Anatomia doktora Mengele - ebook
Anatomia doktora Mengele - ebook
Rok 1955. Do niewielkiej miejscowości w sercu Brazylii przybywa tajemniczy Niemiec. Szuka pokoju do wynajęcia. Gościnę znajduje u rodziny Souza. Córka gospodarzy Pia wydaje się zauroczona tajemniczym nieznajomym. Nikt nawet nie podejrzewa, że gościem jest nazistowski lekarz Josef Mengele.
Doktor Mengele – w czasie wojny pan życia i śmierci w Auschwitz. Lekarz, którego chora ambicja pchnęła do nieludzkich eksperymentów. Co sprawiło, że był do nich zdolny – dzieciństwo bez miłości, surowy kraj, w którym przyszedł na świat, czy po prostu wrodzone zło? Trudno zobaczyć w nim człowieka. A co widziały w nim kobiety jego życia? Jaki miały na niego wpływ? Nieczuła matka. Kochająca żona Irena, która odwiedzała go w Auschwitz. Teresa, obozowa lekarka, będąca świadkiem jego okrucieństw. Czy Pia, niepozorna Brazylijka, jest w stanie nawiązać nić porozumienia z tym człowiekiem? Czy może obudzić w nim jakiekolwiek ludzkie uczucia? Czy którakolwiek z kobiet odkryła choćby fragment jego złożonej i zbrodniczej natury?
W tej opowieści fikcja przeplata się z rzeczywistością, w mistrzowski sposób tworząc portret psychologiczny jednego z największych zbrodniarzy XX wieku. Człowieka, którego niegodziwość uniemożliwia jakąkolwiek próbę zrozumienia i który nigdy nie poniósł kary za swoje czyny.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8015-1 |
Rozmiar pliku: | 872 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był początek sierpnia 1955 roku.
Ktoś zapukał do drzwi. Paula Souza spojrzała na zegar ścienny i pomyślała, że to nie może być nikt stąd. Nie o tej porze dnia. Wskazówki na tarczy wyznaczały samo południe. Powietrze było bardziej parne niż zazwyczaj, a słońce przypiekało tak mocno, że każde czoło robiło się lepkie od potu. Złociste promienie zalewały zakurzone ulice białymi i żółtymi plamami; skwar wzbijał się ponad głowy najwyższych ludzi i zamieniał każdy oddech w udrękę. Nikt z mieszkańców Candido Godoi, położonego w głębi brazylijskiego terytorium, nie wychyliłby teraz nosa poza próg własnego domu. Ziemia musiałaby się rozstąpić, żeby ktokolwiek odważył się iść aż do Souzów i z powrotem. A ponieważ panowała cisza jak co dzień i słychać było tylko odległy płacz dziecka oraz sporadyczne zawodzenia osła, najpewniej był to ktoś obcy.
Stojący przed drzwiami mężczyzna jeszcze nie dostał udaru, ale niewiele mu brakowało. Twarz miał mokrą od potu, rękawy podwinięte nad łokcie. W rękach trzymał dwie walizki, które musiały sporo ważyć.
– Czy pokój z ogłoszenia jest jeszcze wolny? – zapytał, kalecząc portugalskie słowa i twardo artykułując dźwięki. Od razu było wiadomo, że nie zna języka i tylko powtarza wyuczone na pamięć sylaby.
– Kto to? – odezwał się z głębi domu pan Souza.
Pauli wystarczył jeden rzut oka.
– Chyba jakiś Niemiec. Pyta o pokój – odpowiedziała szybko, tak żeby przybysz niczego nie zrozumiał.
– Niech wejdzie, bo zaraz zemdleje.
Paula zrobiła krok wstecz i gestem zaprosiła nieznajomego do środka, po czym szybko zamknęła drzwi, żeby wpuścić jak najmniej żaru.
– Pokój jest wolny. Płatny gotówką.
Mężczyzna z roztargnieniem skinął głową i zaczął się rozglądać po małym salonie, który, o dziwo, cały tonął w ciemnościach: opuszczone żaluzje nie przepuszczały promieni słonecznych. W kącie stała kulawa kanapa, a na niej leżał gospodarz. Na ścianie powyżej wisiał masywny drewniany krucyfiks.
Pauli nie spodobało się spojrzenie mężczyzny, miał niepokojąco badawczy wzrok.
– Niemiec? – zapytała powoli.
– Tak.
– Gorąco. Proszę usiąść i się napić.
Ruszyła do kuchni po wodę z karafki, którą trzymali w misie z lodem, prawie całkiem już rozpuszczonym. Gdy wróciła, przybysz ciągle stał.
– Niech pan usiądzie – powtórzyła, wyraźnie artykułując sylaby i wskazując dłonią krzesło, żeby łatwiej było ją zrozumieć.
– Aha. Dziękuję. – Mężczyzna zajął miejsce i wziął od kobiety wodę. – Dziękuję. – Wypił duszkiem. Pustą szklankę odstawił na stół. – Proszę o wybaczenie. Wkrótce nauczę się języka – powiedział.
– Nic nie szkodzi. Zna pan hiszpański?
Skinął głową.
– Doskonale. Moje dzieci mówią po hiszpańsku, zaraz je zawołam. Jak się pan nazywa?
Na to pytanie mężczyzna lekko się wzdrygnął, jakby właśnie wybudził się ze snu.
– Gerhard, Wolfgang Gerhard – odparł. Wyciągnął z kieszeni pożółkły dokument i podał go kobiecie.
Paula słabo czytała. Sprawdziła, czy człowiek na zdjęciu to ten sam, którego miała przed sobą, i szybko oddała papier.
– On – wskazała na drzemiącą postać na kanapie – to mój bezużyteczny mąż. Ma na imię Pablo. Może pan z nim porozmawiać, jeśli akurat nie będzie spał. Gdyby potrzebował pan cygar, alkoholu czy żyletek, proszę zwracać się do niego. W każdej innej sprawie do mnie. Wziąć bagaże?
Gość lekko pokręcił głową.
– Dobrze. Tu jest kuchnia. Ja przygotowuję posiłki i tutaj podaję. Może pan jeść z nami, wikt jest w cenie pokoju. Proszę za mną.
Paula ruszyła na górę po schodach, przybysz tuż za nią. Pomalowana na złoto poręcz niebezpiecznie kiwała się pod naciskiem dłoni.
– Czyli jest pan Niemcem… Wielu tu przyjeżdża. Tak źle tam u was w Niemczech?
– Po wojnie tak.
