- W empik go
Andrzej Seweryn. Ja prowadzę! - ebook
Andrzej Seweryn. Ja prowadzę! - ebook
Wywiad rzeka z Andrzejem Sewerynem.
Z jednym z najwybitniejszych polskich aktorów rozmawiają Arkadiusz Bartosiak i Łukasz Klinke. Wśród poruszanych tematów znajdują się zarówno zagadnienia dotyczące świata teatru i filmu, polityki, a także życia prywatnego. Aktor opowiada między innymi o wspomnieniach z dzieciństwa, młodości i początkach pracy artystycznej. Pasjonująca lektura dla wszystkich wielbicieli teatru i filmu.
Ja prowadzę! to szczery, wielowymiarowy i bardzo ciekawy portret Andrzeja Seweryna. To książka dla wszystkich, których interesuje aktorstwo i jego tajemnice, współczesna historia Polski, niebanalne życie rodzinne oraz, dla fanów sportu, by dowiedzieli się, co w sztuce oznacza „podanie do Benzemy”. Czyta się znakomicie.
Grażyna Torbicka
Pamiętam Andrzeja Seweryna na Międzynarodowym Festiwalu Gombrowiczowskim w Radomiu, pamiętam jego iście szekspirowską interpretację roli Henryka, bohatera Ślubu w Comédie Française. Dzięki swemu niezwykłemu talentowi Seweryn jak nikt potraf ukazać dzieło Gombrowicza na scenie.
Rita Gombrowicz
To jest książka dla tych, którzy lubią podróżować w dobrym towarzystwie. Bo podążanie za tym wybitnym aktorem i wyjątkowym człowiekiem jest przyjemnością nie do opisania. Wiem to z doświadczenia, choć sam wolę prowadzić.
Dawid Ogrodnik
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7505-4 |
Rozmiar pliku: | 9,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział, w którym przekonujemy się, że śpiewać każdy może
Kto zaczyna?
Raczy pan żartować.
Gombrowicz twierdził: „Im mądrzej, tym głupiej”.
My z tych głupszych. Będziemy unikać bałwochwalczej adoracji.
Macie coś do mnie?
Odnosimy wrażenie, że rozmowy z panem zbyt często prowadzone są na kolanach. To przeszkadza w czytaniu.
Widzę, że na waszą miłość liczyć nie mogę.
Na nienawiść też pan nie zasłużył.
To się jeszcze okaże. À propos miłości, jeśli będziemy rozmawiać o kobietach, robimy to delikatnie...
Wielokrotnie mówił pan, że za mało żonom dawał, a za dużo brał. Gdyby było inaczej, byłby pan dzisiaj tutaj, gdzie jest?
Odpowiedź politically correct brzmi: „Mam nadzieję, że tak”.
Cięcie. Plener.
Szczerze? Podejrzewam, że nie. Obawiam się, że gdybym był lepszym mężem, byłbym mniej zajętym aktorem. Cierpkie, ale prawdziwe. W przyrodzie idealne życie rodzinne w połączeniu z idealnym życiem zawodowym występują niezmiernie rzadko. Moja żona Kasia doskonale to rozumie. Kompleksy, trudności i życiowe błędy kształtują nas bardziej niż radości i sukcesy. Warto o tym pamiętać. Podobnie jak o mojej odpowiedzi politically correct. (Śmiech).
Postaramy się nie zapomnieć.
Polecam notowanie. Nic nie przywraca pamięci tak, jak dobra notatka. Dlatego w trakcie naszej pracy chciałbym od czasu do czasu zaglądać do swoich zapisków, które prowadzę od wielu lat — w notesach, kalendarzykach i zeszytach. Znajdziemy tam wątki, które wzbogacą tę książkę. Uruchomią moje myśli i wspomnienia. Pamiętam, że Krysia Janda miała sceptyczny stosunek do moich notatek. Śmiała się: „Bo ty to sobie, kurwa, wszystko zapisujesz!”. Denerwowało ją nawet to, że notowałem w kalendarzach daty urodzin znajomych, a potem dzwoniłem do nich z życzeniami. Zeszyt „Moja praca”, w którym od samego początku zapisuję wszystkie swoje aktorskie dokonania, Krysia nazwała ironicznie Mein Kampf Seweryna. Ale to raczej nie do książki.
