- W empik go
Anastazja - ebook
Anastazja - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 298 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zdarza się często, że malarze czynią zaszczyt powieściopisarzom, ołówkiem lub pędzlem swym uświetniająe utwory ich pióra, ale wypadek jest rzadki, aby powieściopisarz dzieło malarza piórem swym ilustrował, ze zaś właśnie wypadek ten zaszedł teraz pomiędzy mną a panem, więc pozwalam sobie opowiedzieć, jakim sposobem się to stało i jakie stąd wnioski nasunęły się mej myśli.
Dzień był jesienny, chmurny, błotny, nudny. Na niebie radości, na ziemi nadziei stadnej. W górze i w dole, w powietrzu i na ulicznym bruku szarzyzna przewlekająca się po świecie leniwo i mętnie. Brak nawet chmur tych, które po niebieskich polach roznoszą rzeźby ponure, lecz fantastyczne; brak nawet wichrów tych, które po ziemskich błoniach grzmią gniewem i wyją bólem, ale na dnie duszy stają jeziorem melancholii, pełnym korali wspomnień i podzwonów pieśni. Spłowiałość powszechna, cichość martwa, nuda bezdenna; szczypce gaszące płomię wszelkie, gwóźdź przytwierdzający ku ziemi każde skrzydło.
Wtem dzwonek u drzwi, kroki śpieszne, poczta, dzienniki, a wśród tych ostatnich jeden od dawna kochany, z dużym rysunkiem na pierwszej stronicy, wyobrażającym dziewczynę w odzieży prostej i krótko nazwanym Anastazja. Nie nad to, nic więcej. Ani tła, ani ornamentyki, ani akcesoriów, które by wyjaśniały, kto to
i jaka historia? Jednak od pierwszego rzutu oka widać, że ta dziewczyna jest kimś a dokoła niej po marginesach pięknego dziennika krążą błyskawice i majaczą momenty jakiejś historii. Twarz tej pięknej dziewczyny naznaczył pan grotem bólu wystrzeliwającym z serca i położył pan na niej chmurę, która zstąpiła z przerażonej myśli. Bije od niej dusza mocno czująca, gwałtownie przez twardą dłoń życia targnięta i narzędziami oczu zmartwionych patrząca w otchłań. Po marginesach dziennika błądzą cienie tych skrzydeł, na których dusza ta wzlatywała ku swemu niebu, i tych krzaków oszronionych, na które spadła. Są tam tez krzywe dzioby ptaków drapieżnych, które dobywając się z zarośli życia wyświstują pytania,: A co teraz będzie? Co poczniesz? Gdzie woda zapomnienia? Gdzie gałąź ratunku? Jak dalej żyć? Czym żyć? Wszystkie te rzeczy i wiele innych jeszcze w tym rysunku pana są – choć nie są – myślą artysty w postać tę wetchnięte i oko widza, które myśl artysty zrozumieć jest zdolne, do siebie przykuwające.
Im dłużej trzymałam oko swe przykutym do postaci przez pana narysowanej, tym natarczytwiej oblegały mię wspomnienia czegoś dawniej znanego, kogoś niegdyś widywanego z bliska. Zdarza się, że z toni przeszłości, czymś z zewnątrz dotkniętej, nim wyłonią się głosy i rysy, wychodzą echa i mgły. Widma to są zjawisk, które czas potopił w morzu zapomnienia. Na dnie topieli przecież zjawiska nie pomarły, tylko śpią i tknięciem z zewnątrz obudzone powstają zrazu echem i mgłą, a potem głosem, kolorem, kształtem. Rysunek pana pełen wnętrznych głębin był tym tknięciem z zewnątrz, które zrazu z głębin moich wywołało widma. Do kogo podobna? Do kogoś dobrze mi niegdyś znanego podobna! Kędyś u kogoś wi-