– Rozumiem. To nasze piętro. Mój pokój, w głębi pokój dzieci, a tutaj – otworzyła białe drzwi do pomieszczenia z łóżkiem, stolikiem i krzesłem – zamieszka pan. Pościel zmieniam raz na tydzień. Ubrania pierze pan sam w studni za domem. Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, proszę zostawić karteczkę w drzwiach albo przekazać mojej córce. Ona wszystko mi powtórzy, a ja kupię, jak tylko pójdę do miasteczka. Coś jeszcze? Chyba wszystko. Acha! Niech pan więcej nie wychodzi z domu w południe, bo dostanie pan udaru. Wszystko jasne?
Spojrzenie mężczyzny było nieodgadnione: połączenie zmęczenia, konsternacji i ulgi.
– Studnia za domem. Nie wychodzić w południe – powtórzył.
Paula przytaknęła skinieniem.
– Teraz moja córka jeszcze raz wyjaśni panu wszystko po hiszpańsku. O ile ją znajdę… – Wykrzyczała coś szybko po portugalsku, waląc pięścią w drzwi na końcu korytarza.
Po chwili w progu stanęła mała istotka o karnacji w kolorze miodu: sekundę później rzuciła się pędem w dół po schodach.
– Pepe! – wrzasnęła za dzieckiem kobieta.
– _Mamita_, puść go. Obiecał, że nie wyjdzie z domu… – dobiegł z głębi pokoju dziewczęcy głos.
Przybysz stał w korytarzu, starając się zapanować nad upałem i podenerwowaniem. Gospodyni bez mrugnięcia okiem uwierzyła w fałszywy dokument i skupiła się jedynie na praktycznych aspektach. Wiedział co prawda, że mieszkańcy tej okolicy są bardzo gościnni dla Europejczyków i dla ich pieniędzy, ale i tak wszystko szło podejrzanie gładko. Jedno tylko było pewne: przemierzył w słońcu szmat drogi i ciągle chciało mu się pić. Poprosiłby o kolejną szklankę wody, pomyślał jednak, że grzeczniej byłoby najpierw zapłacić. Dziwne, że nie kazano mu niczego podpisywać.
Chociaż zawsze patrzył optymistycznie w przyszłość, statystycznie niemożliwe było, żeby na jego drodze nie pojawiła się żadna przeszkoda. Na szczęście Brazylijka nie przejmowała się formalnościami i nie kazała mu niczego podpisywać. Woda, potrzebował wody. Sięgnął do kieszeni po pieniądze: kontakt opuszków z banknotami dodał mu otuchy. Kobieta mówiła coś w stronę otwartych drzwi w swoim kakofonicznym, drażniącym i niezrozumiałym języku. Wręczył pani Souzie tyle, ile chciała, i już otworzył usta, żeby poprosić o wodę, gdy nagle w progu zmaterializowała się dziewczyna.
Na pierwszy rzut oka nie liczyła więcej niż dwadzieścia lat, ale jeśli jej się dobrze przyjrzeć, można by dojść do wniosku, że nie miała nawet osiemnastu. Była jak z obrazka: nagie ramiona, łabędzia szyja i karnacja w kolorze bursztynu, który odcinał się od szarych ścian i bieli rozkloszowanej sukienki, kruczoczarne miękkie loki opadające grubymi puklami oraz słodka, harmonijna i dziecięca jeszcze buzia. Dziewczę wyglądało jak ulepione z pyłu i gliny malowanej tutejszym słońcem. I chociaż niczym się nie różniła od wielu innych młodych Brazylijek – szerokie i mięsiste wargi, ciemne oczy jak u przerażonej łani, małpi nosek i gęste brwi wygięte jak skrzydła u mewy nie były dla niego niczym nowym – w jej zaokrąglonych policzkach, w dołeczkach, w linii włosów na skroniach, w jasnych dłoniach i chudych kolanach było coś, co nadawało jej nietypową lekkość. Cała jej postać jawiła się jako eteryczna. I nie chodziło o zapach, zaokrąglone kształty czy czarne włosy, lecz o coś bardziej tajemniczego, bardziej wytwornego.
– To jest Pia, moja najstarsza córka – powiedziała Paula.
Dziewczyna wyciągnęła smukłą rękę, a Niemiec zachłannie ją uścisnął.
Nie mógł oderwać od niej wzroku. Płochliwy uśmiech, którym go obdarzyła, dobył z otchłani pamięci coś odległego i cudownego, jakąś iskrę, którą zaraz zgasiła nagląca potrzeba:
– Czy mógłbym jeszcze prosić o wodę?
Pia podała mu pełną szklankę, a widząc wielkie pragnienie, przyniosła też całą butelkę.
– Jak długo był pan na słońcu, _senhor_? To mogło się źle skończyć. Proszę się jeszcze napić. Mogę przygotować mokry okład na czoło, jeśli pan sobie życzy. – Jej hiszpański skażony był portugalskimi dźwiękami.
– Dziękuję.
– Jest pan Europejczykiem, prawda?
Mężczyzna skinął głową. Czuł się znacznie lepiej i myślał trzeźwiej, chociaż nadal był osłabiony.
– Jestem Niemcem.
– Jakim cudem zna pan hiszpański?
– Po prostu znam.
– Był pan w Argentynie, prawda?
W ramach odpowiedzi Pia otrzymała surowe spojrzenie. Wzruszyła tylko ramionami i przesunęła walizkę gościa.
– Czym się pan w Niemczech zajmował? Wygląda pan na bogatego. Jeśli wolno mi spytać… – dodała z nieoczekiwaną nutką onieśmielenia, jak dziewczynka kiepsko odgrywająca parodię uprzejmości, która w ten sposób próbuje rozczulić słuchacza.
Roześmiała się, a on patrzył, jak śmiech maluje na jej twarzy zdziwienie.
– Jestem lekarzem – odparł.ROZDZIAŁ 2
Doktor Josef Mengele, który dopiero co skończył autopsję i przemierzał jeszcze w myślach plątaninę żył, tętnic, mięśni i narządów nieboszczyka, przerzucił te surowe i rozkoszne wyobrażenia na wątłe i blade członki bliźniaczek, córek kolegi po fachu. Były jak dwie krople wody: takie same szpetne piegowate buzie, takie same smutne zielone oczy i nawet gładkie rude włosy zdawały się mieć taką samą przesadną długość. Gdyby nie okropny kaszkiet, który jedna z nich miała na głowie, trudno byłoby je od siebie odróżnić. I właśnie to Mengele uwielbiał w bliźniętach: niemożność wyodrębnienia różnic. Tajemnica dwóch identycznych ciał, oczu i twarzy pociągała go jak nic innego na świecie. Bliźnięta, wyjątkowe i zagadkowe istoty, małe genetyczne cuda dobywane z łona matki, podobne do siebie jak dwie odlane figurki, przez lata były jego obsesją.
