- W empik go
Andrea Anastasi. Licencja na trenowanie - ebook
Andrea Anastasi. Licencja na trenowanie - ebook
„Jestem od trenowania, a nie od gadania”.
Czy ktoś z taką chęcią zwyciężania jak Andrea Anastasi może celowo przegrać? Oczywiście, że tak. W tej książce trener po raz pierwszy zdradza, jak wygląda taki dziwny mecz z perspektywy selekcjonera reprezentacji Polski.
Włoch barwnie opowiada o swojej biało-czerwonej przygodzie, zaczynając nie jak w klasycznej autobiografii od swojego dzieciństwa, lecz pierwszych kroków w zawodzie trenera. Mówi też o rodzącej się pasji do wygrywania i przewodzenia grupie, kulisach porażki na igrzyskach olimpijskich w Londynie, odejściu z reprezentacji Polski i późniejszych sukcesach w Treflu Gdańsk. Wszystko okraszone barwnymi historiami związanymi z biało-czerwonymi, a także swoistym rozliczeniem ze sprawą Mariusza Wlazłego, który nigdy nie zagrał w drużynie Anastasiego.
Poznaj bliżej jedynego trenera na świecie, który zdobywał medal mistrzostw Europy z trzema różnymi reprezentacjami. Zobacz, jak się zdobywa „licencję na trenowanie”.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-329-7 |
Rozmiar pliku: | 6,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wprawdzie pierwsze słowa tej książki brzmią: „Urodziłem się”, jednak nie mają Państwo do czynienia z klasyczną biografią. To opowieść o tym, w jaki sposób Andrea Anastasi został jednym z najlepszych specjalistów zajmujących się szkoleniem siatkarzy, a także barwny opis jego przygody z reprezentacją Polski i PlusLigą.
Pomysł na wspólne spisanie tej historii wziął się z setek rozmów, wywiadów, dyskusji, które miałem okazję z nim przeprowadzić. Jako dziennikarz „Przeglądu Sportowego” byłem świadkiem większości wzlotów, ale też i kilku upadków Andrei w czasie jego pracy w naszym kraju. Po latach współpracy uznałem, że biało-czerwony wątek w życiu Anastasiego będzie dla polskich kibiców na tyle pasjonujący, iż warto o nim napisać coś więcej niż kolejny wywiad. Dziesiątki godzin naszych rozmów sprawiły jednak, że polski motyw przestał być dominujący, na pierwszy plan wysunęła się sprawa „bycia trenerem”. Jej geneza, rozwój i w końcu zostanie tym, który ma licencję na trenowanie.
Poruszyliśmy wiele kwestii, którymi pasjonowała się polska siatkówka w ostatnich dziewięciu latach. Opowiadamy na przykład o celowo przegranym meczu ze Słowacją na mistrzostwach Europy w 2011 roku. Andrea przedstawia także swoje zdanie na temat przyczyny porażki reprezentacji Polski na igrzyskach w Londynie 2012 czy nieporozumień z naszym najlepszym atakującym, Mariuszem Wlazłym.
Przed Państwem portret człowieka, który ostatnie 25 lat życia poświęcił „niemal tylko i wyłącznie” zarządzaniu drużynami siatkarskimi. To zapis drogi, którą Andrea Anastasi przeszedł, i świadectwo zmian, jakie w nim zachodziły. Ci, którzy już zajmują się trenowaniem lub w przyszłości chcieliby prowadzić zespół siatkarski, znajdą kilka wskazówek, co w tym zawodzie jest najistotniejsze.
Zapraszam do świata polskiej siatkówki ostatniej dekady, widzianej oczami Włocha – jedynego na świecie trenera, który zdobył medale mistrzostw Europy z reprezentacjami trzech krajów, i jedynego, który wygrywał wielkie imprezy jako selekcjoner trzech drużyn narodowych.
Dziękuję Iwonie za uwagi, które sprawiły (mam nadzieję…), że ta książka ma licencję na przyjemne czytanie.
Kamil SkładowskiWSTĘP
Ta książka powstała na podstawie moich prawie dziewięciu lat spędzonych w Polsce. Wydawnictwo SQN wydało już moją biografię autorstwa Adelio Pistellego Anastasi. Krasnal, który stał się gigantem. Jednak tamta książka, napisana przez mojego rodaka, dotyczyła w zdecydowanej większości tego, co osiągnąłem poza Polską. Dlatego sądzę, że w kraju, który tak kocha siatkówkę, kibice będą ciekawi, co działo się w ich biało-czerwonej drużynie, a także jak od podszewki wygląda praca trenera. To mnie motywowało do napisania tej książki.
W środku znajdziecie historię moich trzech lat w reprezentacji Polski, pięciu w Treflu Gdańsk i początek przygody z ONICO Warszawa. A także opis wewnętrznych przemian, które zachodziły we mnie jako trenerze siatkówki oraz w postrzeganiu Polski i Polaków. Dziś mogę powiedzieć, że po części czuję się jednym z Was, coraz lepiej rozumiem polską mentalność, a Gdańsk czy Warszawa to miasta, które zawsze polecam znajomym z całego świata.