działam takie same oczy patrzące w otchłań, taką samą Linię ust przez bezbrzeżne zmartwienie wygiętą, włosy po ramionach i piersi tak samo spływające, ręce w zniechęceniu śmiertelnym na kolana opadłe. Kim ona była? Gdzie była? Jakby zboże złote na szerokich łanach zaszumiało! Jakby lipowy kwiat zapachniał! śliwki czwrnym gradem posypały się z drzewa! Zabrzęczała szklana muzyczka staroświeckiej tabakierki wygrywającej poloneza! Och! tak, tak! już wiem! Pamiętam! To ona… to było tam! W dzień jesienny, chmurny, błotny, nudny, w pokoju, za którego ścianami przewlekała się po świecie szarzyzna leniwa i mętna, otoczyły, ogarnęły, objęły mnie wokół pola szerokie, pola kwieciste, kłosiste, pola ukochane, bukietami brzóz i sosen na pagórkach usypane, w drogi i ścieżki jak w białe wstążki ustrojone, pod sklepieniem turkusowym i wielkim okiem słońca rozciągnięte na kształt kobierca złotego, wyhaftowanego we wzory i kolory kwieciste, kłosiste. Wśród spłowiałości powszechnej uderzyła mię w oczy pstra fala domostw, sadów, ubiorów ludzkich, podwórzy liliowych i białych od rozkwitłych stokroci i ślazów. W cichości martwej usłyszałam gwary toczące w sobie mowę praojców naszych, piękną, choć teraz już dziwną, krótką i dobitną, obrazową. Bezbrzeżne morze nudy zaległ i okrył tłum postaci, spośród którego wystąpiła i wyosobniła się – ona, ta dziewczyna prosta – i nieprosta – którą pan nie znając odgadł, nie widząc narysował. Przedziwne jasnowidzenie artysty, któremu nie stawią zapór ani powierzchnie ciał, ani rozłogi przestrzeni! Tak, to jest ona, z rysami swymi i ze swoją duszą. Tylko, gdy ją znałam, miała już lat dwadzieścia i włosy daleko dłuższe…
Ja również tworzyłam niegdyś zamiar opisania jej rysów, losów, duszy, razem z tłem, na którym poruszała się i była, ale życie, strumień wartki porwał ją i uniósł w krainę niepamięci. Teraz usłyszałam szmer strumienia powracającego, który mi ją odnosił ubraną w korale wspomnień i w srebrne dzwonki pieśni.
Pieśni bywają różne. Ptak wszelki śpiewa podług przyrodzenia swego: potężnie lub z cicha, z szumem płomienia lub ze słodyczą miodowej patoki. Ale gdyby śpiewaków drobnych, polnych, cicho dzwoniących zabrakło, w wielkim chórze pocieszycieli świata powstałaby pustka, w harfie, która ludziom przygrywa do życia, pękłaby struna, po której zapłakaliby drobni, polni, cisi…
O polnej, prostej – choć i nie prostej – dziewczynie popłynęła pieśń odpowiednia przyrodzeniu jej i memu, ale że pan sprawił, iż popłynęła, o tym panu oznajmiam, a że rozjęły się szczypce gaszące płomię ducha i odjął się gwóźdź przybijający do ziemi jego skrzydło – za to panu dziękuję.
Wnioski zaś z wydarzenia tego takie: nikt czyniąc dzieło swoje nie wie, gdzie, kiedy, u kogo uderzy z dzieła tego grom i blask. Twórca powiada sobie niekiedy: » Biada mi! Oto czyniąc wciąż, nie uczyniłem nic… ścigając ideał sztuki mej, zaledwie część drogi ku niemu ubiegłem! Linią czy barwą, czy słowem, śpiewem, a któż jest na ziemi, kto by serce chciał cieszyć pieśniami moimi? Zwątpienie i zniechęcenie to dwaj katowie, którzy twórcę wiodą na Golgotę. A tymczasem przez niego do życia wywołane i w pieśń zaklęte słowo czy linia, czy barwa, czy kształt, lecą światem i sypią skry, z których wiele na nizinach jałowych lub jadowitym zielskiem porosłych marnie zginąć musi, ale i ta, i owa dotknie po drodze ziarna, które za-
kiełkuje, krzaku, który zakwitnie, westchnienia, które przemieni się w uśmiech, wpadania, które podźwignie się do lotu. Rozpylona woda kryniczna i rozpylone wino wytryskują na szerokie obszary ludzkości spod nielicznych rąk twórców, którzy ani wiedzą, ani zgadują, kędy padnie ta rosa i co sprawi. Męka to jest dla nich, bo prawie nigdy nie podnoszą do ust tego dojrzałego owocu szczęścia, który daje pewna świadomość własnych siejb i żniw; rozkazem to jest dla nich, bo niwom spragnionym, kwiatom więdnącym, sercom mdlejącym, piersiom, które wzdychają, skrzydłom, które opadają, wody krynicznej i wina odmawiać im nie wolno w imię braterstwa ludzkiego i Boga.
Za kroplę tej rosy, która w postaci Anastazji« na mnie spadła, dziękując dzieło to ołówka pana piórem swym ilustruję.