Co przyczynia się do narodzin takich dzieci? Proces biologiczny był mu dobrze znany, od lat genetyka nie miała przed nim tajemnic. A mimo to za każdym razem, gdy się nad tym zastanawiał, ogarniało go dziecinne zadziwienie.
Często wyobrażał sobie, że przeprowadza sekcję na parze żywych jeszcze bliźniąt. Czy ich organy wewnętrzne są tych samych rozmiarów? Kiedyś, gdy był jeszcze chłopcem, słyszał, jak dwie bliźniaczki, koleżanki jego kolegów, twierdziły, że zawsze czują, gdy siostra jest w niebezpieczeństwie, nawet jeśli dzieli je duża odległość. Pomysł ten otwierał przed nim cały wachlarz możliwości: rozdzielić bliźnięta i monitorować ich reakcje na podstawie tego, co spotyka jedno albo drugie. Czy po przekroczeniu pewnego progu bólu u jednego z bliźniąt, drugie też będzie cierpiało? Czy da się zamienić im kończyny? A może narządy wewnętrzne? Nikt inny, rzecz jasna, nie podzielał jego ciekawości, dlatego doktor Mengele zaczął podejrzewać się o szaleństwo. Niewiele go to jednak martwiło.
W styczniu 1937 roku we Frankfurcie, gdzie został zatrudniony w Instytucie Dziedziczności, Biologii i Czystości Rasowej dzięki uznanej dysertacji na temat badań morfologicznych, Mengele poznał doktora von Verschuera. Człowiek ten zajmował się czystością rasy aryjskiej, która mało interesowała Josefa, mimo jego silnej wiary w narodowy socjalizm: i choć w przeszłości, gdy studiował antropologię, uległ chwilowej fascynacji tym zagadnieniem, po jakimś czasie serdecznie go ono znudziło. Ale von Verschuer w wolnym czasie przeprowadzał niewinne eksperymenty na parach bliźniąt, które dobrowolnie się do niego zgłaszały, a wtedy Mengele czuł się jak dziecko w Boże Narodzenie: z niecierpliwością wyczekiwał okazji, by móc asystować doktorowi. Były to doświadczenia mało inwazyjne, nieistotne i monotonne, przyjemnie jednak uśmierzały żądzę bardziej zaawansowanych badań nad tego rodzaju obiektami.
Niewiele rzeczy na świecie dostarczało mu tyle rozkoszy co widok nowej pary bliźniąt na kozetce: buzia jedna przy drugiej, te same miny, jednakowe pytające spojrzenia, włosy układające się w identyczne fale – choć jakby w lustrzanym odbiciu – i balansujące na białych ramionach. W ekstazę wprawiało go patrzenie na tę naturalną doskonałość, mógłby się godzinami przyglądać dwójce wolontariuszy, rozbierać ich, obracać, rozkoszować się sposobem, w jaki każdy detal ich ciał dopełnia całości.
Bywało jednak, że dreszcz zgorszenia sprowadzał go na ziemię – wówczas, gdy dostrzegł znamię nieobecne na drugich plecach, większą o kilka milimetrów krzywiznę nosa, lekko ciemniejsze zabarwienie oczu; nie potrafił się już wtedy skupić i to, co miało być jednym z najbardziej podniecających doznań, przemieniało się w nudną i zwyczajną wizytę lekarską.
Ale gdy para bliźniąt była pod każdym względem jednakowa – w sporadycznych przypadkach dotyczyło to nawet tembru głosu – wydawało mu się, że te krótkie badania, które wolno mu było przeprowadzić, rozciągają się w nieskończoność, i że wreszcie dane mu jest się wspiąć na szczyty poznania i stanąć o krok od największych odkryć. Choć tego ostatniego odcinka nie wolno mu było pokonać, już samo wrażenie dostarczało wystarczającej satysfakcji.
Tamten czas i studia były rozwijające również pod innymi względami.
Doktor Otmar von Verschuer był cenionym naukowcem i niezwykle inteligentnym mężczyzną. Urzeczony oddaniem i przykładnością, z jaką Mengele podchodził do pracy, przyjął go pod swoje skrzydła i obdarzył takim szacunkiem i uznaniem, jakich Josef nigdy nie otrzymał od bliskich mu osób. To niespodziewane poważanie stało się źródłem dodatkowej motywacji. Chociaż badania nad rasą aryjską, które były ich najważniejszym zadaniem, niewiele interesowały Josefa, często dyskutował ze swoim mentorem o ich politycznym credo: wkrótce wyznawane od wczesnej młodości przekonania pogłębiły się do tego stopnia, że Mengele wstąpił do partii nazistowskiej. Silny pociąg do eksperymentowania na ludzkich obiektach nie umknął uwadze Otmara, dlatego von Verschuer, przekonany o autentycznym medycznym powołaniu młodego asystenta, znacząco wspierał go w studiach. W latach spędzonych u boku von Verschuera Mengele doszedł do wniosku, że przeprowadzane w Instytucie badania na bliźniętach jednojajowych oraz jego fantazje są czystą ułudą bez szans na realizację. Było tak, dopóki nie wysłano go do Auschwitz.
Bliźniaczki Vogel miały sześć lat, tłuste uda, blade, wątłe ręce, oczy w kolorze lodu i identycznie nakrapiane policzki. Ich mama wpięła czerwoną kokardę w złociste pukle Ilsy, żeby odróżnić ją od siostry, Helene – kokardę, którą teraz Mengele odwiązał i położył na kupce złożonych w kącie ubrań. Z wielką ostrożnością przeczesał palcami loki, żeby opadły na drobne ramiona.
– Teraz jesteście naprawdę identyczne.
Ale to nie była do końca prawda, że sióstr nie dało się od siebie odróżnić: ta po prawej, której imienia Josef zdążył już zapomnieć, miała zrozpaczoną i przerażoną minę, i nietrudno się było domyślić, że zaraz się rozpłacze. Ta po lewej, Ilsa, choć ogołocona ze swej kokardy, wysoko trzymała zmarszczone czoło, a w jej oczach pałała wściekłość, niezwykle niepokojąca jak na dziewczynkę w tym wieku. Przed nimi znajdowały się pojemniki różnych rozmiarów, opisane jako „Bliźnię A” i „Bliźnię B”, nie zaś „Ilsa” i „Helene”, do czego były przyzwyczajone.
