Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Anastazja - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Anastazja - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 298 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO PANA AN­TO­NIE­GO KA­MIEŃ­SKIE­GO

Zda­rza się czę­sto, że ma­la­rze czy­nią za­szczyt po­wie­ścio­pi­sa­rzom, ołów­kiem lub pędz­lem swym uświet­nia­jąe utwo­ry ich pió­ra, ale wy­pa­dek jest rzad­ki, aby po­wie­ścio­pi­sarz dzie­ło ma­la­rza pió­rem swym ilu­stro­wał, ze zaś wła­śnie wy­pa­dek ten za­szedł te­raz po­mię­dzy mną a pa­nem, więc po­zwa­lam so­bie opo­wie­dzieć, ja­kim spo­so­bem się to sta­ło i ja­kie stąd wnio­ski na­su­nę­ły się mej my­śli.

Dzień był je­sien­ny, chmur­ny, błot­ny, nud­ny. Na nie­bie ra­do­ści, na zie­mi na­dziei stad­nej. W gó­rze i w dole, w po­wie­trzu i na ulicz­nym bru­ku sza­rzy­zna prze­wle­ka­ją­ca się po świe­cie le­ni­wo i męt­nie. Brak na­wet chmur tych, któ­re po nie­bie­skich po­lach roz­no­szą rzeź­by po­nu­re, lecz fan­ta­stycz­ne; brak na­wet wi­chrów tych, któ­re po ziem­skich bło­niach grzmią gnie­wem i wyją bó­lem, ale na dnie du­szy sta­ją je­zio­rem me­lan­cho­lii, peł­nym ko­ra­li wspo­mnień i po­dzwo­nów pie­śni. Spło­wia­łość po­wszech­na, ci­chość mar­twa, nuda bez­den­na; szczyp­ce ga­szą­ce pło­mię wszel­kie, gwóźdź przy­twier­dza­ją­cy ku zie­mi każ­de skrzy­dło.

Wtem dzwo­nek u drzwi, kro­ki śpiesz­ne, pocz­ta, dzien­ni­ki, a wśród tych ostat­nich je­den od daw­na ko­cha­ny, z du­żym ry­sun­kiem na pierw­szej stro­ni­cy, wy­obra­ża­ją­cym dziew­czy­nę w odzie­ży pro­stej i krót­ko na­zwa­nym Ana­sta­zja. Nie nad to, nic wię­cej. Ani tła, ani or­na­men­ty­ki, ani ak­ce­so­riów, któ­re by wy­ja­śnia­ły, kto to

i jaka hi­sto­ria? Jed­nak od pierw­sze­go rzu­tu oka wi­dać, że ta dziew­czy­na jest kimś a do­ko­ła niej po mar­gi­ne­sach pięk­ne­go dzien­ni­ka krą­żą bły­ska­wi­ce i ma­ja­czą mo­men­ty ja­kiejś hi­sto­rii. Twarz tej pięk­nej dziew­czy­ny na­zna­czył pan gro­tem bólu wy­strze­li­wa­ją­cym z ser­ca i po­ło­żył pan na niej chmu­rę, któ­ra zstą­pi­ła z prze­ra­żo­nej my­śli. Bije od niej du­sza moc­no czu­ją­ca, gwał­tow­nie przez twar­dą dłoń ży­cia tar­gnię­ta i na­rzę­dzia­mi oczu zmar­twio­nych pa­trzą­ca w ot­chłań. Po mar­gi­ne­sach dzien­ni­ka błą­dzą cie­nie tych skrzy­deł, na któ­rych du­sza ta wzla­ty­wa­ła ku swe­mu nie­bu, i tych krza­ków oszro­nio­nych, na któ­re spa­dła. Są tam tez krzy­we dzio­by pta­ków dra­pież­nych, któ­re do­by­wa­jąc się z za­ro­śli ży­cia wy­świ­stu­ją py­ta­nia,: A co te­raz bę­dzie? Co po­czniesz? Gdzie woda za­po­mnie­nia? Gdzie ga­łąź ra­tun­ku? Jak da­lej żyć? Czym żyć? Wszyst­kie te rze­czy i wie­le in­nych jesz­cze w tym ry­sun­ku pana są – choć nie są – my­ślą ar­ty­sty w po­stać tę we­tch­nię­te i oko wi­dza, któ­re myśl ar­ty­sty zro­zu­mieć jest zdol­ne, do sie­bie przy­ku­wa­ją­ce.

Im dłu­żej trzy­ma­łam oko swe przy­ku­tym do po­sta­ci przez pana na­ry­so­wa­nej, tym na­tar­czy­twiej ob­le­ga­ły mię wspo­mnie­nia cze­goś daw­niej zna­ne­go, ko­goś nie­gdyś wi­dy­wa­ne­go z bli­ska. Zda­rza się, że z toni prze­szło­ści, czymś z ze­wnątrz do­tknię­tej, nim wy­ło­nią się gło­sy i rysy, wy­cho­dzą echa i mgły. Wid­ma to są zja­wisk, któ­re czas po­to­pił w mo­rzu za­po­mnie­nia. Na dnie to­pie­li prze­cież zja­wi­ska nie po­mar­ły, tyl­ko śpią i tknię­ciem z ze­wnątrz obu­dzo­ne po­wsta­ją zra­zu echem i mgłą, a po­tem gło­sem, ko­lo­rem, kształ­tem. Ry­su­nek pana pe­łen wnętrz­nych głę­bin był tym tknię­ciem z ze­wnątrz, któ­re zra­zu z głę­bin mo­ich wy­wo­ła­ło wid­ma. Do kogo po­dob­na? Do ko­goś do­brze mi nie­gdyś zna­ne­go po­dob­na! Kę­dyś u ko­goś wi-