Dlaczego?!
Nie uważacie, że to zbyt osobiste?
Nie.
Może i racja. Jeśli nie teraz, to kiedy? Zastrzegam jednak, że jeśli spytacie, czy pokazałem komuś fiuta na balkonie, wytnę w autoryzacji!
Szkoda. Czegoś takiego nikt o panu jeszcze nie przeczytał.
I nie przeczyta, bo to nieprawda. Ale cieszę się, że już na początku naszej rozmowy popisujecie się, panowie, czarnym humorem. Obyśmy utrzymali ten styl do końca.
Co pan zapisał w swoim kalendarzu w dzisiejszej rubryce, oprócz naszego spotkania?
Już sprawdzam. Proszę bardzo: „Ogłosić w teatrze informację o zaangażowaniu od 1 marca koleżanki Strączek, kolegi Bosaka i kolegi Cywki; zapłacić szewcowi; kupić prezent dla kogoś, kto naprawił nam rozbitego aniołka; porozumieć się z dyrekcją na temat propozycji spektaklu Wojtka Pszoniaka i przeprowadzić analizę kilku innych jego projektów”.
Z dyrekcją?
Z dyrektorem administracyjno-ekonomicznym Markiem Szyjką i dyrektorem artystycznym profesorem Januszem Majcherkiem. Bez Marka nie byłoby mojego Teatru Polskiego. Jest najlepszym w tym kraju specjalistą od prowadzenia takiej instytucji. Od dziewięciu lat nie było między nami żadnych sporów. Rozumiemy się doskonale. Podobnie z Januszem, który dołączył do nas jakiś czas temu. Wracam do kalendarza… O 9 rano miałem lekarza, ale to zostawmy. O godzinie 12 robiłem włosy do nowego serialu. Jak wyszło? Zostawili mi jasne po jednej stronie. Trochę głupio, prawda?
Inaczej.
Uspokajali mnie, że robota jeszcze nieskończona, mają dołożyć ciemnego. Niech dokładają… Wracam do kalendarza. Spójrzcie, jest tu informacja, że byłem poproszony przez Danusię Kuroń i Piotra Tymę ze Związku Ukraińców w Polsce, żebym 15 i 16 czerwca był na debacie w Kijowie, ale obawiam się, że nie będę mógł, bo wtedy gram. Na dole jest jeszcze zapisek: „Zwrócić uwagę na przedstawienie Maranatha, czyli Chryste wróć! w naszym repertuarze”. Następnie jesteście panowie, a potem o 21.30 premiera Pożaru w Burdelu w TVN-ie. A jutro są urodziny Daniela Olbrychskiego.
Gęsto.
To jest nic. W czwartek było lepiej. Po pierwsze notatka: „Nie golić się!!”. O 10 spotkanie z prorektorem Akademii Sztuk Pięknych. Rozmawialiśmy o letnich warsztatach, które będę prowadził w Radziejowicach. W tym roku zajmiemy się Wyspiańskim. O 11 zebranie dotyczące administracyjnych zaniedbań w teatrze. Trzeba było postawić pewne sprawy na ostrzu noża. 12.45 — spotkanie z koleżanką Jarosik, aktorką, której bardzo podoba się Teatr Polski. Potem koleżanka Barszczewska, a o 13.30 koleżanka Kurzak. To był przedostatni rozdział tak zwanych rozmów sezonowych z aktorami, podczas których wyjaśniamy sobie, jak widzimy naszą dotychczasową współpracę i co z przyszłością. Czasami to my, czyli dyrekcja, proponujemy, żeby się rozstać, ale bywa też odwrotnie.
Kto odejdzie?
Andrzej Mastalerz.
Bo popiera PiS?
Absolutnie nie! Wiem, że prowokujecie, ale być może będę się musiał bronić przed tego typu zarzutami, bo opuszcza nas też Marcin Kwaśny.
Czyli buduje pan prawdziwie „lewacki” teatr.
