- W empik go
Amulet pecha - ebook
Amulet pecha - ebook
Trzej przyjaciele lądują nad jeziorem, ale wbrew własnej woli – uprowadzeni przez szajkę, której nadepnęli na odcisk. W jaki sposób nie tylko radzą sobie z przeciwnościami, ale i pomagają innym? Jak młodzi chłopcy mogą uratować komuś życie? Czy mały koralik może odmienić los smutnej dziewczynki? Dalsze przygody bohaterów "Spokojnych wakacji" pozwolą znów śmiać się przez kilka godzin i prowadzić tajemnicze śledztwo z nastoletnimi przyjaciółmi, których wyobraźnia prowadzi tajemniczymi ścieżkami. Kim okaże się człowiek, podglądający ich przed noktowizor? Co chłopcy zrobią z szansą zagrania w filmie? I czy wolni ukraść psa?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788388605239 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowieść o kolejnym śledztwie trzech przyjaciół napisałem przed wielu laty. Dziś, po drobnych poprawkach, oddaję ją w Wasze ręce, żebyście mogli razem ze mną znów pośmiać się z dziwnych przygód, pomyłek i zbiegu okoliczności.
Krzysztof Petek
Szanowny Panie Krzyśku!
Przeczytaliśmy „Spokojne wakacje” jednym tchem. Tylko Pucek dwoma, bo miał w międzyczasie obiad. I jednogłośnie uchwaliliśmy, że ma Pan pisać dalej. Pucek trochę się krzywił, że nic mu Pan nie darował, ale to dobrze, bo nam też nie. A musi być sprawiedliwie. Wie Pan, teraz, kiedy się czyta o tamtych przygodach nad Kaczym Okiem, to wyobrażamy sobie to trochę inaczej, niż było w rzeczywistości. Jak zwykły czytelnik. Bo od tego czasu mieliśmy już tyle przygód, że z pamięci uciekły niektóre obrazy... To świetnie, że chce Pan o nas dalej pisać. To, co zdarzyło się nam w Warszawie, a potem nad jeziorem, to coś niesamowitego. Za tydzień przyjedziemy do Pana i opowiemy wszystko. I pokażemy zdjęcia. Bo tym razem nie zapomnieliśmy aparatu! A w miejscu, z którego do Pana piszemy, też dzieją się jakieś tajemnicze rzeczy. Na razie sprawdzamy. Miłych wakacji!
Pchełka
Kurza Twarz
Pucek
ROZDZIAŁ PIERWSZY
WALECZNA SZCZĘKA BABCI * WEZWANIE BRODACZA * SIWY LAS WUJKA * ŚPRUSEŁ * KARTY NA STÓŁ! * CZY CZARY POMAGAJĄ? * CZY WOŁY PRACUJĄ W WAKACJE? * PRZESŁUChANIE * PEŁNA KONTROLA * KTO POSIAŁ DRUTY? * DO BOJU!
Pchełka drgnął. Strach rozszerzył jego oczy do wielkości kół ciężarówki. Wpatrywał się w wypełnioną wodą szklankę, stojąca na półeczce.
Nagle szczęka babci wyskoczyła ze szklanki i rzuciła się na niego w potwornym kłapaniem.
Rzucił się w bok, a sztuczne zęby zadzwoniły dziwnie i ugryzły powietrze tuż obok jego uda.
– Ratunku! – wrzasnął, gdy poczuł ugryzienie szczęki na lewym pośladku.
Chłopiec usiadł nagle i otworzył oczy.
– O, jeżu gumowy, to był sen! – westchnął, spocony, i spojrzał na zegarek. – Dopiero dziewiąta! Mogłem jeszcze spać!
Ale widział, że po przegranej wojnie ze szczęką babci nie zaśnie z obawy, by teraz nie musiał stoczyć walki z zębami dziadka.
Tymczasem dzwonienie powtórzyło się. I jeszcze raz.
Chłopiec rozejrzał się, czy nie ścigają go jednak zęby babci, ale dostrzegł swój smartfon, dzwoniący i wibrujący na szafce.
Poderwał się i sięgnął na stolik.
– Dobrze, dobrze, już idę! Słucham?
– Cześć, detektywie!
– A kto mówi?
Mężczyzna z drugiej strony kabla roześmiał się. Chłopiec drgnął. Tylko jeden facet ma taki śmiech jak nienaoliwiony niedźwiedź polarny! Ale czego on może ode mnie chcieć?
– To pan?
– Nie cieszysz się, że słyszysz starego przyjaciela?
– Nie, no jasne, że się cieszę, tylko... nie spodziewałem się, że pan do mnie zadzwoni. Czy coś się stało?
– Jeszcze nie. Ale może, dlatego mam do ciebie sprawę. Usiądź wygodnie i posłuchaj. Sprawa jest poważna. Otóż od jakiegoś czasu na terenie Warszawy i okolic zaczęły się powtarzać masowe kradzieże nowoczesnych skuterów dokonane w profesjonalny sposób.
– Mogę panu przysiąc, że to nie my.
– No i właśnie chodzi o to, by to się zmieniło – odpalił mężczyzna.
– Co by to się miało zmienić? – zabulgotał Pchełka.
– Żebyście to wy.
Chłopiec podrapał się po głowie, odchrząknął, usiadł wygodnie i westchnął.
– To ja poproszę jeszcze raz. Bo dopiero się obudziłem i rozumuję jak gumowy młotek za stodołą. Niech mi pan wytłumaczy tak prosto, jasno, jak chłop krowie na łące, co niby mielibyśmy zmienić, skoro to nie my…
Drzwi domu, w którym mieszkał Kurza Twarz, były zamknięte.
Pchełka, zniecierpliwiony dobijaniem się do nich, pobiegł do ogrodu. Wiedział, że Kurza Twarz ma swój pokój na parterze obok werandy. Wspiął się więc na nią i stanąwszy na parapecie otwartego okna, zajrzał do środka. Jego przyjaciel spał jak zabity przykryty po uszy kołdrą!
– No to już bezczelność, spać dłużej niż ja! – mruknął się siebie Pchełka i obmyślił straszliwą zemstę.
Tymczasem wyrwana z kuchni pani Węglarzowa , babcia Kurzej Twarzy, biegła w stronę drzwi, by wpuścić tego kogoś, kto tak strasznie się dobija. Przez ścierkę chwyciła klamkę, by jej nie pobrudzić lepką od ciasta dłonią, i przekręciła klucz w zamku.
– Już, już otwieram! Jedną sekundkę !
Z właściwym sobie uśmiechem wychyliła się zza drzwi. Jej wzrok trafił w pustkę, więc rozejrzała się w prawo i w lewo. Nikogo.
– Co za licho? – szeptała do siebie, zamykając drzwi. – Straszy czy jak?
Aż wzdrygnęła się, gdy przypomniała sobie podobną scenę z jakiegoś filmu kryminalnego. Za drzwiami też nie było nikogo, a za chwilę zza muru wyskoczył czarny zbir!