dzia­łam ta­kie same oczy pa­trzą­ce w ot­chłań, taką samą Li­nię ust przez bez­brzeż­ne zmar­twie­nie wy­gię­tą, wło­sy po ra­mio­nach i pier­si tak samo spły­wa­ją­ce, ręce w znie­chę­ce­niu śmier­tel­nym na ko­la­na opa­dłe. Kim ona była? Gdzie była? Jak­by zbo­że zło­te na sze­ro­kich ła­nach za­szu­mia­ło! Jak­by li­po­wy kwiat za­pach­niał! śliw­ki czwr­nym gra­dem po­sy­pa­ły się z drze­wa! Za­brzę­cza­ła szkla­na mu­zycz­ka sta­ro­świec­kiej ta­ba­kier­ki wy­gry­wa­ją­cej po­lo­ne­za! Och! tak, tak! już wiem! Pa­mię­tam! To ona… to było tam! W dzień je­sien­ny, chmur­ny, błot­ny, nud­ny, w po­ko­ju, za któ­re­go ścia­na­mi prze­wle­ka­ła się po świe­cie sza­rzy­zna le­ni­wa i męt­na, oto­czy­ły, ogar­nę­ły, ob­ję­ły mnie wo­kół pola sze­ro­kie, pola kwie­ci­ste, kło­si­ste, pola uko­cha­ne, bu­kie­ta­mi brzóz i so­sen na pa­gór­kach usy­pa­ne, w dro­gi i ścież­ki jak w bia­łe wstąż­ki ustro­jo­ne, pod skle­pie­niem tur­ku­so­wym i wiel­kim okiem słoń­ca roz­cią­gnię­te na kształt ko­bier­ca zło­te­go, wy­ha­fto­wa­ne­go we wzo­ry i ko­lo­ry kwie­ci­ste, kło­si­ste. Wśród spło­wia­ło­ści po­wszech­nej ude­rzy­ła mię w oczy pstra fala do­mostw, sa­dów, ubio­rów ludz­kich, po­dwó­rzy li­lio­wych i bia­łych od roz­kwi­tłych sto­kro­ci i śla­zów. W ci­cho­ści mar­twej usły­sza­łam gwa­ry to­czą­ce w so­bie mowę pra­oj­ców na­szych, pięk­ną, choć te­raz już dziw­ną, krót­ką i do­bit­ną, ob­ra­zo­wą. Bez­brzeż­ne mo­rze nudy za­legł i okrył tłum po­sta­ci, spo­śród któ­re­go wy­stą­pi­ła i wy­osob­ni­ła się – ona, ta dziew­czy­na pro­sta – i nie­pro­sta – któ­rą pan nie zna­jąc od­gadł, nie wi­dząc na­ry­so­wał. Prze­dziw­ne ja­sno­wi­dze­nie ar­ty­sty, któ­re­mu nie sta­wią za­pór ani po­wierzch­nie ciał, ani roz­ło­gi prze­strze­ni! Tak, to jest ona, z ry­sa­mi swy­mi i ze swo­ją du­szą. Tyl­ko, gdy ją zna­łam, mia­ła już lat dwa­dzie­ścia i wło­sy da­le­ko dłuż­sze…

Ja rów­nież two­rzy­łam nie­gdyś za­miar opi­sa­nia jej ry­sów, lo­sów, du­szy, ra­zem z tłem, na któ­rym po­ru­sza­ła się i była, ale ży­cie, stru­mień wart­ki po­rwał ją i uniósł w kra­inę nie­pa­mię­ci. Te­raz usły­sza­łam szmer stru­mie­nia po­wra­ca­ją­ce­go, któ­ry mi ją od­no­sił ubra­ną w ko­ra­le wspo­mnień i w srebr­ne dzwon­ki pie­śni.

Pie­śni by­wa­ją róż­ne. Ptak wszel­ki śpie­wa po­dług przy­ro­dze­nia swe­go: po­tęż­nie lub z ci­cha, z szu­mem pło­mie­nia lub ze sło­dy­czą mio­do­wej pa­to­ki. Ale gdy­by śpie­wa­ków drob­nych, po­lnych, ci­cho dzwo­nią­cych za­bra­kło, w wiel­kim chó­rze po­cie­szy­cie­li świa­ta po­wsta­ła­by pust­ka, w har­fie, któ­ra lu­dziom przy­gry­wa do ży­cia, pę­kła­by stru­na, po któ­rej za­pła­ka­li­by drob­ni, po­lni, cisi…

O po­lnej, pro­stej – choć i nie pro­stej – dziew­czy­nie po­pły­nę­ła pieśń od­po­wied­nia przy­ro­dze­niu jej i memu, ale że pan spra­wił, iż po­pły­nę­ła, o tym panu oznaj­miam, a że roz­ję­ły się szczyp­ce ga­szą­ce pło­mię du­cha i od­jął się gwóźdź przy­bi­ja­ją­cy do zie­mi jego skrzy­dło – za to panu dzię­ku­ję.

Wnio­ski zaś z wy­da­rze­nia tego ta­kie: nikt czy­niąc dzie­ło swo­je nie wie, gdzie, kie­dy, u kogo ude­rzy z dzie­ła tego grom i blask. Twór­ca po­wia­da so­bie nie­kie­dy: » Bia­da mi! Oto czy­niąc wciąż, nie uczy­ni­łem nic… ści­ga­jąc ide­ał sztu­ki mej, za­le­d­wie część dro­gi ku nie­mu ubie­głem! Li­nią czy bar­wą, czy sło­wem, śpie­wem, a któż jest na zie­mi, kto by ser­ce chciał cie­szyć pie­śnia­mi mo­imi? Zwąt­pie­nie i znie­chę­ce­nie to dwaj ka­to­wie, któ­rzy twór­cę wio­dą na Gol­go­tę. A tym­cza­sem przez nie­go do ży­cia wy­wo­ła­ne i w pieśń za­klę­te sło­wo czy li­nia, czy bar­wa, czy kształt, lecą świa­tem i sy­pią skry, z któ­rych wie­le na ni­zi­nach ja­ło­wych lub ja­do­wi­tym ziel­skiem po­ro­słych mar­nie zgi­nąć musi, ale i ta, i owa do­tknie po dro­dze ziar­na, któ­re za-

kieł­ku­je, krza­ku, któ­ry za­kwit­nie, wes­tchnie­nia, któ­re prze­mie­ni się w uśmiech, wpa­da­nia, któ­re po­dźwi­gnie się do lotu. Roz­py­lo­na woda kry­nicz­na i roz­py­lo­ne wino wy­try­sku­ją na sze­ro­kie ob­sza­ry ludz­ko­ści spod nie­licz­nych rąk twór­ców, któ­rzy ani wie­dzą, ani zga­du­ją, kędy pad­nie ta rosa i co spra­wi. Męka to jest dla nich, bo pra­wie nig­dy nie pod­no­szą do ust tego doj­rza­łe­go owo­cu szczę­ścia, któ­ry daje pew­na świa­do­mość wła­snych siejb i żniw; roz­ka­zem to jest dla nich, bo ni­wom spra­gnio­nym, kwia­tom więd­ną­cym, ser­com mdle­ją­cym, pier­siom, któ­re wzdy­cha­ją, skrzy­dłom, któ­re opa­da­ją, wody kry­nicz­nej i wina od­ma­wiać im nie wol­no w imię bra­ter­stwa ludz­kie­go i Boga.

Za kro­plę tej rosy, któ­ra w po­sta­ci Ana­sta­zji« na mnie spa­dła, dzię­ku­jąc dzie­ło to ołów­ka pana pió­rem swym ilu­stru­ję.