El. OrzeszkowaI
Czerwone słońce sierpniowe spływało po niebie pogodnym za Niemen błękitny, za ciemny szlak boru, a tuż przy ostatnich domostwach Tuczyniec, na błoniu przez trzody wydeptanym odbywało się igrzysko niedzielne. Trzody też cale stamtąd nie zniknęły, lecz tylko zabawie ludzkiej miejsca ustępując obrzeżyny błonia usiały plamami pstrymi, gdzie też i mali pastuszkowie klaskali z batów albo nie wiedzieć po co hukali tak rozgłośnie, że się to hukanie rozchodziło po polu szerokim, za błoniem wielką szmatą żółtości rozciągniętym, i nad którym leciały dźwięki muzyki skocznie przygrywającej do tańca.
Bo i czemuż ludzie poweselić by się nie mieli, skoro niwy są pożęte, stodoły pełne, a głowy, choć i nie całkowicie od wszelakiego frasunku wolne, wszakoż w rozum swój, że podołać mu potrafi, dufające. Dwaj Tuczynowie na skrzypcach grają, jeden wtóruje im na basetli, a Franek Glinda (brat tej Ewki, która to od dawna i nieszczęśliwie w Mrukowym synu się kocha), za bęben porwawszy wali weń co siły do taktu basetli i skrzypcom. Taka się z tego utworzyła muzyka wesoła a huczna, że u obrzeżyn pola pastuszkowie porywają się za ręce i wśród pstrej trzody na bosych nogach kręcą się, jakby poszaleli, zaś słońcu to nieco tylko trza się przypatrzyć, aby ujrzeć, że na swej czerwonej twarzy ma ono usta szeroko od uśmiechu rozciągnięte i, zda się, tuż, tuż z rozweselenia wielkiego zęby wyszczerzy.
Bo i kto mi to mówił, że na twarzy słonecznej maluje się zawsze albo wesołość, albo smętek, albo gniew, albo tęsknota? A! pamiętam! Mówiła mi o tym nieraz Anastazja z samotnej chaty pod dzikimi gruszami wśród pola stojącej. Kiedy, bywało, żartem ją zapytam: »W jakim humorze jest dziś słońce?« – odpowiada: »Wesołe takie, że aż oczy mrużą się od jego blasku!« A przy słowach tych szare oczy jej w oprawie podłużnej same błyszczą jak kryształy, w których by igrając łamały się promienie słoneczne, i wszystko w niej błyszczy i jaśnieje: policzki jak róże, włosy jak złoto, zęby jak perły, usta jak mak polny, szkarłatny i rosą zwilżony.
Ale innym razem, o humor słońca zapytana, cale inaczej odpowiada: »Tęskne dziś słońce – mówi – takie tęskne i smętne, że choć pod ziemię wleźć!« I twarz jej własna cerą przypomina wówczas ziemię, oczy są przygasłe, a usta czerwoność i policzki świeżość swoją tracą.
Nie często pewnie się zdarza, aby ktokolwiek pod wpływem uczuć różnych tak mienił się na twarzy jak Anastazja, i dlatego też trudno na pewno powiedzieć, czy ładną ona jest, czy nieładną? Jak czasem, jak kiedy; w zależności, można rzec nawet, że w niewolnictwie to zostaje u poruszeń duszy, którą ma ona w sobie nad inne dusze wyraźniejszą, dziwniejszą, zawilszą. Ale potem o tym; teraz ta znawczyni humorów słonecznych dlatego na myśl mi przyszła, że słońce wydawało się wesołym i bawiło się wybornie pospołu z bawiącą się gromadą ludzką.
Błonie rozległe jest, a wszakoż gromada ta, jakby jej miejsca brakowało, jakby odziedziczonym po pradziadach nawykiem do szanowania ziemi powodowana tak ściśliwie dokoła muzykantów się stłoczyła, że aż boki ścierają się o boki, łokcie w tańcu podstawiane uderzają się o inne łokcie, że od ciasności wielkiej piersiom tchu nie staje, chociaż powietrze niepokalanie czyste czerpią ze zbiornika tak wielkiego, jak jest naokół wielkim widnokrąg. Ale natłok, ciasność, duszność – to rzeczy zwyczajne, odpustowe i jarmarczne, w wieczory też zimowe doświadczane, bądź taneczne, bądź takie, gdy w świetlicach szczelnie przed wichrem i mrozem zamkniętych, furczenia wrzecion okręcanych ścigają się i przeganiają z tonami śpiewanych pieśni.