Siatkówka dała mi bardzo dużo, tak jak Polska. Dlatego chcę też choć w małym stopniu odwdzięczyć się za to, co od Was wszystkich otrzymałem. Cały dochód, który uzyskam ze sprzedaży tej książki, przeznaczę na Fundację „Herosi”. Od lat współpracuje ona z siatkarzami, a na co dzień opiekuje się i wspiera najmłodszych, cierpiących na choroby nowotworowe. Kilka razy miałem okazję być na oddziale szpitala, który fundacja wspiera, i tych wizyt nie zapomnę do końca życia… Mam nadzieję, że w ten sposób choć trochę pomogę i odpłacę się za miłość i szacunek, którymi otaczacie mnie w Polsce.
Andrea AnastasiRozdział 1 Narodziny trenera
Urodziłem się w 1991 roku, w Treviso. To znaczy ja-trener. Właśnie ten 1991 rok był dla mnie kluczowy. Wtedy zrozumiałem, a może właściwie przekonałem samego siebie, że uczenie siatkówki, zarządzanie grupą, walka o punkty czy trofea to mój żywioł. I że nadchodzi czas, bym powoli skupił się tylko na tym.
Co takiego stało się w Treviso? Występowałem wtedy w Sisleyu jako przyjmujący. Prowadził nas fantastyczny trener – Szwed Anders Kristiansson, który do dziś pracuje z powodzeniem w Japonii. Moim zdaniem w tamtych czasach był geniuszem, wyprzedzał swoją trenerską epokę o co najmniej 20 lat! Niewiarygodnie inteligentny gość, a jego pomysł na siatkówkę był rewolucyjny, bo wtedy nikt nie trenował tak jak my. Cały czas pracowaliśmy w szóstkach, a nie ćwiczyliśmy w parach czy grupach, jak większość innych ekip. Trener Kristiansson wprowadzał ćwiczenia, które wyprzedzały epokę; wiele z nich stosuje się do dziś. Niestety, sam geniusz nie wystarczył. Nie odnalazł się u nas, chyba nie do końca rozumiał włoską mentalność, nie umiał się zaaklimatyzować, pewnie nie czuł się z nami zbyt dobrze. Tak po ludzku…
Pamiętam, że tuż przed świętami Bożego Narodzenia nagle zniknął z klubu. Nikt nie wiedział, co się z nim dzieje, nie było kontaktu, nie zostawił też żadnej wiadomości. Nic, przepadł jak kamień w wodę. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że wziął służbowy samochód, pojechał prosto na lotnisko w Wenecji i… poleciał do Szwecji. Nie dając nikomu wcześniej znać, nie tłumacząc swojej decyzji. Zadzwonił później do klubu, powiedział, gdzie zostawił kluczyki od samochodu, i że trzeba auto odebrać z lotniska. Dodał tylko, że zostaje w Szwecji, bo źle się czuje. Miał ponoć jakieś problemy z żołądkiem i poszedł do szpitala. Nie rozmawiałem z nim o tej sprawie, lecz chyba musiało być coś mocno nie tak, skoro uciekał od nas w takich okolicznościach.
I wtedy pojawiam się ja… Właściwie to było tak, że w zespole został asystent Maciej Tyborowski, a prezesi zaczęli w gorączce szukać nowego trenera. Na rynku akurat nie było żadnego odpowiedniego fachowca, więc moi kumple z drużyny wpadli na genialny pomysł. Prezes szukał i szukał, jednak nikogo nie znalazł. O wyborze nowego, tymczasowego szkoleniowca zdecydowały zatem największe gwiazdy drużyny – moi koledzy z boiska: Lorenzo Bernardi, Paolo Tofoli czy Luca Cantagalli. Znaleźli rozwiązanie zastępcze. Przekonali szefa, że mają w zespole jednego mądralę i skoro jest taki cwany, to niech pomoże drużynie i zostanie grającym trenerem. Uparli się, że to dobry pomysł i tak zostałem pierwszym grającym trenerem jednego z najmocniejszych klubów w Italii!
Szalone? Trochę tak, lecz może nie do końca… Co prawda wszyscy wkoło już wiedzieli, że chcę w przyszłości zostać trenerem, ale w tamtym momencie naprawdę nie spodziewałem się, że zostanę szkoleniowcem swoich kolegów i nadal będę biegał z nimi w krótkich spodenkach. Zostanie trenerem było moim marzeniem od wielu lat, lecz oczywiście w tamtym momencie skupiałem się jeszcze na graniu w siatkówkę, na zarabianiu graniem, a nie szkoleniem. Pokusa była jednak silniejsza. Poczułem się, jakby entuzjasta motoryzacji dostał szansę prowadzenia bolidu F1. Niby wiesz, że cię to może zabić, że najpewniej się rozbijesz na pierwszym zakręcie, ale nie możesz się oprzeć, by spróbować. Zacząłem trenować kolegów i siebie samego.
