- promocja
Anatomia zbrodni. True crime. Kulisy zbrodni i kryminalistyki - ebook
Anatomia zbrodni. True crime. Kulisy zbrodni i kryminalistyki - ebook
Zmarli mówią.
Uważnemu słuchaczowi opowiedzą o sobie wszystko: skąd pochodzą, jak żyli, jak umarli. I kto ich zabił.
Specjaliści kryminalistyki i medycyny sądowej dzięki postępowi nauki potrafią wykorzystać modelowanie komputerowe, mikroskopijny rozbryzg krwi czy rzęsę, aby odszyfrować okoliczności zbrodni i wytypować sprawcę.
·W jaki sposób larwy zebrane ze zwłok mogą pomóc w śledztwie?
·Czy pojedyncza komórka wystarczy do skazania zabójcy?
·I czy można w ogóle ufać dowodom kryminalistycznym, skoro eksperci wydają sprzeczne opinie?
Val McDermid – autorka niemal trzydziestu kryminałów i thrillerów, które sprzedały się w milionach egzemplarzy na całym świecie – opisuje tym razem realne zbrodnie: makabryczne morderstwa, napaści na tle seksualnym i tajemnicze zaginięcia. Ujawnia sekrety kryminalistyki od jej początków poprzez sprawę Kuby Rozpruwacza po zamachy terrorystyczne Al-Kaidy.
Nowa odsłona bestsellera, który wciąga jak najlepszy kryminał lub truecrime’owy podcast!
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9556-8 |
Rozmiar pliku: | 8,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oblicze sprawiedliwości nie zawsze było równie roztropne jak to, które znamy dziś. Koncepcja zakładająca, że prawo karne winno opierać się na dowodach, pojawiła się stosunkowo niedawno. Przez całe wieki ludzie byli oskarżani – i uznawani za winnych – po prostu dlatego, że nie mieli odpowiedniego statusu społecznego; że byli nietutejsi; że oni sami albo ich żony czy matki wiedzieli, jak stosować zioła; że mieli taki, a nie inny kolor skóry; że uprawiali seks z niewłaściwymi partnerami; że znaleźli się w złym miejscu w nieodpowiednim czasie; albo po prostu: „Bo tak”.
Tym, co doprowadziło do zmian, było rosnące zrozumienie, że samo miejsce zbrodni zawiera wiele użytecznych informacji, oraz pojawienie się dziedzin wiedzy, które umożliwiały odczytanie tych informacji i przedstawienie ich na sali rozpraw.
Wąska struga osiemnastowiecznych odkryć naukowych – która już w XIX wieku i później zmieniła się w prawdziwą powódź – wkrótce znalazła wiele praktycznych zastosowań wykraczających poza laboratorium. Idea rzetelnego śledztwa kryminalnego właśnie zaczynała się przyjmować, a wielu wczesnych detektywów z zaangażowaniem szukało dowodów, które potwierdziłyby ich teorie dotyczące analizowanych przestępstw.
Tak narodziła się kryminalistyka, rozumiana jako forma zdobywania dowodów prawnych. Wkrótce stało się jasne, że ta nowa metodologia będzie czerpać z wielu dziedzin naukowych.
Jeden z najwcześniejszych przykładów badań kryminalistycznych łączył patologię z czymś, co dziś nazwalibyśmy analizą dokumentów. W 1794 roku niejaki Edward Culshaw został zamordowany strzałem z pistoletu w głowę. W tamtych czasach pistolety były ładowane odprzodowo, a kulę i proch w pistolecie dodatkowo zabezpieczano przybitką – zwykle był to kawałek zgniecionego papieru. Kiedy chirurg badał ciało ofiary, wewnątrz rany w głowie znalazł taką przybitkę. Po jej rozwinięciu okazało się, że jest to oderwany róg zadrukowanej kartki.
Człowiek podejrzany o to morderstwo, John Toms, został dokładnie przeszukany. W jego kieszeni znaleziono kartkę, do której idealnie pasował fragment wykorzystany jako przybitka. W procesie, który odbył się w Lancaster, Toms został skazany za morderstwo.
Mogę sobie tylko wyobrażać, jak ekscytujące musiało być to, że dzięki takim odkryciom prawo stawało się pewniejszym narzędziem wymiaru sprawiedliwości. Naukowcy pomagali sądom zamieniać podejrzenia w pewność.
Weźmy na przykład truciznę. Przez setki lat różne trucizny stanowiły ulubione narzędzie zbrodni wielu morderców. Bez wiarygodnych badań toksykologicznych ich użycie było niemal niemożliwe do udowodnienia – ale to właśnie miało się zmienić.
Już na najwcześniejszych etapach dowody naukowe bywały jednak kwestionowane. Pod koniec XVIII wieku opracowano pierwszy test wykrywający arszenik, lecz tylko w dużych stężeniach. Później test dopracowano i stał się znacznie bardziej skuteczny, głównie dzięki pracy brytyjskiego chemika Jamesa Marsha.
W 1832 roku prokuratura powołała Marsha jako eksperta w dziedzinie chemii podczas procesu mężczyzny oskarżonego o otrucie własnego dziadka za pomocą arszeniku dodanego do kawy. Marsh przetestował swoją metodą próbkę podejrzanej kawy i wykazał, że był w niej arszenik. Kiedy jednak prezentował dowód ławie przysięgłych, próbka testowa uległa już częściowemu rozkładowi i wynik nie był jednoznaczny. Oskarżony wyszedł na wolność na podstawie uzasadnionych wątpliwości.
Nie zniechęciło to jednak początkujących ekspertów. James Marsh – jak każdy prawdziwy naukowiec – potraktował porażkę jako bodziec do dalszej pracy. Jego odpowiedzią na rozczarowanie związane z wystąpieniem w sądzie było opracowanie lepszego testu. Ostateczna jego wersja okazała się tak skuteczna, że wykrywała nawet minimalne ślady arszeniku. Dzięki Marshowi na szubienicę trafiło wielu trucicieli z czasów wiktoriańskich, którzy nieświadomie zadarli z kryminalistyką. Test używany jest do dziś.
Kryminalistyka – podróż od miejsca zbrodni do sali rozpraw – jest tematem tysięcy powieści kryminalnych. Zastosowanie nauki do rozwiązywania zagadek kryminalnych daje mi stałą pracę. I nie chodzi mi o to, że specjaliści w dziedzinie medycyny sądowej hojnie dzielą się swoim czasem i wiedzą – ale że ich praca całkowicie zmieniła to, co dzieje się w salach sądowych na całym świecie.
My, autorzy kryminałów, lubimy czasami mówić, że nasz gatunek ma swoje korzenie w najgłębszych zakamarkach historii literatury. Twierdzimy, że opowieści kryminalne można znaleźć już w Biblii: oszustwo w Raju, bratobójstwo, którego dokonał Kain na Ablu, zabójstwo Uriasza Hetyty przez króla Dawida… Próbujemy przekonać samych siebie, że także Szekspir był jednym z nas.
Prawda jest jednak taka, że właściwy kryminał zaczął się dopiero wraz z powstaniem systemu prawnego opartego na dowodach. I to właśnie zostawili nam w spadku pionierzy kryminologii i prawdziwej pracy detektywistycznej.