Brzegiem ściśniętej gromady, pod rosochatymi wierzbami lub na ściętych kłodach, które tu sobie ktoś zapewne w budowlanym celu jakimś przysposobił, zasiedli ludzie starsi, tańcom przypatrujący się tylko, gwarzący, w surdutach, kapotach, w obuwiu grubym, w czapkach zmiętych z daszkami, a gdzieniegdzie to i w wielkich baranich czapach, pośród których sporo też jest głów odkrytych, siwiejących albo i cale już jak srebro lub mleko zbielałych. Sami to są Tuczynowie. Ze trzydziestu ich jest albo i więcej, samych ojców i gospodarzy tylko, a co zapytać którego, jak się nazywa, to odpowiada: »Tuczyna«.
Kilku Glindów tylko zmieszało się tu jakoś, a i tym los nie posłużył dobrze, bo najubożsi są, najmniej znani, tak że i dowiedziawszy się, iż są, rychle zapomnieć o tym można. A zresztą sami Tuczynowie. Jakże się tu pomiędzy takim mnóstwem jednakowo nazywających się ludzi rozpoznawać? Oto jak: przezwiska swoje mają – podczas od ojców i dziadów w puściźnie otrzymane, a podczas osobistą jakąś przywarą czy cnotą albo cielesnym czy dusznym przymiotem nabyte.
Są tu tedy pod wierzbami i na kłodach: Tuczyna Mruk od ponurości twarzy i mrukliwego sposobu mówienia tak przezwany; Tuczyna Piszczałka, bo sam był, acz kościsty, od chudości przecie bardzo cienki, a głos miał jeszcze cieńszy i spomiędzy długich obwisłych wąsów wydobywający się tonami piskliwymi; Kwiczoł, że był człeczyną cherlawym i mazgajowatym, a przy ośmiorgu dzieciach momentu odetchnienia i uspokojenia nigdy nie mającym; Człowieczek malutki wzrostem, ale rozum podobno bystry i zwłaszcza osobliwą zdolność do procesowania się z sąsiadami objawiający; Żelazny, który przezwisko to odziedziczył po przeddziadku, co w pancerzu rycerskim połowę życia przechodził; Burak, którego ród od dawien dawna odznaczał się zbytnią na twarzy czerwonością; Nawróciciel, który miał swadę piękną i zawsze ludzi na dobre drogi naprowadzać usiłował, którego też zazwyczaj wszyscy z największą uwagą słuchali; – i wielu, a wielu jeszcze innych, w podobny sposób pomianowanych i poodznaczanych. Siedzą, stoją, gwarzą, miejscami to i takie rozprawy toczą, które tuż, tuż zamienić się mogą w kłótnie sąsiedzkie podobne do rakiet z wielkim trzaskiem wystrzeliwających, aby wprędce z małym dymkiem siarczanym zagasnąć. Powaga tu panuje, rozmysł, ale także przyczajona pod nimi popędliwość krwi i języków, które to wybuchają niekiedy rozgwarem głosów i rozmachem ramion, to znowu przycichają w napoły sennej, w napoły leniwej zadumie.
Ale gromada, dokoła muzykantów cisnąca się, wielce daleką jest od senności i lenistwa, od rozpraw i od zadumy. Nieco, zdala ma ona pozór pstrego i ogromnego kłębka, który kręci się i wiruje, a w którego środku gra, kipi, grzmi, huczy i piszczy. Tuczynowie rzną na skrzypcach tak, że aż piszczy, Glinda wali w bęben tak, że aż grzmi, basetlista grubo pohukuje, a wszyscy razem w sposób taki tną od ucha kadryla cale osobliwego, bo tańczącym mężczyznom wciąż się wydaje, że to mazur lub krakowiak, więc przytupują, hołubce wybijają i przyśpiewywać sobie do tańca próbują, a z dziewcząt znowu, to im wyżej i ciąglej która podskakuje, tym zgrabniejsza i lepiej rozumie się na tańcu.
Szafirowo, amarantowo, liliowo robi się w oczach od sukien dziewcząt, które jak najmocniej wykrochmalone w obrotach tanecznych szumią, chrzęszczą i szeleszczą; na płócienną odzież mężczyzn, szarą lub białą, kładną się czarne plamy tużurków, w które ubrali się eleganci. Błyszczy pot na zaczerwienionych od zmęczenia twarzach, błyszczą oczy, zza warg niedomkniętych, bo chwytających oddech, co ucieka, białością pereł połyskują zęby, w bujnych warkoczach więdną astry różowe, krwawią się szkarłatem jarzębinowe grona.
Krąży słowik w szumnym lesie,
Gałązek się czepia…
śmiech powszechny wybuchnął. Utrafiłże pan Ładysław jak kulą w płot przyśpiewką swoją w kontredans! Śpiewak skonfundowany umilkł i hu! ha! kipi, skacze, przytupuje, balansuje dalej kontredans w kłębku pstrym i kręcącym się jak wrzątek w zamkniętym garnku.