W pierwszym odruchu Helene chciała wstać i powiedzieć temu przerażającemu panu, że ona i jej siostra nazywają się Helene i Ilsa, że mają sześć lat, chodzą do szkoły i niedawno nauczyły się podpisywać imieniem i nazwiskiem w zeszytach o szerokiej liniaturze. W szkole przypisano je do dwóch różnych klas, w przekonaniu, że inaczej nie nawiążą nowych przyjaźni, bo bliźniaczki takie jak one zawsze trzymają się razem. Trzymały się razem nawet w brzuchu mamy.
Chciała powiedzieć też, że zawsze walczyła o to, by się uwolnić od siostry i się od niej różnić, i że nikt nigdy nie nazywał jej „Bliźniakiem A”. Co to, to nie. Ona ma na imię Helene. Ale koniec końców nic nie powiedziała.
Mengele zniżył się do jej poziomu, opierając dłonie na kolanach.
– Boisz się? – Ton głosu sugerował, że w odpowiedzi spodziewa się przestraszonego „tak”.
Dziewczynka jednak odchyliła się do tyłu i cicho wymamrotała „nie”. Słodki i zarazem straszliwy śmiech lekarza eksplodował jej prosto w twarz. Mężczyzna wyprostował się i zrobił krok w stronę drugiej z sióstr.
– A ty? Jesteś wściekła?
Spróbował chwycić ją za podbródek, ale mała pacjentka wyrwała się dziko, warcząc jak szczeniak i czerwieniejąc na twarzy.
W przyszłości nauczy się, jak nakłaniać dzieci do łagodności i współpracy, jak je obłaskawić, zanim weźmie przyrządy w dłoń. Te małe zostały prawdopodobnie zbyt brutalnie wyrwane matce z rąk i teraz nie dało się ich już uspokoić.
Mengele odszedł od kozetki, na której siedziały siostry Vogel, z zaplecionymi na plecach rękami. Jak tylko odwrócił się do nich tyłem, a twarzą do stolika z narzędziami, przerażona bliźniaczka zaczęła konwulsyjnie szlochać. Z oczami pełnymi łez odwróciła się do siostry.
– Ilsa, ja chcę stąd iść! – pisnęła żałośnie.
Druga tylko patrzyła na nią i kiwała głową, więc Helene wybuchnęła jeszcze głośniejszym płaczem.
– Ilsa, chodźmy już! Ja chcę do mamy!
Reakcja bliźniaczki była zaskakująco dojrzała: przyciągnęła siostrę do siebie i starała się ją uspokoić, ta jednak nie przestawała przywoływać matki pośród pisków i zalewających policzki łez.
Ilsa bacznie przyglądała się gestom doktora, lecz te niestety były zbyt nieodgadnione.
– Wszystko będzie dobrze, jeśli będziemy się trzymać razem. Mama ciągle to powtarza. Jesteśmy jak Jaś i Małgosia – pocieszała Helene, głaszcząc ją po włosach.
– Jaś i Małgosia? – Na pytanie doktora obie dziewczynki aż podskoczyły. Popatrzyły na niego dokładnie w chwili, gdy w skupieniu przygotowywał zastrzyk. Mówił do nich głosem lekko roztargnionym: – Też znam tę baśń. Opowiadano mi ją.
Ruszył w stronę swoich małych myszek doświadczalnych. Na dłoniach miał parę białych rękawiczek, a w palcach strzykawkę. Zatrzymał się dokładnie w połowie między dziewczynkami.
– Od kogo mam zacząć? Od Jasia? – zapytał, przechylając się w stronę Helene. – Czy od Małgosi? – zwrócił się do Ilsy.
Nagle jednak stwierdził, że ma dość tej zabawy: co za marnotrawstwo czasu. Chwycił Ilsę za rękę, a jej siostra mogła tylko patrzeć i z płaczem czekać na swoją kolej.ROZDZIAŁ 3
Z dzieciństwa w Monachium miał mgliste i nieprzyjemne wspomnienia.
Był najstarszy z trójki braci, jego ojciec, od kiedy sięgał pamięcią, wyglądał na wiecznie niezadowolonego, a matka na wiecznie nieobecną duchem.
Karl i Walburga, rodzice Josefa, mieli dość pieniędzy, by prowadzić dostatnie życie: on był właścicielem zakładu produkującego maszyny rolnicze i posiadał filie oraz punkty sprzedaży nie tylko w Niemczech, lecz także w Ameryce Południowej; ona zaś pochodziła z zamożnej rodziny. Mieszkali w ogromnym domu z pięknymi meblami i posłuszną służbą, ale nigdy nie zdołali wypełnić go ciepłem, ponieważ brakowało im czułości, którą mogliby wnieść do swoich czterech ścian.
Josef i jego rodzeństwo stanowili próbę nadania sensu dwóm piętrom z marmuru i hebanu, z oknami zaciemnionymi przez ciężkie zasłony. Okazało się jednak, że dysponowanie środkami finansowymi na utrzymanie potomstwa nie gwarantuje, że dzieci zostaną obdarzone równą miłością. Ponieważ rodzice musieli wybrać, w kim ulokować swoje ograniczone uczucia, wybrali młodszych braci: ojciec przelał miłość na Karla już w chwili jego poczęcia, i to do tego stopnia, że dał synowi własne imię; matka zaś pokochała Aloisa, najmłodszego z trójki, najbardziej wiotkiego, słabego i wrażliwego jak dziewczynka, której tak bardzo pragnęła. I nie przestała go kochać, gdy upragniona dziewczynka przyszła na świat ani też gdy odeszła, bo wtedy jeszcze bardziej przywiązała się do swojego ulubieńca.
Josef, nieudana kopia umiłowanych synów, pozostał z kolei na łasce opłacanej opieki i troski najbardziej przywiązanych do niego służących.
Ale zazdrość czy poczucie osamotnienia nie leżały w jego naturze: kiedy oba uczucia raniły jego chłopięcą duszę, od razu przekuwał je na pogardę i egocentryzm. Młodsi bracia wspierali się nawzajem – silni wyłączną miłością ojcowską bądź matczyną – i uzupełniali w doskonałej harmonii, w której nie było miejsca na pustkę otaczającą Josefa. Jego apatia nie była w stanie zagrozić osiągniętej przez nich pełni, zresztą Josef nawet nie próbował szukać u braci akceptacji i dostosować się do ich niezrozumiałych zabaw czy do równowagi zaprowadzonej w domu, w którym przyszło mu pędzić swój żywot, a którego za dom nigdy nie uważał. Nie prosił ani wzrokiem, ani słowami o aprobatę ze strony istot z kamienia, które go zrodziły. Im mocniej zderzał się z ich chłodem, tym bardziej kostniało jego serce; im częściej stał z boku, tym silniej gardził towarzystwem, którego mu brakowało, i nad ocean radości, w jakim nie dane mu się było zanurzyć, przedkładał schronienie w tundrze.