Od początku było jasne, że nauka może pomóc sądom, a sądy mogą popychać naukowców do osiągania coraz lepszych rezultatów. Obie strony mają do odegrania kluczową rolę w wymierzaniu sprawiedliwości. Na potrzeby tej książki rozmawiałam z czołowymi naukowcami kryminalistyki o historii, praktyce i przyszłości ich dyscyplin. Wspięłam się na szczyt najwyższej wieży w Muzeum Historii Naturalnej w poszukiwaniu larw; musiałam skonfrontować się z własnymi reakcjami na nagłą, gwałtowną śmierć; trzymałam w dłoniach czyjeś serce. To była podróż, która napełniła mnie podziwem i szacunkiem. Historie, które opowiadają nam naukowcy o tej często krętej i skomplikowanej drodze z miejsca zbrodni na salę rozpraw, należą do najbardziej fascynujących opowieści, jakie kiedykolwiek przeczytacie.
Są także mocnym przypomnieniem o tym, że prawda bywa dziwniejsza od fikcji.
_Val McDermid_
_maj 2014 roku_1. MIEJSCE ZBRODNI
Miejsce zbrodni to milczący świadek.
Peter Arnold, specjalista do spraw badania miejsc zbrodni
„Kod zero. Funkcjonariusz potrzebuje pomocy”. To sygnał wywoławczy, którego obawia się każdy policjant. Pewnego szarego, listopadowego popołudnia w 2005 roku w Bradford łamiący się głos posterunkowej Teresy Millburn na falach radiowych sprawił, że wszystkim obecnym w centrali West Yorkshire Police ciarki przeszły po plecach. Wezwanie okazało się początkiem sprawy, która do głębi poruszyła całą policyjną społeczność. Tego popołudnia strach, z którym gliniarze muszą żyć na co dzień, stał się ponurą rzeczywistością dwóch funkcjonariuszek.
Teresa i jej partnerka, posterunkowa Sharon Beshenivsky, która w policji pracowała od zaledwie dziewięciu miesięcy, kończyły właśnie zmianę w samochodzie patrolowym. Ich zadaniem były interwencje w drobnych incydentach i zwiększanie poczucia bezpieczeństwa przez swoją obecność na ulicach miasta. Sharon z niecierpliwością czekała na powrót do domu – jej najmłodsza córka obchodziła właśnie czwarte urodziny. Wszystko wskazywało na to, że za niecałe pół godziny policjantka będzie już jadła tort i bawiła się z dziećmi.
I właśnie wtedy, chwilę po wpół do trzeciej, pojawiło się wezwanie. W Universal Express, lokalnym biurze podróży, uruchomiono cichy alarm połączony bezpośrednio z centralą policji. Obie kobiety i tak miały tamtędy przejeżdżać w drodze powrotnej na posterunek, więc postanowiły przyjąć zgłoszenie. Zaparkowały naprzeciwko i przeszły przez ruchliwą ulicę do długiego, parterowego budynku z cegły, którego duże okna były zasłonięte pionowymi żaluzjami.
Kiedy dotarły do drzwi, stanęły twarzą w twarz z trzema uzbrojonymi bandytami. Sharon została postrzelona w klatkę piersiową z małej odległości. Później, w czasie procesu jej zabójców, Teresa relacjonowała: „Dzielił nas jeden krok. Sharon szła tuż przede mną. A potem się zatrzymała. Stanęła jak wryta – zatrzymała się tak nagle, że na nią wpadłam. Usłyszałam huk i Sharon upadła na ziemię”.
Sekundę później Teresa także została postrzelona w klatkę piersiową. „Leżałam na ziemi” – opowiadała. „Kaszlałam krwią. Czułam, jak krew płynie mi z nosa, jak spływa po twarzy, walczyłam o oddech”. Zdołała jednak nacisnąć przycisk alarmowy i zawiadomić centralę. Wtedy właśnie wszyscy usłyszeli te mrożące krew w żyłach słowa: „Kod zero…”.
Peter Arnold, śledczy z wydziału dochodzeniowego policji hrabstw Yorkshire i Humberside, specjalizujący się w badaniu miejsc zbrodni, słyszał te słowa przez radio. – Nigdy tego nie zapomnę – mówi. – Widziałem to miejsce z posterunku, to było przy tej samej ulicy. Nagle zaroiło się od policjantów biegnących w tamtym kierunku. Nigdy nie widziałem tylu biegnących gliniarzy naraz, przypominało to alarm przeciwpożarowy.
– Najpierw nie wiedziałem, co się stało – kontynuuje Arnold. – Potem usłyszałem przez radio, że ktoś został postrzelony, być może funkcjonariusz. Więc także tam pobiegłem. Byłem pierwszym śledczym, który pojawił się na miejscu zbrodni. Chciałem pomóc kolegom, utworzyć kordon, upewnić się, że teren zostanie właściwie zabezpieczony, tym bardziej że wszyscy byli ogromnie poruszeni. Ktoś musiał wprowadzić w to zamieszanie odrobinę porządku.
– Większą część kolejnych dwóch tygodni spędziłem na badaniu tego miejsca – opowiada policjant. – To były długie godziny pracy. Zaczynałem o siódmej rano, do domu wracałem około północy. Pamiętam, że byłem potem kompletnie wykończony, ale wtedy w ogóle o tym nie myślałem. Już zawsze będę miał to miejsce przed oczami. Nigdy tego nie zapomnę. Nie dlatego, że sprawa była tak głośna, ale ponieważ miała dla nas wymiar osobisty. Sharon była policjantką, więc w pewnym sensie stanowiła część mojej rodziny. Inni, którzy znali ją lepiej, byli jeszcze bardziej wstrząśnięci, ale zacisnęli zęby i robili swoje.
– Zebraliśmy wiele ważnych dowodów, które przyczyniły się do zamknięcia tej sprawy, nie tylko w tym miejscu, ale także wokół niego, w pojazdach, którymi uciekli sprawcy, i w pomieszczeniach, do których się później udali.
Mężczyzn odpowiedzialnych za napad z bronią w ręku, w którego wyniku mąż Sharon Beshenivsky został wdowcem, a trójka jej dzieci straciła matkę, postawiono później przed sądem i skazano na dożywocie. Wyrok zapadł głównie dzięki pracy specjalistów CSI (ang. _crime scene investigation_, badanie miejsca zbrodni) i innych ekspertów kryminalistycznych – ludzi, którzy znajdują dowody, interpretują je i ostatecznie przedstawiają w sądzie. W tej książce prześledzimy ich pracę.
Każda gwałtowna śmierć ma własną historię. Aby ją odczytać, śledczy zaczynają od dwóch podstawowych zasobów: miejsca zbrodni i ciała zmarłego. W idealnych warunkach odkrywają ciało na miejscu zbrodni; spojrzenie na związek między nimi pomaga śledczym zrekonstruować sekwencję wydarzeń. Ale nie zawsze tak się zdarza. Sharon Beshenivsky została przewieziona do szpitala w nadziei na skuteczną reanimację. Innym śmiertelnie rannym osobom udaje się czasem oddalić na pewną odległość od miejsca, w którym zostały zaatakowane. Niektórzy zabójcy przenoszą ciało, bo chcą je ukryć albo po prostu zmylić śledczych.