Pierwsze zajęcia prowadziłem mniej więcej miesiąc przed finałem Pucharu CEV. Nie szło mi chyba najgorzej, bo nie tylko zagraliśmy w tym finale, lecz go wygraliśmy! Byłem grającym, a właściwie siedzącym na ławce trenerem. Pamiętam, że bardzo mi się to spodobało, przez chwilę nawet sobie pomyślałem, że w sumie to przecież takie proste. Ja wtedy naprawdę niczego nie wiedziałem o tym zawodzie…
Jak oceniam te dwa miesiące pracy grającego trenera? Wybierałem ćwiczenia na wszystkie treningi, ale potem także brałem w nich udział. W tamtym czasie byłem rezerwowym, bo pewne miejsce w składzie mieli Bernardi z Cantagallim. Czasem to moje trenowanio-granie wywoływało drobne nieporozumienia. Gdy graliśmy w turnieju finałowym Pucharu CEV, Bernardi doznał kontuzji palca. Wpuściłem więc za niego samego siebie. Doprowadziliśmy do remisu po jeden w setach, wygraliśmy trzeciego i cały mecz. Jednak Lorenzo był na mnie wściekły, wpadł w szał, że nie chciałem usiąść z powrotem na ławce. Tłumaczyłem mu na spokojnie, że idzie dobrze, a kolejnego dnia to on przecież zagra w wielkim finale, ale nie chciał mnie słuchać. Zapaliła mi się lampka ostrzegawcza, że zawód trenera to może jednak nie być tylko szampan i świętowanie zwycięstw.
Popracowałem tak jeszcze przez miesiąc, lecz w końcu klub znalazł dobrego fachowca na miejsce Kristianssona. Miałem 31 lat i świetny kontrakt jako zawodnik, więc powiedziałem prezesowi, że chcę jeszcze pograć, a nie zajmować się szkoleniem. Zastąpił mnie Gian Paolo Montali, a ja wróciłem do roli gracza.
W Treviso poczułem, że jestem w stanie zarządzać grupą, wyjść z różnych kłopotów i odczuwać ogromną satysfakcję z wygranej. Wiedziałem, że bardzo chcę to robić, nawet jeśli się spodziewałem, iż na początku kariery szkoleniowca tak naprawdę niczego z pewnością nie wiesz, a jeszcze mniej jesteś w stanie zrozumieć. To był krok, który mnie stworzył i dał poczuć, jak bycie trenerem potrafi uzależnić. Znalazłem swój nałóg. To właśnie wtedy, w 1991 roku, przekonałem się, że chcę to robić przez resztę życia!
Zastanawiacie się pewnie, jak to możliwe, by jednemu z graczy dać do prowadzenia zawodową drużynę w trakcie sezonu? Co szefowie sobie myśleli, dlaczego tak zaryzykowali? Otóż muszę wam opowiedzieć moją historię, bo w Treviso nagle nie oszaleli, dając mi pod opiekę zespół. Za młodu byłem całkiem niezłym graczem. Miałem trochę inny pomysł na siebie, nim uderzył we mnie piorun z trenerką. Po skończeniu szkoły średniej marzyłem, żeby zostać architektem. Tak, architektem! Grałem już wtedy w Serie A, w historycznej drużynie z Parmy, byłem także w juniorskiej reprezentacji Włoch, kadrze B seniorów. Było mnóstwo treningów, grania, siatkówki… Zrozumiałem, że nie mam szans na tak wymagający kierunek studiów przy zawodowym uprawianiu sportu. Zdecydowałem się na bardziej pokrewny, czyli wychowanie fizyczne. Łatwiej było to pogodzić z graniem w siatkówkę. Architekt Anastasi poszedł w odstawkę, jego miejsce zajął zawodowy siatkarz.
Mniej więcej w tamtym momencie zmieniłem klub, poszedłem do drużyny Panini Modena. I zacząłem rozumieć, że tak naprawdę wcale nie chcę być architektem, choć chcę zostać przy konstruowaniu, budowaniu. Nie murów, lecz drużyn! Już jako 20-latek wiedziałem, że w przyszłości zostanę trenerem. Wiem, że brzmi to dziwnie, niektórzy pomyślą, że koloryzuję, ale mam potwierdzenie tych słów na piśmie. Przychodząc na treningi, nie tylko je wykonywałem, lecz także zacząłem o nich pisać. Notowałem niemal wszystkie odbyte przeze mnie zajęcia, od czasu, gdy trafiłem do Modeny. Do dziś mam te zabazgrane zeszyty, trzymam je za biurkiem w domowym gabinecie, w Poggio Rusco.
