Anaruk i inne opowiadania - ebook
Anaruk i inne opowiadania - ebook
Anaruk, eskimoski chłopiec z Grenlandii, i sprytne pingwiny z „Zaczarowanej zagrody” to najbardziej znani bohaterowie Aliny i Czesława Centkiewiczów. Z podróży do Arktyki i na Antarktydę autorzy przywieźli jednak wiele pasjonujących historii. Zachęcamy miłośników polarnych krain i krajobrazów skutych lodem do zaprzyjaźnienia się także z innymi, równie sympatycznymi postaciami: Piotrkiem i jego oswojonym białym niedźwiadkiem, Giwejem, który zamiast szamanem został pilotem, a także dzielnym Jędrkiem, który uratował tatę przed niedźwiedziem polarnym.
Wydanie jubileuszowe z okazji 80. rocznicy rozpoczęcia twórczości pisarskiej przez Czesława Centkiewicza oraz 110. rocznicy jego urodzin.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-12804-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wśród gromady dzieci eskimoskich, bawiących się między namiotami na brzegu morza, rej wodził Anaruk. Słuchali go nie tylko rówieśnicy, ale i starsi chłopcy. Nawet psy chętnie poddawały się jego rozkazom.
Anaruk miał dwanaście lat – był jednak tak silny, zręczny i odważny, że ojciec jego, Tugto, często zabierał syna ze sobą na polowanie. Anaruk był z tego niezmiernie dumny.
Zaprzyjaźniłem się z nim bardzo prędko. Pozwoliłem mu obejrzeć moją broń i podarowałem nóż stalowy, który wzbudził w nim zachwyt. Następnego dnia Anaruk przyprowadził ze sobą swego brata, pięcioletniego Nukuna, żeby i on obejrzał te cuda. Musiałem wszystko pokazywać jeszcze raz i objaśniać, co do czego służy.
Ze zdumieniem dotykali mięciutkiego wełnianego swetra.
– Jak wygląda zwierzę, które ma takie futro? – zapytał Anaruk.
Z trudem wytłumaczyłem mu, jak się robi materiał. Nie przypuszczał, że można nosić ubranie z czegoś innego niż skóra. Kazał obracać się Nukunowi na wszystkie strony i pokazywał mi, jak uszyte są jego spodnie z futra białego niedźwiedzia, bluza ze skóry foki i buty z miękkiej skóry młodego rena.
Tak ubiera się Eskimos w lecie. Ale lato trwa tutaj tylko trzy miesiące i jest zaledwie tak ciepłe, jak nasza wczesna wiosna. Jesieni nie ma właściwie wcale – od razu zjawiają się zimne wiatry, śnieżyce i wielkie mrozy, dochodzące do pięćdziesięciu stopni. I tak bez przerwy przez długie miesiące.
Wtedy mieszkańcy Grenlandii, a jest ich kilkadziesiąt tysięcy na wybrzeżach tej największej wyspy świata, chodzą otuleni w futra. Ledwie nosy widać. Nawet niemowlęta zawija się w skóry. Matki nie noszą dzieci na rękach, lecz w dużej kieszeni, naszytej w ubraniu na plecach. W ten sposób mają swobodne obie ręce do pracy. A pracy nie brak kobiecie eskimoskiej.
Grenlandia liczy ponad dwa miliony kilometrów kwadratowych, a więc jest prawie siedem razy większa od całej Polski. Gdyby północny skraj wyspy umieścić w Szczecinie, południowy kraniec sięgnąłby daleko w głąb pustyni Sahary w Afryce. Prawie cała Grenlandia skuta jest lodem. W samym środku wyspy grubość lodowej pokrywy dochodzi do trzech kilometrów i naturalnie nigdy nie taje.
Śniegi topnieją tylko na południowo–zachodnich brzegach i tam na poletkach ziemi wyrastają trawy i mchy, a wśród nich małe, ale barwne kwiatki.
Lato jest tak krótkie, że niektóre rośliny nie zdążą w ciągu jego trwania przekwitnąć i owocować. Zaczynają kwitnąć jednego lata, zimują pod śniegiem i owoce mają dopiero na następną wiosnę.