A zbir właśnie przedostał się przez okno, naciągnął na głowę kaptur bluzy i na palcach zbliżył się do okrytej kołdrą postaci.
Sięgnął cicho po poduszkę, zrzuconą w nocy na podłogę, pochylił się nad miejscem, gdzie Kurza Twarz powinien mieć głowę, jeśli nadal był normalnie zbudowany, i nagle przydusił śpiocha do materaca.
– Pieniądze albo kurzy grzebyk! – syknął do ucha, które wyłoniło się spod kołdry, siadając okrakiem na śpiącym człowieku.
– Łubuku! – zamruczało coś i szarpnęło się, na co Pchełka odpowiedział jeszcze mocniejszym przywarciem do swojej ofiary.
– Kurza Twarz, oddawaj koguci grzebyk! – bąknął i znieruchomiał. Oto bowiem ucho przyjaciela, które miał przed nosem, było jakieś mniejsze, pomarszczone, a z ucha wystawała kępka siwych włosów.
– Co jest…? – zastanowił się Pchełka.
Fakt, jego przyjaciel nie mył się co dzień od stóp do głów, ale nie był aż takim brudasem, by w uchu w jedną noc wyrósł mu jakiś las!
W tej chwili Kurza Twarz szarpnął się, zrzucił z siebie przyjaciela i ryknął:
– Ludzie, ratunku!
Pani Węglarzowa stanęła jak zahipnotyzowana. Może jej się wydawało? Ale nie – z pokoju, gdzie spał jej kuzyn, który przyjechał na kilka dni, wyraźnie dolatywały odgłosy szamotaniny!
– Ratunku, bandyta! Ra–tun–ku! – krzyczał na całe gardło sześćdziesięcioletni mężczyzna, który w szalonym pędzie otworzył drzwi pokoju i przebiegł obok zdezorientowanej Węglarzowej.
Pchełka był równie niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu, jak stojąca dwa metry od niego, za ścianą, starsza kobieta.
No, ładnie! Napadłem na jakiegoś faceta! Pewnie to ktoś z tej dalekiej rodziny, która miała do nich przyjechać. Niech to diabli! A gdzie jest Kurza Twarz?! Co tu robić? A może po prostu zwiać? Przecież nikt znajomy mnie nie widział!
Pani Węglarzowa w końcu odzyskała władzę nad swoim ciałem.
Nie miała jednak ochoty wchodzić do pokoju, z którego przed chwilą z takim przerażeniem wybiegł kuzyn Staszek, zawróciła więc i, oglądając się co chwilę, ruszyła do kuchni.
Na małym taborecie pod ścianą, między piecem gazowym a lodówką, siedział skulony ze strachu człowiek. Gdy weszła, popatrzył na nią błagalnie.
– Zadzwoń, niech przyjadą! Niech go wezmą, to jakiś wariat!
Kobieta machnęła ścierką.
– Kto tam jest? – spytała z trwogą, mimo woli co chwilę spoglądając do przedpokoju.
– Mówię ci, że wariat! Rzucił się na mnie i zaczął mnie dusić! Charczał dziwnie i mnie dusił. Chciał pieniędzy i grzebienie.
Węglarzowa pokiwała z politowaniem głową.
– Grzebienia? A wielkie miał kły?
– Jakie kły? – zamrugał oczami kuzyn Staszek. – Nie miał żadnych kłów! Miał poduszkę!
– A pazury?
Tym razem mężczyzna pokiwał głową.
– Śmiejesz się ze mnie, a tam naprawdę ktoś jest! Wszedł przez balkon!
– …a wyfrunął kominem!
Mężczyzna wstał i z wyrazem zaciętości na twarzy chwycił rękę kuzynki.
– Chodź, przekonasz się. Ubiję drania... – mruczał do siebie, rozglądając się po kuchni. Wreszcie wziął w dłoń tasak do mięsa.
– No chodź. Pokażę ci! Tu się dzieją dziwne rzeczy!
– Dziwne, tak. Przed chwilą ktoś pukał, a jak otwarłam, nikogo nie było.
– To na pewno on! Chodźże!
Wyszli z pomieszczenia na palcach. Jak para emerytowanych komandosów skradali się wzdłuż ściany. Tak dotarli do drzwi pokoju, w którym jeszcze przed kilku minutami panował senny spokój. Kuzyn Staszek nagle skoczył przed siebie i jednym kopnięciem utorował sobie drogę do bandyty. Wypadł na środek pokoju i wyciągnął tasak przed siebie.
– Wychodź, szczurze! No, pokaż się... No...?
Grymas oburzenia powoli zmienił się w minę zagubionej Sierotki Marysi.
Pani Węglarzowa już bez cienia strachu weszła do pokoju.
Uśmiechnęła się do zastygłego w bojowej pozycji człowieka i postukała się po czole.
Pokój był pusty.
W tej chwili niczego niepodejrzewający Kurza Twarz stanął właśnie przed drzwiami własnego domu z torbami wypchanymi zakupami, po które wysłała go babcia. Nacisnął łokciem klamkę, a gdy okazało się, że jest zamknięte, kopnął lekko w drzwi. Ręce miał zajęte, a wiedział, że jeśli puści ważące sto ton siatki, nikt nie zmusi go do ponownego ich podniesienia.
Na tę chwilę zza rogu domu wyłonił się zarumieniony Pchełka.
– O, cześć, chodź na chwilę, jakby co, to mnie nie widziałeś, nikogo nie widziałeś, Brodacz dzwonił, będziemy rąbać skutery, no chodź tutaj!
Kurza Twarz oczywiście nie zrozumiał ani słowa z dziwacznej wypowiedzi przyjaciela, dotarło do niego tylko coś o Brodaczu.
– Brodacz? Co będziemy rąbać? Jak to dzwonił? Do ciebie?
– A co, do Wodnika Szuwarka? – wzruszył ramionami Pchełka, wciągając przyjaciela za róg. – Dzwonił i przez dwadzieścia minut opowiadał mi, jaka jest afera. No mówię ci... to znaczy: nic ci nie powiem! Złap Pucka i bądźcie u mnie jak najszybciej. I nie przejmuj się tym, co będzie wygadywał ten facet, który spał w twoim pokoju! To mu się na pewno śniło! A mnie nie widziałeś!
Kiedy rozległo się kopanie w drzwi, stojący dotąd bez ruchu mężczyzna nagle ożył. Uniósł nad głowę tasak i ruszył w stronę wejścia.
– Ja mu, draniowi, pokażę! Będzie sobie humory z porządnych ludzi robił?! No, pokaż się! – i szarpnął za klamkę. – No, gdzie jesteś?!
Chłopcy rozmawiający za rogiem budynku usłyszeli przeraźliwy ryk.
– Wyłaź mi tu zaraz, brzydalu, bo i tak cię znajdę!
Kurza Twarz zrobił minę zdziwionego niedźwiadka i cofnął się o dwa kroki, by wyjrzeć zza muru.
– Mnie wołasz, wujciu?