Co mam na myśli, mówiąc, że zapisywałem treningi? W Modenie moim trenerem był profesor Gian Paolo Guidetti, stryjek lepiej wam znanego Giovanniego, specjalizującego się w kobiecej siatkówce. Po treningu brałem zeszyt i notowałem, że rozgrzewkę robiliśmy taką a taką, potem były następujące ćwiczenia. I tak bazgrałem w nieskończoność… Robiłem notatki o niemal każdym treningu przez wszystkie sezony u profesora. Można powiedzieć, że była to moja prywatna, oparta na wiedzy wspaniałych fachowców, encyklopedia. Nie tylko zresztą notowałem, lecz także sporo myślałem o tym, w jaki sposób trenujemy, czemu mają służyć dane ćwiczenia. Zarabiałem na życie graniem, a gdzieś drugi ja szykował się już do nowego wyzwania, gdy przestanę być zawodowym siatkarzem.
Po trzech latach w Modenie trafiłem do Falconary, gdzie pierwszym trenerem był Marco Paolini – młody, niesamowicie zdolny gość. Bardzo szanowany i lubiany we Włoszech. I tu było podobnie, przez cztery sezony współpracy także notowałem większość tego, co robiliśmy na treningach. Notatki powstały także ze współpracy ze szkoleniowcem reprezentacji Włoch – Julio Velasco, gdy grałem w narodowych barwach i razem zdobywaliśmy między innymi mistrzostwo świata. Był dla mnie jak ojciec, wykazywał się anielską cierpliwością. Dużo mi opowiadał i tłumaczył, gdyż spotykaliśmy się nie tylko na boisku. Notowałem również to, o czym mówił mi podczas wieczornych posiedzeń przy kawie. Pracowałem z nim, mając mniej więcej 29 lat, i spędziliśmy razem mnóstwo czasu na rozmowach o sztuce trenowania. Zawsze miałem więcej i więcej pytań, po prostu zamęczałem go nimi, a on cierpliwie opowiadał całymi godzinami. Był i jest z pewnością moim mistrzem, mentorem… I cały czas powtarzał mi: „Andrea, musisz zostać trenerem”.
Zresztą wielu szkoleniowców chyba wolało, żebym zaczął nową pracę jak najszybciej, bo po prostu nie mogli ze mną wytrzymać! Byłem ciężkim siatkarzem, jeżeli chodzi o współpracę. Zawsze miałem swoje zdanie, często narzekałem na to, co trenerzy nam nakazywali. Miałem swój styl, chciałem działać po swojemu, a jeśli tylko któryś trener nieopatrznie mi na to pozwolił, to zawsze byłem gotowy, by coś wypomnieć na temat taktyki czy treningu. Mówię wam: prawdziwy koszmar! Julio żartował, że muszę w końcu zacząć pracować jako szkoleniowiec, bo go wykończę tymi moimi pytaniami.
Velasco był świetnym facetem i umiał do mnie trafić, pewnie dlatego nigdy nie było między nami problemów. A wcześniej zdarzało się ich trochę, bo naprawdę jako gracz miałem trudny charakter. Jako trener też nie jestem aniołkiem, lecz wierzcie mi: gdy grałem, byłem tysiąc razy gorszy! Jeśli trener był sprytniejszy ode mnie i umiał sobie ze mną radzić, to dało się mnie okiełznać. Gdy jednak nie podobała mi się jego praca, to zawsze pytałem, po co było to ćwiczenie, co ono nam dało, po co w ogóle to robimy? Dla części z nich – tych, którzy mnie rozumieli i wiedzieli, z jakiego powodu czasem jestem trudny – nie stanowiłem większego problemu. Julio znał moją „instrukcję obsługi”, doskonale czuł, kiedy jestem wzburzony i umiał mnie zostawić samemu sobie, aż się uspokoję. Ale kiedy ktoś nie potrafił…
Wracając do moich faktycznych początków jako trener, pamiętam doskonale moment, gdy z reprezentacją Włoch wygraliśmy Ligę Światową w 1991 roku, a ja już właśnie kończyłem przygodę zawodniczą z kadrą . Miałem za sobą epizod grającego trenera w Sisleyu i podczas wakacji po zakończeniu tego sezonu zacząłem oglądać zajęcia innych drużyn. Wizja zostania szkoleniowcem stawała się coraz realniejsza… Nie rzuciłem jednak grania od razu, bo jako mistrz świata nadal dostawałem atrakcyjne oferty. Dlatego jeszcze dwa lata występowałem w Serie A2 , na sam koniec w klubie blisko Bari. Moim trenerem był Vincenzo Di Pinto, z którym świetnie się pracowało.
W sezonie 1993/94 wybrałem klub w Serie B1 , w mojej rodzinnej Mantui, bo nie chciałem już dłużej grać zawodowo. Trzecia liga była jednak wtedy bardzo mocna, przez kilka sezonów występował w niej choćby Marcelo Méndez . Mnie najbardziej odpowiadał fakt, że mieliśmy maksymalnie cztery treningi w tygodniu, tylko wieczorami. Znalazłem czas na naukę angielskiego, zacząłem poznawać zasady obsługi komputera i myśleć, jak najlepiej przygotować się do wymarzonej nowej roli. Oglądałem pracę najlepszych szkoleniowców Serie A1, a także zacząłem zgłębiać podstawy przygotowania fizycznego graczy.