El. Orzesz­ko­waI

Czer­wo­ne słoń­ce sierp­nio­we spły­wa­ło po nie­bie po­god­nym za Nie­men błę­kit­ny, za ciem­ny szlak boru, a tuż przy ostat­nich do­mo­stwach Tu­czy­niec, na bło­niu przez trzo­dy wy­dep­ta­nym od­by­wa­ło się igrzy­sko nie­dziel­ne. Trzo­dy też cale stam­tąd nie znik­nę­ły, lecz tyl­ko za­ba­wie ludz­kiej miej­sca ustę­pu­jąc obrze­ży­ny bło­nia usia­ły pla­ma­mi pstry­mi, gdzie też i mali pa­stusz­ko­wie kla­ska­li z ba­tów albo nie wie­dzieć po co hu­ka­li tak roz­gło­śnie, że się to hu­ka­nie roz­cho­dzi­ło po polu sze­ro­kim, za bło­niem wiel­ką szma­tą żół­to­ści roz­cią­gnię­tym, i nad któ­rym le­cia­ły dźwię­ki mu­zy­ki skocz­nie przy­gry­wa­ją­cej do tań­ca.

Bo i cze­muż lu­dzie po­we­se­lić by się nie mie­li, sko­ro niwy są po­żę­te, sto­do­ły peł­ne, a gło­wy, choć i nie cał­ko­wi­cie od wsze­la­kie­go fra­sun­ku wol­ne, wsza­koż w ro­zum swój, że po­do­łać mu po­tra­fi, du­fa­ją­ce. Dwaj Tu­czy­no­wie na skrzyp­cach gra­ją, je­den wtó­ru­je im na ba­se­tli, a Fra­nek Glin­da (brat tej Ewki, któ­ra to od daw­na i nie­szczę­śli­wie w Mru­ko­wym synu się ko­cha), za bę­ben po­rwaw­szy wali weń co siły do tak­tu ba­se­tli i skrzyp­com. Taka się z tego utwo­rzy­ła mu­zy­ka we­so­ła a hucz­na, że u obrze­żyn pola pa­stusz­ko­wie po­ry­wa­ją się za ręce i wśród pstrej trzo­dy na bo­sych no­gach krę­cą się, jak­by po­sza­le­li, zaś słoń­cu to nie­co tyl­ko trza się przy­pa­trzyć, aby uj­rzeć, że na swej czer­wo­nej twa­rzy ma ono usta sze­ro­ko od uśmie­chu roz­cią­gnię­te i, zda się, tuż, tuż z roz­we­se­le­nia wiel­kie­go zęby wy­szcze­rzy.

Bo i kto mi to mó­wił, że na twa­rzy sło­necz­nej ma­lu­je się za­wsze albo we­so­łość, albo smę­tek, albo gniew, albo tę­sk­no­ta? A! pa­mię­tam! Mó­wi­ła mi o tym nie­raz Ana­sta­zja z sa­mot­nej cha­ty pod dzi­ki­mi gru­sza­mi wśród pola sto­ją­cej. Kie­dy, by­wa­ło, żar­tem ją za­py­tam: »W ja­kim hu­mo­rze jest dziś słoń­ce?« – od­po­wia­da: »We­so­łe ta­kie, że aż oczy mru­żą się od jego bla­sku!« A przy sło­wach tych sza­re oczy jej w opra­wie po­dłuż­nej same błysz­czą jak krysz­ta­ły, w któ­rych by igra­jąc ła­ma­ły się pro­mie­nie sło­necz­ne, i wszyst­ko w niej błysz­czy i ja­śnie­je: po­licz­ki jak róże, wło­sy jak zło­to, zęby jak per­ły, usta jak mak po­lny, szkar­łat­ny i rosą zwil­żo­ny.

Ale in­nym ra­zem, o hu­mor słoń­ca za­py­ta­na, cale in­a­czej od­po­wia­da: »Tę­sk­ne dziś słoń­ce – mówi – ta­kie tę­sk­ne i smęt­ne, że choć pod zie­mię wleźć!« I twarz jej wła­sna cerą przy­po­mi­na wów­czas zie­mię, oczy są przy­ga­słe, a usta czer­wo­ność i po­licz­ki świe­żość swo­ją tra­cą.

Nie czę­sto pew­nie się zda­rza, aby kto­kol­wiek pod wpły­wem uczuć róż­nych tak mie­nił się na twa­rzy jak Ana­sta­zja, i dla­te­go też trud­no na pew­no po­wie­dzieć, czy ład­ną ona jest, czy nie­ład­ną? Jak cza­sem, jak kie­dy; w za­leż­no­ści, moż­na rzec na­wet, że w nie­wol­nic­twie to zo­sta­je u po­ru­szeń du­szy, któ­rą ma ona w so­bie nad inne du­sze wy­raź­niej­szą, dziw­niej­szą, za­wil­szą. Ale po­tem o tym; te­raz ta znaw­czy­ni hu­mo­rów sło­necz­nych dla­te­go na myśl mi przy­szła, że słoń­ce wy­da­wa­ło się we­so­łym i ba­wi­ło się wy­bor­nie po­spo­łu z ba­wią­cą się gro­ma­dą ludz­ką.

Bło­nie roz­le­głe jest, a wsza­koż gro­ma­da ta, jak­by jej miej­sca bra­ko­wa­ło, jak­by odzie­dzi­czo­nym po pra­dzia­dach na­wy­kiem do sza­no­wa­nia zie­mi po­wo­do­wa­na tak ści­śli­wie do­ko­ła mu­zy­kan­tów się stło­czy­ła, że aż boki ście­ra­ją się o boki, łok­cie w tań­cu pod­sta­wia­ne ude­rza­ją się o inne łok­cie, że od cia­sno­ści wiel­kiej pier­siom tchu nie sta­je, cho­ciaż po­wie­trze nie­po­ka­la­nie czy­ste czer­pią ze zbior­ni­ka tak wiel­kie­go, jak jest na­okół wiel­kim wid­no­krąg. Ale na­tłok, cia­sność, dusz­ność – to rze­czy zwy­czaj­ne, od­pu­sto­we i jar­marcz­ne, w wie­czo­ry też zi­mo­we do­świad­cza­ne, bądź ta­necz­ne, bądź ta­kie, gdy w świe­tli­cach szczel­nie przed wi­chrem i mro­zem za­mknię­tych, fur­cze­nia wrze­cion okrę­ca­nych ści­ga­ją się i prze­ga­nia­ją z to­na­mi śpie­wa­nych pie­śni.