– Dzień dobry pani!
– A! pan Apolinary Tuczyna! Pan nie tańczy?
– Zadziwia mię, że zapytanie to z ust pani słyszę…
– Dlaczego?
– Bom nie zwykł mieszać się do zabaw tak prostackich i już bym nawet swoim humorem w tę ich wesołość utrafić nie zdołał.
– W tak złym pan dziś humorze?
– Nie wiadomym mi jest, czy widowisko głupoty ludzkiej może komukolwiek humor wesołym uczynić.
– I owszem, to się zdarza. Ale w czymże pan tu głupotę upatruje?
– A choćby w tym, że ludzie tak jak oni nisko na świecie stojący weselić się mogą. Bo i cóż do radości skłaniającego w życiu ich znaleźć można? Czy im niebo do stóp zstępuje, aby mieli przyczynę śmiać się i skakać? Mękę tylko, ugryzienie, a także i poniżenie ja w ich położeniu na tym świecie upatruję, nic inszego.
Dość osobliwie brzmiała ta pesymistyczna nuta na tym błoniu zielonym, kipiącym od skocznej muzyki i tańca, szeroko rozciągniętym pod jasnym okiem słońca. Ale i osoba pesymisty zostawała także z całym swym otoczeniem w sprzeczności uderzającej. Młody, zgrabny, po miejsku wystrojony, w błyszczącym obuwiu, czarnym tużurku i krawacie ognistej barwy na fantastyczną kokardę związanym, miał na szyi binokle w rogowej oprawie, od których jedwabny sznurek ruchem niedbałym niekiedy dokoła palca okręcał. Z rysami, których delikatne linie ładnie uwypuklały się pod lekką śniadością cery, z dużymi oczyma, w których jaśniał i płonął gorący szafir młodości, p. Apolinary Tuczyna byłby młodzieńcem zupełnie pięknym, gdyby postać jego z natury kształtna nie wykręcała się i nie wyginała co chwila w sposoby różne i osobliwe.. To na dwóch nogach bardzo starannie ustawionych stał, to na jednej, drugą nie wiedzieć dlaczego wysoko podkurczając; to szyję z ognistego krawata wyciągał, półkoliste ruchy nie wiedzieć po co nią wykonywając, to górną połowę ciała wykręcał w kierunku wcale przeciwnym temu, w jakim się znajdowała niższa jego połowa. Było to właściwie przybieraniem póz rozmaitych: myślących, dumnych, niedbałych, eleganckich, najwięcej tych ostatnich.
– Więc w miejscu rodzinnym i pomiędzy swoimi tak źle jest panu i smutno?
– Zadziwia mię, że pytanie to z ust pani słyszę. Bo żeby na przykład słowika pomiędzy koguty wpuścić, czy mógłby on w sercu swoim bardzo za to dziękować?
– To prawda, albo pawia pomiędzy indyki… Zaśmiał się, ale oczy mu spochmurniały: znaczenie żartu zrozumiał. Po chwili jednak z wielką pewnością siebie odpowiedział:
– Albo i pawia w błyszczące pióra przybranego pomiędzy indyki, ptaki pospolite i bez ozdób ani przykrasek nijakieh! A co już pewno, to, że kiedy człowiek za jakąś pokutę jak żaba urodzi się w błocie, to już w nim wiecznie siedzieć powinien i nie podlatywać wcale lub raz podleciawszy nigdy do niego nie powracać!
Przy tych słowach piękne swe szafirowe oczy z marzącą zadumą w kominie domostwa najbliższego utkwił.
– Wyleciałem ja był stąd – mówił – jak ptak wolności żądający, daleko i wysoko. Dziesięć lat prawie mnie tu nie było. Świata widziałem wiele, a na nim różnych bogactw i piękności napatrzywszy się, oczy, pełne ich, tu z sobą przyniosłem i trudno już, aby mogły one z upodobaniem na takie oto igrzyska spoglądać. Kiedy na Wołyniu u pana hrabiego Oresteckiego służyłem, nie raz, ale może i dwadzieścia razy widziałem, jak panowie w pałacach tańcują.