– No, nareszcie, młotki gumowe! – Pchełka powitał przyjaciół zniecierpliwiony do granic. – Nie dało się wcześniej? Ja tu o mało nie zakwitłem na tym balkonie.
– Szkoda... – rozłożył ręce Pucek. Wysoki, o chudej, wręcz końskiej twarzy, w żaden sposób nie pasował do pseudonimu Pucek.
I właśnie dlatego go nosił.
– Czego ci szkoda?
– No, że nie zakwitłeś . Ciekawe, jak kwitną pchły... Może na różowo?
– Dobrze, skończ już. Panowie, jest niesamowita afera, sprawa tysiąclecia i w ogóle coś dziwnego. Siadajcie! Nie na ciastkach, Pucek!
– To po co trzymasz ciastka na krześle?
– Chcę je potem zjeść.
Pucek skrzywił się.
– Bez sensu. Krzesła są ciężkostrawne.
– Dzwonił do mnie Brodacz – w międzyczasie oznajmił Pchełka, ale kiedy dotarło do niego, co powiedział Pucek, dorzucił: – Przecież nie będę go jeść!
– Na pewno by się buntował – skwitował wyłożony w fotelu Kurza Twarz. – Też bym nie jadł Brodacza. Stare mięso, łykowate z niego. Facet ma już ze czterdzieści lat. Poza tym co z tego, że dzwonił?
– Nie Brodacza, tylko ciastko! Znaczy: krzesło! – zapętlił się Pchełka.
Pucek znieruchomiał na chwilę, jakby informacje docierały do niego z opóźnieniem.
– Kto dzwonił? Krzesło czy ciastko?
Pchełka spojrzał w niebo, jakby stamtąd oczekiwał pomocy dla swojego niezbyt rozgarniętego przyjaciela.
– Zatkaj się na chwilę i posłuchaj! Jest tak: w Warszawie działa jakaś banda, która kradnie samochody, przemalowuje je, zmienia numery części, przerabia i sprzedaje na giełdach z podrobionymi dokumentami. Ostatnio zaczęli kraść ogromne ilości nowoczesnych skuterów. Oni, spryciarze, do ich podprowadzania zatrudniają bardzo młodych ludzi, takich jak my, a w każdym razie takich, co jeszcze nie mają trzynastu lat.
– Po co im tacy?!
– Bo jak niebiescy złapią takiego na gorącym uczynku, to nic mu nie mogą zrobić, tylko oddają rodzicom.
– Przecież mogą go odesłać do poprawczaka... To jest nic?
– Nie mogą, bo nawet starszych za pierwszym razem nie odsyłają... A jak jakiś maluch wpadnie, to już go nie biorą do roboty, tylko szukają innego, czystego.
– Po co czystego? – zdziwił się Pucek i odruchowo spojrzał na swoje dłonie.
– Nie wiesz? – Kurza Twarz skorzystał z okazji, by zażartować z przyjaciela. – Po to, żeby im kierownicy nie pobrudził.
– Panowie, dajcie spokój! – warknął Pchełka. – Czysty, to znaczy bez zarzutu! Taki, który nie ma na koncie żadnego przestępstwa.
– Dobra, stary, ale co to ma, kurza twarz, z nami wspólnego? Mamy śledzić tych bandziorów?
– Nie domyślasz się? My też mamy czyste konto.
– Nie... Chyba nie będziemy kraść?! Ja nie umiem powozić... To znaczy – kierować!
– Nie przejmuj się, stary. Wszystko jest do załatwienia. Brodacz właśnie prowadzi ważną konferencję z naszymi rodzicami. Po tej akcji latem znają go wszyscy, więc pewnie nie będzie miał problemu z przekonaniem ich, że akcja jest bezpieczna, że to tylko formalność… Pewnie nie powie im wszystkiego, ale mówił, że nie będzie kłamał. Chociaż ja uważałem, że powinniśmy w ogóle wymyślić coś innego. Ale on powiedział, że dla niego kłopotem jest tylko to, czy my się podejmiemy.
– No właśnie! Wypadałoby nas zapytać na początek, a potem dzwonić, kurza melodia, do mamy.
– Ja na przykład nie chcę kraść samochodów – stanowczo przekrzywił głowę Pucek i wyzywająco spojrzał na Pchełkę.
– Dlatego będziesz kradł skutery.
– Ja też nie chcę – oświadczył Kurza Twarz. – Jak masz ochotę wstąpić do bandy, zapisz się sam. Napisz podanie, załącz zdjęcie… O! Jak dasz zdjęcie, to cię przyjmą bez pytania! Z taką gębą i tymi odstającymi uszami, to będziesz odstraszał konkurencję… A ja chcę, kurza śpiewka, odpoczywać bez ruchu po tych wszystkich przejściach nad jeziorem... Mam dość!
– Nad jezioro nie pojedziesz, tylko do Warszawy.
– Nigdzie nie pojadę.
– Za późno, panowie. Może powinienem was przeprosić, ale zdecydowałem za wszystkich. W poniedziałek wyjeżdżamy na szkolenie w Puszczę Kampinoską.
– W puszczę?! Ja ci zaraz puszczę... pięść na ten sfermentowany łeb! Coś ty zrobił?
Kurza Twarz opadł na fotel i zastygł bez ruchu z miną zrezygnowanego i pogodzonego z losem osła. Pucek tymczasem nie drgnął i przyglądał się całej sytuacji, jakby oglądał marny film.
Pojadą – myślał Pchełka. – Ponarzekają trochę i tyle. Pucek i tak zrobi to, co my, a Kurza Twarz jest poszukiwaczem przygód i niemożliwe, żeby przepuścił taką okazję. Pojadą.
Co za idiotyzm?! – kłębiło się w głowie Kurzej Twarzy. – Co to ja jestem, żołnierz najemny, komandos do kupienia czy goryl? Ale ciekawe, jak wygląda takie szkolenie. Tak jak w filmach, będziemy biegać, skakać i strzelać?
Pucek zastanawiał się w tym czasie, jak Brodacz zdoła przekonać jego rodziców do tego przedsięwzięcia. Pierwszy raz puścili go samego tak daleko trzy tygodnie temu i co za afera z tego wynikła! A teraz? Ano, zobaczymy...
Pchełka poderwał się w pewnej chwili i zniknął w mieszkaniu. Po minucie wniósł na tacy trzy coca- cole .
– Panowie, toast prosto z lodówki. Za powodzenie naszej akcji. Uwaga, trochę je wstrząsnąłem, mogą sikać...
Ostrzegł zbyt późno. W tym samym momencie Pucek ryknął, bo w twarz wystrzeliła mu brązowa fontanna.
– Komandosi – burknął Kurza Twarz, oglądając Pucka zbryzganego ciemną pianką. – James Bond! Pucorajza będzie najlepszym agentem. Nikt nie posądziłby takiej fujary o współpracę z policją.
– Szósta!
– Kapusta… – wybełkotał Kurz Twarz. I leżał dalej.
– Wstajemy!