To był bardzo fajny system pracy, bo miałem dużo wolnego w dzień, spędzałem sporo czasu z rodziną. Sezon minął bardzo szybko. I dobrze, bo zorientowałem się, że skończyła mi się motywacja do grania w siatkówkę. Jak się tego domyśliłem? W trakcie rozgrywek sezonu 1993/94 przyszedł do drużyny trener Bruno Bagnoli i chciał, żebym był liderem drużyny. A ja, jako 33–34-latek, sięgałem piłkę w ataku już tylko na 320 centymetrach i miało to niewiele wspólnego ze skoczkiem, który w optymalnej formie w karierze fruwał na 345 cm. Bagnoli się jednak uparł i przez miesiąc wykonywaliśmy mnóstwo dodatkowych ćwiczeń, by poprawić skoczność. Po tym miesiącu zmierzyliśmy zasięg i było… nadal 320. Wiedziałem, że gdy głowa już nie chce, to ciało nie da rady.
Nadal nieźle zarabiałem na graniu i nie byłem pewien, co robić? Zakończyć karierę siatkarską? W końcu jednak mój menedżer zadzwonił do mnie i zapytał, czy nie chciałbym zająć się trenowaniem już teraz. Zaproponował jakieś spotkanie, a ja zgodziłem się niemal od razu. Pojechałem do Brescii . Porozmawiałem z przedstawicielami klubu, oni zresztą spotkali się z pięcioma innymi trenerami. Ostatecznie jednak padło na mnie, pewnie swoje zrobiła moja siatkarska droga, w końcu byłem mistrzem świata. Postawili na mnie, a ja podpisałem umowę w lutym i był to bardzo dobry kontrakt. Przenieśliśmy się zatem z żoną do Brescii. Eryka była akurat w ciąży, miał się urodzić nasz syn Pietro. Zaryzykowałem i opłaciło się, bo pierwszy rok w Serie A2 był fantastyczny! Czułem się tam jak w domu, świetnie rozumiałem się z prezesem, ludźmi w klubie. Do dziś Gianfranco Veneziani przypomina mi, że to właśnie on pierwszy dał mi szansę pracy w trenerce. Pamiętam też, że grał w mojej drużynie polski atakujący Andrzej Szewiński, syn waszej wybitnej lekkoatletki Ireny Szewińskiej, dziś… wiceprezydent Częstochowy.
1994 rok, zupełnie inne czasy… Pamiętam, że jako trener odpowiadałem za wszystko: taktykę, technikę czy przygotowanie fizyczne. Byłem naładowany emocjami, pasją, i miałem wtedy tyle energii, że byłem w stanie pracować całymi dniami. Dałem radę także nadzorować budowę naszego domu w moim rodzinnym Poggio Rusco . Miałem na ten cel odłożone pieniądze, lecz gdy budowa ruszyła, kasa zaczynała znikać w zastraszającym tempie… Na szczęście moja trenerska pensja była na tyle dobra, że zacząłem sobie powoli w myślach układać życie w tej lidze, na zapleczu elity – Serie A1. Doszedłem do wniosku, że z taką wypłatą utrzymam rodzinę i mogę pracować na tym poziomie cały czas. Nie myślałem wtedy, że kiedyś mogę stać się znanym trenerem. W ogóle nie brałem tego pod uwagę! Cały czas myślałem tylko, że muszę pracować i się rozwijać – to było moje prawdziwe zadanie.
Aż przyszedł taki dzień, gdy w końcu zrozumiałem, że wcale nie muszę się ograniczać. Żona powiedziała mi, iż jako niski gracz miałem swoje ograniczenia, nie mogłem być równie dobry, co wyżsi koledzy, pewnych braków nie dało się przeskoczyć. Jednak od czasu, gdy zostałem trenerem, mój wzrost nie ma już żadnego znaczenia i tych ograniczeń nie ma! I coś we mnie pękło, przestałem się skupiać na innych rzeczach, chciałem się rozwijać i trafić do Serie A1, najlepszej ligi na świecie. I jak już zacząłem poważnie o tym myśleć, to po sezonie spędzonym w Brescii zadzwonili do mnie z pobliskiego Montichiari , dając szansę zadebiutować jako trener w Serie A1 w wieku zaledwie 35 lat!