Wreszcie to do was dotarło! (śmiech). Z Moniką Strzępką i Pawłem Demirskim na czele, którzy wystawiają u nas Króla Twardocha. Dla niektórych wszystko będzie jasne, macie rację. Wróćmy do czwartku… O 14.30 nagrywałem w Trójce audycję o zdjęciu z afisza Dziadów i Marcu ’68. Potem przyjechałem do domu, zjadłem obiad i wpadł do nas Janek Holoubek, z którym dwie godziny pracowałem nad tekstem mojej roli w reżyserowanym przez niego serialu Rojst. A jeszcze wcześniej miałem inne spotkanie, podczas którego zastanawialiśmy się, czy 6 i 7 października mogę grać w spektaklach z Jackiem Cyganem. I tu zatrzymałbym się na chwilę, żeby opowiedzieć o moim największym zaskoczeniu. Jacek Cygan to uczynił.
Co?
To, że sam siebie zaskoczyłem! Mianowicie — ja śpiewam (śmiech). Rzecz jeszcze parę lat temu nie do pomyślenia, absolutnie wykluczona. A teraz biorę udział w naszym przedstawieniu Cygan w Polskim. Życie jest piosenką. Występujemy również z Jackiem w koncercie czterdziestolecia jego pracy twórczej: Filharmonia Bałtycka, Szczecińska, Zabrzańska… Czasami w koncertach biorą udział wielkie postaci polskiej sceny muzycznej, a ponieważ nie było mnie tutaj aż trzydzieści trzy lata…
Nie wie pan, kim one są!
No właśnie. Kompromitacja! Ostatnio spotkałem się z liderem tego wielkiego zespołu na „P”. Grają już chyba ze czterdzieści lat… Zabijcie mnie, znowu nie pamiętam nazwy.
Perfect?
Perfect!
Oczywiście. W telefonie mam nawet zdjęcie z panem Grzegorzem.
(Pan Andrzej prezentuje zdjęcie)
Za kulisami ktoś mi szepnął: „Dzisiaj występuje z nami Markowski. Wspaniale, prawda?”. A w mojej głowie pustka. Podobnie było ze Skawińskim. Wyobrażacie sobie, że nagle śpiewam z takimi legendami?! Fenomenalne doświadczenie. Nigdy wcześniej nie przeżywałem tego typu emocji. Zrozumiałem, jaką niesamowitą siłę ma w sobie piosenka. Dopiero teraz to odkrywam. Szkoda, że tak późno.
Nie marzył pan nigdy, by stać się gwiazdą estrady?
Nigdy! Krysia Janda zawsze powtarzała, że muzyka jest czymś niezwykłym, że występowanie na scenie to coś absolutnie fantastycznego, nieporównywalnego do niczego innego. A ja, ignorant, puszczałem jej opowieści mimo uszu. Błąd! Krysia pracowała wtedy z Grechutą i śpiewała między innymi Gumę do żucia, co wydawało mi się błahe i nieistotne. Nie sprawdziłem wartości jej słów aż do czasu, kiedy w wieku prawie siedemdziesięciu lat spotkałem Jacka Cygana. Dopiero wtedy zrozumiałem, co mogą przeżywać prawdziwi, wielcy królowie estrady. Kiedy w Łodzi zaśpiewałem L’Estaca, czyli Mury Kaczmarskiego, zobaczyłem, że nagle wstaje ze swoich miejsc tysiąc osób… Trochę już w życiu widziałem i przeżyłem, ale czegoś takiego nigdy. Fenomenalne doznanie, które zawdzięczam Jackowi. Wdzięczny mu jestem za tę propozycję.
A nie jest tak, że wcześniej pan by takiej propozycji nie przyjął?
Zacznijmy od tego, że nie należę do tych, którzy odmawiają. Jeśli jest praca, trzeba korzystać. Myślę, że takie przekonanie ma źródło w moim dzieciństwie lub w młodości. Kto wie, czy nie wyraża się w nim po prostu brak ojca, strach. Strach przed bezrobociem, przed głodem — wciąż to we mnie tkwi, mimo że w tym roku obchodzę pięćdziesięciolecie pracy twórczej.
A może nie odmawia pan, bo jest łapczywy na pracę, na nowe doświadczenia?
Nie zaprzeczam. Propozycja Jacka Cygana zdziwiła mnie, miło połechtała i zaciekawiła. Przyjąłem ją, niezmiernie podniecony.