– Jajemy…
Kurza Twarz był przekonany, że jeśli jakoś odpowie na słowa Pchełki, jest rozgrzeszony i może spać dalej.
Pchełka westchnął głośno i spojrzał na Pucka.
– No i co ja mam zrobić z tą kupą wołowiny? Kurzoku, to już ostatni raz! Jutro się wyśpisz jak suseł!
– Śpruseł…
Pucek bez słowa zawrócił do łazienki, w którą wyposażonym był ich skromny pokoik, nabrał do plastikowego kubka zimną wodę i zbliżył się do śpiącego przyjaciela. Potem znudzonym ruchem powoli przechylił naczynie, wylewając całą porcję na czoło Kurzej Twarzy. Robił to co dzień od tygodnia i przestało go to już bawić.
Duży przyjaciel otworzył gwałtownie oczy i jak co rano dopiero teraz zrozumiał, co się wokół niego dzieje.
– Myjecie mi głowę? – zapytał, siadając na łóżku.
– No co ty? – niewinnie zapytał Pchełka. – Dwa miesiące przed terminem?
Kurza Twarz otrząsnął się, zrzucił podkoszulek i zrobił dwadzieścia pompek.
– Ej, chłopy! Dziś ostatni dzień szkolenia! Koniec ze zmartwychwstawaniem o szóstej! Pucol, Pchełczasty, słyszycie?
Słyszeli, a jakże!
I cieszyli się równie mocno. Bo szkolenie w Puszczy Kampinoskiej nie było zbyt przyjemne.
Musieli zrywać się o szóstej rano, biegać, skakać, potem cały dzień uczyć się i w dodatku to wszystko z własnej woli, przez wakacje!
Za to strzelania nie było wcale, co bardzo ich rozczarowało.
Na szczęście egzaminy, które zdawali, nie podlegały ocenie majora Wisalskiego , komendanta szkolenia, a starego znajomego – Brodacza, który obnosił się dumnie z wiadomością, że awansował na kapitana. Kapitan Brodacz. Też ładnie.
Dokładnie w siedem dni od rozpoczęcia szkolenia chłopcy pożegnali się z piętrowymi łóżkami i przydzielonymi im najmniejszymi dostępnymi strojami moro. Wieczorem Brodacz zabrał szczęśliwych przyjaciół z ośrodka.
– Dobrze, panie kapitanie, że to już koniec – kiwał głową Kurza Twarz. – Pracowaliśmy jak woły, i to przez wakacje. Jakby mi ktoś powiedział, że kiedyś będę się uczył takich rzeczy, to bym go wyśmiał.
– A z czego was szkolili?
– To pan nie wie? – zdziwił się Pucek. – Przecież nas pan egzaminował!
– Wiem, sam układałem program... Ale nie prowadziłem szkoleń. Opowiedzcie.
– Ech… Umiemy kierować wszystkimi skuterami, a najwięcej, to jeździł Pcheła, bo chyba z trzydzieści godzin... ale najlepszy był ten od zamków! – zachwycał się Pucek. – Tak umieć otwierać każde drzwi!
– Maciuś, co? – uśmiechnął się pod wąsem Brodacz, skręcając na skrzyżowaniu w lewo. – Wiecie, gdzie on uczył się te zamki otwierać? Właśnie wśród włamywaczy! Był przez nas oddelegowany do bandy i przez trzy lata okradał mieszkania.
– Poważnie?!
– Tak właśnie. Ale większość łupów „przypadkowo” wracała do właścicieli, a teraz za to mamy niesamowitego fachowca. No a was czego nauczył?
Pchełka poruszył się na siedzeniu.
– Ja się specjalizowałem w tych ślusarskich rzeczach. Zamki, zabezpieczenia, elektronika.
– A ty, Marku?
– Siedziałem nad planami Warszawy i okolic. Teraz na przykład jedziemy przez centrum. Skręcamy ze Świętokrzyskiej na Nowy Świat. Kawałek stąd, na Smolnej, jest schronisko młodzieżowe. A po prawej...
– A wiesz, gdzie jest ulica Rozbrat?
– Poniżej Placu Trzech Krzyży.
– Pamiętaj to. Na pewno wam się przyda.
Jechali jeszcze przez piętnaście minut. Może Pucek orientował się, gdzie się znajdują, ale ani Kurza Twarz – fachowiec od obsługi sprzętu radiowego i fotograficznego – ani Pchełka nie mieli pojęcia, dokąd jadą. Tym bardziej, że zrobiło się już ciemno i zaczął padać drobny deszcz.
Nagle Brodacz przyhamował i skręcili w słabo oświetloną uliczkę. Zatrzymali się przed jednym z domów.
– To tutaj będzie nasza baza. No, wyskakujcie, mamy jeszcze coś do omówienia.
Dochodziła północ, gdy chłopcy, wykąpani i syci, usiedli w salonie. Ściany pokryte były ciemną tapetą, okna zasłonięte bordowymi kotarami, na drewnianych, zdobionych płaskorzeźbami meblach stały wazy i flakony, stare jak świat. Do tego w rogu pomieszczenia chłopcy spostrzegli prawdziwy, marmurowy kominek, w którym płonęły drewniane głownie.
– Tu jest super! – stwierdził po długim milczeniu Pucek. – Ale nie chciałbym tutaj mieszkać .
– Dlaczego?
– Jakoś strasznie. Jakbym był wypchanym rycerzem w muzeum.
Kurza Twarz postukał się w czoło.
– Rycerzy nie wypychali, Pchełogłąbie . Jakbyś choć raz był w muzeum, to byś wiedział.
– Ale zbroje wypychali rycerzami!
Kapitan zdawał sobie sprawę, że młodzi ludzie, których gości, nie są dojrzałymi wywiadowcami . Ale widział ich w akcji na Mazurach i wierzył w nich. Nie miał zresztą wyboru – potrzebował właśnie takich chłopców. Poza tym – wszystko powinno pójść bez problemów. To tylko dwa-trzy dni.
Policjant usiadł przy dużym stole, na którym ktoś postawił talerz pełen przeróżnych ciastek.
Pchełka sięgnął po jedno z nich.
– Co to za dom, panie kapitanie? Nikt tu nie mieszka?
– Może się zdziwicie – uśmiechnął się mężczyzna – ale to mój prywatny dom, który odziedziczyłem po ojcu. A mieszkam tu z siostrą i jej córką w waszym wieku, tylko teraz są na wczasach. Ale dość pogaduszek, mamy naprawdę dużo do zrobienia. Tu mam trochę planów i wskazówek – omiótł dłonią stolik zasypany papierami. – Muszę wam wyjaśnić dokładnie, co będziecie robić.
Brodacz sięgnął po grubą teczkę pełną dokumentów.
– To jest to trochę planów? – zdziwili się chłopcy. – To ile jest ich w ogóle? Bo tym tutaj można by palić ognisko przez całą noc!
– Ile? – Brodacz zastanowił się. – Gdyby wyjąć z archiwum całą dokumentację i ją wydrukować... Jakieś pięćdziesiąt kilogramów.