Brze­giem ści­śnię­tej gro­ma­dy, pod ro­so­cha­ty­mi wierz­ba­mi lub na ścię­tych kło­dach, któ­re tu so­bie ktoś za­pew­ne w bu­dow­la­nym celu ja­kimś przy­spo­so­bił, za­sie­dli lu­dzie star­si, tań­com przy­pa­tru­ją­cy się tyl­ko, gwa­rzą­cy, w sur­du­tach, ka­po­tach, w obu­wiu gru­bym, w czap­kach zmię­tych z dasz­ka­mi, a gdzie­nieg­dzie to i w wiel­kich ba­ra­nich cza­pach, po­śród któ­rych spo­ro też jest głów od­kry­tych, si­wie­ją­cych albo i cale już jak sre­bro lub mle­ko zbie­la­łych. Sami to są Tu­czy­no­wie. Ze trzy­dzie­stu ich jest albo i wię­cej, sa­mych oj­ców i go­spo­da­rzy tyl­ko, a co za­py­tać któ­re­go, jak się na­zy­wa, to od­po­wia­da: »Tu­czy­na«.

Kil­ku Glin­dów tyl­ko zmie­sza­ło się tu ja­koś, a i tym los nie po­słu­żył do­brze, bo naj­uboż­si są, naj­mniej zna­ni, tak że i do­wie­dziaw­szy się, iż są, ry­chle za­po­mnieć o tym moż­na. A zresz­tą sami Tu­czy­no­wie. Jak­że się tu po­mię­dzy ta­kim mnó­stwem jed­na­ko­wo na­zy­wa­ją­cych się lu­dzi roz­po­zna­wać? Oto jak: prze­zwi­ska swo­je mają – pod­czas od oj­ców i dzia­dów w pu­ściź­nie otrzy­ma­ne, a pod­czas oso­bi­stą ja­kąś przy­wa­rą czy cno­tą albo cie­le­snym czy dusz­nym przy­mio­tem na­by­te.

Są tu tedy pod wierz­ba­mi i na kło­dach: Tu­czy­na Mruk od po­nu­ro­ści twa­rzy i mru­kli­we­go spo­so­bu mó­wie­nia tak prze­zwa­ny; Tu­czy­na Pisz­czał­ka, bo sam był, acz ko­ści­sty, od chu­do­ści prze­cie bar­dzo cien­ki, a głos miał jesz­cze cień­szy i spo­mię­dzy dłu­gich ob­wi­słych wą­sów wy­do­by­wa­ją­cy się to­na­mi pi­skli­wy­mi; Kwi­czoł, że był człe­czy­ną cher­la­wym i ma­zga­jo­wa­tym, a przy ośmior­gu dzie­ciach mo­men­tu ode­tchnie­nia i uspo­ko­je­nia nig­dy nie ma­ją­cym; Czło­wie­czek ma­lut­ki wzro­stem, ale ro­zum po­dob­no by­stry i zwłasz­cza oso­bli­wą zdol­ność do pro­ce­so­wa­nia się z są­sia­da­mi ob­ja­wia­ją­cy; Że­la­zny, któ­ry prze­zwi­sko to odzie­dzi­czył po przed­dziad­ku, co w pan­ce­rzu ry­cer­skim po­ło­wę ży­cia prze­cho­dził; Bu­rak, któ­re­go ród od da­wien daw­na od­zna­czał się zbyt­nią na twa­rzy czer­wo­no­ścią; Na­wró­ci­ciel, któ­ry miał swa­dę pięk­ną i za­wsze lu­dzi na do­bre dro­gi na­pro­wa­dzać usi­ło­wał, któ­re­go też za­zwy­czaj wszy­scy z naj­więk­szą uwa­gą słu­cha­li; – i wie­lu, a wie­lu jesz­cze in­nych, w po­dob­ny spo­sób po­mia­no­wa­nych i po­odz­na­cza­nych. Sie­dzą, sto­ją, gwa­rzą, miej­sca­mi to i ta­kie roz­pra­wy to­czą, któ­re tuż, tuż za­mie­nić się mogą w kłót­nie są­siedz­kie po­dob­ne do ra­kiet z wiel­kim trza­skiem wy­strze­li­wa­ją­cych, aby wpręd­ce z ma­łym dym­kiem siar­cza­nym za­ga­snąć. Po­wa­ga tu pa­nu­je, roz­mysł, ale tak­że przy­cza­jo­na pod nimi po­pę­dli­wość krwi i ję­zy­ków, któ­re to wy­bu­cha­ją nie­kie­dy roz­gwa­rem gło­sów i roz­ma­chem ra­mion, to zno­wu przy­ci­cha­ją w na­po­ły sen­nej, w na­po­ły le­ni­wej za­du­mie.

Ale gro­ma­da, do­ko­ła mu­zy­kan­tów ci­sną­ca się, wiel­ce da­le­ką jest od sen­no­ści i le­ni­stwa, od roz­praw i od za­du­my. Nie­co, zda­la ma ona po­zór pstre­go i ogrom­ne­go kłęb­ka, któ­ry krę­ci się i wi­ru­je, a w któ­re­go środ­ku gra, kipi, grzmi, hu­czy i pisz­czy. Tu­czy­no­wie rzną na skrzyp­cach tak, że aż pisz­czy, Glin­da wali w bę­ben tak, że aż grzmi, ba­se­tli­sta gru­bo po­hu­ku­je, a wszy­scy ra­zem w spo­sób taki tną od ucha ka­dry­la cale oso­bli­we­go, bo tań­czą­cym męż­czy­znom wciąż się wy­da­je, że to ma­zur lub kra­ko­wiak, więc przy­tu­pu­ją, ho­łub­ce wy­bi­ja­ją i przy­śpie­wy­wać so­bie do tań­ca pró­bu­ją, a z dziew­cząt zno­wu, to im wy­żej i cią­glej któ­ra pod­ska­ku­je, tym zgrab­niej­sza i le­piej ro­zu­mie się na tań­cu.

Sza­fi­ro­wo, ama­ran­to­wo, li­lio­wo robi się w oczach od su­kien dziew­cząt, któ­re jak naj­moc­niej wy­kroch­ma­lo­ne w ob­ro­tach ta­necz­nych szu­mią, chrzęsz­czą i sze­lesz­czą; na płó­cien­ną odzież męż­czyzn, sza­rą lub bia­łą, kład­ną się czar­ne pla­my tu­żur­ków, w któ­re ubra­li się ele­gan­ci. Błysz­czy pot na za­czer­wie­nio­nych od zmę­cze­nia twa­rzach, błysz­czą oczy, zza warg nie­do­mknię­tych, bo chwy­ta­ją­cych od­dech, co ucie­ka, bia­ło­ścią pe­reł po­ły­sku­ją zęby, w buj­nych war­ko­czach więd­ną astry ró­żo­we, krwa­wią się szkar­ła­tem ja­rzę­bi­no­we gro­na.