Getty Images
Naukowcy opracowali jednak metody, które niezależnie od okoliczności dostarczają detektywom szeregu informacji pozwalających odczytać historię śmierci. Aby historia ta była wiarygodna w sądzie, oskarżenie musi wykazać, że dowody są solidne i nie zostały zanieczyszczone, dlatego sposób postępowania na miejscu zbrodni stał się prawdziwą linią frontu w dochodzeniu w sprawie morderstwa. – Miejsce zbrodni to milczący świadek – twierdzi Peter Arnold. – Ofiara nie może nam powiedzieć, co się stało, a podejrzany prawdopodobnie nie będzie chciał nam tego wyjawić, musimy zatem przedstawić hipotezę na temat tego, co się wydarzyło.
Trafność takich hipotez rozwijała się wraz z naszym rozumieniem, czego można się dowiedzieć z miejsca zbrodni. W XIX wieku postępowanie sądowe oparte na dowodach stało się normą, ale proces zachowywania dowodów był jeszcze bardzo prymitywny. Pojęcie zanieczyszczenia w ogóle nie było brane pod uwagę. Zważywszy na ograniczone możliwości analizy naukowej, początkowo nie był to poważny problem, z czasem jednak możliwości te rosły, bo naukowcy zaczęli w praktyczny sposób wykorzystywać swoją stale postępującą wiedzę.
Jedną z kluczowych postaci w zrozumieniu roli materiału dowodowego pochodzącego z miejsca zbrodni był Francuz Edmond Locard. Po ukończeniu studiów medycznych i prawniczych otworzył w Lyonie w 1910 roku pierwsze na świecie laboratorium kryminalistyczne. Miejscowy wydział policji dał mu dwa pokoje na poddaszu i dwóch asystentów – z czasem z tych skromnych początków rozwinęło się międzynarodowe centrum kryminalistyki. Locard od najmłodszych lat pochłaniał opowieści Arthura Conana Doyle’a; szczególny wpływ wywarła na niego powieść _Studium w szkarłacie_ z 1887 roku, w której po raz pierwszy pojawia się postać Sherlocka Holmesa. W dziele tym Holmes mówi między innymi: „Zajmowałem się popiołem z cygar, napisałem nawet rozprawę na ten temat. Pochlebiam sobie, że od jednego rzutu oka rozpoznam popiół każdego ze znanych gatunków cygar czy tytoniu”¹. W 1929 roku Locard opublikował artykuł na temat identyfikacji tytoniu poprzez badanie popiołu znalezionego na miejscu zbrodni, zatytułowany _L’analyse des poussières en criminalistique_² (Analiza pyłu w kryminalistyce).
Maurice Jarnoux / „Paris Match”, za pośrednictwem Getty Images
Napisał także przełomowy, siedmiotomowy podręcznik na temat tego, co nazwał „kryminalistyką”, ale jego najważniejszym wkładem w rozwój tej dziedziny nauki jest proste założenie, znane jako zasada wzajemnej wymiany: „Każdy kontakt pozostawia ślady” (co oznacza, że przestępca zawsze pozostawia coś na miejscu zbrodni i coś z niego zabiera). Locard twierdził: „Niemożliwe jest, aby przestępca – zwłaszcza biorąc pod uwagę intensywność aktu przestępstwa – nie pozostawił żadnych śladów swojej obecności”. Mogą to być odciski palców, ślady stóp, możliwe do zidentyfikowania włókna z odzieży lub otoczenia, włosy, skóra, broń czy przedmioty przypadkowo upuszczone lub pozostawione. I odwrotnie – przestępstwo pozostawia ślady na przestępcy. Brud, włókna z ubrań ofiary lub samego miejsca zbrodni, DNA, krew lub inne zanieczyszczenia. Locard zademonstrował działanie tej zasady we własnych śledztwach. W jednej ze spraw zdemaskował zabójcę, który – jak się wydawało – miał solidne alibi na czas morderstwa swojej dziewczyny. Locard przeanalizował ślady różowego pyłu znalezione wśród brudu pod paznokciami podejrzanego i udowodnił, że proszek był unikatowym produktem do makijażu wytworzonym specjalnie dla ofiary. Zabójca, skonfrontowany z dowodami, przyznał się do winy.
Praca naukowców w laboratoriach nadal ma ogromny wpływ na przebieg każdego śledztwa, bez wcześniejszej drobiazgowej analizy miejsca zbrodni nauka nie ma jednak nad czym pracować. Jedną z pionierek postrzegania miejsca zbrodni jako pewnej narracji była Frances Glessner Lee, pochodząca z zamożnej chicagowskiej rodziny – w 1931 roku założyła na Uniwersytecie Harvarda pierwszy w Stanach Zjednoczonych wydział medycyny sądowej. Lee skonstruowała serię skomplikowanych modeli prawdziwych miejsc zbrodni, wraz z działającymi drzwiami, oknami, szafkami i światłami. Nazwała te makabryczne domki dla lalek Nutshell Studies of Unexplained Death (badania przypadków niewyjaśnionych śmierci – w pigułce) i wykorzystała je w serii konferencji na temat rozumienia miejsc zbrodni. Śledczy spędzali do półtorej godziny na studiowaniu dioram, a następnie pisali raport zawierający wnioski. Erle Stanley Gardner, autor kryminałów – między innymi opowieści o Perrym Masonie, na których podstawie powstał popularny serial telewizyjny – napisał: „Osoba studiująca te modele w ciągu godziny może dowiedzieć się o poszlakach więcej, niż mogłaby się nauczyć przez miesiące teoretycznych studiów”. Dziś – ponad pół wieku później – osiemnaście modeli autorstwa Frances Glessner Lee nadal wykorzystywanych jest do celów szkoleniowych przez Biuro Głównego Lekarza Sądowego stanu Maryland.
Choć Frances Glessner Lee rozumiałaby zasady nowoczesnego postępowania na miejscu zbrodni, większość szczegółów byłaby dla niej obca. Papierowe kombinezony, nitrylowe rękawiczki, maski ochronne – wszystkie akcesoria nowoczesnej pracy CSI nadały jej rygor, o którym pierwsi kryminalistycy mogli tylko marzyć. Taki właśnie ścisły rygor został zastosowany w sprawie morderstwa Sharon Beshenivsky – był to podręcznikowy przykład sytuacji, w której śledczy analizują każdy obiecujący trop i podążają jego śladem. Jak zawsze w takich wypadkach policyjni detektywi w dużej mierze polegali na informacjach dostarczonych przez zespół techników kryminologów.
Dzięki uprzejmości Bethlehem Heritage Society / The Rocks Estate / SPNHF, Bethlehem, New Hampshire
Na pierwszej linii tego procesu znajdują się właśnie analitycy miejsca zbrodni, czyli pracownicy CSI. Rozpoczynają oni swoją karierę od programu szkoleniowego, w którego ramach uzyskują podstawowe umiejętności i poznają techniki identyfikacji, zbierania i zabezpieczania dowodów. Kiedy po zakończeniu kursu wracają do swojej jednostki macierzystej, praktykują pod opieką bardziej doświadczonych mentorów – zaczynają od prostszych przestępstw i stopniowo, w miarę zdobywania wiedzy i umiejętności, przechodzą do trudniejszych spraw. Z czasem muszą stworzyć własne portfolio dowodów, aby zademonstrować swoje kompetencje.
