzi w potrzebie.
Kiedy goście wyszli, Szef zwrócił się do Nneomy:
— Znasz tę piosenkę Nikt nie wie, co będzie jutro? — i zaczął śpiewać z dziecinnym zapałem. — Nikt nie wie, co będzie jutro! Ju-u-tro! Nikt nie wie! — po raz kolejny nalał sobie szczodrze koniaku do kieliszka. — To jedna z zasad, na której opiera się ten kraj. Główna zasada. Nikt nie wie, co będzie jutro. Pamiętacie tych wielkich bankierów za rządów Abacha? Wydawało im się, że mają ten kraj na własność, i ani się obejrzeli, jak wylądowali w więzieniu. Albo ten żebrak, który nie miał na czynsz, a potem Babangida dał mu szyb naftowy i teraz lata prywatnym odrzutowcem! — Szef mówił triumfalnym tonem, zwykłe obserwacje wygłaszając jak epokowe odkrycia, a Nneoma słuchała, uśmiechała się i przytakiwała. Była przesadnie ożywiona, jakby szerszy uśmiech, głośniejszy śmiech, z coraz większym zapałem podbechtywane ego miały im zapewnić pomoc Szefa. Obinze bawiło, że robi to w tak oczywisty sposób, tak otwarcie flirtuje. Ale Szef dał im tylko w prezencie skrzynkę czerwonego wina, po czym rzekł niezobowiązująco do Obinze:
— Wpadnij do mnie w przyszłym tygodniu.
Obinze odwiedził Szefa w następnym tygodniu, i w następnym; Nneoma powiedziała, żeby kręcił się w pobliżu, aż Szef w końcu coś mu zaproponuje. Kucharz Szefa zawsze podawał zupę ze świeżej papryki, mocno przyprawione kawałki ryby w rosole, po której Obinze ciekło z nosa, w głowie mu się przejaśniało, przyszłość rysowała się mniej mgliście i napawała nadzieją, siedział więc zadowolony, przysłuchując się Szefowi i jego gościom. Fascynowali go, ich mało subtelne zachwyty prawie bogatych nad bogatymi, bogatych nad bardzo bogatymi; wydawało się, że aby mieć pieniądze, trzeba się było dać pieniądzom pożreć. Obinze czuł odrazę i pragnienie; było mu tych ludzi żal, ale też wyobrażał sobie, że jest taki jak oni. Któregoś dnia Szef wypił więcej koniaku niż zwykle i zaczął mówić chaotycznie o ludziach, którzy wbijają innym nóż w plecy, chłopczykach, którzy pokazywali pazury, i niewdzięcznych głupcach, którym się wydawało, że są bardzo sprytni. Obinze nie do końca rozumiał, co się stało, ale ktoś zdenerwował Szefa, powstała luka, i kiedy tylko zostali sami, zwrócił się do niego:
— Szefie, czy mógłbym jakoś pomóc? Proszę mi tylko powiedzieć. Może pan na mnie polegać.
Zdumiały go własne słowa. Przeszedł samego siebie. Zupa z papryki w ten sposób na niego podziałała. Tak właśnie wyglądało zabieganie. Był w Lagos i musiał zabiegać.
Szef popatrzył na niego, długo i chytrze.
— W tym kraju potrzebujemy takich ludzi jak ty. Ludzi z dobrych rodzin, dobrze wychowanych. Jesteś dżentelmenem, widzę to w twoich oczach. A twoja matka jest profesorem. To niełatwe.
Obinze uśmiechnął się lekko, by pokazać, że z pokorą przyjmuje tę dziwną pochwałę.
— Jesteś głodny i szczery, a to w tym kraju rzadkość. Prawda? — zapytał Szef.
— Tak — powiedział Obinze, chociaż nie wiedział, czemu przytakuje: że taki jest, czy że to rzadko spotykana cecha. Ale to nie miało znaczenia, bo Szef najwyraźniej wiedział.
— Wszyscy w tym kraju są głodni, nawet bogaci są głodni, ale nikt nie jest uczciwy.
Obinze przytaknął, a Szef znowu popatrzył na niego przeciągle, po czym bez słowa zajął się na powrót swoim koniakiem. Podczas następnej wizyty Szef był gadatliwy jak zwykle.