Mamy wrażenie, że jakiś czas temu tego „podniecenia” mogłoby nie być. Na przestrzeni paru ostatnich lat bardzo się pan zmienił. Zwracali nam na to uwagę wszyscy, z którymi rozmawialiśmy. Nawet zapisaliśmy sobie hasło do rozwinięcia podczas naszych rozmów: „prawdziwa dobra zmiana”.
(Śmiech). Jeśli macie rację, zmiana nie wypływa przecież tylko ze mnie. Widocznie reżyserzy zobaczyli w Sewerynie coś nowego. Nie wpraszałem się na koncerty Jacka Cygana i do Pożaru w Burdelu. Daję tylko dwa przykłady, ale jest ich więcej. Być może to także kwestia tego, że kraj się zmienił. Kiedyś nie było Ucha Prezesa…
Był Kabaret Olgi Lipińskiej. Pańscy koledzy w nim występowali, pan nie.
Dzisiaj zagrałbym tam z rozkoszą!
A wtedy?
Nikt mi nie proponował. Ale nawet gdyby, to nie wiem, czy po pierwszym odcinku Olga by mnie nie wyrzuciła. Nie byłem wtedy gotów, reżyserzy to czuli. Traktowano mnie wówczas jako aktora jednowymiarowego. Seweryn w filmie dla dzieci? W kabarecie? W popkulturze? (Śmiech). To ciekawe, bo tuż po szkole aktorskiej widziano we mnie aktora rozrywkowego. Gdyby tak nie było, nie wystąpiłbym w roku 1968 w programie Ireny Dziedzic Tele-Echo. Śpiewałem w nim piosenkę I’m an ordinary man z musicalu My Fair Lady.
(Zaczyna nucić i się kołysać)
„Ja zwyczajny jestem typ…”
Za mną z parasolami tańczyli Piotr Fronczewski, Maciek Englert i Andrzej Nardelli, którzy potem wykonywali inne piosenki. Śpiewałem też u Adama Kreczmara w Hyde Parku. Byłem tam „młodym gniewnym”, czyli hipisem z koszmarną brodą, dzięki której doskonale pamiętam ten występ. Sztuczne włosy oraz kleje wyglądały i pachniały trochę inaczej niż dzisiaj.
Pana rola była opisana tak: „Młodzieniec à la Guevara z czerwoną książeczką. Superman rewolucji światowej”.
Pewnie dlatego byliśmy z tym spektaklem w Bukareszcie (śmiech). W małej salce chodziłem wśród publiczności i po rumuńsku namawiałem wszystkich na make love, not war. Po rumuńsku, bo nauczyłem się wcześniej paru zdań. To było zabawne przedstawienie, w którym przepięknie grał Janek Kociniak. Zawsze chciałem być tak komiczny jak on, ale oczywiście nigdy mi się nie udało.
Aż do dzisiaj.
To wy powiedzieliście. Komediowe propozycje wciąż się jednak pojawiają i niezmiernie mnie cieszą.
Andrzej Seweryn jako Młody Gniewny, Hyde Park w reż. Zdzisława Tobiasza, Teatr Ateneum. Fot. Edward Hartwig.
A publiczność umiera ze śmiechu. Mieliśmy okazję widzieć pański monolog w Dzikiej Stronie Wisły¹: garstka ludzi, bo miejsca niewiele, dość długi tekst, a zagrany chyba tylko ten jeden raz. Mimo to chciało się panu go nauczyć, przyjść i wystąpić.
Monolog Arystofanesa, napisany specjalnie dla mnie, był w gruncie rzeczy autoironiczny. Z wielką chęcią kontynuowałbym tę przygodę, ale w Pożarze… wszystko tak pędzi do przodu, że chyba są małe szanse na powrót do tej postaci. Tekst cały czas mam gdzieś pod ręką. Uwierzycie, że noszę go ze sobą?