Widzieliśmy mnóstwo miejsc zbrodni w filmach i serialach. Jesteśmy przekonani, że wiemy, jak to się robi: ubrani na biało profesjonaliści skrupulatnie fotografują, pakują i zabezpieczają ważne dowody. Ale jak to wygląda naprawdę? Co robią pracownicy CSI? Co dzieje się po znalezieniu ciała?
Zwykle pierwsi na miejscu są mundurowi policjanci. Decyzja o tym, czy dana śmierć jest podejrzana, należy już do policjanta po cywilnemu w randze komisarza (ang. _detective inspector_, DI) lub wyższej. Jeśli komisarz uzna, że doszło do zabójstwa, miejsce znalezienia ciała zostaje zabezpieczone do czasu przybycia techników. Policjanci wycofują się, otaczają teren policyjnymi taśmami i zaczynają tworzyć raport z miejsca zbrodni. W raporcie musi się znaleźć informacja o każdej osobie, która weszła na ogrodzony teren lub z niego wyszła – chodzi o listę potencjalnych źródeł zanieczyszczenia dowodów.
Następnie zostaje wyznaczony śledczy prowadzący dochodzenie (ang. _senior investigating officer_, SIO). Ta osoba nadzoruje pracę wszystkich techników i analityków miejsca zbrodni i to ona jest za wszystko odpowiedzialna. Jej doradcą jest terenowy kierownik do spraw kryminalistyki (ang. _area forensic manager_, AFM), koordynujący zasoby naukowe, których potrzebuje SIO.
Peter Arnold, AFM, jest szczupłym, energicznym mężczyzną o bystrych, ptasich oczach, pełnym entuzjazmu dla swojej pracy. Jego jednostka pracuje dla czterech różnych zespołów policyjnych. Jest to największa służba wsparcia naukowego w Wielkiej Brytanii poza londyńską Metropolitan Police – zatrudnia około pięciuset osób. Jej pracownicy dyżurują na dwudziestoczterogodzinnych zmianach, aby zapewnić całodobową obsługę detektywom badającym najróżniejsze przestępstwa. Siedziba znajduje się tuż przy autostradzie M1, w pobliżu Wakefield, w specjalnie wybudowanym centrum imienia sir Aleca Jeffreysa, ojca profilowania DNA. Budynek stoi nad sztucznym jeziorem, a panujący wokół niego typowo wiejski spokój stanowi kontrastowe tło dla najnowocześniejszych badań naukowych, które prowadzone są wewnątrz.
– Zaraz po otrzymaniu wezwania zaczynam koordynować nasze zasoby – opowiada Peter. – Jeśli miejsce zbrodni znajduje się pod dachem, nie musimy się aż tak spieszyć, bo nie ma ryzyka, że dowody zostaną przysypane śniegiem czy zalane deszczem; miejsce, które musimy zbadać, jest zabezpieczone, możemy się nim zająć na spokojnie. Jeśli jednak mamy do czynienia ze zbrodnią na otwartym terenie, zwłaszcza jeśli jest środek zimy albo wiemy, że za chwilę zacznie padać, muszę natychmiast wysłać tam ludzi, żeby zebrali dowody, zanim zostaną zniszczone.
Miejsce zabójstwa Sharon Beshenivsky znajdowało się na zewnątrz, na ruchliwej ulicy, więc priorytetem było jak najszybsze zabezpieczenie dowodów. To jednak nie był jedyny problem dla Petera i jego zespołu. – Ludzie myślą zwykle o „miejscu zbrodni”, w liczbie pojedynczej – tłumaczy policjant. – W rzeczywistości często chodzi o nawet pięć czy sześć różnych obszarów związanych z danym przestępstwem: miejsce, w którym ofiara została zamordowana, miejsce, dokąd później uciekli podejrzani, wnętrze pojazdu, którym się poruszali, miejsce ich aresztowania, a także, jeśli ciało ofiary zostało przeniesione, miejsce jego znalezienia.
Pierwszą kwestią dla techników CSI pracujących na miejscu zbrodni jest własne bezpieczeństwo. Może się zdarzyć, że ktoś został zastrzelony, a podejrzany wciąż jest na wolności. Technicy nie noszą kamizelek kuloodpornych, broni, paralizatorów ani kajdanek. Nie są przeszkoleni do aresztowania agresywnych ludzi – choć często mają do czynienia ze skutkami ich działań. Dlatego, jeśli okazuje się to konieczne, do ochrony specjalistów pracujących na miejscu zbrodni przydzielani są uzbrojeni funkcjonariusze.
Kiedy bezpieczeństwo ludzi jest już zapewnione, czas na zabezpieczenie terenu. Peter Arnold tłumaczy: – Wyobraźmy sobie, że kiedy przybywamy na miejsce, dom jest otoczony, ale podejrzani uciekli ulicą do samochodu, którym następnie odjechali. Jeśli tą ulicą nadal jeżdżą pojazdy, to mogą jeździć po wystrzelonych kulach, plamach krwi czy śladach opon. Dlatego warto w takiej sytuacji odgrodzić całą ulicę do chwili, kiedy zbierzemy wszystkie dowody.
Kiedy teren jest już odgrodzony, szef zespołu (ang. _crime scene manager_, CSM) wkłada strój ochronny: biały kombinezon, siatkę na włosy lub kaptur, dwie pary rękawiczek ochronnych (bo niektóre płyny mogą przeniknąć przez pierwszą parę) i specjalne kalosze zakładane na buty. Twarz osłania maską chirurgiczną, zarówno po to, by nie zanieczyścić miejsca zbrodni własnym DNA, jak i po to, by uniknąć zagrożenia biologicznego ze strony krwi, wymiocin, odchodów i innych substancji.
Następnie CSM przechodzi przez miejsce zbrodni i rozkłada specjalne podkładki, po których wszyscy będą się przemieszczać, aby w ten sposób zabezpieczyć podłoże. W czasie tego pierwszego przejścia szuka dowodów, które mogą pomóc w identyfikacji sprawców. Obejmuje to oczywiste dowody, jak odcisk palca we krwi na szybie okna, przez które uciekł sprawca, czy ślady krwi prowadzące z domu na ulicę. Uzyskanie profilu DNA z typowej plamy krwi możliwe jest już w ciągu dziewięciu godzin, a koszt takiej procedury jest odwrotnie proporcjonalny do tego, jak szybko potrzebne są wyniki.