Podczas lata rodzina Anaruka mieszka na brzegu morza w namiotach zrobionych ze skór fok i renów. Obok stoją namioty ich krewnych i przyjaciół.
Najtrudniej jest zdobyć drewno na pale do namiotów. Lasów na Grenlandii nie ma – czasami zdarzają się tylko niskie krzaki. Większe kawałki drewna można wyłowić jedynie... z morza. Fale morskie rokrocznie wyrzucają tu na brzeg szczątki rozbitych statków lub kłody drzew, przyniesione przez prądy morskie z dalekich brzegów Syberii.
Drzewo to skarb prawdziwy: można zeń zrobić pal do namiotu, części do sań lub szkielet kajaka, ale ludzie Dalekiej Północy umieją sobie jakoś poradzić i bez drzewa: skóry namiotu rozpinają na żebrach wielorybów.
Namiot taki wcale nie jest szczelny – deszcz przedostaje się do środka. Anaruk nie martwił się jednak, że woda kapie mu na głowę, dziwił się nawet bardzo, że my w Europie nawet w lecie mieszkamy w kamiennych domach. Gdy pokazałem mu fotografię ulic Warszawy, śmiał się początkowo, później zapytał z niedowierzaniem:
– Chyba żartujesz! Ci wszyscy ludzie nie mogą przecież mieszkać razem – skąd wzięliby tyle mięsa do jedzenia?
Tłumaczyłem mu, jak mogłem, ale nie wiem, czy udało mi się go przekonać.
Zdobycie pożywienia to sprawa życia i śmierci dla mieszkańców Grenlandii. Polowanie na zwierzęta morskie, tak jak to robią Eskimosi w dalekich zakątkach Grenlandii, nie jest rzeczą łatwą ani bezpieczną. Latem wypływają na morze w kajakach. Nic a nic niepodobnych do naszych. Szkielet buduje się przeważnie z żeber zwierzęcych powiązanych rzemieniami; obciąga się go skórami, pozszywanymi jak można najszczelniej. Otwór, w którym siedzi myśliwy, jest bardzo ściśle dopasowany do jego wymiarów. Jeśli łódka przedziurawi się w czasie polowania, myśliwy nie może wydostać się z niej i tonie.
Na wyprawę Eskimos ubiera się w specjalny skórzany kaftan, związany wokół kostek na rękach, pod brodą i dookoła otworu kajaka. W ten sposób tworzy on z myśliwym jedną wodoszczelną całość. Każdy uczy się tu polować z kajaka już od małego dziecka. Gdy tylko umie dobrze chodzić, dostaje swój pierwszy kajak; potem, w miarę jak podrasta, coraz to większy, aż wreszcie chłopak sam musi sobie zrobić łódkę na swoją miarę.
Przeraziłem się ogromnie, gdy zobaczyłem kiedyś z brzegu, że kajak Anaruka przewrócił się do góry dnem. Już chciałem pospieszyć mu na pomoc, gdy raptem roześmiana twarz chłopca ukazała się nad wodą i po chwili łódka płynęła normalnie.
Przypomniałem sobie wtedy, że myśliwi lubią popisywać się swoją zręcznością, która nierzadko ratuje im życie. Nieraz burza spotka ich na morzu, a fala wywróci kajak, wtedy jednym silnym ruchem wiosła lub ramienia umieją przywrócić go do zwykłej pozycji. Zdarza się jednak, że po dłuższej walce z falami, gdy siły myśliwego wyczerpią się, ginie w lodowatej wodzie.
Tugto umiał przekoziołkować z kajakiem kilkanaście razy i nic mu się nigdy złego nie stało.
Razu pewnego, wczesnym rankiem, gdy morze było zupełnie spokojne, wybraliśmy się sześcioma kajakami na polowanie. Każdy z nas zabrał harpun, dzidy i strzały. Musiałem wiosłować z całych sił, żeby nadążyć za moimi towarzyszami.
Zatrzymaliśmy się między skalistymi wysepkami, często podobno odwiedzanymi przez foki. Na razie nie mogłem dostrzec ani jednej, jednak Tugto kazał nam siedzieć w kajakach zupełnie bez ruchu, żeby nie spłoszyć zwierzyny. Długo tak czekaliśmy i myślałem, że już nic nie będzie z polowania, aż tu nagle, w odległości kilkudziesięciu metrów, na powierzchni morza ukazała się mała, okrągła głowa z długimi wąsami.
Kajaki Eskimosów bez plusku ruszyły w tym kierunku. Zostałem na miejscu, bo wiedziałem z góry, że nie będę umiał wiosłować tak cicho jak oni.
Podejrzliwa foka schowała się pod wodą, zanim moi towarzysze zdołali do niej podpłynąć, i znów musieliśmy długo czekać w ciszy, wstrzymując oddech.
Dopiero za trzecim razem myśliwym udało się podpłynąć do foki na odległość rzutu harpunem. Foka trafiona znikła w morzu, ale w tym miejscu na powierzchni wody utrzymywał się pęcherz skórzany napełniony powietrzem i przywiązany rzemieniem do harpuna.
Jest to bardzo dowcipne urządzenie: w ten sposób Eskimos widzi, gdzie zatonął jego łup, a jeśli nawet chybi celu – może zawsze wyłowić swą broń.
Ostrze harpuna zrobione jest z twardej kości i osadzone na drewnianej rękojeści. Bywają także harpuny innego rodzaju: po wbiciu ostrza w ciało zwierzęcia drzewce odłącza się i pozostaje w ręku myśliwego.
Pod koniec dnia upolowaliśmy pięć wielkich, tłustych fok. Z zainteresowaniem oglądałem te zwierzęta, które dostarczają Eskimosom mięsa, tłuszczu i skór. Dwumetrowe prawie, walcowate ich ciała zakończone były dwiema przednimi płetwami i jedną tylną. Lśniąca, ciemnoszara sierść o krótkim, dość sztywnym włosie w niczym nie przypominała puszystego czarnego futra, jakie chętnie noszą kobiety u nas.
Cała osada wybiegła na brzeg na nasze spotkanie. Ludzie krzyczeli, psy szczekały – wszyscy cieszyli się na myśl o uczcie.
Wyciągnęliśmy na brzeg upolowane foki. Za pomocą długich noży – żaden myśliwy nigdzie nie rusza się bez takiego noża – zabraliśmy się do ściągania skór i ćwiartowania mięsa. Eskimosi kilkoma zręcznymi ruchami odcinali skórę, którą oddawali kobietom, i szybko dzielili zdobycz. Gromadka dzieci otoczyła ich ze wszystkich stron, wiedziały one doskonale, że dostaną ulubiony przysmak – delikatny, o słodkawym smaku tłuszcz znajdujący się tuż pod skórą.
Zrobiło się straszne zamieszanie i hałas. Każdy chciał schwytać jak najwięcej. Wszystko jednak odbywało się na wesoło, ze śmiechem i żartami, bo dzieci eskimoskie, tak samo zresztą jak i ich rodzice, nie kłócą się nigdy ani nie biją.
W razie sprzeczki Eskimosi stają naprzeciwko siebie przed całą ludnością osady i jeden na drugiego układają złośliwe piosenki. Wszyscy się śmieją i cieszą z udanych żartów, a zwycięzcą zostaje ten, którego piosenki są dowcipniejsze. Ośmieszony przeciwnik nie zacznie na pewno tak prędko nowej kłótni.
Opowiadano mi zabawną historyjkę o dwóch podróżnikach, którzy zamieszkali wśród Eskimosów. Pewnego razu, naradzając się nad dalszą podróżą, wpadli w taki zapał, że przekrzykiwali jeden drugiego. Eskimosi, usłyszawszy podniesione głosy, zbiegli się całą gromadą, prosząc, żeby się podróżnicy prędzej pogodzili. Uspokoili się dopiero, gdy im wytłumaczono, że to była tylko przyjacielska pogawędka.
Złodziejstwo jest tu również nieznane. Tugto nie mógł w żaden sposób zrozumieć, gdy pytałem, czemu nie zamyka swych rzeczy. „Mogą ci je przecież ukraść” – chciałem powiedzieć, ale w języku eskimoskim nie ma słowa „kraść”. Nikt nie chowa skór, jedzenia, nikt nie zamyka namiotu, bo i po co? Każdemu wolno pożyczyć sobie ten przedmiot, jakiego mu potrzeba, nawet w czasie nieobecności właściciela. Nigdy się jednak nie zdarza, aby wypożyczona rzecz nie została oddana w jak najlepszym porządku.