Im bardziej podziwiano siłę i zwinność Karla, im bardziej wspierano kreatywność i zamiłowanie do sztuki u Aloisa, tym silniejsze Josef żywił przekonanie, że jest od nich lepszy. Bo nauczył się, jak być wytrwałym, zręcznym i pomysłowym bez uznania z zewnątrz. Z biegiem lat rozmiłował się w polityce i nauce, które przyjęły go w swoich skomplikowanych, bo abstrakcyjnych i zarazem konkretnych światach, on zaś przyjął je w zaciszu swojej samotności.
Nie ograniczał się tylko do bycia chłopcem milczącym, introwertycznym, zatopionym w lekturach: on był nieobecny duchem, jakby ciało zostało uwięzione w smutnym rodzinnym otoczeniu, umysł za to błądził gdzieś daleko, tysiące mil ponad niebem, w równoległym wymiarze, gdzie wydrążył okopy i wzniósł mury obronne; tam, w nieskazitelnych przestworzach, nic do niego nie docierało. Dzięki barierze z apatii i obojętności żadne odrzucenie ani roztargnione spojrzenie, żaden brak uwagi czy wykluczenie nie były w stanie go zranić.
Ten złożony system obronny zakorzenił się w nim na całe życie i powoli oddalał go od rodziców.
Choć państwo Mengele początkowo niewiele uwagi poświęcali Josefowi – do tego stopnia, że nie od razu odnotowali jego nietypowe zachowanie – z czasem obojętność syna zaczęła w nich budzić pewien dyskomfort, a nawet oburzenie, jakby życzyli sobie, by to dziecko błagało o odrobinę miłości i usiłowało ją sobie zaskarbić.
Rozczarowanie, zdenerwowanie i złość, do których doprowadzała jego postawa, nie robiły na Josefie większego wrażenia, a pogarszające się relacje z dwójką irytujących dorosłych przepełniały go zadowoleniem. Szybko wracał do swoich spraw, ignorując otoczenie.
Z biegiem czasu brak kontaktu rodziców z synem przerodził się w niechęć, urażone milczenie, puste spojrzenia rzucane ukosem, we wzajemne ignorowanie się i w nieustanną dezaprobatę: to wszystko sprawiło, że od razu po osiągnięciu wieku dojrzałości Josef wyprowadził się z domu i odwiedzał rodzinę tylko podczas świąt.
W 1937 roku Mengele wstąpił do partii narodowosocjalistycznej, a niedługo później również do SS: po drodze mu było z nazizmem, jak wielu Niemcom w tamtych czasach. Najbardziej podobała mu się maniakalna idea ładu, z którą wszędzie miał do czynienia: w miarowych, wyuczonych i perfekcyjnie zgranych krokach oddziałów maszerujących po ulicach, w doskonałym utożsamieniu każdego z osobna z własnym mundurem, a nawet w samej harmonii tegoż munduru: pasy na jednakowej wysokości, czerwone opaski na ramionach, takie same medale i znaczki na piersiach, wykrochmalone kołnierzyki z odpowiednim stopniem. Wszystko, co tworzyło sztywną i nienaruszalną hierarchię, co regulowało relacje wojskowe i społeczne ściśle określonymi prawami i zasadami, odpowiadało jego sposobom klasyfikowania pojęć naukowych w notatnikach. Powszechna harmonia osiągnięta dzięki synergii wielu jednostek, z których każda stanowiła niewielki, acz niezbędny element dla przetrwania ogromnej machiny, oraz wspólne dla wszystkich obywateli niezachwiane poczucie obowiązku i posłuszeństwa przepełniały Josefa pewnością, że znalazł swoje miejsce na świecie i że to wszystko ma sens.
Nie bał się wykonywać rozkazów, bo skoro kraj funkcjonował bez zastrzeżeń, należało je traktować jak ewangelię. Kochał swoją racjonalność, ale podobało mu się, że ma przyzwolenie na to, by z niej rezygnować, podobało mu się, że nie musi nieustannie udowadniać swojej wartości, lecz zwyczajnie wykazać się posłuszeństwem. Na dodatek był święcie przekonany, że jego ojczyzna jest wyjątkowa na tle Europy i świata, choć jako specjalista od eugeniki nigdy w pełni nie popierał promowanej przez partię teorii rasowej, głównie dlatego, że nie znaleziono namacalnych dowodów na wyższość rasy aryjskiej. Można było co prawda dostrzec różnice w wyglądzie, cechy wrodzone dla danej typologii, charakterystyczny kolor włosów czy kształt nosa, ale z naukowego punktu widzenia brakowało konkretnych elementów, które pozwalałyby stworzyć hierarchię ras. Pomimo tych wątpliwości żywił sympatię do wyznawanej przez partię idei czystości rasowej, którą osobiście uznawał za jedną z najważniejszych.
Częste i staranne mycie rąk, układanie przedmiotów we właściwym porządku i miejscu, dezynfekowanie instrumentarium, pilnowanie sterylności pomieszczeń, pojmowanie medycyny jako środka oczyszczającego ludzkie organizmy: czystość zdominowała całe jego życie, była najważniejszą boginią w panteonie świata, który zdaniem Josefa padł ofiarą chaosu.
A nazizm jako sztywny i żelazny system niedopuszczający skażenia, żadnego odchylenia od normy czy nieposłuszeństwa wyrażał ów ideał absolutnej czystości: ziemi, kraju, systemu, rasy. Wprowadzenie konkretnych i kategorycznych zasad, nieodzownych dla życia i samej jego organizacji, było najlepszym sposobem na rządzenie, zwłaszcza że w taki sam sposób Mengele rządził sam sobą. Był dumny ze swojej niemieckiej tożsamości, szczerze podziwiał skuteczność, siłę i potęgę swojego kraju.
Urodził się w 1911 roku, czuł się więc synem wojny. Najwcześniejsze wspomnienia chłopca, niekochanego przez rodziców tak, jak by tego chciał, i po szyję zanurzonego w pierwszy konflikt światowy, były szare i ponure. Jego dzieciństwo naznaczyła wojna, dorastanie zaś – cierpienia, których Niemcy doświadczyli po zawieszeniu broni: sankcje narzucone przez zwycięzców, upadek Wall Street, który dodatkowo przyczynił się do zaostrzenia i tak surowych warunków, upokorzenie pokonanego narodu. U młodego Josefa zrodziło się pragnienie, by pomóc umiłowanemu krajowi powstać z kolan.