Peter musi pamiętać o takich sprawach. Brytyjska krajowa baza danych DNA (National DNA Database) działa tylko przez część weekendu, więc nie ma sensu płacić za ekspresową analizę, jeśli uzyskany profil będzie potem musiał poczekać na dostęp do bazy danych; w takiej sytuacji lepiej poprosić o wyniki dostępne w ciągu dwudziestu czterech godzin, które będą gotowe w poniedziałek rano, kiedy baza będzie już czynna. – Musimy się zastanowić, co trzeba zrobić, aby uzyskać wyniki, których potrzebujemy – mówi Arnold. – Część czynności, które w telewizji pokazywane są jako rutynowe działania, podejmuje się tylko w wyjątkowych sytuacjach, jako ostateczność. Z prawnego punktu widzenia terminy mają jednak ogromne znaczenie. Członkowie zespołów kryminalistycznych muszą spać, aby działać prawidłowo. Ale kiedy policja aresztuje podejrzanego, stoper rusza, a naszym zadaniem jest dostarczenie wyników ze wstępnych dowodów, które mogą mieć wpływ na decyzję o postawieniu zarzutów. Zawsze trzeba zachować równowagę.
W czasie kiedy dowództwo podejmuje decyzje dotyczące kolejnych kroków, na miejscu zdarzenia trwa praca. Technicy stają w każdym kącie pomieszczenia i robią zdjęcia w kierunku przeciwległego kąta. Fotografie muszą objąć cały pokój, także jego podłogę i sufit, aby w razie przeniesienia dowodu można było stwierdzić, skąd pochodzi. Zdarza się, że w czasie analizy nic nie wydaje się szczególnie istotne, a potem, na przykład dziesięć lat później, zespół badający stare sprawy zauważy jakiś kluczowy szczegół.
Technicy mogą również umieścić na środku pomieszczenia obrotowy aparat. Wykonuje on serię zdjęć, które następnie są łączone za pomocą specjalnego oprogramowania, co umożliwia ławie przysięgłych wirtualny spacer po pokoju i oglądanie określonych przedmiotów. Czasami przysięgli mogą nawet kliknąć na widoczne na zdjęciach drzwi i przejść do następnego pomieszczenia. – Jeśli na przykład ktoś stojący za oknem wystrzelił kilka pocisków, które następnie przeszły przez ściany i trafiły kogoś w domu, można zeskanować całe pomieszczenie, a później wirtualnie wyjść z budynku i pokazać bardzo dokładnie trajektorię lotu tych pocisków aż do punktu, w którym stał strzelec – tłumaczy Peter Arnold. W ten sposób dwie kluczowe lokalizacje, ulica i miejsce trafienia pociskiem w domu, zostają połączone, co ułatwia pracę ławie przysięgłych.
Także w tamto straszne popołudnie w Bradford technicy od początku badali zarówno ulicę, na której padły strzały, jak i wnętrze budynku, gdzie wcześniej pracownicy agencji zostali zastraszeni, pobici pistoletami i związani. Na ulicy znajdowały się plamy krwi, które należało sfotografować i poddać analizie specjalistów od rozprysków krwi, by potwierdzić relacje świadków na temat tego, co się wydarzyło i w jakiej kolejności. Znaleziono także trzy łuski z pistoletu kalibru dziewięć milimetrów – standardowej broni palnej, łatwej do nielegalnego zdobycia i często używanej przez przestępców.
Staranne przeszukanie biura podróży przyniosło garść kluczowych dowodów: torbę na laptopa wykorzystaną do ukrycia broni, nóż, którego używał jeden z napastników, oraz kulę wbitą w ścianę. Eksperci w dziedzinie balistyki zidentyfikowali typ broni, z której wystrzelono pocisk. Lufy współczesnych pistoletów i karabinów są gwintowane – mają spiralne rowki biegnące wzdłuż ich wnętrza, co wymusza ruch obrotowy pocisku wokół własnej osi i zwiększa tym samym celność. Każdy model broni ma nieco inne gwintowanie. Kiedy w laboratorium w Bradford eksperci zbadali rysy i zadrapania na pocisku wyjętym ze ściany biura podróży, byli w stanie stwierdzić, że został on wystrzelony z pistoletu maszynowego MAC-10. Później ustalili, że po strzale broń prawdopodobnie się zacięła, co mogło uratować życie potencjalnych ofiar.
Chociaż eksperci w Bradford korzystali z potężnych mikroskopów i ogromnych cyfrowych baz danych w celu identyfikacji broni, balistyka jako gałąź kryminalistyki sięga korzeniami pracy dziewiętnastowiecznych detektywów. W tamtych czasach kule były odlewane w indywidualnych formach, często przez właściciela broni, a nie masowo produkowane w fabrykach. W 1835 roku Henry Goddard, członek Bow Street Runners (pierwszej profesjonalnej służby policyjnej w Wielkiej Brytanii), został wezwany do domu pani Maxwell w Southampton. Joseph Randall, kamerdyner pani Maxwell, zeznał, że brał udział w strzelaninie z włamywaczem. Jak twierdził, była to walka z narażeniem życia. Goddard zauważył, że tylne drzwi zostały sforsowane siłą, a w domu panuje nieład, ale podszedł do zeznań lokaja podejrzliwie. Zabrał pistolet Randalla, amunicję, formy oraz pocisk, który został wystrzelony w jego kierunku, i odkrył, że wszystko do siebie pasuje: kula miała małą, okrągłą nierówność, odpowiadającą podobnej wielkości skazie w formie należącej do Randalla. W obliczu tych dowodów lokaj wyznał, że zainscenizował całe wydarzenie w nadziei na otrzymanie od pani Maxwell nagrody za odwagę. Był to pierwszy wypadek, kiedy kula została przypisana do konkretnego pistoletu.
Miejsce zdarzenia może być niemym świadkiem przestępstwa – ale często także zeznania ludzi mogą dostarczyć cennych wskazówek. Świadkowie w sprawie Sharon Beshenivsky ujawnili, że przestępcy uciekli srebrnym SUV-em z napędem na cztery koła. Policja drogowa natychmiast rozpoczęła przeglądanie nagrań z lokalnych kamer monitoringu. Wkrótce znalazła na nich opisany pojazd i zidentyfikowała go jako toyotę RAV4. Kilka miesięcy wcześniej sprawa mogłaby się na tym zakończyć, jednak na początku 2005 roku Bradford zostało jednym z pierwszych miast w Wielkiej Brytanii, w których zainstalowano system kamer rejestrujących każdy wjeżdżający i wyjeżdżający pojazd. W ramach programu Big Fish (Gruba Ryba) wykonywano i przechowywano do stu tysięcy zdjęć dziennie.
Policja zgubiła pojazd, gdy ten opuścił centrum Bradford. Kiedy jednak jego numery zostały wprowadzone do krajowego systemu automatycznego rozpoznawania tablic rejestracyjnych (Automatic Number Plate Recognition, ANPR), analitycy przekazali detektywom, że srebrna terenówka została wynajęta na lotnisku Heathrow. W ciągu kilku godzin londyńska Metropolitan Police znalazła samochód i aresztowała sześciu podejrzanych.
Na tym jednak dobra passa detektywów z Bradford się zakończyła, gdyż sześciu aresztowanych mężczyzn szybko udowodniło, że żaden z nich nie brał udziału w napadzie. Zostali zwolnieni i nie postawiono im zarzutów. Wszystko wskazywało na to, że dochodzenie utknęło w ślepym zaułku.