Ta ufność i gościnność są, niestety, wielokrotnie nadużywane przez kupców i handlarzy, którzy przypływają tu na statkach, niegodziwie wykorzystując naiwnych i łatwowiernych Eskimosów.
Wiele innych zalet odkryłem w tych ludziach w czasie mego pobytu na Dalekiej Północy: są bardzo skromni, nie przechwalają się, nie kłamią i nie obmawiają wzajemnie. Gdy myśliwy upoluje zwierzę – często nawet z narażeniem życia – nie opowiada wszystkim naokoło, jaki to z niego zuch, ale mówi skromnie, że mu się udało, i zaprasza wszystkich do podziału zdobyczy.
Zmarznięty i głodny wędrowiec, który zawita do osady, będzie przyjęty jak najlepszy przyjaciel, dostanie zawsze najsmaczniejsze kęsy jedzenia i najlepsze miejsce do spania.
Czasami zdarzyć się jednak może, że myśliwy popełni jakiś czyn krzywdzący innych. Wtedy zbiera się na sąd cała osada i winowajca musi przyznać się do wszystkiego. To samo jest już dostateczną karą. W przyszłości będzie się z pewnością wystrzegał podobnego postępowania.
Bywają jednak takie wypadki, co prawda bardzo rzadko, że ktoś postępowaniem swoim oburzy całą osadę. Wtedy zbierają się wszyscy i każą winowajcy odjechać. Siada on do kajaka, zabiera broń, trochę żywności i płynie „dokąd go oczy poniosą”. Jeżeli dotrze do innej osady, przyjmują go tam gościnnie. Może zamieszkać w niej na stałe, pod warunkiem, oczywiście, że nie popełni znów jakiejś niegodziwości. Przeważnie jednak kara ta jest zupełnie wystarczająca.
W lecie Eskimosi polują także na dzikie reny. Po raz pierwszy zobaczyłem, jak olbrzymim stadem przepływały jeziorko. Ponad wodą widać było tylko łby i las ogromnych, krzaczastych rogów.
Na brzegu przystanęły na chwilę, otrząsając się z wody. Są one bardzo podobne do naszych jeleni, znacznie jednak większe, o grubszych nogach i dużej głowie. Rogi mają mocniejsze, lecz mniej rozgałęzione. Sierść jasnokawową lub czasami brązową.
Na zimę sierść rena staje się prawie biała i niezwykle puszysta. Samce zmieniają co roku rogi. Na początku zimy tracą stare, a już w marcu zaczynają wyrastać im na głowach nowe.
Reny żywią się trawą, porostami i pędami karłowatej wierzby. W zimie umieją wygrzebać pokarm mocnymi kopytami nawet spod metrowej warstwy śniegu. Z braku pożywienia mogą długo głodować, jeśli mają dostateczny zapas tłuszczu. Ze skór ich Eskimosi mieszkający z dala od wybrzeży morskich robią namioty i ubrania, z kości – broń, ze ścięgien – nici, a mięso jest smacznym i zdrowym pożywieniem, chociaż nie tak tłustym, jak mięso foki.
Eskimosi polują na reny za pomocą łuków i dzid. Nie może to być jednak ta sama broń, jakiej używa się do polowań na zwierzęta morskie. Myśliwi myślą, że reny obraziłyby się i uciekły daleko w głąb lądu, gdyby zabijano je tą samą bronią, co zwierzęta żyjące w wodzie.
Pewnego dnia przybiegli do nas myśliwi z wiadomością, że o parę kilometrów napotkali stado renów.
Wielki ruch zapanował w osadzie – wszyscy, poczynając od dzieci, a kończąc na starcach, rzucili się do przygotowań. Na szlaku zaczęto z wielkim pośpiechem budować ogrodzenie z kamieni, wytyczając nimi z obu stron coś w rodzaju drogi szerokiej na początku, a następnie coraz bardziej się zwężającej. Na ogrodzeniu tym poustawiano w niewielkiej od siebie odległości okrągłe kamienie wielkości głowy ludzkiej.
Zatrzymałem Anaruka, który na wyścigi z innymi chłopcami znosił kamienie.