— Byłem przyjacielem Babangidy. Byłem przyjacielem Abachy. Teraz wojskowych nie ma, a moim przyjacielem jest Obasanjo — powiedział. — Wiesz dlaczego? Bo jestem głupi?
— Oczywiście, że nie, Szefie — zapewnił go Obinze.
— Mówią, że National Farm Support Corporation zbankrutowała i będą ją prywatyzować. Wiedziałeś o tym? Nie. A skąd ja wiem? Bo mam przyjaciół. A zanim ty się o tym dowiesz, ja już zajmę stanowisko i będę czerpał korzyści z arbitrażu. To jest nasz wolny rynek! — Szef się roześmiał. — Korporacja powstała w latach sześćdziesiątych i teraz ma wszędzie nieruchomości. Domy są przegniłe, a termity zżerają dachy. Ale je sprzedają. Kupię siedem nieruchomości po pięć milionów za każdą. Wiesz, na ile są wycenione w księgach? Na milion. A wiesz, ile są naprawdę warte? Pięćdziesiąt milionów. — Szef przerwał, żeby popatrzeć na jeden z dzwoniących telefonów (obok niego na stole leżały cztery), ale zignorował go i znowu rozsiadł się na kanapie. — Potrzebuję kogoś jako przykrywki.
— Oczywiście, proszę pana, mogę to zrobić — powiedział Obinze.
Później Nneoma siedziała na łóżku i uszczęśliwiona dawała mu rady, jednocześnie co chwilę bijąc się po głowie; skóra pod elegancką fryzurą ją swędziała, ale nie odważyła się drapać, więc musiała sobie radzić w ten sposób.
— To twoja szansa! Zed, uśmiechnij się! Mówią, że to naprawdę wielka sprawa, takie wyceny, ale to nic trudnego. Zaniżasz wartość nieruchomości i pilnujesz, aby wyglądało, że przestrzegasz procedur. Kupujesz nieruchomość, sprzedajesz połowę, żeby pokryć cenę zakupu, i wchodzisz do interesu! Zarejestrujesz własną firmę. Potem kupisz dom w Lekki, kilka samochodów, poprosisz swoje miasto, żeby ci nadało kilka tytułów, przyjaciół, żeby zamieścili ogłoszenia z gratulacjami w gazecie, i zanim się obejrzysz, każdy bank, do którego wejdziesz, będzie ci proponował natychmiastową pożyczkę, bo będą myśleć, że już nie potrzebujesz pieniędzy! A jak zarejestrujesz firmę, musisz poszukać jakiegoś białego. Poszukaj jakiegoś białego kolegi w Anglii. Powiedz wszystkim, że jest u ciebie dyrektorem. Zobaczysz, jak wszystkie drzwi się przed tobą otworzą, bo masz dyrektora oiynbo. Nawet Szef ma swoich białych, których przyprowadza i pokazuje, kiedy mu to jest potrzebne. Tak to się robi w Nigerii. Mówię ci.
I rzeczywiście, Obinze tak zrobił i robi dalej. Był zszokowany, jak proste się to okazało. Kiedy po raz pierwszy poszedł do banku z listem ofertowym, czuł się surrealistycznie, mówiąc „pięćdziesiąt" albo „pięćdziesiąt pięć", nie dodając „milionów", ponieważ nie było potrzeby dodawać tego, co oczywiste. Zaskoczeniem była też dla niego łatwość, z jaką przychodziły mu inne rzeczy, jak sam pozór bogactwa sprawiał, że wszystko odbywało się gładko. Wystarczyło, że podjechał przed bramę w swoim bmw, i portier salutował, otwierając ją przed nim, bez zadawania zbędnych pytań. Nawet w ambasadzie amerykańskiej było inaczej. Przed laty, kiedy był świeżo po studiach i pijany od amerykańskich ambicji, odmówiono mu wizy, ale gdy teraz przedstawił nowe wyciągi z banku, dostał wizę bez problemu. Podczas pierwszej podróży, na lotnisku w Atlancie urzędnik imigracyjny był uprzejmy i rozmowny.
— Ile ma pan gotówki? — zapytał.
Kiedy Obinze odparł, że niewiele, mężczyzna był zaskoczony.