I wtedy znowu z pomocą przyszli technicy CSI. Przeszukanie znalezionej toyoty ujawniło wiele ważnych dowodów: karton po soku Ribena, butelkę po wodzie, opakowanie kanapek i paragon fiskalny. Ten ostatni pochodził z miejsca obsługi podróżnych Woolley Edge przy autostradzie M1 na południe od Leeds. Wystawiono go o szóstej po południu, a więc zaledwie nieco ponad dwie godziny po śmiertelnym postrzeleniu Sharon Beshenivsky. Wszystkie te przedmioty są klasycznymi przykładami wstępnych dowodów, które można szybko przeanalizować.
Kiedy policja sprawdziła nagranie z kamery monitoringu w sklepie przy autostradzie, zauważyła mężczyznę kupującego rzeczy znalezione w samochodzie. Tymczasem technicy badali te przedmioty pod kątem odcisków palców i śladów DNA, a kiedy wyniki zostały sprawdzone w krajowych bazach danych, policjanci ustalili nazwiska sześciu podejrzanych – wszyscy byli powiązani z brutalnym gangiem przestępczym z Londynu.
Odnalezienie winnych było tylko kwestią czasu. Trzej z nich, którzy podczas napadu działali jako kierowcy i czujki, zostali skazani za napad i nieumyślne spowodowanie śmierci. Dwóch skazano na dożywocie za morderstwo. Jeden zdołał uciec z kraju (ubrany w burkę, udający kobietę) do Somalii, skąd pochodził, policja West Yorkshire nie dała jednak za wygraną. Home Office – brytyjski odpowiednik ministerstwa spraw wewnętrznych – doprowadził do ekstradycji mężczyzny, który stanął przed brytyjskim sądem i także został skazany na dożywocie. Policyjna rodzina Sharon Beshenivsky nigdy się nie poddała – wykorzystała wszystkie dostępne środki, aby wymierzyć sprawiedliwość jej zabójcom.
Zespoły CSI nie ograniczają się tylko do spraw z pierwszych stron gazet. W wypadku najczęściej popełnianych przestępstw, takich jak włamania, jeśli istnieje realna szansa na uzyskanie dowodów kryminalistycznych i zidentyfikowanie sprawcy, sięga się po analizę DNA, identyfikację odcisków palców czy badanie odcisków butów. Czasami do uzyskania odpowiedzi wystarczy jedno badanie, co oznacza, że nie trzeba już wykonywać innych, bardziej skomplikowanych testów. Jeśli na nożu, który jest narzędziem zbrodni, są odciski palców, nie trzeba szukać na nim śladów DNA. – Nie ma sensu sięgać po kosmiczne technologie, jeśli możemy uzyskać potrzebne informacje za pomocą prostszych i tańszych środków – wyjaśnia Peter Arnold. O tej zasadzie zapominają niektórzy funkcjonariusze, z wypiekami na twarzach oglądający telewizyjne seriale kryminalne. – Bywa, że tak zachowują się śledczy prowadzący dochodzenie, którzy nie mają jeszcze dużego doświadczenia w terenie – mówi kryminolożka Val Tomlinson. – Pamiętam miejsce zbrodni, w którym znaleziono martwego mężczyznę z wbitym nożem. Śledczy zapytał mnie, czy przeprowadzę teraz szczegółową analizę ostrza i drobin metalu na krawędziach rany, aby upewnić się, że to jest narzędzie zbrodni. Odpowiedziałam: „Myślę, że to nie jest w tej chwili priorytet, skoro ten nóż wystaje z jego ciała”.
Kiedy jednak „kosmiczne technologie” są potrzebne, można ich użyć, czego dowodem są liczne sprawy opisane w tej książce. Peter Arnold szczególnie chętnie korzysta na przykład z krajowej bazy danych dotyczących obuwia (United Kingdom National Footwear Database), która ułatwia łączenie ze sobą różnych miejsc zbrodni na podstawie analizy śladów i odcisków butów. Ostatnio znalazł nietypowy odcisk w miejscu, w którym doszło do gwałtu. Takie same odciski znaleziono w kilku innych miejscach zbrodni na terenie hrabstwa West Yorkshire – ta zbieżność ostatecznie odprowadziła policjantów do mężczyzny, który został później skazany.
Peter twierdzi, że to właśnie sprawy zakończone sukcesem najdłużej pozostają w pamięci. – Pamiętam śledztwo, które przyniosło naprawdę dobry wynik, co przecież nie zdarza się codziennie – opowiada. – Jeden z naszych techników fotografował kobietę, która została ciężko pobita i znajdowała się na oddziale intensywnej terapii. Kobieta zmarła później w wyniku odniesionych obrażeń, ale technik podczas pracy zauważył na jej twarzy dziwne kształty. Wysłaliśmy tam więc jednego z naszych specjalistów od obrazowania, który wykonał więcej zdjęć przy użyciu ultrafioletu i podczerwieni. Na fotografiach zobaczyliśmy, że są to wyraźne odciski podeszew sportowych butów.
– Później zbadaliśmy buty należące do podejrzanego – kontynuuje policjant. – Znaleźliśmy na nich ślady krwi, a w dodatku nasz ekspert od obuwia stwierdził, że ofiara była deptana tymi właśnie butami co najmniej osiem razy, bo znalazł na niej odbicie wzoru tej właśnie podeszwy w co najmniej ośmiu różnych miejscach. Z opinii eksperta wynikało, że kobieta padła ofiarą przeciągającego się w czasie ataku, podczas gdy podejrzany twierdził, że mógł „przypadkowo nadepnąć jej na twarz”. Jestem przekonany, że podstawowym powodem, dla którego ten człowiek otrzymał w sądzie wysoki wyrok, były jednoznaczne dowody kryminalistyczne.
Na końcu długiego procesu badania miejsca zbrodni znajduje się sala rozpraw, gdzie dowody zebrane przez Petera i jego kolegów są analizowane do granic możliwości przez prawników i rozpatrywane przez sędziów i przysięgłych. To sytuacja tak daleka od beznamiętnego świata badań naukowych, jak tylko można sobie wyobrazić. I, jak dodaje nasz rozmówca, nie ma w niej szacunku dla osoby.
– Pamiętam, jak kiedyś byłem przesłuchiwany w charakterze świadka przez jakieś trzy godziny – wspomina Arnold. – Istniały wyraźne dowody w postaci DNA, które wskazywały na udział podejrzanego w brutalnym napadzie na kobietę. Ale muszę powiedzieć, że aby znaleźć i pozyskać te dowody, musiałem dołożyć wielu starań. Myślę, że zrobiłem więcej, niż można by się spodziewać w normalnej sytuacji.
– Samego DNA nie dało się zakwestionować – kontynuuje policjant. – Obrona zasugerowała jednak, że podłożyłem ten dowód. Tym, co musiało naprawdę wytrzymać szczegółowe przesłuchanie, nie były zatem dowody, ale moja uczciwość. Dlatego tak ważna okazała się szczegółowa dokumentacja. Byłem w stanie przedstawić oryginalne zdjęcia zrobione przed dotknięciem lub poruszeniem czegokolwiek na miejscu zbrodni, więc ława przysięgłych mogła zobaczyć to miejsce w stanie sprzed naszej ingerencji. Fotografie były robione sekwencyjnie, gdy zbierałem kolejne przedmioty, aż w końcu dotarliśmy do przedmiotu, który zawierał DNA. Przysięgli mogli dokładnie zobaczyć, co i w jakiej kolejności zrobiłem, każdy przedmiot oznaczony był identyfikatorem.