W Montichiari pracowałem cztery lata. Nie mieliśmy wprawdzie wysokiego budżetu, ale za to wspaniałą halę, publiczność i genialnego prezesa. Kontrakt podpisywaliśmy co roku. Wszyscy mi pomagali, wiele się w tamtym okresie nauczyłem. Za każdym razem awansowaliśmy do play-off i był to nasz cel minimum na sezon, lecz tam później czekały już topowe kluby, z którymi nie dawaliśmy rady. Uczyłem się, stawałem coraz lepszym fachowcem i wydawało się, że wszystko biegnie właściwym torem. Nic bardziej mylnego…
Po czterech latach spędzonych w Montichiari byłem akurat na wakacjach w domu w Poggio Rusco, spałem na kanapie. Nagle zadzwonił telefon, wybudził mnie ze snu, byłem lekko wkurzony, nie chciało mi się nawet odbierać. Okazało się, że zadzwonił Libero Lolli, dyrektor z włoskiej federacji siatkówki, chwilę grzecznościowo porozmawialiśmy, myślałem, że chce mnie zaprosić na jakieś wykłady czy coś podobnego, bo pochodził z Modeny, blisko mojego Poggio Rusco. Zapytał mnie jednak o coś zupełnie innego: czy nie chciałbym zostać trenerem reprezentacji Włoch? Popatrzyłem na siebie, na słuchawkę telefonu, szukałem ukrytej kamery… To było jak w filmie, pytanie zdało mi się tak absurdalne, iż nie mogłem uwierzyć w to, co odpowiedziałem. A powiedziałem, że oczywiście tak! Powtórzył pytanie, ja znowu potwierdziłem, a on się upewniał, czy może dać twierdzącą odpowiedź komisji technicznej federacji. Kolejny raz powiedziałem, że oczywiście, że chcę. Zanim się rozłączył dodał, że skontaktują się ze mną w ciągu kilku najbliższych dni. Zostałem ze słuchawką w dłoni i miną, jakby stało się coś bardzo złego lub bardzo dobrego. Szok pomieszany ze szczęściem. Musiałem wyglądać przekomicznie… Eryka zapytała w końcu, kto dzwonił i gdy jej powiedziałem, że to był Lolli i że proponował objęcie stanowiska selekcjonera kadry narodowej, odpowiedziała z uśmiechem, żebym przestał się wydurniać. Powtórzyłem jeszcze raz, że to nie żart. Wtedy zapytała, co odpowiedziałem. A ja na to, że oczywiście się zgodziłem! Uznała mnie za wariata…
Po kilku dniach faktycznie oddzwonili z informacją. Zaproponowano mi posadę selekcjonera! Gracze podobno tego chcieli, co było bardzo ważną deklaracją przy późniejszym budowaniu drużyny. Moim poprzednikiem był wielki trener, Brazylijczyk Paulo Roberto de Freitas „Bebeto”, z którym Włosi wygrali między innymi Ligę Światową, a także zdobyli w 1998 roku mistrzostwo świata. Później jednak coś się zepsuło i musiało dojść do zmiany. Dodatkowo szef federacji Carlo Magri był dla mnie kimś wyjątkowym. To mój pierwszy prezes w klubie, gdy przed laty jako młody siatkarz poszedłem do Parmy. W pewnym momencie zaczęli tam budować wielką drużynę i uznali, że nie będę im dłużej potrzebny. Przyszedł wtedy do mnie Carlo i powiedział, że jest mu bardzo przykro, wie, że chcę grać w pierwszym składzie, ale tworzą zespół do osiągania najwyższych celów i po prostu nie mają miejsca. Prezes chciał być miły i dodał: „Zawsze możesz tu kiedyś wrócić jako trener, pomogę ci”. A potem się okazało, że faktycznie mi pomógł, tyle tylko, że nie wrócić do Parmy, lecz zostać selekcjonerem reprezentacji Włoch!
Czy byłem już gotowy do prowadzenia naszej drużyny narodowej? Nie, na pewno nie byłem. Ale czy spowodowało to katastrofę? Nie, bo w pierwszym roku mojej pracy z tą drużyną – 1999 – wygraliśmy Ligę Światową i mistrzostwa Europy. I można powiedzieć: z łatwością. A wiecie dlaczego? Bo miałem niesamowitą drużynę! Wniosłem do ekipy mój entuzjazm, pasję. W wieku 39 lat nie miałem odpowiedniej wiedzy czy doświadczenia potrzebnych do prowadzenia takich zespołów. Gdy jednak dziś na to patrzę, mówię tylko: „Mamma mia!”. Z moją arogancją i determinacją udało się wygrać „Światówkę” bez Andrei Gardiniego, Paolo Toffolego, Marco Bracciego czy Andrei Gianiego – oni się akurat kurowali lub odpoczywali.
W następnym roku znowu zdobyliśmy Ligę Światową i przyszedł czas na igrzyska. Niestety, nie mógł na nie pojechać kontuzjowany Lorenzo Bernardi, który wtedy był najlepszym siatkarzem na świecie, a na dodatek nie mogłem także skorzystać z Gianiego. Jak to porównać, żebyście zrozumieli? To tak, jakby dziś nie móc zagrać z Leonem i Juantoreną… Z Andreą i Lorenzo na pewno byśmy zdobyli mistrzostwo olimpijskie, a tak – zostaliśmy z brązem. Cały czas myślę o tym turnieju. Wiem, że mieliśmy pecha z kontuzjami. Ten medal wtedy w ogóle mnie nie ucieszył, bo gdyby nie kłopoty zdrowotne liderów, zostalibyśmy mistrzami olimpijskimi – dziś już jednak sprawia, że jestem najszczęśliwszym trenerem na świecie.