— Nigeryjczycy tacy jak pan bez przerwy deklarują całe tysiące dolarów.
Oto kim się stał, Nigeryjczykiem, który na lotnisku powinien deklarować mnóstwo pieniędzy w gotówce. Wpędzało go to w dziwną dezorientację, ponieważ jego umysł nie zmieniał się w tym samym tempie, co jego życie, i pomiędzy sobą a tym, kim powinien być, wyczuwał pustkę.
Wciąż nie pojmował, czemu Szef postanowił mu pomóc, wykorzystać go, przymykając oczy, a wręcz zachęcając go do czerpania własnych korzyści. W końcu dom Szefa odwiedzał niekończący się sznur płaszczących się gości, krewnych i przyjaciół, którzy przyprowadzali własnych krewnych i przyjaciół, z kieszeniami pełnymi próśb i odwołań. Czasem się zastanawiał, czy któregoś dnia Szef go o coś poprosi, głodnego i uczciwego chłopca, którego uczynił wielkim, a w bardziej melodramatycznych momentach wyobrażał sobie, jak Szef prosi go o dokonanie zabójstwa.
***
Kiedy zjawili się na przyjęciu u Szefa, Kosi zaczęła krążyć wśród gości, obejmując w uścisku mężczyzn i kobiety, których ledwo znała. Do starszych zwracała się „ma" albo „sir" z przesadnym szacunkiem, pławiąc się w zachwycie, jaki wzbudzała jej twarz, ale na tyle skromnie, by jej uroda nie stanowiła dla nikogo zagrożenia. Chwaliła włosy jakiejś kobiety, sukienkę innej, krawat jednego z mężczyzn. Często powtarzała „Bogu dzięki". Kiedy jakaś kobieta zwróciła się do niej oskarżycielskim tonem, mówiąc: „Jakiego kremu do twarzy używasz? Jak można mieć taką cerę?", Kosi roześmiała się z wdzięcznością i obiecała wysłać kobiecie esemes z opisem pielęgnacji, jaką stosuje.
Obinze zawsze się dziwił, jak za wszelką cenę starała się być lubiana przez wszystkich bez wyjątku, z nikim nie zadzierać. W niedziele zapraszała jego krewnych na tłuczone jamy i zupę onugbu, a potem pilnowała, żeby każdy się najadł do syta. „Wujku, musisz jeść, o! W kuchni jest jeszcze mięso! Przyniosę ci następnego guinessa!" Kiedy pierwszy raz zabrał ją do domu swojej matki w Nnsukka, natychmiast rzuciła się, żeby pomóc w podawaniu do stołu, a kiedy po posiłku matka zabrała się do sprzątania, Kosi zerwała się oburzona.
— Mamusiu, jak możesz sprzątać, kiedy ja tu jestem?
Każde zdanie, które wypowiadała do któregoś z jego wujków, kończyła „sir". Córkom jego kuzynek wplatała we włosy wstążki. W jej skromności było coś nieskromnego: za bardzo się z nią obnosiła.
W tej chwili dygała i witała się z panią Akin-Cole, legendarnie starszą kobietą z równie legendarnie starej rodziny, której wyniosła mina i wiecznie uniesione brwi zdradzały osobę przywykłą do przyjmowania hołdów. Obinze często sobie ją wyobrażał, jak odbija się jej bąbelkami szampana.
— Jak się miewa twoja córeczka? Chodzi już do szkoły? — zapytała pani Akin-Cole. — Musisz ją posłać do francuskiej szkoły. Są bardzo dobre, pilnują w nich dyscypliny. Oczywiście uczą francuskiego, ale dziecku tylko wyjdzie na dobre, jak pozna inny cywilizowany język, tym bardziej że angielskiego uczy się już w domu.
— OK, ma. Zastanowię się nad francuską szkołą — powiedziała Kosi.
— Francuska szkoła nie jest zła, ale ja osobiście wolę Sidcot Hall. Mają tam kompletny angielski program — odezwała się inna kobieta, której imienia Obinze nie pamiętał.