Puckowi opadła szczęka.
– I my też będziemy w tych papierach?
– Niezupełnie. Wy jesteście w pamięci komputera, ale wyświetlić ją może tylko ten, kto zna hasło. A takich ludzi jest zaledwie pięciu. Jesteście wpisani obok najbardziej tajnych agentów. Zadowoleni? No, a teraz karty na stół!
– Będziemy grać? – spojrzał na Brodacze zdziwiony Pucek. – Ale ja nie umiem.
– Dobra, Puciamciaro – machnął ręką Kurza Twarz. – Zagram za ciebie. Widzi pan, kapitanie? Na pewno chce go pan wziąć do tej akcji? Chyba na jakąś zmyłkę!
– Nie wygłupiaj się, Kurza Twarz! – ofuknął go Pchełka.– Karty na stół, to jak kawę na ławę, Pucek. No, wyjaśnijmy sobie, co trzeba.
– Ale ja nie piję kawy!
– Ło, jeżu…
Około ósmej rano chłopcy wrócili z porannej gimnastyki. Wpadli do łazienki, po czym przyszli do salonu.
– Witamy śpiocha! Co to dziś robimy?
– Co robimy? Najpierw jedziemy do nas, do Komendy Głównej, musicie zobaczyć tych chłystków, których złapaliśmy. Jeszcze dzisiaj pójdziecie do tych bandziorów i zgłosicie się do pracy. Trzeba działać szybko, żeby nie znaleźli kogoś innego w zamian za tych.
– Jak to: pójdziemy do bandziorów? I co, powiemy „dzień dobry, bandziory, chcemy dla was kraść motory”?
– Coś w tym stylu. Może tylko nie zwracajcie się do nich per „bandziory”. Reszta może być. Zresztą – zawiezie was do nich nasz człowiek... A teraz smacznego!
Trzej chłopcy siedzący za szybą nie wyglądali na przestępców. Bardziej na ofiary przestępstw: nieumyte, rozczochrane włosy, stare, podniszczone kurtki, czarny brud za paznokciami.
Pchełka i jego przyjaciele nie mogli uwierzyć, że mają przed sobą chłopców, którzy co miesiąc zarabiali na kradzieżach tyle, że mogliby kupić samochód.
Mimo, że szyba była przezroczysta tylko z jednej strony, Kurza Twarz niedowierzająco pokręcił głową.
– Oni nas na pewno nie widzą? Bo jak ich wypuścicie, to ja nie chciałbym spotkać się z nimi na ulicy.
– Spokojna głowa. Mogą was słyszeć, jeśli naciśnięcie ten guzik – Brodacz wskazał palcem – ale widzieć was nie będą. Zresztą do końca akcji i tak zostaną u nas. Mamy na to zgodę prokuratora.
– To mamy ich wypytywać? Już?
– Czas to pieniądz!
Zaczęło się żmudne zadawanie pytań, wydobywanie odpowiedzi, szukanie wszelkich informacji o kontakcie z bandą. Zatrzymani chłopcy opowiadali już któryś raz z kolei to samo. Ale tak musiało być.
– A jak się zwracaliście do tych ludzi, z którymi mieliście kontakt? – zaciekawił się Pchelka.
– Normalnie – wzruszył ramionami chłopak z odstającymi uszami. – Szefie, albo tak... że nie było mówienia pan, czy ty, tylko na przykład: Co nowego, ile dajecie, co chcecie.
–A ile dają?
– Różnie. Za skuterek dwie stówy można dostać.
– Stówy? Czego?
– No, baksów. Zielonych. Dolarów.
– I gdzie trzeba iść, żeby załatwić sobie taką pracę?
– Sto razy mówić... – obruszył się wysoki dwunastolatek z kwadratową szczęką. – Na ten parking, co rysowałem plan, do budki. Trzeba zapytać o pana Chryzostoma Paska.
– O Paska? – zdziwił się Pucek. – I co, on tam pisze pamiętniki?!
– Nie wiem, co on tam robi, bo go tam nie ma. Ten, co tam siedzi, to zdaje się Hubert... Ten Pasek to jest hasło.
Po przerwie obiadowej chłopcy siedzieli jeszcze z Brodaczem i dwoma innymi policjantami i ustalali szczegóły akcji. Jeśli uda im się skontaktować z bandą, dziś jeszcze mogą kraść skuter. Będzie to podstawiony przez policję zielony pojazd, w którym sprytnie ukryto urządzenie nadawcze, pozwalające sprawdzić, gdzie znajduje się skradziony sprzęt. Obiekt już czekał na nich przy przystanku autobusu linii 107, na ulicy Rozbrat.
– Poczekajcie chwilę, zaraz połączę się jeszcze z waszymi rodzicami – Brodacz wystukał hasło na klawiaturze. Wszystko musiał mieć przygotowane, bo po chwili pojawiły się trzy okienka, a w nich sześć osób.
– Dzień dobry! – skierował kamerkę na uśmiechniętych chłopaków. – Jak widać, nasi agenci są w pełni sił. Pragnę raz jeszcze zapewnić, że wszystko jest pod kontrolą. Chłopcy wiedzą, że cokolwiek będzie się działo, jesteśmy blisko, chronimy ich, nawet jeżeli chwilowo się nie ujawniamy. Wszystko jest szczegółowo wyreżyserowane i pod ścisłą kontrolą.
W tym momencie odwrócił się do trzech dumnych agentów i uniósł palec.
– Pamiętajcie, że nasi ludzie, jeśli będą chcieli się z wami kontaktować, użyją specjalnego hasła.
– Jakiego?
– W rozmowie padnie słowo teatrzyk .
Chłopcy dostali dwie godziny na relaks, postanowili więc pospacerować. Wyszli na ulicę.
– Panowie, mam wrażenie, że dzieje się coś tak wielkiego, że nie zdajemy sobie z tego sprawy! Te przesłuchania, ten sprzęt... – Pchełka dotknął zawieszonych przy specjalnym pasku torebek, w których umieszczono maleńki aparat fotograficzny w formie przypinki czy broszki, dyktafon ze specjalnym wysuwanym mikrofonem kierunkowym, a do tego na ręce każdego z chłopców widać było spory zegarek. Był to specjalny smartwatch z wmontowaną funkcją radiotelefonu, pozwalający kontaktować się na odległość wielu kilometrów nawet przy braku sieci komórkowej.
– Chyba masz rację. Ale to mnie wcale nie pociesza. Raczej boję się coraz bardziej. Kto wie, co z tego wyniknie.
– Nikt nie wie.
– To może pójdziemy do wróżki, zapytać?
– Bardzo śmieszne. A ja się naprawdę boję – zacisnął pięści Pucek.
– To spraw sobie amulet, tak jak Kurza Twarz. Widzisz, on znalazł tę swoją kulkę, którą nosi gdzieś tam w tych wypchanych kieszeniach... To ty też sobie coś znajdź!