Krą­ży sło­wik w szum­nym le­sie,

Ga­łą­zek się cze­pia…

śmiech po­wszech­ny wy­buch­nął. Utra­fił­że pan Ła­dy­sław jak kulą w płot przy­śpiew­ką swo­ją w kon­tre­dans! Śpie­wak skon­fun­do­wa­ny umilkł i hu! ha! kipi, ska­cze, przy­tu­pu­je, ba­lan­su­je da­lej kon­tre­dans w kłęb­ku pstrym i krę­cą­cym się jak wrzą­tek w za­mknię­tym garn­ku.

– Dzień do­bry pani!

– A! pan Apo­li­na­ry Tu­czy­na! Pan nie tań­czy?

– Za­dzi­wia mię, że za­py­ta­nie to z ust pani sły­szę…

– Dla­cze­go?

– Bom nie zwykł mie­szać się do za­baw tak pro­stac­kich i już bym na­wet swo­im hu­mo­rem w tę ich we­so­łość utra­fić nie zdo­łał.

– W tak złym pan dziś hu­mo­rze?

– Nie wia­do­mym mi jest, czy wi­do­wi­sko głu­po­ty ludz­kiej może ko­mu­kol­wiek hu­mor we­so­łym uczy­nić.

– I owszem, to się zda­rza. Ale w czym­że pan tu głu­po­tę upa­tru­je?

– A choć­by w tym, że lu­dzie tak jak oni ni­sko na świe­cie sto­ją­cy we­se­lić się mogą. Bo i cóż do ra­do­ści skła­nia­ją­ce­go w ży­ciu ich zna­leźć moż­na? Czy im nie­bo do stóp zstę­pu­je, aby mie­li przy­czy­nę śmiać się i ska­kać? Mękę tyl­ko, ugry­zie­nie, a tak­że i po­ni­że­nie ja w ich po­ło­że­niu na tym świe­cie upa­tru­ję, nic in­sze­go.

Dość oso­bli­wie brzmia­ła ta pe­sy­mi­stycz­na nuta na tym bło­niu zie­lo­nym, ki­pią­cym od skocz­nej mu­zy­ki i tań­ca, sze­ro­ko roz­cią­gnię­tym pod ja­snym okiem słoń­ca. Ale i oso­ba pe­sy­mi­sty zo­sta­wa­ła tak­że z ca­łym swym oto­cze­niem w sprzecz­no­ści ude­rza­ją­cej. Mło­dy, zgrab­ny, po miej­sku wy­stro­jo­ny, w błysz­czą­cym obu­wiu, czar­nym tu­żur­ku i kra­wa­cie ogni­stej bar­wy na fan­ta­stycz­ną ko­kar­dę zwią­za­nym, miał na szyi bi­no­kle w ro­go­wej opra­wie, od któ­rych je­dwab­ny sznu­rek ru­chem nie­dba­łym nie­kie­dy do­ko­ła pal­ca okrę­cał. Z ry­sa­mi, któ­rych de­li­kat­ne li­nie ład­nie uwy­pu­kla­ły się pod lek­ką śnia­do­ścią cery, z du­ży­mi oczy­ma, w któ­rych ja­śniał i pło­nął go­rą­cy sza­fir mło­do­ści, p. Apo­li­na­ry Tu­czy­na był­by mło­dzień­cem zu­peł­nie pięk­nym, gdy­by po­stać jego z na­tu­ry kształt­na nie wy­krę­ca­ła się i nie wy­gi­na­ła co chwi­la w spo­so­by róż­ne i oso­bli­we.. To na dwóch no­gach bar­dzo sta­ran­nie usta­wio­nych stał, to na jed­nej, dru­gą nie wie­dzieć dla­cze­go wy­so­ko pod­kur­cza­jąc; to szy­ję z ogni­ste­go kra­wa­ta wy­cią­gał, pół­ko­li­ste ru­chy nie wie­dzieć po co nią wy­ko­ny­wa­jąc, to gór­ną po­ło­wę cia­ła wy­krę­cał w kie­run­ku wca­le prze­ciw­nym temu, w ja­kim się znaj­do­wa­ła niż­sza jego po­ło­wa. Było to wła­ści­wie przy­bie­ra­niem póz roz­ma­itych: my­ślą­cych, dum­nych, nie­dba­łych, ele­ganc­kich, naj­wię­cej tych ostat­nich.

– Więc w miej­scu ro­dzin­nym i po­mię­dzy swo­imi tak źle jest panu i smut­no?

– Za­dzi­wia mię, że py­ta­nie to z ust pani sły­szę. Bo żeby na przy­kład sło­wi­ka po­mię­dzy ko­gu­ty wpu­ścić, czy mógł­by on w ser­cu swo­im bar­dzo za to dzię­ko­wać?

– To praw­da, albo pa­wia po­mię­dzy in­dy­ki… Za­śmiał się, ale oczy mu spo­chmur­nia­ły: zna­cze­nie żar­tu zro­zu­miał. Po chwi­li jed­nak z wiel­ką pew­no­ścią sie­bie od­po­wie­dział:

– Albo i pa­wia w błysz­czą­ce pió­ra przy­bra­ne­go po­mię­dzy in­dy­ki, pta­ki po­spo­li­te i bez ozdób ani przy­kra­sek ni­ja­kieh! A co już pew­no, to, że kie­dy czło­wiek za ja­kąś po­ku­tę jak żaba uro­dzi się w bło­cie, to już w nim wiecz­nie sie­dzieć po­wi­nien i nie pod­la­ty­wać wca­le lub raz pod­le­ciaw­szy nig­dy do nie­go nie po­wra­cać!

Przy tych sło­wach pięk­ne swe sza­fi­ro­we oczy z ma­rzą­cą za­du­mą w ko­mi­nie do­mo­stwa naj­bliż­sze­go utkwił.

– Wy­le­cia­łem ja był stąd – mó­wił – jak ptak wol­no­ści żą­da­ją­cy, da­le­ko i wy­so­ko. Dzie­sięć lat pra­wie mnie tu nie było. Świa­ta wi­dzia­łem wie­le, a na nim róż­nych bo­gactw i pięk­no­ści na­pa­trzyw­szy się, oczy, peł­ne ich, tu z sobą przy­nio­słem i trud­no już, aby mo­gły one z upodo­ba­niem na ta­kie oto igrzy­ska spo­glą­dać. Kie­dy na Wo­ły­niu u pana hra­bie­go Ore­stec­kie­go słu­ży­łem, nie raz, ale może i dwa­dzie­ścia razy wi­dzia­łem, jak pa­no­wie w pa­ła­cach tań­cu­ją.