Jego ojciec, mężczyzna surowy, władczy i milczący, co to zdaje się nie mieć ani czasu, ani chęci na kobiety czy przyjaciół, lecz skupia się jedynie na sobie i własnej pracy, zapatrzony był w silnego i zdrowego Karla, i choć elastycznego z natury, jego zdaniem posiadającego niezbędne cechy, by zasłużyć na miłość i uznanie.
Karl ojciec całe dnie spędzał w pracy albo w swoim wielkim mahoniowym gabinecie, zanurzony w fotelu z brązowej skóry, w otoczeniu ciemnych książek, wielkiego globusa na beżowej podstawie i sterty szarych periodyków na stole. Służbę traktował z dystansem i nieufnością, jakby każdego dnia zadawał sobie pytanie, co to za ludzie kręcą się po domu. Tylko Karla uwielbiał, chociaż nawet wobec niego był oszczędny w gestach i słowach. Chłopiec jako jedyny mógł wchodzić do gabinetu, który w oczach pozostałej dwójki owiany był aurą świętości i tajemnicy. Bracia z ciekawością spoglądali na zamknięte, pachnące drewnem drzwi i rozmyślali nad cudami, które dane było oglądać bratu.
Karl otrzymywał w prezencie pieniądze, piłki z białej twardej skóry, koszule ze sztywnym kołnierzykiem – w których wyglądał jak prawdziwy panicz – a na Boże Narodzenie pozwalano mu zasiąść u boku ojca jak zaufanemu przyjacielowi. W rodzinie wszyscy wiedzieli, że kiedy pan Mengele wypina pierś, podnosi odrobinę swój baryton i lekko uderza się pięścią po kołnierzu płaszcza, wypowiadając znamienne słowa „mój syn”, ma na myśli Karla i zaraz będzie opowiadał o jednym z jego ostatnich wyczynów, którym mogła być dobra ocena w szkole albo nowa, przepiękna sympatia.
Z kolei matka, nieczuła zupełnie jak ojciec – tak że całe dnie spędzali osobno, nawet się nie witając, zagubieni w ogromnym domu, by bez zaskoczenia spotkać się dopiero wieczorem w łóżku – raczyła synów pieszczotami i słodkimi słówkami tylko, gdy naszła ją ochota. W sercu zaś czuła nieustającą rozpacz, bo mimo trzech ciąż nadal nie miała córki, którą mogłaby przyozdabiać kokardkami i czesać jak laleczkę. Gdy po narodzinach Josefa nalegała na kolejne dziecko, była święcie przekonana, że tym razem niebo spełni jej marzenia.
Ale urodził się Karl. Z biegiem lat ten drugi w kolejności syn zaczął objawiać pogodny charakter: często się śmiał, mówił do niej „mamusiu”, czytał na głos, żeby uprzyjemnić czas, brzdąkał na pianinie i robił słodkie oczy do każdej napotkanej dziewczynki. Josef z kolei był pochmurny, milczący, przerażająco poważny, a gdy go o coś pytano, odpowiadał z nadzwyczajną dojrzałością i mrożącym krew w żyłach cynizmem. Kobieta o mentalnych ograniczeniach typowych dla bogatych pań, które uważają, że wszystko im się należy, dlatego są zwolnione z myślenia, nie była w stanie pogodzić się z jego naturą.
Wtedy zaszła w ciążę po raz trzeci.
Na nic się zdały modlitwy odmawiane co wieczór, płacze, błagania u stóp Madonny w przydomowej kaplicy. Na nic coniedzielna msza w kościele Świętego Ludwika, w kosztownym stroju, z jedną ręką na wielkim brzuchu, a drugą pod ramieniem męża. Na nic noce spędzane na głaskaniu brzucha i cichych szeptach: „Będziesz dziewczynką, śliczną dziewczynką, prawda?”.
Urodził się kolejny chłopczyk, Alois. I choć wszyscy się spodziewali, że Walburga Mengele znienawidzi trzeciego syna, jak tylko wzięła w ramiona cieplutkie ciałko, ogarnęła ją miłość, która rosła wraz z dzieckiem, z jego usteczkami w kształcie serca i jasną, odziedziczoną po niej czuprynką, jakże różną od ciemnych włosów Josefa i Karla.
I nagle zdarzył się cud, czwarta i niespodziewana ciąża, gdy Alois miał niewiele ponad rok.
Tym razem jednak kobiety nie opuszczał strach: był 1916 rok, wkoło szalała wojna, a ona nosiła w łonie nową istotkę, którą nie tylko będzie musiała wykarmić i wychować w ponurych czasach, ale przez którą na dodatek czuła się słaba i narażona na niebezpieczeństwa. Płakała owinięta w swoje klejnoty: w sznur pereł odbijających matowe światło i w koralowy krzyż podskakujący na jej drobnej piersi przy każdym oddechu.
Pocieszały ją dwie pokojówki: starsza, która nieśmiało ją głaskała, oraz młodsza, drobna dziewczyna, której kilka lat później Josef zaglądał pod fartuch.
– Niech się pani uspokoi, wszystko będzie dobrze – powtarzały szczerze zatroskanym głosem, podając filiżankę gorącej herbaty albo kładąc wstydliwie rękę na drobnym ramieniu.
Scenie przyglądała się trójka chłopców – Karl junior, Josef i Alois – ukrytych po drugiej stronie pokoju za wielką obitą w brokat kanapą. Średni syn przytulał najmłodszego, a najstarszy, jak zwykle nieco z boku i z marsową miną często goszczącą na jego twarzyczce, z dziwnym zainteresowaniem przyglądał się zbolałej matce.
W tej chwili żwawym krokiem wszedł Karl ojciec w czarnej marynarce o sportowym kroju. Na jego zmęczonym obliczu malowała się surowa mina.
– Przestań płakać – rzucił ostro do żony. – Sama chciałaś mieć dzieci. Wystarczy pieniędzy i na następne. Resztą nie musisz się martwić.
Kobieta w jednej chwili przestała łkać, jakby dostała ręką po twarzy. Ścisnęła chusteczkę w palcach, spojrzała na męża z przygnębieniem i nic nie odrzekła. Tej nocy, z różańcem na łonie, ukryta w łazience dla gości, długo płakała. Jej samotnym łzom towarzyszyła tylko żółta lampka. Nikt z domowników jej nie słyszał. Nikt z wyjątkiem Josefa, chłopca równie samotnego, który leżał w pokoju obok pod granatową kołdrą: od razu rozpoznał stłumiony szloch matki. Zszedł z łóżka, a jego chude i zimne stópki zaprowadziły go do ściany, która go od niej oddzielała. Przyłożył ucho i wsłuchał się w lament przedostający się przez cegły i tynk wprost do jego serca. Może matka naprawdę go nie kochała, on jednak mógłby spróbować pokochać ją, jeśli ona tego potrzebuje. Nie był przecież złym dzieckiem.