Kurza Twarz przytaknął. Nie był pewien, ale odkąd miał swój amulet szczęścia, wszystko jakoś lepiej i łatwiej mu szło. Podzielił się tą uwagą z przyjaciółmi.
– Może i masz rację – zastanowił się Pchełka. – Nie zaszkodzi na pewno sprawić sobie jakąś taką zabawkę... Czytałem, że są przedmioty, które wydzielają jakieś promienie, do których człowiek się przyzwyczaja. I już musi taki przedmiot nosić przy sobie. Bo jak zgubi, to…
– O, patrzcie, psie pyski! – brutalnie przerwał mu Kurza Twarz. – Kurza melodia, jak na zamówienie! Wskakujemy!
Rzeczywiście: sklep, który właśnie odkryli, pełen był wszelkich drobiazgów, wisiorków, rzemyków, obrazków i czego sobie tylko można było zażyczyć. Dlatego po dwudziestu minutach przebierania w stosach szpargałów Pchełka wyszedł z zawieszonym na szyi autentycznym zębem dzika, a Pucek – ze skórzanym amuletem wykonanym ponoć oryginalną indiańską techniką. Kurza Twarz pozostał przy swojej szklanej kulce, którą wygrzebał z kieszeni i obracał właśnie w palcach.
– A gdzie jest nasz specjalista od map? – zapytał nagle Kurza Twarz, rozglądając się wokół.
– Przed chwilą szedł jeszcze koło nas... Chyba się, sirota boża, nie zgubił?
– Tu? Na prostej drodze?
– Mówisz, jakbyś Pucka nie znał. On się zgubi nawet we własnej łazience.
– Znam, znam... Może wlazł do jakiegoś sklepu? Może do tej księgarni? – wskazał palcem wejście po schodkach.
Pchełka zawrócił. Niezależnie od tego, w jakiej księgarni czy piekarni jest Pucek, należy go odszukać. Nie może sam łazić po Warszawie.
Ale nie musieli zbyt długo bawić się w detektywów. Oto z księgarni wyszła właśnie zguba.
– Gdzie ty się włóczysz, mały? – zagadnął przyjaciela niższy od niego o głowę Pchełka.
– A nie, nic... Kupiłem sobie książkę. I gazetę.
Teraz dopiero Pchełka i Kurza Twarz zwrócili uwagę na nowy zakup Pucka. O ile czasopismo mogli jeszcze zrozumieć, to...
– Księga Ballad! – powiedział słabo Pchełka.
– To znaczy – Kurza Twarz wyrwał mu z ręki książkę – że to są wierszyki? – Otworzył tom na chybił–trafił. – Jan Kasprowicz: Pieśń o pani, co zabiła pana. Z motywów ludowych... Chyba umrę. I ty to będziesz czytał?
– A co, nie wolno? Co niby mam z tym robić, słuchać?
– Nie, no... wolno. Jasne. Ale jaja, kurza śpiewka – zwrócił się do oniemiałego Pchełki. – Ręce i nogi opadają, co może zrobić z normalnym człowiekiem zbyt intensywne szkolenie. Proszę bardzo – podniósł do oczu książkę i zaczął czytać donośnym głosem, nie zdając sobie sprawy, że budzi niezdrowa sensację wśród przechodniów:
Stała się nam nowina,
Wiatrami z dala przywiana:
Na zamku, na rycerskim,
Pani zabiła pana.
Zabiła go w noc ciemną,
Rutę posiała na grobie:
Żal ci nam będzie, mój kwiecie,
I mnie żal będzie, i tobie.
Chrobrego pojęłam męża,
Hyry szły o nim po ziemi:
Dziś on pogrzebion w dole,
Ja płaczę łzami rzewnemi .
Kurza Twarz rozejrzał się i zrobił minę niewiniątka.
– To nie moja wina! To ten, no... Kasprowicz!
– Tak, tak! Ale nie musisz się od razu drzeć, że ktoś kogoś zabił!
– A dobrze mu tak! Po co dał tym hyrom po sobie chodzić?
– One po ziemi chodziły, nie po nim. A on był chrobry.
– Król?
– Nie, mąż.
– To król nie może być mężem?
– Może, tylko, że Chrobry, zdaje się, umarł sam, bez żony. I ma kamienny grobowiec, nikt na nim żadnych drutów nie siał.
– Jakich drutów?!
– No, czytałeś: Druty posiała na grobie...
– Rutę, staruszku. Ale to nic nie zmienia, bo i tak nie wiemy, co to jest ta ruta. Pucek, co to jest ruta?
Chłopiec stał pod ścianą i przyglądał się przyjaciołom bez najmniejszego skrępowania, jak ktoś, kto jest w cyrku. Nie martwiło go, że cyrkowe małpy kpią z jego zakupu... Często bawili się swoim kosztem i nikomu to nie przeszkadzało. Wiedział, że szybko przywykną do jego nowych zainteresowań. Bo Pucek czytywał wiersze już od kilku miesięcy.
– Ruta? Rodzaj trawy, takie zielsko.
– Popatrz sobie, Pchełaszu ! Taki Pucek wie, a my jesteśmy tumany kwadratowe. Chyba zacznę czytać poezję.
Pchełka w tym momencie pochylił się do przodu i zaczął nienaturalnie kaszleć.
– Przepraszam, ale zakrztusiłem się tą perspektywą. Czy to... No, z tą poezją, to jest może zaraźliwe?!
Czarne suzuki sunęło spokojnie ulicami Warszawy. Światło jego mocnych reflektorów rozbijało miliony kropelek mżawki, którą po słonecznym dniu przyniósł wieczór. Na pustych chodnikach rosły coraz większe kałuże, gęste chmury przyspieszały nadejście mroku. Pchełka, Kurza Twarz i Pucek rozglądali się uważnie i każdy z nich zastanawiał się, jak potoczą się wydarzenia, które rozpocznie ten deszczowy wieczór. Na ile rzeczywiście jest to niebezpieczna akcja, na ile pogwizdujący pod nosem kierowca – porucznik Zima – potrafi ich chronić. Ale Brodacz powiedział, że ryzyko jest minimalne. A zysk wielki, bo banda zaczęła już używać przemocy, stała się niebezpieczna nie tylko dla samochodów i skuterów.
Trzeba więc ją rozbić.
W pewnej chwili zatrzymali się i mężczyzna zgasił światła.
– Tu muszę was wysadzić. Idźcie prosto jakieś sto metrów, tam jest ten parking. Będę się gdzieś tam kręcił, ale pamiętajcie, że wkroczę w ostateczności. A jeśli załatwicie wszystko, dacie mi jakiś znak... Na przykład jeden z was zacznie gwizdać jakąś melodyjkę. Nie używajcie na razie łączności elektronicznej. I od tej chwili będziemy mogli was obserwować tylko dzięki waszym nadajnikom w zegarkach. Ale bez obaw, wszędzie mamy naszych ludzi.
– Prosto, tą ulicą? – upewnił się Pchełka.
– Właśnie tak.
– No to do zobaczenia po akcji!