Święciłem pierwsze triumfy, byłem pozytywnie naładowany, lecz wiedziałem, że przede mną jeszcze długa droga. Kiedy poczułem, że jestem już prawdziwym, pełnowartościowym szkoleniowcem? To się stało dopiero w Hiszpanii, gdy prowadziłem reprezentację tego kraju. Wtedy dotarło do mnie, że jestem trenerem z krwi i kości. A jak się znalazłem na stanowisku selekcjonera Hiszpanii? To dłuższa historia…
W 2002 roku z reprezentacją Włoch zajęliśmy 5. miejsce na mundialu, przegrywając ćwierćfinał z późniejszymi mistrzami świata – Brazylią. Zobaczcie, w jaki sposób przegraliśmy: 23-25, 23-25, 25-23, 28-26, a potem 13-15 w tie-breaku. Jedną, dwoma akcjami z mistrzami świata! A jednak w Italii wszyscy chcieli mnie zabić. Uważali, że to straszna klęska, i mimo ważnego jeszcze przez dwa lata kontraktu musiałem odejść.
Wróciłem do Serie A1, do Cuneo, na dwa sezony. Pierwszy był całkiem niezły, zagraliśmy w finale Pucharu Włoch, miałem w tej ekipie m.in. Stephane’a Antigę. Po drugim sezonie odszedłem, bo nie dałem rady się dogadać. Przyszedł nowy prezes, nie ten, który mnie chciał i zatrudniał. Odszedłem i zaczął się jeden z gorszych momentów w mojej dotychczasowej karierze. Zastanawiałem się, co mam ze sobą zrobić. Dostałem wprawdzie propozycję z Perugii, lecz powiedziałem sobie, że trzeba się zatrzymać, zastanowić… Byłem zmęczony, zestresowany pracą, co nigdy wcześniej, aż w takim stopniu, mi się nie przydarzyło. I co się okazało? Przerwa w karierze była najlepszą decyzją w moim trenerskim życiu!
Złapałem drugi oddech, spędziłem z moją rodziną miesiąc na Sardynii, nie robiłem niczego, żadnych telefonów, trenerki. Tylko zabawa z synami, piękny czas… Nabrałem dystansu, poczułem głód siatkówki. Zacząłem chodzić na treningi najlepszych drużyn, myśleć o tym, co mogę zrobić lepiej, a nawet szykowałem wyjazd do USA. Chciałem zobaczyć ich pomysł na grę. Odwiedziłem w końcu jeden z uniwersytetów, by obserwować pracę Carla McGowna, który był wtedy siatkarskim guru. Spędziłem tydzień w Los Angeles. Potem byłem na Euro w Rzymie i tam spotkałem dyrektora sportowego reprezentacji Hiszpanii.
Luis Muchaga, bo o nim mowa, był moim znajomym. Poszliśmy na kawę i wtedy powiedział, że szukają selekcjonera. Mieli całkiem ciekawą drużynę, ale na pewno nie byli zaliczani do ścisłej europejskiej czołówki. Zaprosili mnie na rozmowy, a ja sobie pomyślałem, że oczywiście mogę porozmawiać, lecz w tym konkretnym momencie mojego życia tak naprawdę nie wyobrażałem sobie wyjazdu tak daleko od domu. Poprosiłem grzecznie, żeby zadzwonił, i faktycznie tak się stało, oddzwonił już w październiku. Eryka nie mogła się nadziwić, że w ogóle chcę jechać na te rozmowy, uznałem jednak, iż byłoby to nieeleganckie odmówić tak z góry – federacja mnie zaprosiła, opłaciła przelot i trzydniowy pobyt. Żona pytała, czy chcę dla nich pracować, i jadąc, byłem pewien, że nie, że nic z tego nie wyjdzie.
Na miejscu spotkałem się z prezesem federacji, dyrektorem Muchagą i jeszcze kilkoma innymi osobami. Zapytali mnie, co sądzę o drużynie, porozmawialiśmy, a oni zaproponowali stanowisko aż do 2007 roku, do mistrzostw Europy w Rosji. Potem padło pytanie o finanse, wprost zapytali: ile chcę? Pomyślałem, że zaproponuję wysoką stawkę, bo pewnie nie będzie ich to interesowało. Co mi szkodzi, jeśli myślą poważnie… Sekretarz generalny Juan Sanchez zaczął liczyć w pamięci, niczym kalkulator, szybko pokiwał głową i powiedział, że OK. Byłem w szoku, bo chyba nie zdawałem sobie sprawy, że byli tak zdeterminowani. I teraz powrót do domu. Czekała żona, której przed wyjazdem oznajmiłem, że na pewno nie będą mnie chcieli. Wróciłem, powiedziałem o umowie, Eryka się zastanawiała, a ja się zapaliłem do tej przygody, bo miałem już w głowie nowe pomysły na siatkówkę.