Wiedział, że zarobiła dużo pieniędzy w czasie rządów generała Abachy. Wieść niosła, że zajmowała się stręczycielstwem, podsuwała młode dziewczyny oficerom armii, którzy w zamian załatwiali jej zawyżone kontrakty na dostawy. Teraz, w obcisłej sukience z cekinami, podkreślającej obwisły brzuch, była w Lagos jedną z tych kobiet w średnim wieku, którą rozczarowania pozbyły złudzeń, gorycz przeżarła jak rdza, a pryszcze na czole musiała ukrywać pod grubą warstwą podkładu.
— Ach tak, Sidcot Hall — powiedziała Kosi. — Jest już na szczycie mojej listy, bo właśnie wiem, że tam uczą według brytyjskiego programu.
Normalnie Obinze w ogóle by się nie odzywał, tylko patrzył i słuchał, dzisiaj jednak z jakiegoś powodu było inaczej.
— Przecież my wszyscy chodziliśmy do podstawówek, które miały program nigeryjski, prawda?
Kobiety popatrzyły na niego; ich zaskoczone miny sugerowały, że nie może mówić poważnie. I w pewnym sensie tak było. Oczywiście on także chciał dla swojej córki wszystkiego, co najlepsze. Czasami, jak w tej chwili, czuł się intruzem w tych nowych kręgach ludzi, którzy wierzyli, że tylko najnowsze szkoły, najnowsze programy nauczania zapewnią ich dzieciom wszystko. Nie podzielał tej pewności. Zbyt wiele czasu spędził, żałując tego, co mogło być, i kwestionując to, co powinno być.
Kiedy był młodszy, podziwiał ludzi, których dzieciństwo upływało w dostatku i którzy mówili z obcym akcentem, ale z czasem zaczął wyczuwać w nich jakąś tęsknotę, przepełnione smutkiem poszukiwanie czegoś, czego nie potrafili nigdy znaleźć. Nie chciał, żeby jego dziecko, choć wykształcone, żyło w sieci poczucia braku bezpieczeństwa. Buchi nie pójdzie do francuskiej szkoły, tego był pewny.
— Jeśli chcecie unieszczęśliwić własne dziecko, posyłając je do jednej z tych szkół z niedouczonymi nigeryjskimi nauczycielami, to wasza sprawa — powiedziała pani Akin-Cole.
Mówiła z trudnym do zlokalizowania obcym akcentem, brytyjskim, amerykańskim i jeszcze jakimś innym, typowym dla bogatych Nigeryjczyków, którzy za nic nie chcieli pozwolić, żeby świat zapomniał, jacy są światowi, jak ich vipowska karta British Airways dusi się od ilości wylatanych mil.
— Mam koleżankę, jej syn chodzi do szkoły na lądzie i wyobraźcie sobie, że w całej szkole mają tylko pięć komputerów. Tylko pięć! — powiedziała jedna z kobiet.
Obinze przypomniał sobie wreszcie jej imię. Adamma.
— Świat się zmienia — powiedziała pani Akin-Cole.
— To prawda — rzekła Kosi. — Ale rozumiem też, co Obinze chce powiedzieć.
Stawała po obu stronach jednocześnie, żeby zadowolić każdego; zawsze od prawdy wolała pokój, zawsze była skłonna do konformizmu. Obinze patrząc, jak rozmawia z panią Akin-Cole, ze złocistym cieniem połyskującym na powiekach, zawstydził się swoich myśli. Była oddaną kobietą; pełną dobrych chęci, oddaną kobietą. Ujął jej dłoń.
— Pójdziemy do Sidcot Hall i do francuskiej szkoły, obejrzymy też niektóre nigeryjskie placów ki, na przykład Crown Day — powiedziała Kosi i popatrzyła na niego błagalnie.
— Tak — rzekł, ściskając jej rękę.
Wiedziała, że w ten sposób ją przeprasza, a później zrobi to jeszcze raz, jak należy. Powinien był siedzieć cicho, nie wtrącać się do jej rozmowy. Nieraz mówiła mu, że koleżanki jej zazdroszczą, bo Obinze zachowuje się jak zagraniczny mąż, robi jej śniadanie w niedzielę i wieczorami nie wychodzi z domu. Duma w jej oczach pozwalała mu dostrzegać piękniejszą, lepszą wersję samego siebie. Już miał powiedzieć coś do pani Akin-Cole, kiedy zza pleców dobiegł go podniesiony głos Szefa.