Mężczyzna uśmiechnął się do nich i poczekawszy, aż zatrzasną się za nimi drzwi, także wysiadł z samochodu.
ROZDZIAŁ DRUGI
OSTRE STRZELANIE * CZY ZBIRY POWINNY BYĆ ZAROŚNIĘTE? * STO KILO FRYTEK * ZAMÓWIENIE NA POMARAŃCZE * FOKSAL JEST SPOKOJNY * KAŻDEMU WOLNO BIEGAĆ * KOMU UCZCIWIE PATRZY Z OCZU? * CZARNA WALIZKA * PORWANIE
Chłopcy szli przyczajeni, jakby za chwilę miał wyskoczyć zza zakrętu Rambo z Batmanem w zębach. W kapturach na głowach, ciepło ubrani, dotarli w końcu do dużego placu ogrodzonego niewysokim płotem z żelaznych rurek. W czterech jego narożnikach stały potężne latarnie oświetlające dokładnie cały teren. Tylko mała, drewniana budka przytulona do muru budynku, do którego przylegał parking, tonęła w cieniu rzucanym przez stuletni kasztan – jedyne drzewo w okolicy.
Znaleźli miejsce na ukrycie otrzymanej od Brodacze torby z wyposażeniem, którego pozazdrościłby im niejeden włamywacz.
Przeskoczyli przez płot i manewrując między samochodami, skierowali się w stronę budki. Nie było im jednak dane bez przeszkód dotrzeć do celu. Oto tuż przed nimi zza dużego, niebieskiego forda transita wyszedł prosto na nich jakiś wysoki mężczyzna.
Zatrzymali się niezdecydowani.
– Młodzieńcy czegoś tutaj szukają? – usłyszeli piskliwy głosik za nic w świecie niepasujący do tak rosłej postaci.
– Bo my... – zająknął się Pchełka.
– My do Jana Chryzostoma Paska przyszliśmy, proszę pana! – wypalił Pucek bez namysłu.
Mężczyzna zrobił wielkie oczy, w których zabłysnęły odbite światła latarni.
– Do Paska, mówicie? A kto was przysłał, może Adam Mickiewicz, co? Poczekajcie, małe złodziejaszki, niech ja powiem stróżowi, że kręcicie się przy moim aucie, to dostaniecie niejeden pasek!
Ostatnie słowa dotarły do przyjaciół już z pewnej odległości. Nie, żeby uciekali! Tylko po prostu spiesznie oddalili się, kiedy zrozumieli, że właściwe słowa skierowali pod nieodpowiednim adresem. Należało chwilkę przeczekać i zacząć całą akcję od początku.
Pięć minut stali za murem pobliskiego domu. Kiedy wreszcie ford odjechał, spokojnie podeszli do stróżówki. Tym razem rozpoczął Kurza Twarz.
– Dobry wieczór! My do Jana Chryzostoma Paska.
Za brudną, pękniętą szybą siedział może czterdziestoletni mężczyzna i czytał jakąś gazetę. Z ust wystawał mu długi, żarzący się papieros.
Zwisająca spod sufitu naga żarówka huśtała się lekko, ożywiając wszystkie cienie, które tańczyły na pooblepianych plakatami ścianach. Nie miał chyba ochoty zareagować na słowa chłopca.
Chrząknął tylko dziwnie.
Pchełka zastukał w okienko .
– My do Jana Chryzostoma Paska! – powiedział z naciskiem, wsadzając głowę w otwór w szybie.
Nic.
Pucek przyjrzał się zaczytanemu człowiekowi i podrapał się w okolicy czoła.
– Może on jest jakiś... nie tego? Albo trzeba mu napisać?
– Może głuchy?
Kurza Twarz postanowił spróbować jeszcze raz. Złożył ręce na piersi i huknął:
– Kurza twarz, jest Pasek, czy nie?!
Stróż drgnął. Powoli odłożył gazetę na stół, strzepnął papieros do wielkiej popielnicy i wtedy dopiero przyjrzał się gościom.
– A co, kurza twarz, nie macie chwili czasu? Kto was przysyła ?
Na pewno nie Mickiewicz – przemknęło przez myśl Pchełce. Ale nie przestraszył się tego pytania. Brodacz przygotował ich na nie.
– Przychodzimy z dołu, żeby uczciwie popracować.
– Chcecie siem powozić, maluchy?
– Tak, chcielibyśmy przystać do prawdziwych wózkarzy.
Chłopcy wiedzieli, że banda poszukuje nowych „pracowników”, byli więc spokojni o wynik tej rozmowy. Byle tylko nic nie sknocić.
– Dobra nasza... – mruknął pod nosem mężczyzna i rozejrzał się po parkingu. – Małe konusy jesteście, ale może siem nadacie . Wskakujcie do mnie. Musim trochem pogadać. A macie już co upatrzonego? Wiecie, że do nas przychodzi siem z propozycjom ?
Kiedy chłopcy wyszli z budki stróża, było już po jedenastej. Deszcz ustał, ale niebo nadal było czarne i wiał zimny wiatr.
– Panowie, zaczęło się. Teraz nie ma odwrotu.
– Czego nie ma? – nie dosłyszał Pucek.
– Odwrotu! – przekrzyczał podmuch wiatru Pchełka. – Już nie możemy zawrócić.
– A, jasne! – zgodził się chętnie Pucek. – Co by powiedział ten stróż, jakbyśmy do niego zawrócili. I po co? Na herbatkę?
Kurza Twarz i Pchełka wzdrygnęli się na wspomnienie herbatki, jaką musieli wypić przed godziną. Była tak mocna, że trzy łyżki cukru nie zmniejszyły jej goryczy. Stróż zaparzył ją z dwóch kopiastych łyżek wiórek. I mówił przy tym, że specjalnie zrobi im słabą, bo młodzi jeszcze nie przywykli do czajówy.
– Chłopaki, co to jest ta czajówa ? On sobie ją parzył z pięciu łyżek!
– To jest taka odjazdowe herbatka, że jakbyś ją wypił, to byś się przez trzy dni czaił.
– Czaił?
– Tak, a do tego jadłbyś surowe ziemniaki, chodził do tyłu, śpiewał kolędy i przykrywał się gazetą.
– Dziwna jakaś ta herbata... Nie słyszałem nigdy o takiej.
– Ja też nie, ale to nie gra żadnej roli – machnął ręką Kurza Twarz. – Najwyższy czas się wziąć do tej wstrętnej roboty. Masz, Pucek, poniesiesz to świństwo... – podał przyjacielowi torbę pełną wytrychów i innych narzędzi.
– Wiecie co? – stęknął chłopiec, uginając się pod jej ciężarem. – Ten facet początkowo nie wyglądał na takiego zbira. Nie miał takiego zarostu, jak Brodacz, ani plastra. Był nieprzyjemny, ale to, co potem opowiadał o tych swoich wyczynach, to aż nie do wiary.
– I nikt nie każe ci w to wierzyć.
– Bo?
– Bo tak. Brodacz mówił, że przestępcy chwalą się jak wędkarze. Nikt nie wierzy, ale wszyscy są zadowoleni.