Przed świętami 2005 roku zaczęła się dla mnie trenerska magia. Pamiętam, że poprosiłem o zakup dwóch specjalnych maszyn z USA, które miały pomóc poprawić przyjęcie. Gdy przyjechałem na miejsce, już na mnie czekały. Zacząłem pracę z Hiszpanami. Cały sezon 2006 był wielkim eksperymentem, graliśmy w Lidze Europejskiej bez wielu kluczowych graczy. Poświęciłem go na testy, zagraliśmy w sumie dziewięć meczów z Brazylijczykami – z ich drużyną B. No tak, drużyną B, w której byli Bruno Rezende, Murilo, Leandro Vissotto, Thiago Alves, Sidão… Przegraliśmy wszystkie dziewięć meczów do zera, nie wygraliśmy ani seta. Prosiłem, by Bernardo Rezende wypuścił choć raz prawdziwe rezerwy, ale nie chciał o niczym słyszeć. Prosiłem go także, by choć raz został w domu i dał poprowadzić mecz asystentom, ale i tym razem nie posłuchał. Potem rozegraliśmy jeszcze pięć sparingów z Argentyną i Ligę Europejską. Tworzyłem nowe pomysły na treningi, dopracowywałem drobiazgi. To był właśnie ten moment, kiedy poczułem się pełnowartościowym, dorosłym trenerem.
W 2007 roku miałem już do dyspozycji wszystkich najlepszych, wygraliśmy Ligę Europejską. Półfinał był przeciwko Słowacji, pamiętam, że grał w niej doskonale wam znany z PlusLigi Michal Masný. Później zwyciężyliśmy w finale po bitwie 3:2 z Portugalią. Chciałem przeprowadzić jeszcze kilka sparingów, ale nikt nie chciał z nami zagrać! Najwyraźniej uważali nas za słabą drużynę, nawet Włosi nie chcieli słyszeć o rywalizowaniu z nami. W końcu poprosiłem Mauro Berruto o sparowanie z jego kadrą Finlandii. Polecieliśmy także do Tunezji, bo naprawdę nikt w Europie nie chciał się z nami spotkać.
Przyszedł czas na Euro w Rosji. Graliśmy wprost fenomenalnie! Przed turniejem nie dawano nam większych szans, a jednak wygraliśmy wszystkie mecze, tracąc w całych rozgrywkach ledwie sześć setów! To był pierwszy w historii medal Hiszpanii w wielkiej imprezie. Co ciekawe, w półfinale walczyliśmy właśnie z Finami i Mauro, którzy także spisali się doskonale. A potem wielki finał z Rosją w Moskwie, który przeszedł do historii. Rywale prowadzili 2:1 w setach i w czwartym byli pewni swego. Ja byłem wściekły, załamany i agresywny, bo gospodarzom bardzo pomagał sędzia, który prowadził ten mecz wprost skandalicznie! Nie obowiązywał system Challenge, nie mieliśmy się jak bronić. Ale chłopcy wykrzesali z siebie ogień i zwyciężyli. Nie zapomnę do dziś zgaszonej miny asystenta Władimira Alekny, który wcześniej przez cały mecz zachowywał się arogancko. A tu siedział cichutko, jak zbity pies… Tak, to było przyjemne patrzeć na jego minę!
Moi sensacyjni mistrzowie Europy z 2007 roku. To jedna z największych niespodzianek w siatkówce w XXI wieku. I jeden z moich największych trenerskich triumfów
Jeżeli nie zaznaczono inaczej, fotografie pochodzą z prywatnego archiwum Andrei Anastasiego
W tym meczu był już taki moment, iż niemal zwątpiłem, że nam się uda. Czułem, że mogę wygrać Euro z moimi Hiszpanami, lecz sędziowie nas tak załatwiają, chcą nam zabrać życiowy sukces. Na szczęście nie dali rady. Wyjeżdżaliśmy z Rosji jako mistrzowie Europy. A ja miałem już na koncie drugie złoto tego turnieju, z drugą narodową reprezentacją. Wtedy nie śniło mi się nawet, że będę miał szansę na trzeci krążek z krajem, który stanie się później moim drugim domem…
Dodajmy jeszcze, że ta finałowa niedziela, 16 września 2007 roku, była chyba w historii sportu niepowtarzalna. Oto bowiem niemal w tej samej chwili, gdy moja Hiszpania wygrała w Moskwie z Rosją, w Madrycie rosyjscy koszykarze pokonali… Hiszpanów, też w finale mistrzostw Europy. My byliśmy od rywala lepsi dwoma punktami – 16:14 w tie-breaku, a Rosjanie jednym – 60:59.