Początek brzmi tak: „Dyrektor Teatru Polskiego imienia Arnolda Szyfmana, kawaler Legii Honorowej, ostatnio za rolę Zdzisława Beksińskiego otrzymał nagrody w Gdyni, w Locarno. I teraz sprawię, że ten Andrzej Seweryn powie »kutas«. I jeszcze raz: »kutas«. Mogę sprawić, że powie to jeszcze dosadniej. Uwierzcie, żaden problem. Ale wbrew pozorom tanie efekciarstwo jest mu obce. Dlatego specjalnie dla was będzie znowu Beksińskim. Sam by się na to nie zgodził, a teraz pstryk: »proszę ja ciebie, może ci popstrykam zdjęcia«. Pstryk, pstryk. Dosyć tej zabawy w Beksińskiego, Andrzej. Teraz powiesz: »kutas«. Legia Honorowa ze wstydu pokrywa się rumieńcem rdzy…”.
Świetnie się bawiłem.
Czyli jednak dobra zmiana.
Niech wam będzie, ale uważam, że moje nastawienie do komedii i satyry zaczęło się zmieniać już we Francji. Szczególnie dzięki pracy z Peterem Brookiem², który nauczył mnie aktorskiej swobody, uświadomił, że mój zawód — upraszczając — to nie tylko polski romantyzm.
Wcześniej wstydził się pan swoich ról komediowych?
Skąd takie informacje?!
Po wystawianych we Francji Onych Witkacego w reżyserii Andrzeja Wajdy zagrał pan kanapkę typu sandwich w przedstawieniu La Trilogie du revoir³. Ponoć wstydził się pan nawet tego próbować.
Jak to się mówi — to naprawdę prawda. Wydawało mi się, że ja, poważny aktor, robię z siebie pośmiewisko. Grałem z sandwichem w ręku, wypływał z niego ketchup i sypała się sałata. Nie miałem jednak wyboru, musiałem grać i zarabiać — we Francji zastało mnie ogłoszenie stanu wojennego. Zdecydowałem się zostać i jakoś trzeba się było utrzymać. Pamiętam, że dopiero po premierze przeszło mi uczucie pewnego zażenowania. Spektakl był bardzo dobrze przyjęty, a oklaski mnie wyleczyły.
Czy dzieci dostrzegają w panu dobrą zmianę?
O tak. Może nie formułują tego otwarcie, ale zdecydowanie dają znaki. Od kilku lat mam z nimi lepszy kontakt, nie zamierzam ukrywać, że głównie dzięki żonie.
Jeden z pańskich przyjaciół powiedział nam, że „przy Kasi wreszcie pan wydoroślał”.
Takie postawienie sprawy mi się podoba. Kasia tworzy mnie, a ja tworzę Kasię. Moja żona przywiodła mnie na rodzinne łono o wiele skuteczniej, niż sam byłbym w stanie to kiedykolwiek zrobić. Dzięki troskliwości Kasi wobec mojej rodziny i otwarciu jej rodziny na mnie zbudowaliśmy między nami wszystkimi wspaniałe relacje. To jej wielki dar. Oczywiście dla mnie rodzina również jest ważna, nigdy nie byłem ślepy na jej potrzeby. Ale dopiero Kasia uzmysłowiła mi tę codzienną konieczność i potrzebę myślenia o rodzinie, konieczność czynnego uczestniczenia w jej życiu. Próbowałem już tworzyć rodzinę i nigdy nie udawało się to tak, jak powinno.
Nikomu się nie udaje „tak, jak powinno”.
Zapewne. I naprawdę niewielką okolicznością łagodzącą jest tak zwany los aktora. Nie wiem tylko, czy wywiad rzeka jest odpowiednim miejscem dla tego rodzaju dyskusji.
Obawia się pan negatywnych recenzji?
Nie. A wy? Przygotujcie się już teraz. „Banialuki zamiast spraw zasadniczych”, „Nas to nie interesuje”, „Po co to i dla kogo to?”. Nawet najbardziej zjadliwa recenzja nigdy mną nie wstrząsnęła. Albo potrafiłem znaleźć w niej jakąś prawdę, z której potem korzystałem, albo umiałem ją odrzucić, uważając za kompletnie niesłuszną. Myślę, że to zasługa chłopskiego pochodzenia. Tak jak mama, nie lubię — jak mawia młodzież — rozkminiać. Idę dalej, skupiam się na kolejnych zadaniach.
A nie na sobie? Podobno wielki z pana egocentryk.