– Potem padły pytania o to, czy ktoś mógł w to ingerować. Ale byłem w stanie udokumentować każdy proces, który zachodził na miejscu zbrodni. Istniał nienaruszony łańcuch ciągłości. Mimo to obrona atakowała mnie dalej. Skończyło się na tym, że założyłem kombinezon, maskę, rękawiczki i siatkę na włosy i rozłożyłem na sali sądowej sterylny arkusz papieru. Następnie otworzyłem pojemnik z dowodem. Pokazałem go ławie przysięgłych, a później pokazałem swoje zdjęcia, aby dowieść, że był to dokładnie ten sam przedmiot z dokładnie tymi samymi unikatowymi identyfikatorami. Dowody wytrzymały próbę, ale pokazały mi, jak daleko może posunąć się obrona, by ocalić swojego klienta.
– Osobiście uważałem to za dość irytujące, ale oczywiście widzę potrzebę stosowania zasady kontradyktoryjności³. Moje tezy zostały podważone, ale ostatecznie wzmocniło to oskarżenie, ponieważ stało się jasne, że nie było żadnej ingerencji w dowody. Za dziesięć lat nie nastąpi w tej sprawie apelacja na podstawie twierdzenia, że dowody mogły zostać zmodyfikowane. Lepiej, że takie wątpliwości pojawiły się na początku. Zakwestionujmy to od razu, pozwólmy się dokładnie sprawdzić.
Technologia kryminalistyczna bardzo się rozwinęła, ale czeka ją jeszcze długa droga. A my, twórcy fikcyjnych morderstw, nie zawsze pomagamy, co potwierdza Peter Arnold. – Oczekiwania opinii publicznej są często zawyżone przez to, co ludzie widzą w telewizji – mówi. – Kiedy pojawiamy się i wyjaśniamy, dlaczego nie możemy przeprowadzić jakiegoś badania, ludzie czasami po prostu nam nie wierzą. W końcu czujemy się jak „ci źli”, bo nie możemy dać im tego, czego oczekują.
Peter odnosi się do „efektu CSI”, nazwanego tak w nawiązaniu do słynnych amerykańskich seriali z cyklu _CSI: Kryminalne zagadki._ Wielu fachowców uważa, że te programy zniekształciły obraz kryminalistyki w oczach widzów. Zwłaszcza dowody na podstawie DNA coraz częściej postrzegane są przez przysięgłych jako niezbędne do orzeczenia winy. Inni jednak kwestionują skalę „efektu CSI” – argumentują, że dzięki takim serialom zwykli ludzie zdobywają podstawową wiedzę na temat tego, czym zajmuje się kryminalistyka, nawet jeśli nie jest to wiedza doskonała. Gdy eksperci i sędziowie prawidłowo wykonują swoją pracę, mogą pomóc przysięgłym zrozumieć znaczenie różnych rodzajów dowodów.
W hrabstwie Wiltshire w 2011 roku doszło do niezwykłej sytuacji: ofiara przestępstwa skopiowała sztuczkę, którą widziała w jednym z odcinków seriali _CSI: Kryminalne zagadki_, aby pomóc zespołowi kryminalistycznemu, który – jak miała nadzieję – będzie prowadził dochodzenie w jej sprawie. Przez wiele miesięcy pewien mężczyzna krążył swoim samochodem po okolicach Chippenham. Wybierał kobietę, zakładał czarną kominiarkę i rękawiczki, po czym wciągał ofiarę do auta. Później jechał w ustronne miejsce – na przykład do opuszczonych koszar – gdzie ją gwałcił, a następnie zmuszał do dokładnego wyczyszczenia się ręcznikami, aby zniszczyć potencjalne dowody. Gwałciciel został złapany, gdy jego ostatnia ofiara wyrwała sobie kilka kosmyków włosów i zostawiła je w jego samochodzie, zanim ją wypuścił. Powiedziała policji, że wiedziała, iż niezależnie od tego, czy przeżyje, czy nie, zostanie przeprowadzone dochodzenie, które dostarczy dowodów w postaci jej DNA. „Zawsze bardzo lubiłam seriale o CSI. Oglądałam ich tyle, że wiem, co robić i jak to wszystko działa”. Dzięki dowodom w postaci jej włosów i plwociny – którą również zostawiła na siedzeniu samochodu – kapral Jonathan Haynes został skazany za sześć gwałtów.
Peter Arnold uważa, że pod pewnymi względami brytyjscy pracownicy CSI powinni być bardziej podobni do swoich telewizyjnych odpowiedników. – Naprawdę potrzebujemy przyzwoitego mobilnego rozwiązania do transmisji danych dla techników kryminalistycznych, które umożliwiłoby im odpowiedni dostęp do IT na miejscu zdarzenia w celu przetwarzania informacji i rejestrowania dowodów, aby nie musieli ciągle wracać do swojej bazy, co zajmuje mnóstwo czasu – komentuje policjant. – Brzmi prosto, prawda? Bądź co bądź zawsze mam przy sobie swojego iPhone’a, więc mógłbym mieć na wyciagnięcie ręki także wiele potrzebnych mi informacji… Problemem są koszty i dostarczanie oprogramowania. Nie mamy milionów funtów na stworzenie aplikacji dla CSI. No i jest jeszcze kwestia bezpieczeństwa danych.
– Gdybyśmy jednak byli w stanie uprawiać kryminalistykę w czasie rzeczywistym, to byłaby to ogromna różnica! – kontynuuje. – Dziś, jeśli ktoś włamie się do domu i zostawi ślady DNA, musimy dostarczyć je z miejsca przestępstwa do laboratorium za pośrednictwem kuriera. Dowody muszą zostać zaksięgowane i dopiero potem można je poddać analizie. Ale obecnie przeprowadzamy szybkie badania DNA i otrzymujemy wyniki w ciągu dziewięciu godzin, bo włamanie jest traktowane priorytetowo. Po co czekać dwa lub trzy dni na identyfikację, skoro można ją przeprowadzić w ciągu dziewięciu godzin, zatrzymać włamywacza i tym samym uniemożliwić mu włamanie do kolejnego domu? Stosujemy więc zasady dotyczące poważnych przestępstw do przestępstw pospolitych. Podobnie jest z odciskami palców. Naprawdę przyspieszyliśmy całą procedurę, ale gdybyśmy mogli zeskanować odcisk na miejscu zdarzenia, przyspieszyłoby ją to jeszcze bardziej.
Getty Images
– Wyobraźmy to sobie: jeśli dotrzemy do miejsca włamania w ciągu godziny i zbadamy je w pół godziny, możemy uzyskać nazwisko włamywacza w ciągu półtorej godziny od wykrycia przestępstwa. Kiedy policja zapuka do jego drzwi, złapie go z torbą z łupami! Ofiary odzyskają swoją własność, a włamywacze zaczną rozumieć, że ich działania nie mają sensu.