– I cóż pan tam więcej na dalekim świecie widział?,
– Com widział? Łatwiej przyszłoby wyliczyć to, czegom nie widział. Wszystko widziałem. Widziałem pałace i dwory wielkie, arystokrację i inteligencję, jak weselą się i jak pracują, jak na wysokie góry wspinają się albo też z wysokich gór spadają. Panny hrabianki przy mnie z Paryża, gdzie na edukacji były, do domu popowracały, starsza, Marieta, wpierw, a młodsza, Henrieta, nieco później. Panna Marieta niezbyt ładna jest, ale panna Henrieta cud piękności. Kiedy z Paryża powracała, jak raz my wszyscy oficjaliści u pana hrabiego na konferencji byliśmy, więc widząc ją z karety wysiadającą o małośmy szyb w oknach gabinetu pańskiego nie porozbijali, tyle pragnął każdy tej cudnie pięknej pannie się przypatrzyć. To już mi teraz po takich widokach za tutejszymi pannami oczy nie gonią.
– Czemuż pan dłużej tam nie pozostał, gdzie tak dobrze było?
Zmarszczył czoło i binokle na nos zarzucił.
– Właściwością to jest człowieka – rzekł – iż ciągle wyżej na górę chce wstępować. Dobrze mi u pana hrabiego było, ale na świecie bywają położenia jeszcze lepsze. Po lepszość do wielkiego miasta się udałem…
– A tam czego?
– Był taki pan, który mię z sobą namówił. W fabryce pewnej miałem różne czynności pełnić…
– I cóż się stało?
– A nic: nie upodobałem się tam i mnie się tamtejsze porządki nie upodobały, więc pojechałem szczęścia szukać…
– Czy znalazł je pan?
– Nie. Czy wie pani, że nigdzie prawdziwego dobra nie znalazłem. Na całym świecie nie jest tak, jak być powinno.
– Czy ładne panienki kochać pana nie chciały? Z marsem na czole, ręką gest wzgardliwy uczynił.
– O panienki bynajmniej! Tego dobra to i niechcący nabierzesz się tyle, że otrząść się z niego rady nie dasz. Ale co to jest, że wszędy a wszędy, czy to po miastach, czy to po wsiach, czy blisko stąd, czy daleko, jedni ludzie rozkazują i igrają, a drudzy słuchać i harować muszą…
– A według pana wszyscy powinni rozkazywać i igrać?
Krokiem w tył się cofnął.
– Zadziwia mię… – zaczął, ale poprawił się: –
pani żartuje! Już i wpierw uważałem, że pani nie jeden raz zażartowała sobie ze mnie, ale za honor to sobie mam, bo kto z kim żartuje, ten go za równego sobie poczytuje. A co do tego, o czym mówienie było, to gdyby wszyscy ludzie na świecie rozkazywali, nie byłoby komu rozkazów słuchać, i gdyby wszyscy igrali, nie byłoby czego jeść. Ale w tym drzewie taki jest sęk, iż trza, aby rozkazywali tacy, którzy najwięcej rozumu mają, a słuchanie i harowanie pozostawione być powinno głupim i ciemnym, ot – takim!
Tu tańczącą gromadę wskazał i w taki sposób na nią patrzał, jakby dziwił się temu, że ona igra, nie zaś haruje po to, aby ci, którzy najwięcej rozumu mają, więc przede wszystkim i on sam swobodnie igrać mogli.
Potem mówił dalej.
– I noga moja tutaj by nie postała, gdyby nie to, że z ojcowizny nieco jeszcze pieniędzy od braci mi się należy, i… że je odebrawszy łatwiejszymi drogami pod górę pójdę. Ale widać, że na tym świecie nawet własność swoją z goryczą i smętkiem dobywać trzeba, bo oto już trzeci miesiąc tutaj siedzę, nic dotychczas wysiedzieć nie mogąc. «Czekaj do żniw» – mówią; a po żniwach: «Czekaj, aż wymłócimy»; a po wymłóceniu: «Czekaj, aż sprzedamy». A tam tymczasem pan Rudner fabrykę już rozpoczął i pisze a pisze do mnie, abym co prędzej na pomoc mu przybywał.
– Jakąż to fabrykę p. Rudner rozpoczął?
– Korkownię założył, a lepiej mówiąc: ja i on na współkęśmy ją założyli.
– Czy tylko przedsięwzięcie to jest pewne? Zaśmiał się ironicznie.
– Pan Rudner do inteligencji należy, naukę i doświadczenie ma, a ja przy nim jako równy obok równego stanąłem. W przyjaźni z sobą żyjemy i razem pod górę będziemy iść. A takie zamiary i widoki przed sobą mając, nie miód mi siedzieć tu tak długo i na robaczywe życie prostactwa tego patrzeć…
– Ludzie tu źli nie są…
– Co po dobroci, kiedy rozumu nie ma?