Zebrał się na odwagę, cichutko otworzył drzwi i ruszył w stronę łazienki. Zajrzał do środka przez dziurkę od klucza: zobaczył, że mama siedzi na podłodze, plecami oparta o wannę i płacze, kiwając się to do przodu, to do tyłu, a w palcach przewija paciorki różańca. Z jej zaczerwienionej i mokrej od łez wypełniających każdą najmniejszą zmarszczkę twarzy biła rozpacz. Cicho pchnął drzwi i nieśmiało wszedł do łazienki: pięcioletni chłopiec, który widzi matkę przygnębioną strachem, bólem i poczuciem porzucenia i pragnie ją pocieszyć. Zrobił jeden krok po lodowatych płytkach, potem drugi i następny, i podszedł do kobiety. Spojrzał na nią nieśmiało wielkimi ciemnymi oczami i wyciągnął małą rękę, żeby otrzeć jej policzki.
W pierwszej chwili Walburga go nie poznała: to dziecko nie było podobne do jej nieczułego syna. Zaraz potem pomyślała, że Josef udaje, że ta zdziwiona i tkliwa mina, której nigdy u niego nie widziała, to czysta kpina. Na dodatek przeraziła się, że w chwili, gdy syn otworzył drzwi, mąż mógł ją usłyszeć. Nagle wezbrała w niej gwałtowna złość.
– Co ty tu robisz?! – wysyczała przez zęby. – Powinieneś spać o tej porze! Wynocha! Wynoś się! – Brutalnie chwyciła go za ramię, odwróciła w stronę drzwi i pchnęła.
Josef stał jak sparaliżowany, nikt dotąd nie podniósł na niego ręki, zwłaszcza rodzice, dlatego ta ostra i okrutna reakcja, i to w chwili, w której chciał ofiarować i otrzymać odrobinę czułości, złamała mu serce i wzburzyła myśli. Zachwiał się, a potem wybiegł z łazienki cały czerwony na twarzy.
Pomyślał, że jego matka to posępna i zła kobieta, i postanowił, że nigdy więcej jej nie pokocha. Że ją znienawidzi. Przez chwilę z czystym sadyzmem rozkoszował się dochodzącym przez ścianę szlochem.
Matka i syn przepłakali resztę nocy, ona w zamkniętej na klucz łazience, on z twarzą w poduszce.
Miesiące mijały, a brzuch kobiety rósł o wiele wolniej niż w poprzednich ciążach, lekarze więc zgodnie twierdzili, że będzie to dziewczynka. Z każdym dniem Walburga wstawała coraz weselsza. Wkrótce w jasnych, surowych i przestronnych pokojach jej wielkiego domu zaczęły pojawiać się rozkoszne przedmioty: a to krzesełko do karmienia, a to huśtawka, a to zabawki, chodzik, taboreciki, koniki na biegunach, pastelowa różowo-fioletowa kołyska, ubranka z koronkami, atłasowe kremowe buciki, pieluszki z białego muślinu, czapeczki wiązane na śliczne czerwone bądź łososiowe wstążeczki. Męskie, biało-czarne albo miętowe przestrzenie, do których przywykł Josef, zalały hordy pluszu, koronek i pretensjonalnego haftu, które gryzły się z marmurem i mosiądzem.
Matka jakby postradała zmysły: krążyła z błędnym spojrzeniem i głupim uśmiechem i śpiewała. Ta wiecznie poważna, naburmuszona i rozkapryszona jak dziecko prawie czterdziestoletnia kobieta wyglądała teraz jak wariatka, która uciekła ze szpitala.
Podczas gdy w kuchni i w kantorkach służące opłakiwały synów i mężów poległych na froncie („Och, Gregorze, mój Gregorze, kiedy do mnie wrócisz?”), gdy poza ich willą ludzie potrafili się zabić za kromkę chleba, a kawałek dalej żołnierze bili się o narodową flagę, Walburga Mengele śpiewała ze szczęścia, tańczyła w swoim pokoju, trzymając w rękach tiulowe ciuszki, i śmiała się bez powodu, a jej brzuch z każdym dniem coraz bardziej pęczniał: „To będzie dziewczynka, urodzę dziewczynkę! Co mnie obchodzi jakaś wojna?”.
Kiedy nadszedł dzień rozwiązania, w pośpiechu wezwano akuszerkę. Walburga rodziła dwanaście godzin i dopiero o świcie, pośród zakrwawionych prześcieradeł, przyszła na świat jej córeczka.
Małą Rosalie podano drżącym rękom matki, a ta, choć wycieńczona, zlana potem i skrajnie wzruszona, zasypała ją pocałunkami, powtarzając w kółko jej imię.
Godzinę później służąca o pięknych nogach obudziła Josefa i zaprowadziła go do matki, żeby poznał nowo narodzoną siostrę. Wszyscy – majordomus, guwernantka, Karl ojciec i Karl syn (Alois spał jak suseł w ramionach mamki, był jeszcze zbyt mały, by zrozumieć, co się dzieje) – byli dumni i rozczuleni drobniutkim ciałkiem. Tylko Josef patrzył na siostrzyczkę z zaskoczeniem. Była różowa, miękka i bezbronna, ale przede wszystkim taka niepokaźna. Zastanawiał się, w jaki sposób ciało rośnie, by któregoś dnia pomieścić w sobie, a potem wydalić coś takiego. Tak jak to się stało tej nocy.
Pomyślał o wojnie, o eksplodujących bombach, o wylatujących w powietrze głowach i nogach, o których usłyszał od jednej służącej. Zastanawiał się, co scala te ręce i głowy. I co się dzieje z człowiekiem, kiedy zabierze mu się rękę? A co z ręką?
Te pytania nie dawały mu spokoju i właśnie wtedy, choć nie do końca świadomie, postanowił, że zostanie lekarzem.
Pewnego dnia Josef siedział po turecku na dywanie w salonie, wyprostowany i niepokojąco poważny. Przed nim leżała książka. Czytał po cichu, podczas gdy bracia gonili się wkoło, śmiejąc się w głos i robiąc straszny rwetes. Na brokatowej kanapie wypoczywała zaś matka, racząc się zbiorem ulubionych pretensjonalnych wierszy. Od kiedy urodziła Rosalie, z twarzy nie schodził jej wyraz satysfakcji i zadowolenia.