– Co to wszystko znaczy? – zapytałem.
– Widzisz, renom będzie się zdawać, że to głowy ludzi zaczajonych za ogrodzeniem, nie będą więc próbowały uskoczyć w bok – odpowiedział, trochę zdziwiony moim pytaniem.
Gdy wszystko było już gotowe, kobiety i dzieci wyruszyły na spotkanie stada. Szły w milczeniu, żeby nie spłoszyć zwierząt, które są tak czujne, że trzeba je okrążyć z daleka, zachowując się przy tym bardzo ostrożnie.
Na skraju pasącego się stada stoją zwykle wartownicy – reny, które zwracają baczną uwagę na całą okolicę. Jeżeli tylko dostrzegą lub usłyszą coś podejrzanego, alarmują natychmiast resztę stada, które rzuca się do ucieczki. Dogonić ich wtedy nie sposób, bo biegają bardzo szybko.
Anaruk kładł się co kilkanaście metrów i przyłożywszy ucho do ziemi, nadsłuchiwał tętentu racic. Wreszcie z rozradowanej jego miny i znaków, jakie dawał, zrozumieliśmy, że zwierzęta są już blisko.
Po chwili do naszych uszu dobiegł dziwny, suchy trzask, jakby stukot kawałków drewna. To zwierzęta, biegnąc w ciasnej gromadzie, zderzały się rogami.
Co prędzej rozdzieliliśmy się na dwie grupy – musieliśmy okrążyć stado z dwóch stron i wpędzić je między kamienne ogrodzenie. Szczęśliwie wiatr nam sprzyjał, a pagórki i wielkie kamienie rozrzucone tu i ówdzie zasłaniały nas trochę. Wolniutko, w wielkiej ciszy, podpełzaliśmy do stada, które nie podejrzewając zasadzki, zatrzymało się, żeby poskubać trochę mchów.
Naraz, na dany znak, podniósł się taki straszliwy wrzask, jakby sfora wilków ruszyła do ataku. Chłopcy pod wodzą Anaruka używali, co się zowie: szczekali jak psy, wyli jak wilki.
Stado rzuciło się do ucieczki. Pędzone otaczającym je dokoła wrzaskiem, wpadło między kamienne płoty prosto na myśliwych, zaczajonych w najwęższej części zagrody.
W kilkanaście minut polowanie było skończone. W całej osadzie zawrzała praca. Myśliwi ściągali skóry z zabitych zwierząt i ćwiartowali mięso. Kobiety przygotowywały zapasy na zimę, krając wielkie połcie mięsa na cienkie, długie pasy, i zawieszały je na żerdziach, żeby wyschło dobrze na słońcu i wietrze. Niezadługo myśliwi ukryją je pod ciężkimi kamieniami, żeby nie padło pastwą lisów i wilków. Gorzej, jeśli niedźwiedź natrafi na kryjówkę – odrzucić najcięższe głazy to dla niego fraszka.
Po ukończeniu pracy zabraliśmy się do uczty. Największy przysmak – to zupa.
W wielkim kotle gotuje się przez trzy dni i trzy noce kopyta, kości i czaszki renów. Kości są przedtem dokładnie potłuczone. Nie radziłbym nikomu próbować takiej zupy. Kopyta są niemyte, a niektóre kości – poobgryzane już przez psy. Ale Eskimosom to bardzo smakuje.
Gdy zupa była gotowa, chłopcy rozbiegli się po namiotach, zwołując wszystkich na ucztę. Niedaleko ogniska, na trawie, usadowiono się kołem. Pośrodku, na drewnianej tacy, położono dymiące jeszcze kawałki mięsa. Najdzielniejszy z myśliwych pierwszy dostał wielką porcję. Schwycił ją zębami i tuż przy samych wargach odciął kęs nożem, resztę podając sąsiadowi. To samo powtarzało się wiele, wiele razy, dopóki wszyscy nie najedli się do syta.
Nic dziwnego, że wielu Eskimosów ma pocięte wargi; noże ich są zawsze bardzo ostre. Ulubionym urozmaiceniem monotonnego zazwyczaj jedzenia jest mięso i wnętrzności zwierząt w stanie lekko nadpsutym, o smaku starego sera. Mięso takie przechowuje się w ciągu długich miesięcy w ciemnych, zimnych skrytkach, tak żeby nie dochodziły do niego promienie słońca.
Nie bardzo smakowały mi te eskimoskie specjały, ale musiałem ich nieraz próbować, żeby nie urazić gospodarzy. Wybierali przecież dla mnie najtłustsze, największe kąski. Na szczęście nie rozchorowałem się po tym poczęstunku tak, jak jeden ze znanych podróżników, który życiem przypłacił taką ucztę. Pewnego razu nie chciałem zjeść dużego kawałka ciepłego jeszcze szpiku świeżo upolowanej foki, tłumacząc, że u nas w Polsce nie bierzemy do ust surowego tłuszczu, ale nikt nie chciał mi wierzyć.
Mieszkańcy Grenlandii z wielkim apetytem zjadają surowe mięso, bo i na czym mają je gotować?
W lecie dzieci zbierają i suszą trawy, mchy i nawóz ptaków czy renów. W zimie wytapiają lód na wodę do picia i czasem, bardzo rzadko, podgotowują trochę mięsa nad płomieniem lampy. Lampą nazywają wydrążony kamień, w który myśliwi nalewają tłuszczu foki, morsa lub wieloryba i zanurzają w nim knot zrobiony z wysuszonej trawy. Lampa daje trochę światła, trochę ciepła i bardzo, bardzo dużo sadzy. Ale tym się nikt nie przejmuje.
Po uczcie rozpoczęły się zabawy. Nim się spostrzegłem, porwano mnie i zaczęto podrzucać do góry na zeszytych skórach. Po chwili uwolniono mnie i złapano jednego z myśliwych. Wtedy dopiero mogłem się przypatrzyć, jak śmiesznie wygląda człowiek wylatujący w powietrze i wymachujący bezradnie rękami i nogami. U nas taka zabawa nazywa się „żabką”. Na obozach harcerskich bawiliśmy się często w ten sposób, używając do tego koców, a nie skór. Nigdy nie spodziewałem się, że podobną zabawę spotkam pod biegunem północnym.
Inna grupa Eskimosów zaprosiła mnie do zawodów – kto dalej rzuci dużym, ciężkim kamieniem, a jeszcze inna – do zabawy w piłkę nożną. Trudno byłoby odgadnąć, z czego zrobili sobie piłkę! Po prostu... z czaszki morsa, a trzeba ją było tak zręcznie kopnąć, żeby kłami upadła na ziemię.
Gdy pobiegłem na brzeg morza, by opłukać ręce po tej zabawie, Anaruk nie mógł mi się nadziwić.
– Po co ty to robisz? – pytał. Wziął do rąk moje mydło, obejrzał, powąchał i... zaczął zajadać. Rozśmieszyło mnie to w pierwszej chwili.
– Z czego się śmiejesz?! – zawołał. – Przecież to bardzo smaczne, tyle w nim tłuszczu!
Zjadł wszystko i nawet nie zachorował, ale gdy dałem mu kawałek czekolady, myśląc, że zrobię tym chłopcu wielką przyjemność, powąchał ją tylko i czym prędzej wyrzucił.
– To tak wstrętnie pachnie – powiedział, skrzywiony, na swoje usprawiedliwienie...
Czasem, dość rzadko, Eskimosi kąpią się w rzekach lub w morzu, naturalnie tylko w lecie, chociaż woda jest bardzo zimna. Mając tak mało sposobności do kąpieli, żaden z nich nie umie pływać. Zimą z trudem udaje się im wytopić tyle wody, ile potrzeba do picia. Nie myją się więc często ani nie piorą, bo jakże prać futro? Bielizny nie noszą wcale. Na gołe ciało chętnie nakładają koszulki z miękkich skórek ptaków, obróconych puchem do wewnątrz.
Do polowań w kajakach Eskimosi używają ubrań ze skóry foki gładko wyprawionej. Zazwyczaj noszą kaftan oraz spodnie z foki lub rena, sięgające do kolan, i buty z cholewami, składające się z dwóch warstw skór: zewnętrznej – foczej, i wewnętrznej – z futra psa lub królika. Grubą podeszwę robią ze skóry morsa, często wkładając jeszcze do buta warstwę suchej trawy, która dobrze wchłania wilgoć i chroni przed mrozem.