– Ale oni i głupi nie są wcale…
– Dobroci serca pani zdanie to przypisuję, bo nie zdaje mi się to do prawdy podobnym, aby kret wiecznie w ziemi siedzący mógł ślepym nie zostać…
Spróbowałam innego sposobu pocieszania:
– Jaką prześliczną pogodę dziś mamy! Słońce tak wesoło za Niemen i bór zachodzi!
Skrzywił się pogardliwie i odrzekł:
– Słońce nie osobliwa rzecz: co dzień świeci. A przy tym dla mnie to tak: kiedym sam wesół, to i słońce wesołe, a kiedym smutny, to i ono smutne.
I on więc tak jak Anastazja z samotnej chaty znał… się na humorach słońca! O, biedna Naściu, po cóż to podobieństwo w tego ładnego chłopca wcielone na drodze twej stanęło?
– Czy jest tu w gronie tańczących panna Anastazja Tuczynówna?
Powiódł wzrokiem po pstrej gromadzie.
– Wątpliwość! Panna Anastazja do tańców i igrzysk tutejszych zarówno jak i ja nigdy nie należy
Znowu tedy podobieństwo! Biedna Naściu ze złotymi włosy i szarymi, przezroczystymi jak kryształ oczyma!
– Czy panna Anastazja jest krewną pana?
– Bardzo daleką. Ale my z sobą w przyjaźni żyjemy, ponieważ jedyna osoba to jest, z którą tu czasem miłą chwilę przepędzić można. Dziadunio jej, pan Cyriak, dużo rozumu ze świata z sobą przyniósł i bogaty też jest, najwięcej ze wszystkich tutejszych ludzi pieniędzy posiada. Z nimi też ja najczęstsze chwile tu przepędzam, więcej z nikim. A co się tyczy pokrewieństwa, to prawdziwych krewnych ja tu wcale nie mam, oprócz dwóch braci, i to tylko przypadkowo.
– Jak to? Bracia pańscy przypadkowo tylko są pańskimi braćmi?
– Zadziwia mię, że pani od razu myśli mojej nie pojęła. Można, zdaje mi się, urodzić się czyimś bratem, a więcej jeszcze od obcych obcym dla niego zostawać. Przypadek to jest, od którego i wszystko msze na tym świecie zależy. Przypadek – mocarz wielki. On, nie kto inny, światem rządzi, i o tym, zdaje mi się, wątpienia być nie może…
– Ja wątpię o tym – rzekłam i… odeszłam. Odeszłam ścieżkami, które jak białe wstążki wiły się w zielonych trawach od domostwa do domostwa tej dużej wsi szlacheckiej, filuterne, kapryśne, tu biegnąc pod rozłożystymi gałęziami śliwowych i wiśniowych sadów, tam skręcając za płot lub ścianę, owdzie wynurzając się z gęstych warzyw i okrążając podwórko od kwiatów jesiennych całe liliowe i białe, aby niezliczone jeszcze razy ukazywać się i ginąć, biec ku Niemnowi, który zza drzew i domostw błękitem pobłyskuje, to ku drodze szerokiej, która szlakiem białym dąży poprzez po – la żółte od wsi ku skłonowi nieba. Ścieżki takie na pozór tylko są nieme, a w istocie posiadają głos, raczej szept, równo z trawami płynący, którym do postępującego nimi człowieka wołają: «Pójdź za mną! pójdź za mną!» Dnia tego ścieżki przemawiały tu tym wyraźniej, że żadnych prawie innych głosów słychać nie było. Ludność wyległa na błonie, tu niekiedy zagdakały kury, spętany koń zarżał w sadzie, za ścianą niemowlę zapłakało, w krzakach zaświergotały wróble, a zresztą – cichość. W cichości, gdy ścieżka-figlarka od płotu jednego domostwa skręcała za ścianę innego, wyraźnie doszły mię półgłosem i z żarliwością wielką wymawiane słowa psalmu:
…Ale od wieku litość Twoja słynie,
I pierwej świat zaginie,
Nim Ty wzgardzisz pokornym…