Wielki to przesada. Spory. Nie sądzę, abym w pracy był do tego stopnia uciążliwy, żeby komukolwiek to przeszkadzało. Staram się być w porządku w stosunku do kolegów i koleżanek. Nigdy nie uważałem, że to, co robię, jest najważniejsze. Nie opowiadam wyłącznie o swoich rolach, nie kradnę cudzych kwestii, nie ustawiam się na scenie tak, żeby kogoś zasłonić…
Tak się robi?
Ho, ho! Panowie widać mało przebywali w towarzystwie aktorów. Zapewniam, że takie i inne numery nie są rzadkością w naszym środowisku. Naprawdę łatwo jest zepsuć pracę kolegi czy koleżanki. Nie ma nic prostszego, niż zwrócić na siebie uwagę publiczności. Można wypuścić coś z rąk, potknąć się, mieć nagły atak „niespodziewanego” kaszlu, ale można też odpowiednio się ustawić.
(Wstaje, by „wstąpić” na scenę)
Załóżmy, że rozmawiam z panami, a publiczność jest obok. Mówię do was, jednocześnie robiąc parę kroków w głąb sceny. Co się wówczas dzieje? Odwracacie się tyłem do widzów… Prościzna. To są, proszę panów, triki trzecioligowych artystów, poważni aktorzy tak się nie zachowują.
Czyli nie ucieka się pan do takich metod?
W teatrze, który ja uprawiam, nie ma miejsca na takie numery. Postępuję fair wobec zespołu. Jako aktor i jako dyrektor. To ostatnie jest o wiele trudniejsze i chciałbym, żebyśmy kiedyś jeszcze o tym porozmawiali. Wracając do pytania, nie widzę siebie jako wielkiego egocentryka. Zarówno w pracy, jak i w rodzinie, co oczywiście nie znaczy, że o sobie zapominam. W spektaklu Deprawator Macieja Wojtyszki, którego premierę właśnie przygotowujemy, grany przeze mnie Gombrowicz mówi do Miłosza, w którego wciela się Wojtek Malajkat:
(Pan Andrzej na chwilę staje się Gombrowiczem)
„Czesław, ty jesteś jeszcze bardziej poplątany, niż myślałem. Tłumaczysz innych, nosisz na rękach jakiegoś Herberta, piszesz całą książkę o jakimś Brzozowskim i jeszcze antologię układasz. Czy Nietzsche układał antologię? Siebie trzeba tworzyć, swoją myśl pielęgnować, a nie o arianach czy tam innych religijnych popaprańcach się rozpisywać. To jest marnowanie czasu. Życia ci nie starczy, jeśli nie skupisz się na sobie. Artysta musi być trochę egoistą”.
Tylko Gustaw Holoubek jako aktor sprawiał wrażenie, że nie jest egocentrykiem. A nawet jeśli był, co wielce prawdopodobne, pozostawało to całkowicie niewidoczne. W przeciwieństwie do Tadeusza Łomnickiego, który lubił, żeby wszyscy koncentrowali się wyłącznie na nim.
(„Schodzi” ze sceny i zajmuje miejsce w fotelu)
Andrzej Seweryn z Gustawem Holoubkiem, 1994. Fot. z archiwum autora.
Można być dobrym aktorem, nie będąc w jakimś stopniu egoistą?
Nie można. W zawodzie aktora musi istnieć miejsce i na egoizm, i na kokieterię. Oczywiście na kulturalnym poziomie. Trzeba być przecież świadomym swojego znaczenia, umiejętności, a także wieku. Wiem na przykład, że dzisiaj mam ciekawszą twarz niż czterdzieści lat temu, bo widać na niej znacznie więcej. Mogę jej teraz lepiej używać. Kiedy byłem młody, w ogóle nie patrzyłem w lustro. Dziś mam świadomość, że czasem trzeba spojrzeć, by zrozumieć, kogo widzą ludzie. Patrzę więc i wiem, że znam tego faceta lepiej niż wszyscy. Z tym przekonaniem prę do przodu, a życie mnie nie męczy.
A nas trochę męczy pierwsza reakcja ludzi, którzy dowiadują się, że pracujemy nad książką z Sewerynem. Proszę zgadnąć jaka.