W tej chwili Kurza Twarz zaczął głośno gwizdać melodię ze starego filmu „Most na rzece Kwai”. Fałszował przy tym tak niemiłosiernie, że przyjaciele skrzywili się jak po zjedzeniu pięciu kilogramów cytryn.
– A tobie co? Nadmiar emocji podziałał ci na makówkę? Zatkaj się, bo wszystkie psy zaczną wyć!
– Niech wyją – przerwał na chwilę Kurza Twarz. – Przecież ten Zima, co miał nas pilnować, mówił, że jak wszystko będzie w porządku, to mamy zagwizdać.
– Rzeczywiście!
Starszy mężczyzna, który spacerował nocą ze swoim wielkim owczarkiem alzackim, aż przystanął zdziwiony, gdy zza rogu osiedlowej ulicy nagle wyszli na niego trzej chłopcy, zapamiętale świszczący tę samą, znaną mu skądś melodię. Mieli przy tym grobowo poważne miny i nic nie wskazywało na to, że dobrze się bawią. Właściciel psa, szepcząc do owczarka coś o wariatach, przezornie przeszedł więc na drugą stronę ulicy.
Pchełka nagle machnął ręką.
– Panowie, jest autobus! Dojedziemy do Trzech Krzyży, potem przez park zejdziemy sobie do naszego skuterka .
Noc była tak ciemna, że kiedy w parku dzielącym Plac Trzech Krzyży od ulicy Rozbrat nagle zgasły latarnie, ostatni spacerowicze poczuli się trochę nieswojo. Jakiś podpity jegomość stał na środku szerokich schodów i bojąc się iść dalej, krzyczał, żeby mu przysłać elektryka. Potem rozpłakał się i usiadł na schodach, lamentując, że nawet przy świetle schody tańczyły mu fokstrota, co dopiero teraz!
Pani prowadząca pieska w stronę ulicy Książęcej musiała się zamienić ze swoim podopiecznym rolami.
Ktoś przestraszył się napotkanego w ciemności, równie zatrwożonego przechodnia, starsza pani nawoływała zaginioną w mroku Anię.
Tylko trzy osoby cieszyły się z takiego obrotu spraw. Wyłączenie światła sprzyjało ich planom.
Ubrane na czarno, niewysokie, zamaskowane postacie przebiegły przez park, aż znalazły się przy przystanku autobusu linii 107.
– To tutaj... Gdzieś z lewej, zielony – szeptał najniższy z trójki zamaskowanych ludzi.
– Jaki zielony?! – zirytował się wyższy od niego, tęgi osobnik. – Przecież wszystkie są czarne! Jest ciemno, jak w salonie u wujka kreta, a ja mam rozpoznać kolory!
– Nie narzekaj! Dobrze, że ciemno, nikt nas nie zauważy.
– I my też nic nie zauważymy. Będziemy macać po omacku, jak ślepe ślimaki!
– Ślimaki nie są ślepe. I nie macają.
– Co ty wiesz o ślimakach? W takiej ciemności wszystko jest ślepe, więc musi chodzić i macać. Nawet kot bez tego nabije sobie guza jak czołg... A co dopiero ślimak!
Trzecia z zamaskowanych postaci, najwyższa, z przewieszoną przez ramię torbą, podeszła w tym czasie do rzędu samochodów. Minęła go i przykucnęła przy niewielkim skuterku.
Ubrana w rękawiczkę dłoń wyjęła z kieszeni latarkę i zaświeciła w ziemię.
– Przestańcie się ślimaczyć! To ten! Pcheła, bierz narzędzia i rób swoje.
Pchełka ze zdenerwowania przejechał dłońmi po krótko strzyżony włosach i sięgnął do torby. Wydobył z niej niewielkie urządzenie elektroniczne.
– No, Pucek, zerkaj od Książęcej, czy ktoś nie idzie!
Chudy Pucek usiadł na ławce przy przystanku i wyjął z kieszeni przygotowana specjalnie gazetę. Właśnie na tę okazję ją kupił! Widział wiele razy na filmie, jak Sherlock Holmes i jemu podobni cygarem wypalali dziurę w czasopiśmie, aby móc obserwować otoczenie, nie będąc samemu zauważonym.
Postanowił wypróbować ten sposób, ponieważ jednak nie palił cygar, wyjął z kieszeni zapałki, aby bezpośrednio nimi zrobić odpowiedni otwór w papierze. Nie przyszło mu do głowy, że mógłby go po prostu wyciąć. Wytargać. Albo nawet wygryźć.
W tym czasie największy z całej trójki Kurza Twarz oddalił się dwadzieścia metrów od przystanku.
– Co to za debilizm, Kurza Twarz – mruczał do siebie, bawiąc się swoim amuletem – żebym ja był zamieszany w te głupie skuterki . Też sobie wymyślił! Będziecie kraść skutery! Świetnie, kurza morda! O takich wakacjach zawsze marzyłem. Niech tylko jeszcze jakiś człowieczek nas przyłapie, to ja się z tej zabawy wypukuję : puk! puk! I nie bawię się dalej! No, tu będzie dobrze.
Zatrzymał się i spojrzał za siebie. Oczywiście zobaczył ścianę ciemności, dopiero na jej tle błyskały lampy ulicy Książęcej. Ale chłopiec wiedział, że jego przyjaciele za chwilę dadzą znak i będą mogli rozpłynąć się w mroku.
W tym czasie Pucek rozglądał się uważnie. Kurza Twarz zniknął w ciemności, Pchełka majstruje przy skuterze. Poza tym nikogo – można więc wypalić dziurkę w gazecie...
Lewą ręką przytrzymał papier, prawą potarł zapałką o trzymane między kolanami pudełko. Błysnął równy, nieduży płomyk. Wystarczy teraz przyłożyć zapałkę do gazety, a gdy wypali się dziurka, zdmuchnąć płomień. Genialne.
Jak postanowił, tak uczynił. Ale ogień najpierw nie chciał chwycić papieru, potem przepalił tylko jedną kartkę i zgasł. Pucek zapalił więc następną zapałkę...
Stacyjka skutera piknęła lekko. Została odblokowana. Według instrukcji. Pchełka wskoczył więc na siodełko i na plecy przesunął torbę z narzędziami.
– Wszystko działa. Teraz trzeba ich zawołać.
Cieszył się, że wszystko odbywa się planowo. Bardzo bał się tej akcji, choć przed przyjaciółmi oczywiście udawał, że to dla niego bułka z masłem. Ale tak naprawdę nogi uginały się pod nim. Był więc zadowolony, że wielką część pracy mają już za sobą. Nikt ich nie nakrył, ze stacyjką poszło łatwo, nic nie zawyło...
Nie zawyło? O, kurczę, co tak dziwnie wyje?!
Pchełka zeskoczył z siodełka , zdziwiony, że niesamowity alarm dobywa się nie z pojazdu, a z miejsca, gdzie przed chwilą na ławce siedział Pucek.