Praca ekspertów w dziedzinie kryminologii wiąże się nie tylko z satysfakcją, lecz także ze stresem i z presją. Stawiamy wysokie wymagania ludziom, od których oczekujemy wymierzania sprawiedliwości, i nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego, jak bardzo ich to niszczy. – Widujemy najgorsze rzeczy, jakie ludzie robią sobie nawzajem – przyznaje Peter Arnold. – Niektóre z nich szokują mnie do dziś. Większość ludzi po powrocie do domu może porozmawiać z rodziną o tym, co robili w pracy. My nie możemy. Ale nawet gdybym mógł, nie chciałbym, aby moja rodzina wiedziała o rzeczach, które widziałem.
1 A.C. Doyle, _Studium w szkarłacie_, tłum. T. Evert, Warszawa 2016 .
2 „Revue Internationale de Criminalistique” 1929, t. 1, s. 176–249.
3 Kontradyktoryjny model procesu, wykształcony w anglosaskim systemie prawnym, polega na dochodzeniu prawdy poprzez spór pomiędzy stronami toczący się przed neutralnym sędzią. Strony samodzielnie zbierają i przedstawiają dowody, a sędzia decyduje o ich dopuszczeniu.2. MIEJSCE POŻARU
Zazwyczaj jest tam raczej ciemno i niewygodnie. Śmierdzi. To fizycznie bardzo wymagające środowisko. Dni są długie, a do domu wracasz brudny i cuchniesz spalonym plastikiem. Nie ma w tym nic efektownego.
A jednak jest to fascynujące.
Niamh Nic Daéid, specjalistka do spraw badania miejsc pożarów
Niedziela, 2 września 1666 roku. Przy Pudding Lane w Londynie pewien służący budzi się przez straszliwy kaszel. Szybko zdaje sobie sprawę, że w sklepie piętro niżej wybuchł pożar, więc z całej siły wali w drzwi swojego pracodawcy, piekarza Thomasa Farrinera. Całej rodzinie udaje się wyjść i po dachach domów dostać w bezpieczne miejsce; wyjątkiem jest służąca imieniem Rose, która – sparaliżowana strachem – ginie w płomieniach.
Wkrótce pożar zaczyna już obejmować sąsiednie domy. Wezwany zostaje burmistrz Londynu, sir Thomas Bloodworth, który musi wydać zgodę na wyburzenie tych budynków przez strażaków, aby powstrzymać rozprzestrzenianie się ognia. Ale Bloodworth jest wściekły, że ktoś przerwał mu sen, i lekceważy żądania strażaków. „Żałosne!” – mówi. „Wystarczyłoby, gdyby jakaś baba na to nasikała!” – i wraca do domu.
Rankiem Samuel Pepys, urzędnik i autor pamiętników, opisuje, jak „wiatr bardzo silny przerzuca płomienie ku Śródmieściu i że wszystko po tak długiej suszy okazuje się palne, nawet same kamienie kościołów”. Po południu już cały Londyn jest ogarnięty potężnym pożarem; burza ognia przetacza się przez „domy towarowe z olejami, z winem, gorzałką i innymi rzeczami”⁴, drewniane domy, dachy kryte strzechą, smołę, tkaniny, tłuszcze, węgiel, proch strzelniczy i wszystkie inne łatwopalne materiały będące w powszechnym użyciu w XVII wieku. Ogromne ilości ciepła uwolnione przez pożar sprawiają, że ulatniające się gazy gwałtownie się rozszerzają i unoszą, z prędkością wichury zasysają do miasta świeże powietrze, które zasila ogniste piekło jeszcze większą porcją tlenu. Wielki pożar Londynu stworzył swój własny system pogodowy.
Kiedy cztery dni później ogień wreszcie przygasa, zniszczona jest większa część średniowiecznego miasta, w tym ponad trzynaście tysięcy domów, osiemdziesiąt siedem kościołów i katedra Świętego Pawła. Około siedemdziesięciu tysięcy ludzi – z osiemdziesięciu tysięcy mieszkańców miasta – z dnia na dzień zostaje bez dachu nad głową.
Popioły jeszcze dymią, kiedy pojawiają się pierwsze teorie spiskowe. Większość londyńczyków nie chce uwierzyć, że pożar wybuchł przez przypadek. Zbyt wiele było w tym wszystkim zbiegów okoliczności: ogień pojawił się akurat w miejscu, gdzie zabudowa była gęsta i drewniana, w czasie, gdy wszyscy spali, w niedzielę, kiedy na ulicach nie było ludzi, którzy mogliby pomóc, w czasie silnego wiatru, przy wyjątkowo niskim poziomie wody w Tamizie.
Szybko zaczęły krążyć plotki, że ktoś w tym maczał palce. Thomas Middleton, chirurg, obserwował pożar z kościelnej wieży i widział, że płomienie pojawiały się jednocześnie w różnych, odległych od siebie miejscach. „Te i podobne obserwacje zrodziły we mnie przekonanie, że ogień był podtrzymywany celowo” – napisał później.
Szczególnie podejrzani byli oczywiście cudzoziemcy. Jakiś Francuz został pobity niemal na śmierć na terenie Moorfields, bo niósł pudełko pełne „bomb zapalających” – które okazały się zwykłymi piłkami tenisowymi. Zdumienie i niedowierzanie dotyczące pochodzenia i przyczyn pożaru wyrażano w licznych wierszach i piosenkach:
Nie wiadomo, skąd wzięło się całe to wino:
Z piekła, z Francji, z Rzymu czy Amsterdamu?
anonimowy wiersz o pożarze Londynu, 1667
Pragnienie wyjaśnienia prawdy pochodziło zresztą z samej góry – król Karol II stracił w płomieniach więcej posiadłości niż ktokolwiek inny. Władca upoważnił parlament do powołania specjalnej komisji śledczej mającej zbadać sprawę pożaru. Zgłosiło się mnóstwo naocznych świadków. Niektórzy twierdzili, że widzieli ludzi rzucających „kulami ognistymi”, inni przyznawali się, że sami to robili. Niejaki Edward Taylor zeznał, że w sobotnią noc poszedł na Pudding Lane w towarzystwie swojego wuja, Holendra, a kiedy zobaczyli, że jedno z okien w piekarni Thomasa Farrinera jest otwarte, wrzucili do środka „dwie bomby zapalające sporządzone z prochu i siarki”. Ponieważ jednak Edward Taylor miał jedynie dziesięć lat, jego zeznanie nie zostało potraktowane poważnie. Do wzniecenia pożaru przyznał się także Robert Hubert, ograniczony umysłowo syn francuskiego zegarmistrza. Nikt mu w gruncie rzeczy nie wierzył, ale ponieważ upierał się, że to zrobił, uznano go za winnego i trafił na szubienicę.
Sir Thomas Osborne, jeden z członków komisji parlamentarnej, napisał, że „wszystkie domniemania są niepoważne, a większości ludzi wystarcza wyjaśnienie, że pożar był dziełem przypadku”. Ostatecznie komisja uznała, że przyczynami straszliwej pożogi były „ręka Boga, silny wiatr i wielka susza”.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
4 _Dziennik Samuela Pepysa_, tłum. M. Dąbrowska, Warszawa 1978.