„Nuda”. „Co, z tym bucem?” albo „Nic ciekawego nie powie”.
Zimno. Niemal wszyscy pytają: „Z Krajewskim? To on jeszcze śpiewa?”.
(Wybuch śmiechu). Dobre! Czasami warto się o czymś takim dowiedzieć, to nie pozwala unosić się zbyt wysoko nad ziemią. Ale googlam się na pewno lepiej!
Tym bardziej że w sieci umarł pan już dwa razy.
Zginąłem w katastrofie smoleńskiej, ponieważ media pomyliły mnie z Wojciechem Sewerynem⁴, moim kuzynem z Chicago, autorem tamtejszego pomnika katyńskiego. Zmarł też kiedyś Andrzej Seweryn, pracownik telewizji krakowskiej. Zbieżność imienia i nazwiska spowodowała spore zamieszanie pośród moich znajomych. Nigdy nie spotkałem się z tym panem, ale za to miałem genialną przygodę z innym Andrzejem Sewerynem — reprezentantem kadry narodowej, koszykarzem krakowskiej Wisły. Kręciliśmy wtedy w Krakowie Na srebrnym globie⁵. Jak tylko dowiedziałem się, że gra Wisła, postanowiłem pójść na mecz. W przerwie zobaczyłem, że pan Seweryn, który był wówczas niekwestionowaną gwiazdą, został na parkiecie, żeby sobie porzucać. Nie zastanawiając się, spokojnym pewnym krokiem zszedłem do niego, żeby zrobić niespodziankę — spotkanie dwóch postaci o tych samych imionach i nazwiskach, on znany olimpijczyk, a ja znany — choćby z Ziemi obiecanej — aktor . Ukłoniłem się, powiedziałem „dzień dobry” i czekam. Facet nic. Przystąpiłem do ataku: „Wie pan, co tu dużo mówić, to zabawne, ale też nazywam się Andrzej Seweryn”. Spojrzał na mnie i zapytał: „No i co?”. Zrobiło mi się głupio. Uciekłem.
Lekcja pokory?
Oczywiście. A także względności sławy i wagi spraw.
W internecie z pańskim nazwiskiem świetnie googla się także niejaki Seweryn Polański — budowlaniec.
(Śmiech). O, kurka! Koniecznie o tym napiszmy. Dzwonię do Romka!
(Pan Andrzej wybiera numer Romana Polańskiego i nagrywa się na automatyczną sekretarkę)
Pozwolicie panowie, że w czasie naszych pogawędek będę czasami dzwonił do przyjaciół, oni mają lepszą pamięć ode mnie.
Tak zwany telefon do przyjaciela. Jesteśmy za.
To niepopularne i dziś rzadkie, ale wolę dzwonić, niż pisać. Jestem człowiekiem starej daty.
Dodatkowo wielkim tradycjonalistą. To częsty zarzut wobec pana.
Przypisuje mi się tradycjonalizm, ale ja naprawdę nie należę do bezwzględnych wielbicieli przeszłości. Przeszłość może być czasami wzorem, ale przede wszystkim jest koniecznym doświadczeniem, bez którego nie można iść do przodu. Powiem teraz rzecz być może skandaliczną, ale uważam, że na przykład genialne Kabarety Starszych Panów były filmowane po amatorsku. A już realizacja dźwięku woła o pomstę do nieba — prawie nic nie słychać. Przecież żeby coś przetrwało, musi być od początku do końca starannie zrealizowane. Prawdziwa sztuka nigdy się nie starzeje. Ciężko zarzucić cokolwiek Holoubkowi w Dziadach, Kurnakowiczowi w Zakazanych piosenkach czy Łomnickiemu w Karierze Artura Ui. Stanley Kubrick też się nie chce zestarzeć. Ale już mój ukochany Laurence Olivier jako Hamlet nie jest tak ponadczasowy, chociaż bez obejrzenia go w tej roli w ogóle nie da się zagrać Hamleta… Przepraszam, ale się zgubiłem. Dlaczego wam o tym opowiadam? Niestety zdarzają mi się takie odloty, musicie się do nich przyzwyczaić.
Z nami nie ma problemu, ale co z czytelnikami?
Poradzą sobie lepiej od was!