— Wiecie przecież, że kiedy my tu sobie rozmawiamy, ropa wypływa z nielegalnych rurociągów i w butelkach sprzedają ją w Cotonou! Tak! Tak!
Szef podszedł do nich.
— Moja piękna księżniczka! — powiedział do Kosi i objął ją, mocno przyciskając do siebie.
Obinze zastanawiał się, czy Szef złożył jej kiedyś propozycję. Nie zdziwiłoby go to. Kiedy pewnego razu był u Szefa, jakiś mężczyzna przyszedł złożyć mu wizytę razem ze swoją dziewczyną, a kiedy wyszła do toalety, Obinze słyszał, jak Szef mówi do niego: „Podoba mi się ta dziewczyna. Daj mi ją, a ja dam ci ładny kawałek ziemi w Ikeja".
— Świetnie pan wygląda, Szefie — powiedziała Kosi. — Zawsze taki młody!
— Och, moja kochana, staram się, staram.
Szef żartobliwie pociągnął za satynowe klapy swojego smokingu. Rzeczywiście prezentował się dobrze, szczupły i wyprostowany, przeciwnie niż jego kumple, którzy wyglądali jak mężczyźni w ciąży.
— Mój chłopcze! — zwrócił się do Obinze.
— Dobry wieczór, Szefie.
Obinze obydwoma rękami uścisnął dłoń Szefa, kłaniając się lekko. Widział, jak inni mężczyźni obecni na przyjęciu również się kłaniali i, zgromadzeni wokół Szefa, tłoczyli się, by jak najgłośniej śmiać się z opowiadanych przez niego dowcipów.
Na przyjęciu było tłoczno. Obinze zauważył Ferdinanda, krępego znajomego Szefa, który w ostatnich wyborach startował na stanowisko gubernatora, przegrał i, jak wszyscy przegrywający politycy, poszedł do sądu, żeby zaskarżyć wynik. Miał kamienną, amoralną twarz; gdyby ktoś zechciał obejrzeć jego ręce, mógłby znaleźć krew jego nieprzyjaciół zaschniętą pod paznokciami. Ferdinand zauważył, że na niego patrzy, i Obinze odwrócił wzrok. Przestraszył się, że Ferdinand podejdzie, żeby porozmawiać o szemranym interesie, o którym wspomniał, kiedy ostatnio się spotkali, bąknął więc, że idzie do toalety, i chyłkiem oddalił się od towarzystwa.
Przy bufecie zauważył młodego człowieka, który ze smutnym rozczarowaniem przyglądał się zimnym zakąskom i makaronom. Obinze ujęło jego nieobycie; w ubiorze młodzieńca i w postawie było wyobcowanie, którego nie zdołałby ukryć, nawet gdyby chciał.
— Tam jest drugi stół, z nigeryjskim jedzeniem — powiedział do niego Obinze, a młody człowiek popatrzył na niego i roześmiał się z wdzięcznością. Miał na imię Yemi i był dziennikarzem z gazety. Nic dziwnego; zdjęcia z przyjęć u Szefa zawsze pojawiały się w weekendowej prasie.
Yemi studiował angielski na uniwersytecie i Obinze zapytał go, jakie książki lubi, ucieszony, że w końcu porozmawia o czymś interesującym, ale szybko okazało się, że dla Yemiego książka nie była literaturą, jeżeli nie zawierała wielosylabowych słów i niezrozumiałych fragmentów.
— Problem w tym, że powieść jest zbyt prosta, człowiek nie używa żadnych wielkich słów — powiedział Yemi.
Obinze zrobiło się smutno, że Yemi jest tak kiepsko wykształcony i nawet o tym nie wie. Zapragnął być nauczycielem. Wyobraził sobie, że stoi przed klasą pełną Yemich i uczy. Odpowiadałoby mu życie nauczyciela, jak odpowiadało jego matce. Często wyobrażał sobie inne rzeczy, które mógł robić albo wciąż mógł zrobić: wykładać na uniwersytecie, wydawać gazetę, trenować zawodowych tenisistów stołowych.
— Nie wiem, czym się pan zajmuje, sir, ale zawsze szukam lepszej pracy. Właśnie kończę studia magisterskie — powiedział Yemi, jak prawdziwy mieszkaniec Lagos, zawsze zabiegający, wiecznie wypatrujący czegoś lepszego, bardziej atrakcyjnego. Obinze dał mu swoją wizytówkę, po czym wrócił znaleźć Kosi.