Podczas siarczystych mrozów do łowów na lodzie myśliwi wkładają skórę białego niedźwiedzia, która mimo licznych zalet ma jednak wielką wadę: jest bardzo ciężka. Toteż chętnie używają także ubrań z ciepłych, lekkich skór rena, ale te zużywają się bardzo szybko, a łamiącą się łatwo sierść można znaleźć wszędzie: w jedzeniu, w oczach, w ustach, w nosie. Poza tym brązowy kolor futra zbyt jaskrawo odbija od bieli śniegu i straszy zwierzęta.
Ubrań takich musi mieć Eskimos co najmniej dwa; jeżeli popłynie kajakiem, a przewróci go fala, ubranie nasiąka wodą i trzeba je długo suszyć. Przepocone albo przemoknięte ubranie wiesza się na specjalnych rusztowaniach nad ogniskiem lub na mrozie, bo wtedy cała wilgoć zamarza w wielkie kryształy lodu, a te łatwo wykruszają się z futra.
Najwięcej kłopotu jest zawsze z butami; ostre kamienie i lód niszczą je bardzo szybko. Matka Anaruka nieraz skarżyła mi się, że nie może nadążyć z szyciem obuwia dla swych synów.
W miarę jak dni stawały się krótsze, w osadzie coraz bardziej spieszono się z robotą. Mężczyźni zajęci byli polowaniem i rybołówstwem, a kobiety naprawiały i szyły odzież zimową z grubych, ciepłych skór. Od ilości zgromadzonego mięsa i ryb zależy, czy osada nie będzie cierpiała głodu w zimie i na wiosnę.
Noce były już bardzo chłodne, coraz więcej futer musiałem wciągać na swe posłanie, żeby nie zamarznąć na kość w nieszczelnym namiocie, do którego mroźny wiatr przedostawał się ze wszystkich stron.
Dni też nie były ciepłe i dreszcz mnie przejmował, gdy patrzyłem, jak Eskimosi łowią łososie, stojąc godzinami po kolana w lodowatej wodzie.
Na rzece zrobili zagrodę z kamieni, długimi kośćmi morsa uderzali mocno powierzchnię wody, płosząc w ten sposób i naganiając ryby do zagrody, tam zabijali je dzidami i wyrzucali na brzeg.
Pewnego dnia mężczyźni zebrali psie zaprzęgi i wyruszyli na polowanie. Kobiety oprawiały złowione w przerębli łososie. Inne ostrymi nożykami z kości zeskrobywały resztki tłuszczu ze skór upolowanych jeszcze w jesieni fok.
– Żeby tylko naszym myśliwym udało się zdobyć dużo mięsa – westchnęła jedna. – Niedługo stąd odjedziemy, nie będzie już ani fok, ani morsów.
– Słyszysz? – Anaruk trącił w bok swego przyjaciela Omialika. – Co byś powiedział, żebyśmy sami spróbowali zapolować?
Omialika nie trzeba było długo namawiać.
– Zabierz tylko harpun! – przypomniał Anaruk, przejęty swą rolą przewodnika.
Dwaj chłopcy wymknęli się chyłkiem z osady. Z początku czuli się bardzo szczęśliwi. Wszystko bawiło ich i śmieszyło. Nie czuli mroźnych podmuchów wiatru zwiastującego zbliżanie się burzy, nie słyszeli trzasków pękającej na morzu kry. Opowiadali sobie, jaka to będzie radość, gdy przywiozą ze sobą fokę, a może nawet, kto wie, przyciągną białego niedźwiedzia, tak ciężkiego, że wszystkie psie zaprzęgi z osady nie będą mogły go udźwignąć.
Szli i szli, rozprawiając. Raz po raz zapadali się po kolana w rozpadlinach, bo młody lód, którym ścięty był ocean, pękał tu i ówdzie pod ich krokami. Ale na próżno wypatrywali zwierzyny. Ani jednej foki na krze, ani śladu białego niedźwiedzia. Zmęczeni, postanowili zawrócić. Omialik pierwszy spostrzegł małe stadko wtulonych w śnieg pardw i co sił pobiegł w ich stronę. Anaruk pozostał sam.
Ciąg dalszy w wersji pełnej