Do salonu weszła po cichu mamka, w rękach trzymała owiniętą w ciepły koc dziewczynkę.
– Proszę pani… – wymamrotała przestraszona. – Rosie ma gorączkę.
Walburga zerwała się na równe nogi, jakby willa stanęła w płomieniach, a trójka chłopców spojrzała na kobiety z ciekawością i zaskoczeniem.
– Co ty mówisz? Skąd ta pewność?
– Jest rozpalona…
Pani Mengele położyła dłoń na czole niemowlęcia i wtedy w jej oczach pojawił się strach.
– Wezwijcie lekarza – poleciła.
Karl ojciec wyłonił się ze swojego gabinetu, chłopcom kazano siedzieć cicho, a służący zaczęli latać po domu jak oszalałe pszczoły. Josef usiadł na kanapie i położył sobie zamkniętą książkę na kolanach. Nie zamierzał więcej czytać, bo rzeczywistość zapowiadała się niezwykle interesująco: jego zaniepokojona matka chodziła teraz tam i z powrotem po salonie.
Na widok człowieka, który niecałą godzinę później przekroczył próg ich domu, chłopiec aż wstrzymał oddech. Gdy drzwi się otworzyły, służba wraz z majordomusem w jednej chwili znieruchomiała i zapadła nabożna cisza. Josef i jego bracia byli raz na wizycie u lekarza, ale ich pediatra nosił krótki fartuch i stetoskop na szyi, bez ustanku się śmiał, a na biurku miał słoik pełny cukierków. Nie był jak _ten_ lekarz, którego majestatyczna postać długimi krokami przemierzała korytarz w asyście truchtającej tuż obok drobnej i rozgadanej służącej.
Pod szarym płaszczem doktor skrywał nienagannie biały fartuch, długi aż do łydek. Jego twarz była kanciasta i pociągła, poorana surowymi zmarszczkami, zgaszone i zimne oczy zaś z maniakalną drobiazgowością analizowały detale świata, jakby dzięki wiedzy naukowej potrafiły rozmontować go na drobne elementy. Josefa ogarnęły podziw, zadziwienie i przerażenie. Stał jak skamieniały i dopiero po chwili zorientował się, że pokojówka mówi do niego z przejęciem:
– Przywitaj się z doktorem Heinlem.
– Dzień dobry, doktorze – powiedział z powagą i szacunkiem.
– Dzień dobry – odparł mężczyzna (a może _bóg_), zanim zniknął za drzwiami, żeby zająć się malutką Rosalie.
Na cały okres choroby siostry trójkę braci odizolowano od reszty domowników, zamykając każdego w jego pokoju, Josef więc nie mógł obserwować biegu wydarzeń. Jedzenie przynosiła chłopcom pokojówka, a raz na dwa dni majordomus zabierał ich do parku. Przez korytarze byli niemalże wleczeni za rękę, aby ani na sekundę nie zatrzymywali się w okolicach pokoju Rosalie. Josef za każdym razem usiłował się wyrwać, żeby jeszcze raz zobaczyć doktora Heinlego. Kiedy pokojówka przynosiła mu jedzenie do pokoju, wypytywał ją o to, co powiedział lekarz, a kobieta, przeświadczona, że dziecko interesuje się stanem siostrzyczki, przekazywała wszystko, co usłyszała. „Lekarz mówi, że mała cierpi na bardzo poważną postać dziecięcego krztuśca” – zdradziła mu raz.
Któregoś ranka cały dom obudził rozpaczliwy krzyk: to niemowlę płakało, z trudem wciągając powietrze. Josef rzucił się do pokoju siostry, żeby zobaczyć, co się dzieje, ale ktoś już zamknął drzwi od środka. Czekał cały ranek i popołudnie, a gdy o piątej przez okna zaczęło wpadać szare światło wczesnego wieczoru, pokojówka powiedziała, że Rosalie dostała szczególnie gwałtownego ataku kaszlu, w wyniku którego pękło jej żebro i musiano ją zawieźć do szpitala. Rodzice mieli czuwać przy niej całą noc.
Josef zszedł do niemożliwie pustego i cichego salonu. Usiadł na dywanie i zaczął przyglądać się jego wzorom. Gdy majordomus zapytał, czy chce się pobawić w parku, Josef pokręcił głową. Patrzył na oddalającego się służącego i myślał, że jego krok jest jakiś dziwny, nietypowy jak na majordomusa, jakby nieformalny.
Tej nocy sześciomiesięczna Rosalie Mengele zmarła na koklusz w szpitalu w Monachium. Josef dowiedział się o tym następnego ranka, zanim jeszcze mu o tym powiedziano: zobaczył, jak brat Karl rozpaczliwie szlocha nad pustą kołyską dziewczynki.
Gdy się odwrócił, o mało nie wrzasnął z przerażenia, bo na kanapie siedziała nieruchomo matka, w płaszczu, w rękawiczkach i w kapeluszu, i patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, a jej dolna warga drżała konwulsyjnie.
– Rosie umarła, prawda? – zapytał Josef, a jego czysty i pogodny głos poniósł się echem po całym domu.
Na ten dźwięk domownikom przebiegł dreszcz po plecach. Pokojówka spojrzała na chłopca i pomyślała, że ma prawie szczęśliwą minę. Ale to _prawie_ jeszcze gorzej o nim świadczyło, bo zdradzało obojętność.
Pogrzeb odbył się trzy dni później. Zebrani, zwłaszcza kobiety, płakali na widok małej trumienki. Płaczem zanosił się też Alois, przerażony atmosferą i chóralnym szlochem. Karl junior powstrzymywał się ze wszystkich sił, bo wstydził się łez, ale te nie przestawały spływać mu po policzkach. Walburga ani na chwilę nie oderwała wzroku od ramienia męża. Tylko on i Josef mieli suche oczy.
Wśród zebranych Josef dostrzegł twardą i ściągniętą twarz doktora Heinlego. Patrzył, jak lekarz wpisuje się do księgi kondolencyjnej, potem ściska dłoń Karlowi ojcu i sztywno obejmuje Walburgę. Wtedy zdał sobie sprawę, że coś w jego postaci uległo zmianie, czegoś mu brakuje. Co – zrozumiał dopiero, gdy uroczystość żałobna dobiegła końca: doktor nie miał na sobie białego fartucha.
Z późniejszych wydarzeń Josef niewiele pamiętał. Może tylko to, że jego dom, podobnie jak całe miasto, stawał się coraz bardziej ponury: różowy jedwab zastąpiono białymi liliami i czarnymi draperiami. Matka chudła, jej policzki się zapadły, a oczy w ciszy roniły łzy. Świat ogarnęła wojna,
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.