— Zastanawiałam się, gdzie jesteś — powiedziała.
— Przepraszam, spotkałem kogoś — odparł Obinze.
Włożył rękę do kieszeni i dotknął swojego blackberry. Kosi pytała, czy chce jeszcze coś zjeść. Nie chciał. Chciał wrócić do domu. Nagle ogarnęła go gwałtowna chęć, by zamknąć się w swoim gabinecie i odpowiedzieć na mail Ifemelu, napisać coś, co podświadomie układał sobie w głowie. Skoro planowała powrót do Nigerii, oznaczało to, że nie była już z czarnym Amerykaninem. Ale może miał przyjechać z nią; w końcu była kobietą, dla której mężczyźnie łatwo byłoby zmienić swoje życie, kobietą, która nigdy nie oczekiwała ani nie domagała się zapewnień, więc sprawiała, że swego rodzaju pewność stawała się możliwa. Kiedy w uniwersyteckich czasach trzymali się za ręce, robiła to tak mocno, że ich obie dłonie stawały się śliskie od potu, a ona mówiła kpiąco: „Tak na wszelki wypadek, gdybyśmy się trzymali za ręce po raz ostatni, trzymajmy się za nie naprawdę. Bo zaraz może nas zabić jakiś motocykl albo samochód, albo zobaczę na ulicy prawdziwego mężczyznę moich marzeń i cię zostawię, albo ty zobaczysz prawdziwą kobietę swoich marzeń i zostawisz mnie". Może czarny Amerykanin też przyjedzie do Nigerii, nie mogąc się z nią rozstać. Mimo to z jej maila wyczuł, że była wolna. Wyjął swój telefon, żeby obliczyć, o której godzinie amerykańskiego czasu napisała do niego. Wczesnym popołudniem. Zdania były pisane w pośpiechu; zastanawiał się, co wtedy robiła. I zastanawiał się, co jeszcze Ranyinudo jej o nim powiedziała.
W grudniową sobotę, kiedy spotkał Ranyinudo w centrum handlowym Palms, na jednej ręce niósł Buchi, czekając przy wejściu, żeby Gabriel podjechał samochodem, w drugiej trzymał opakowanie herbatników Buchi.
— Zed! — wykrzyknęła Ranyinudo.
W liceum była pełną energii chłopczycą, bardzo wysoką, chudą i bezpośrednią, zupełnie pozbawioną zwykłej dziewczęcej tajemniczości. Wszyscy chłopcy ją lubili, ale nigdy o nią nie zabiegali, z sympatią przezywając „Daj mi spokój", bo to mówiła zawsze, ilekroć ktoś pytał ją o jej niezwykłe imię.
— Tak, to imię Igbo i znaczy „dajcie nam spokój", więc dajcie mi spokój!
Zdumiał się widząc, jak elegancko teraz wyglądała, jak inaczej, z krótkimi, nastroszonymi włosami, w obcisłych jeansach, o pełnych, zgrabnych kształtach.
— Zed! Zed! Kopę lat! Już o nas zapomniałeś. To twoja córka? Och, cudownie! Niedawno spotkałam się z jednym kolegą, Dele. Znasz Dele z Hale Bank? Mówił, że ten budynek koło biura Ace na Banana Island jest twój. Gratuluję. Naprawdę ci się udało. A Dele mówił, że jesteś bardzo skromny.