Przed domostwem porządnie wyglądającym i dość obszernym, na ganku z dwoma słupkami wysoki i barczysty starzec w ciemnej kapocie modlił się z rozłożonej na kolanach książki. Głowę nieco wyłysiałą i czoło wysokie, zmarszczkami zorane nad książką pochylał, a spod brwi krzaczastych, od wytężonej uwagi ściągniętych, świeciły mu szkła okularów. To pan Cyriak Tuczyna, stryjeczny dziadunio Anastazji, którego ona jakby najrodzeńszego miłuje. Przezwiska nie posiada on żadnego, tylko że z wysokim wzrostem swym, wielkim czołem i krzaczystymi brwiami wygląda poważnie, a z sąsiadami i krewnymi mało się poufali, do imienia jego tak dalece przyrósł tytuł: pan, że nikt, aż do najmniejszego dziecka, bez tego tytułu imienia jego nie wymawia. Nikt też nie wątpi, że jest to człek i rozumny, i pieniężny, a wielu też o przeszłości jego, kędyś na dalekim świecie spędzonej, z wielkim szacunkiem mówi. Te – raz, gdy wróble w gruszy nad samą głową mu ćwierkają, a promyk zachodzącego słońca czerwoną iskrą migoce po siwych włosach, pan Cyriak, wielkie czoło nad książką pochylając, z żarliwością, prawie głośno, językiem Kochanowskiego wymawia słowa psalmu:
Wielkie przed Tobą są występki moje,
Lecz miłosierdzie Twoje
Przewyższa wszystkie złości…
Wielkie miłosierdzie, pod postacią ciszy niezmąconej i ukośnych smug słonecznego światła, słało się po niedużym cmentarzu, o lesisty pagórek opartym. Z dala już widać, jak pośród sosen, pod smugami świateł i cieni, na kształt fal wodnych wzdyma się i opada trawa, a każda fala ma nad sobą krzyż wyższy lub niższy, niekiedy szary kamień polny z napisem wyżłobionym ręką niewprawną. Cmentarz wieśniaczy, nieduży, na skłonie pagórka śpiący w ciszy wiekuistej, którą mącą tylko śpiewy skowronków lub jęki puchaczów, szumy ulew letnich lub grzmoty jesiennych wichrów.
W borku za cmentarzem wówczas właśnie rdzewiały paprocie i wielkie chabry rozwijały w pełni swe rozczochrane korony. Znowu więc ścieżkami, dokoła mogił wydeptanymi, okrążając sosny wysmukłe, brzozy białe i krzaki róż dzikich, czerwoną rosą bujnych jagód pokropione, szłam ku borkowi, gdy pośród drzew i krzaków ujrzałam równie jak jagoda dzikiej róży czerwoną odzież kobiecą. Była to nie suknia cała, lecz tylko bluzka, której kolor jaskrawy łagodziło rozsypane po niej złoto włosów, długich do pasa, ciężkich, lśniących, prześlicznych. W tym ubraniu i z tymi rozpuszczonymi włosami Anastazja siedziała na kamieniu grobowym, łokcie na kolanach, a twarz na obu dłoniach opierając w taki sposób, że widać było tylko oczy jej, srebrnymi i aż do dna przejrzystymi źrenicami kędyś daleko zapatrzone. Na czoło zaś, na ręce, na ramiona opadały jej ciężkie, złote włosy. Była tak zamyślona, że choć kilka razy zawołałam na nią po imieniu, nie usłyszała, a gdy na koniec usłyszała, tak przelękła się, że aż drgnęła.
– O, Jezu! Skądże się pani tu wzięła? Żywego ducha wprzód tu nie było!
Nie wydawała się wcale ucieszoną i uciechy nie udawała. Usta miała smutne i pręgę cienkiej zmarszczki na białym i kształtnym czole.
– I dobrze było? nieprawdaż? – zapytałam, tuż przy niej na kamieniu grobowym siadając.
Grzecznie usuwając się, abym wygodniej obok niej usiąść mogła, bez uśmiechu przecie odpowiedziała:
– Prawda! Milczącość tu panowała taka, że tylko duchy zmarłych z sobą szeptały…
I zaraz poprawiła się:
– Ja wiem, że to liście na drzewach szeleszczą, ale podczas wydaje mi się, że one różnymi głosami różne słowa do siebie wymawiają… jakby duchy z mogił wyleciawszy w złotym powietrzu igrały…
Z plecami nieco przygarbionymi i rękoma leżącymi na kolanach miała pozór nieco skurczony, zadumany i posępny.
– Czy dawno już tu siedzisz?
– Dawno; może już godzin ze trzy. Do babuni przyszłam, pomodliłam się, a potem już nijak odejść stąd nie mogłam. Niedziela dziś, to czy tu siedzieć, czy gdzie indziej, wszystko jedno.
– A tu lepiej niż gdzie indziej?
– Lepiej.
– A tam, na igrzysku, bawią się, grają, tańczą…
– Niech bawią się i tańczą zdrowi. Ja wolę tu, przy babuni i w cichości.
– Nie możesz jeszcze o kochanej babuni swojej zapomnieć?