– I cóż pan tam wię­cej na da­le­kim świe­cie wi­dział?,

– Com wi­dział? Ła­twiej przy­szło­by wy­li­czyć to, cze­gom nie wi­dział. Wszyst­ko wi­dzia­łem. Wi­dzia­łem pa­ła­ce i dwo­ry wiel­kie, ary­sto­kra­cję i in­te­li­gen­cję, jak we­se­lą się i jak pra­cu­ją, jak na wy­so­kie góry wspi­na­ją się albo też z wy­so­kich gór spa­da­ją. Pan­ny hra­bian­ki przy mnie z Pa­ry­ża, gdzie na edu­ka­cji były, do domu po­po­wra­ca­ły, star­sza, Ma­rie­ta, wpierw, a młod­sza, Hen­rie­ta, nie­co póź­niej. Pan­na Ma­rie­ta nie­zbyt ład­na jest, ale pan­na Hen­rie­ta cud pięk­no­ści. Kie­dy z Pa­ry­ża po­wra­ca­ła, jak raz my wszy­scy ofi­cja­li­ści u pana hra­bie­go na kon­fe­ren­cji by­li­śmy, więc wi­dząc ją z ka­re­ty wy­sia­da­ją­cą o ma­ło­śmy szyb w oknach ga­bi­ne­tu pań­skie­go nie po­roz­bi­ja­li, tyle pra­gnął każ­dy tej cud­nie pięk­nej pan­nie się przy­pa­trzyć. To już mi te­raz po ta­kich wi­do­kach za tu­tej­szy­mi pan­na­mi oczy nie go­nią.

– Cze­muż pan dłu­żej tam nie po­zo­stał, gdzie tak do­brze było?

Zmarsz­czył czo­ło i bi­no­kle na nos za­rzu­cił.

– Wła­ści­wo­ścią to jest czło­wie­ka – rzekł – iż cią­gle wy­żej na górę chce wstę­po­wać. Do­brze mi u pana hra­bie­go było, ale na świe­cie by­wa­ją po­ło­że­nia jesz­cze lep­sze. Po lep­szość do wiel­kie­go mia­sta się uda­łem…

– A tam cze­go?

– Był taki pan, któ­ry mię z sobą na­mó­wił. W fa­bry­ce pew­nej mia­łem róż­ne czyn­no­ści peł­nić…

– I cóż się sta­ło?

– A nic: nie upodo­ba­łem się tam i mnie się tam­tej­sze po­rząd­ki nie upodo­ba­ły, więc po­je­cha­łem szczę­ścia szu­kać…

– Czy zna­lazł je pan?

– Nie. Czy wie pani, że nig­dzie praw­dzi­we­go do­bra nie zna­la­złem. Na ca­łym świe­cie nie jest tak, jak być po­win­no.

– Czy ład­ne pa­nien­ki ko­chać pana nie chcia­ły? Z mar­sem na czo­le, ręką gest wzgar­dli­wy uczy­nił.

– O pa­nien­ki by­najm­niej! Tego do­bra to i nie­chcą­cy na­bie­rzesz się tyle, że otrząść się z nie­go rady nie dasz. Ale co to jest, że wszę­dy a wszę­dy, czy to po mia­stach, czy to po wsiach, czy bli­sko stąd, czy da­le­ko, jed­ni lu­dzie roz­ka­zu­ją i igra­ją, a dru­dzy słu­chać i ha­ro­wać mu­szą…

– A we­dług pana wszy­scy po­win­ni roz­ka­zy­wać i igrać?

Kro­kiem w tył się cof­nął.

– Za­dzi­wia mię… – za­czął, ale po­pra­wił się: –

pani żar­tu­je! Już i wpierw uwa­ża­łem, że pani nie je­den raz za­żar­to­wa­ła so­bie ze mnie, ale za ho­nor to so­bie mam, bo kto z kim żar­tu­je, ten go za rów­ne­go so­bie po­czy­tu­je. A co do tego, o czym mó­wie­nie było, to gdy­by wszy­scy lu­dzie na świe­cie roz­ka­zy­wa­li, nie by­ło­by komu roz­ka­zów słu­chać, i gdy­by wszy­scy igra­li, nie by­ło­by cze­go jeść. Ale w tym drze­wie taki jest sęk, iż trza, aby roz­ka­zy­wa­li tacy, któ­rzy naj­wię­cej ro­zu­mu mają, a słu­cha­nie i ha­ro­wa­nie po­zo­sta­wio­ne być po­win­no głu­pim i ciem­nym, ot – ta­kim!

Tu tań­czą­cą gro­ma­dę wska­zał i w taki spo­sób na nią pa­trzał, jak­by dzi­wił się temu, że ona igra, nie zaś ha­ru­je po to, aby ci, któ­rzy naj­wię­cej ro­zu­mu mają, więc przede wszyst­kim i on sam swo­bod­nie igrać mo­gli.

Po­tem mó­wił da­lej.

– I noga moja tu­taj by nie po­sta­ła, gdy­by nie to, że z oj­co­wi­zny nie­co jesz­cze pie­nię­dzy od bra­ci mi się na­le­ży, i… że je ode­braw­szy ła­twiej­szy­mi dro­ga­mi pod górę pój­dę. Ale wi­dać, że na tym świe­cie na­wet wła­sność swo­ją z go­ry­czą i smęt­kiem do­by­wać trze­ba, bo oto już trze­ci mie­siąc tu­taj sie­dzę, nic do­tych­czas wy­sie­dzieć nie mo­gąc. «Cze­kaj do żniw» – mó­wią; a po żni­wach: «Cze­kaj, aż wy­młó­ci­my»; a po wy­młó­ce­niu: «Cze­kaj, aż sprze­da­my». A tam tym­cza­sem pan Rud­ner fa­bry­kę już roz­po­czął i pi­sze a pi­sze do mnie, abym co prę­dzej na po­moc mu przy­by­wał.

– Ja­kąż to fa­bry­kę p. Rud­ner roz­po­czął?

– Kor­kow­nię za­ło­żył, a le­piej mó­wiąc: ja i on na współ­kę­śmy ją za­ło­ży­li.

– Czy tyl­ko przed­się­wzię­cie to jest pew­ne? Za­śmiał się iro­nicz­nie.

– Pan Rud­ner do in­te­li­gen­cji na­le­ży, na­ukę i do­świad­cze­nie ma, a ja przy nim jako rów­ny obok rów­ne­go sta­ną­łem. W przy­jaź­ni z sobą ży­je­my i ra­zem pod górę bę­dzie­my iść. A ta­kie za­mia­ry i wi­do­ki przed sobą ma­jąc, nie miód mi sie­dzieć tu tak dłu­go i na ro­ba­czy­we ży­cie pro­stac­twa tego pa­trzeć…

– Lu­dzie tu źli nie są…

– Co po do­bro­ci, kie­dy ro­zu­mu nie ma?