Czuł się skrępowany jej przesadnym zachwytem, szacunkiem, który sączył się z każdego pora jej skóry. W jej oczach nie był już dawnym Zedem z liceum, a opowieści o jego bogactwie kazały jej przypuszczać, że musiał się bardzo zmienić. Często słyszał od różnych ludzi, że jest taki skromny, jednak nie mieli na myśli prawdziwej skromności, chodziło im po prostu, że nie obnosił się ze swoim członkostwem w klubie bogatych, nie korzystał z praw, które mu ono dawało — mógł zachowywać się po chamsku, nie liczyć z innymi, nie witać, lecz być witanym — a ponieważ tylu innych te prawa egzekwowało, jego wybór uznawano za skromność. Nie przechwalał się, ani nie opowiadał o tym, co ma, dlatego też wielu zakładało, że ma znacznie więcej niż w rzeczywistości. Nawet jego najbliższy przyjaciel, Okwudiba, często mu powtarzał, że jest skromny, co go lekko drażniło, ponieważ wolałby, żeby Okwudiba rozumiał, iż nazywając go skromnym, z chamstwa robi się coś normalnego. Poza tym w skromności widział coś pokrętnego, wymyślonego dla wygody innych; ludzie wychwalali czyjąś skromność, ponieważ dzięki niej nie odczuwali aż tak bardzo, że czegoś im brakuje. Obinze cenił przede wszystkim szczerość; zawsze pragnął być prawdziwie szczery i żył w nieustannym lęku, że nie jest.
— Kochanie, musisz być głodny — powiedziała Kosi, kiedy samochodem wracali z przyjęcia do domu. — Zjadłeś tylko sajgonkę.
— I suyę.
— Musisz coś zjeść. Dzięki Bogu poprosiłam Marie, żeby coś ugotowała — powiedziała, po czym dodała chichocząc: — A ja powinnam była się bardziej szanować i dać sobie spokój z tymi ślimakami! Zjadłam ich chyba z dziesięć. Ale były takie dobre i pikantne.
Obinze zaśmiał się odrobinę znudzony, ale uradowany, że ona jest zadowolona.
***
Marie była drobna, a Obinze nie wiedział, czy była nieśmiała, czy też kulawy angielski sprawiał, że taka się wydawała. Była u nich dopiero od miesiąca. Poprzednia dziewczyna, sprowadzona przez krewnego Gabriela, była przysadzista i pojawiła się w ich domu z torbą podróżną. Obinze nie widział, jak Kosi sprawdziła zawartość torby — zawsze to robiła, kiedy przyjmowała pomoc domową, bo chciała wiedzieć, co jej sprowadzają do domu — ale wszedł, akurat kiedy Kosi krzyczała zniecierpliwionym, przenikliwym głosem, którym zawsze zwracała się do służby, żeby podtrzymać swój autorytet i wzbudzić respekt. Torba dziewczyny leżała na podłodze, otwarta, i wysypywały się z niej ubrania. Obok stała Kosi i koniuszkami palców trzymała paczkę kondomów.
— A to po co? Hę? Przychodzisz do mojego domu, żeby być prostytutką?
W pierwszej chwili dziewczyna spuściła wzrok i milczała, ale po chwili spojrzała Kosi prosto w oczy.
— W ostatniej pracy mąż pani zawsze mnie zmuszał — powiedziała.
Oczy Kosi mało nie wyskoczyły z orbit. Nachyliła się, jakby chciała się rzucić na dziewczynę, ale się powstrzymała.
— Zabierz swoją torbę i idź sobie, idź — powiedziała.
Dziewczyna poruszyła się, trochę zaskoczona, po czym wzięła torbę i obróciła się do drzwi.
— Wierzysz w te bzdury, kochanie? — odezwała się do niego Kosi, kiedy dziewczyna wyszła. — Zjawia się tu z prezerwatywami i ma czelność otworzyć gębę, żeby opowiadać takie androny. Nie do wiary, prawda?
— Poprzedni pracodawca ją zgwałcił, więc tym razem postanowiła się zabezpieczyć — powiedział Obinze.
Kosi popatrzyła na niego.
— Jest ci jej żal. Nie znasz tych dziewuch. Jak możesz się nad nią litować?
Chciał zapytać: „Jak ty możesz się nie litować?", ale jej niepewne, lękliwe spojrzenie zamknęło mu usta. Jej brak poczucia bezpieczeństwa, tak ogromny i tak powszechny, zamknął mu usta. Bała się dziewczyny do pomocy, choć jemu nawet nie przyszłoby do głowy, żeby ją uwieść. Lagos tak właśnie działało na żony młodych i bogatych mężczyzn; wiedział, że łatwo można popaść w paranoję na punkcie dziewczyn do pomocy, sekretarek, „dziewczyn z Lagos", tych wyrafinowanych, eleganckich potworów, które swoimi przystrojonymi w klejnoty gardłami połykały mężów w całości. Mimo to wolałby, żeby Kosi nie żyła w takim strachu, nie ulegała tak bardzo powszechnej psychozie.
Kilka lat temu opowiedział jej o atrakcyjnej pracownicy banku, która zjawiła się w jego biurze, żeby porozmawiać o otwarciu konta, młodej kobiecie w dopasowanej bluzce, z rozpiętym jednym guzikiem za dużo, która próbowała ukryć desperację w swoich oczach.
— Kochanie, sekretarka nie powinna wpuszczać do twojego gabinetu tych różnych przedstawicielek banków! — powiedziała wtedy Kosi, a on miał wrażenie, że w tym momencie nie widziała jego, Obinze, tylko niewyraźne klasyczne typy: bogatego mężczyznę i przedstawicielkę banku, której udało się załatwić pokaźny depozyt, prostą wymianę. Kosi spodziewała się, że będzie ją zdradzał, i za wszelką cenę starała się zminimalizować okazje, w których mogłoby do tego dojść.
— Kosi, do niczego nie dojdzie, jeżeli ja tego nie będę chciał. A nigdy nie będę — powiedział, jednocześnie uspokajając ją i upominając.
Przez te wszystkie lata ich małżeństwa Kosi zaczęła pałać gwałtowną nienawiścią do samotnych kobiet i równie gwałtowną miłością do Boga. Zanim się pobrali, raz w tygodniu chodziła na mszę do anglikańskiego kościoła w Marina, co niedzielę odbijając kartę, bo tak została wychowana, ale po ślubie przeszła do Domu Dawida, ponieważ, jak mu powiedziała, w tym kościele wierzono w Biblię. Później, kiedy dowiedział się, że w Domu Dawida odbywają się specjalne spotkania modlitewne w intencji „zatrzymania przy sobie męża", zaniepokoił się. Podobnie gdy zapytał Kosi, czemu przestała ich odwiedzać jej najlepsza przyjaciółka, Elohor, a ona odpowiedziała: „Wciąż jest wolna", jakby to był oczywisty powód.
***
Marie zapukała do drzwi jego gabinetu i weszła, niosąc na tacy ryż i smażone banany. Obinze jadł wolno. Włączył CD Fela'ego i na komputerze zaczął pisać mail; gdyby robił to w telefonie, od pisania na klawiaturze blackberry ścierpłyby mu palce i umysł. Po raz pierwszy puścił Ifemelu Fela'ego na uniwersytecie. Wcześniej uważała Fela'ego za szalonego palacza trawy, który na koncertach występował w bieliźnie, ale pokochała rytmy afro beatu i leżeli na materacach u Obinze w Nsukka, słuchając muzyki, a kiedy zaczynał śpiewać chórek, Ifemelu zrywała się i zaczynała wulgarnie kręcić biodrami. Był ciekaw, czy jeszcze to pamięta. Był ciekaw, czy pamięta, jak jego kuzyn przysyłał z zagranicy składanki, a on robił dla niej kopie w słynnym sklepie elektronicznym na targu, gdzie przez cały dzień ryczała muzyka, jeszcze po wyjściu dzwoniąc w uszach. Chciał, żeby miała tę samą muzykę, co on. Nigdy specjalnie nie interesowali jej Biggie i Warren G ani Dr. Dre i Snoop Dogg, ale Fela to było co innego. Co do Fela'ego byli zgodni.
Napisał mail, potem napisał go jeszcze raz, nie wspominając o żonie, ani nie używając pierwszej osoby w liczbie mnogiej, starając się, by treść była równie szczera, jak zabawna. Nie chciał jej zrazić. Chciał zrobić wszystko, żeby tym razem odpisała. Nacisnął „Wyślij" i już po kilku minutach sprawdził, czy przyszła odpowiedź. Czuł się zmęczony. Nie fizycznie — przepełniała go wyczerpująca ospałość, otępiająca obrzeża umysłu. Wstał i wyszedł na werandę; od nagłego uderzenia gorącego powierza, ryku generatora u sąsiada i smrodu spalin zakręciło mu się w głowie. Owady jak oszalałe fruwały wokół żarówki. Zapatrzony w parną ciemność rozciągającą się w oddali czuł, że mógłby w niej pływać, wystarczy tylko, żeby spróbował.