– Ale oni i głu­pi nie są wca­le…

– Do­bro­ci ser­ca pani zda­nie to przy­pi­su­ję, bo nie zda­je mi się to do praw­dy po­dob­nym, aby kret wiecz­nie w zie­mi sie­dzą­cy mógł śle­pym nie zo­stać…

Spró­bo­wa­łam in­ne­go spo­so­bu po­cie­sza­nia:

– Jaką prze­ślicz­ną po­go­dę dziś mamy! Słoń­ce tak we­so­ło za Nie­men i bór za­cho­dzi!

Skrzy­wił się po­gar­dli­wie i od­rzekł:

– Słoń­ce nie oso­bli­wa rzecz: co dzień świe­ci. A przy tym dla mnie to tak: kie­dym sam we­sół, to i słoń­ce we­so­łe, a kie­dym smut­ny, to i ono smut­ne.

I on więc tak jak Ana­sta­zja z sa­mot­nej cha­ty znał… się na hu­mo­rach słoń­ca! O, bied­na Na­ściu, po cóż to po­do­bień­stwo w tego ład­ne­go chłop­ca wcie­lo­ne na dro­dze twej sta­nę­ło?

– Czy jest tu w gro­nie tań­czą­cych pan­na Ana­sta­zja Tu­czy­nów­na?

Po­wiódł wzro­kiem po pstrej gro­ma­dzie.

– Wąt­pli­wość! Pan­na Ana­sta­zja do tań­ców i igrzysk tu­tej­szych za­rów­no jak i ja nig­dy nie na­le­ży

Zno­wu tedy po­do­bień­stwo! Bied­na Na­ściu ze zło­ty­mi wło­sy i sza­ry­mi, prze­zro­czy­sty­mi jak krysz­tał oczy­ma!

– Czy pan­na Ana­sta­zja jest krew­ną pana?

– Bar­dzo da­le­ką. Ale my z sobą w przy­jaź­ni ży­je­my, po­nie­waż je­dy­na oso­ba to jest, z któ­rą tu cza­sem miłą chwi­lę prze­pę­dzić moż­na. Dzia­du­nio jej, pan Cy­riak, dużo ro­zu­mu ze świa­ta z sobą przy­niósł i bo­ga­ty też jest, naj­wię­cej ze wszyst­kich tu­tej­szych lu­dzi pie­nię­dzy po­sia­da. Z nimi też ja naj­częst­sze chwi­le tu prze­pę­dzam, wię­cej z ni­kim. A co się ty­czy po­kre­wień­stwa, to praw­dzi­wych krew­nych ja tu wca­le nie mam, oprócz dwóch bra­ci, i to tyl­ko przy­pad­ko­wo.

– Jak to? Bra­cia pań­scy przy­pad­ko­wo tyl­ko są pań­ski­mi brać­mi?

– Za­dzi­wia mię, że pani od razu my­śli mo­jej nie po­ję­ła. Moż­na, zda­je mi się, uro­dzić się czy­imś bra­tem, a wię­cej jesz­cze od ob­cych ob­cym dla nie­go zo­sta­wać. Przy­pa­dek to jest, od któ­re­go i wszyst­ko msze na tym świe­cie za­le­ży. Przy­pa­dek – mo­carz wiel­ki. On, nie kto inny, świa­tem rzą­dzi, i o tym, zda­je mi się, wąt­pie­nia być nie może…

– Ja wąt­pię o tym – rze­kłam i… ode­szłam. Ode­szłam ścież­ka­mi, któ­re jak bia­łe wstąż­ki wiły się w zie­lo­nych tra­wach od do­mo­stwa do do­mo­stwa tej du­żej wsi szla­chec­kiej, fi­lu­ter­ne, ka­pry­śne, tu bie­gnąc pod roz­ło­ży­sty­mi ga­łę­zia­mi śli­wo­wych i wi­śnio­wych sa­dów, tam skrę­ca­jąc za płot lub ścia­nę, owdzie wy­nu­rza­jąc się z gę­stych wa­rzyw i okrą­ża­jąc po­dwór­ko od kwia­tów je­sien­nych całe li­lio­we i bia­łe, aby nie­zli­czo­ne jesz­cze razy uka­zy­wać się i gi­nąć, biec ku Nie­mno­wi, któ­ry zza drzew i do­mostw błę­ki­tem po­bły­sku­je, to ku dro­dze sze­ro­kiej, któ­ra szla­kiem bia­łym dąży po­przez po – la żół­te od wsi ku skło­no­wi nie­ba. Ścież­ki ta­kie na po­zór tyl­ko są nie­me, a w isto­cie po­sia­da­ją głos, ra­czej szept, rów­no z tra­wa­mi pły­ną­cy, któ­rym do po­stę­pu­ją­ce­go nimi czło­wie­ka wo­ła­ją: «Pójdź za mną! pójdź za mną!» Dnia tego ścież­ki prze­ma­wia­ły tu tym wy­raź­niej, że żad­nych pra­wie in­nych gło­sów sły­chać nie było. Lud­ność wy­le­gła na bło­nie, tu nie­kie­dy za­gda­ka­ły kury, spę­ta­ny koń za­rżał w sa­dzie, za ścia­ną nie­mow­lę za­pła­ka­ło, w krza­kach za­świer­go­ta­ły wró­ble, a zresz­tą – ci­chość. W ci­cho­ści, gdy ścież­ka-fi­glar­ka od pło­tu jed­ne­go do­mo­stwa skrę­ca­ła za ścia­nę in­ne­go, wy­raź­nie do­szły mię pół­gło­sem i z żar­li­wo­ścią wiel­ką wy­ma­wia­ne sło­wa psal­mu:

…Ale od wie­ku li­tość Two­ja sły­nie,

I pier­wej świat za­gi­nie,

Nim Ty wzgar­dzisz po­kor­nym…

Przed do­mo­stwem po­rząd­nie wy­glą­da­ją­cym i dość ob­szer­nym, na gan­ku z dwo­ma słup­ka­mi wy­so­ki i bar­czy­sty sta­rzec w ciem­nej ka­po­cie mo­dlił się z roz­ło­żo­nej na ko­la­nach książ­ki. Gło­wę nie­co wy­ły­sia­łą i czo­ło wy­so­kie, zmarszcz­ka­mi zo­ra­ne nad książ­ką po­chy­lał, a spod brwi krza­cza­stych, od wy­tę­żo­nej uwa­gi ścią­gnię­tych, świe­ci­ły mu szkła oku­la­rów. To pan Cy­riak Tu­czy­na, stry­jecz­ny dzia­du­nio Ana­sta­zji, któ­re­go ona jak­by naj­ro­dzeń­sze­go mi­łu­je. Prze­zwi­ska nie po­sia­da on żad­ne­go, tyl­ko że z wy­so­kim wzro­stem swym, wiel­kim czo­łem i krza­czy­sty­mi brwia­mi wy­glą­da po­waż­nie, a z są­sia­da­mi i krew­ny­mi mało się po­ufa­li, do imie­nia jego tak da­le­ce przy­rósł ty­tuł: pan, że nikt, aż do naj­mniej­sze­go dziec­ka, bez tego ty­tu­łu imie­nia jego nie wy­ma­wia. Nikt też nie wąt­pi, że jest to człek i ro­zum­ny, i pie­nięż­ny, a wie­lu też o prze­szło­ści jego, kę­dyś na da­le­kim świe­cie spę­dzo­nej, z wiel­kim sza­cun­kiem mówi. Te – raz, gdy wró­ble w gru­szy nad samą gło­wą mu ćwier­ka­ją, a pro­myk za­cho­dzą­ce­go słoń­ca czer­wo­ną iskrą mi­go­ce po si­wych wło­sach, pan Cy­riak, wiel­kie czo­ło nad książ­ką po­chy­la­jąc, z żar­li­wo­ścią, pra­wie gło­śno, ję­zy­kiem Ko­cha­now­skie­go wy­ma­wia sło­wa psal­mu:

Wiel­kie przed Tobą są wy­stęp­ki moje,

Lecz mi­ło­sier­dzie Two­je

Prze­wyż­sza wszyst­kie zło­ści…

Wiel­kie mi­ło­sier­dzie, pod po­sta­cią ci­szy nie­zmą­co­nej i uko­śnych smug sło­necz­ne­go świa­tła, sła­ło się po nie­du­żym cmen­ta­rzu, o le­si­sty pa­gó­rek opar­tym. Z dala już wi­dać, jak po­śród so­sen, pod smu­ga­mi świa­teł i cie­ni, na kształt fal wod­nych wzdy­ma się i opa­da tra­wa, a każ­da fala ma nad sobą krzyż wyż­szy lub niż­szy, nie­kie­dy sza­ry ka­mień po­lny z na­pi­sem wy­żło­bio­nym ręką nie­wpraw­ną. Cmen­tarz wie­śnia­czy, nie­du­ży, na skło­nie pa­gór­ka śpią­cy w ci­szy wie­ku­istej, któ­rą mącą tyl­ko śpie­wy skow­ron­ków lub jęki pu­cha­czów, szu­my ulew let­nich lub grzmo­ty je­sien­nych wi­chrów.

W bor­ku za cmen­ta­rzem wów­czas wła­śnie rdze­wia­ły pa­pro­cie i wiel­kie cha­bry roz­wi­ja­ły w peł­ni swe roz­czo­chra­ne ko­ro­ny. Zno­wu więc ścież­ka­mi, do­ko­ła mo­gił wy­dep­ta­ny­mi, okrą­ża­jąc so­sny wy­smu­kłe, brzo­zy bia­łe i krza­ki róż dzi­kich, czer­wo­ną rosą buj­nych ja­gód po­kro­pio­ne, szłam ku bor­ko­wi, gdy po­śród drzew i krza­ków uj­rza­łam rów­nie jak ja­go­da dzi­kiej róży czer­wo­ną odzież ko­bie­cą. Była to nie suk­nia cała, lecz tyl­ko bluz­ka, któ­rej ko­lor ja­skra­wy ła­go­dzi­ło roz­sy­pa­ne po niej zło­to wło­sów, dłu­gich do pasa, cięż­kich, lśnią­cych, prze­ślicz­nych. W tym ubra­niu i z tymi roz­pusz­czo­ny­mi wło­sa­mi Ana­sta­zja sie­dzia­ła na ka­mie­niu gro­bo­wym, łok­cie na ko­la­nach, a twarz na obu dło­niach opie­ra­jąc w taki spo­sób, że wi­dać było tyl­ko oczy jej, srebr­ny­mi i aż do dna przej­rzy­sty­mi źre­ni­ca­mi kę­dyś da­le­ko za­pa­trzo­ne. Na czo­ło zaś, na ręce, na ra­mio­na opa­da­ły jej cięż­kie, zło­te wło­sy. Była tak za­my­ślo­na, że choć kil­ka razy za­wo­ła­łam na nią po imie­niu, nie usły­sza­ła, a gdy na ko­niec usły­sza­ła, tak prze­lę­kła się, że aż drgnę­ła.

– O, Jezu! Skąd­że się pani tu wzię­ła? Ży­we­go du­cha wprzód tu nie było!

Nie wy­da­wa­ła się wca­le ucie­szo­ną i ucie­chy nie uda­wa­ła. Usta mia­ła smut­ne i prę­gę cien­kiej zmarszcz­ki na bia­łym i kształt­nym czo­le.

– I do­brze było? nie­praw­daż? – za­py­ta­łam, tuż przy niej na ka­mie­niu gro­bo­wym sia­da­jąc.

Grzecz­nie usu­wa­jąc się, abym wy­god­niej obok niej usiąść mo­gła, bez uśmie­chu prze­cie od­po­wie­dzia­ła:

– Praw­da! Mil­czą­cość tu pa­no­wa­ła taka, że tyl­ko du­chy zmar­łych z sobą szep­ta­ły…

I za­raz po­pra­wi­ła się:

– Ja wiem, że to li­ście na drze­wach sze­lesz­czą, ale pod­czas wy­da­je mi się, że one róż­ny­mi gło­sa­mi róż­ne sło­wa do sie­bie wy­ma­wia­ją… jak­by du­chy z mo­gił wy­le­ciaw­szy w zło­tym po­wie­trzu igra­ły…

Z ple­ca­mi nie­co przy­gar­bio­ny­mi i rę­ko­ma le­żą­cy­mi na ko­la­nach mia­ła po­zór nie­co skur­czo­ny, za­du­ma­ny i po­sęp­ny.

– Czy daw­no już tu sie­dzisz?

– Daw­no; może już go­dzin ze trzy. Do ba­bu­ni przy­szłam, po­mo­dli­łam się, a po­tem już ni­jak odejść stąd nie mo­głam. Nie­dzie­la dziś, to czy tu sie­dzieć, czy gdzie in­dziej, wszyst­ko jed­no.

– A tu le­piej niż gdzie in­dziej?

– Le­piej.

– A tam, na igrzy­sku, ba­wią się, gra­ją, tań­czą…

– Niech ba­wią się i tań­czą zdro­wi. Ja wolę tu, przy ba­bu­ni i w ci­cho­ści.

– Nie mo­żesz jesz­cze o ko­cha­nej ba­bu­ni swo­jej za­po­mnieć?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: