- W empik go
Andyjski dysk - ebook
Andyjski dysk - ebook
Pierwsza połowa lat 80. XX wieku. Tadeusz Nowak, młody polski etnograf i archeolog, wraz z innymi naukowcami wyjeżdża na wyprawę badawczą do Peru.
Jej oficjalnym celem jest poszukiwanie ruin budowli wykonanych przez tajemniczy rdzenny lud. Wkrótce okaże się, że geniusze megalitycznej cywilizacji stworzyli coś, co wprawi wszystkich uczestników badań w osłupienie – niezwykłe pojazdy napędzane energią słoneczną. To odkrycie może zmienić całkowicie sposób, w jaki do tej pory postrzegano geologiczną przeszłość Ziemi. Tadeusz zdobywa poszlaki, że współorganizator wyprawy doktor Armstrong wykonuje jakąś tajemniczą misję mającą na celu pozyskanie starożytnych rozwiniętych technologii i wykorzystanie ich do niecnych celów. Od tego momentu polski badacz zaczyna robić wszystko, by zmylić tropy fizyka jądrowego i dowiedzieć się więcej o jego planach.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-762-8 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na pokładzie starego, wysłużonego douglasa DC-6 znajdowało się niewielu pasażerów. Tadeusz Nowak, młody polski badacz starożytnych cywilizacji, i jego amerykański dobry znajomy inżynier Robert Bronson, ulokowali się pośrodku samolotu, rozsiedli się wygodnie w swoich fotelach, chwilę rozmawiali o wynikach najnowszych badań przeprowadzonych w Ollantaytambo, a potem każdy z nich zatopił się we własnych myślach.
Początkowo Tadeusz rozmyślał o nowej przygodzie badawczej, na którą został zaproszony z inżynierem przez znanego amerykańskiego archeologa, doktora Foremana. To z tym badaczem – dobrym znajomym inżyniera – i towarzyszącymi mu kilkoma osobami miał udać się w trudno dostępne górskie rejony gdzieś w okolice Chachapoyas na północy Peru, aby tam odkrywać kamienne ruiny pozostałe po tajemniczej cywilizacji nazywanej przez niektórych archeologów „Chachapoyas”. Poza kamiennymi resztkami nic więcej po ludzie Chachapoyas nie pozostało. Najokazalszą pozostałością po „Ludziach z chmur”, jak inaczej nazywano ten zagadkowy lud, była tak zwana forteca Kuelap, położona na szczycie wzgórza wznoszącego się na lewym brzegu rzeki Utcubamba. Obszar przewidywanych badań rozciągał się na południe i wschód od tych ogromnych ruin.
Kiedy Bronson – w imieniu doktora Foremana – zaproponował Tadeuszowi udział w tej wyprawie, ten zgodził się bez wahania. Ciekawiło go, czy megalityczne ruiny na północy Peru przypominają resztki niesamowitych kamiennych budowli z Cusco i okolic tego miasta, a także tych znad jeziora Titicaca. Zgodził się na tę propozycję również z innego powodu – miał nadzieję, że ta ekstremalna wyprawa całkowicie wyleczy go z depresji, jaką przeżywał od dwóch lat, od czasu śmierci swojej ukochanej Marioli. W ostatnich kilku miesiącach czuł się już co prawda znacznie lepiej, czasami jednak miewał jeszcze lekkie nawroty przygnębienia. Teraz, kiedy z każdą chwilą był coraz bliżej zagadkowej krainy Chachapoyas, nabierał przekonania, że trudy wędrówki i pasja poszukiwania pozwolą mu podczas tej trudnej wyprawy wrócić do równowagi psychicznej i wleją w niego nową dawkę optymizmu. O Marioli nie chciał zapomnieć, ale musiał raz na zawsze pogodzić się z jej utratą.
Ryk silników maszyny kołującej na pasie startowym wyrwał na chwilę Tadeusza z zadumy, kiedy jednak samolot wzbił się ponad nieliczne tego dnia chmury, jego myśli uleciały do roku sześćdziesiątego ósmego.
Był czerwiec, czas egzaminów do szkół średnich. Tadeusz przyjechał ze swojego miasteczka do wielkomiejskiego Gdańska, aby złożyć egzamin do jednego z najlepszych liceów tego miasta. I to wówczas spotkał Mariolę, niezwykłą dziewczynę, która oczarowała go swoją urodą i taktem. Szybko nawiązali znajomość, która z czasem przerodziła się w silniejsze uczucie. Widywali się niemalże każdego dnia, chodzili bowiem do tej samej klasy. Krótko przed maturą ktoś dokonał napadu na mieszkanie rodziny Marioli, pobito jej ojca i ukradziono mu znaczną sumę pieniędzy. Kilku uczniów ze szkoły, do której chodzili, o ten napad oskarżyło niesłusznie Tadeusza. Po pewnym czasie sprawa się wyjaśniła – ujęto prawdziwych sprawców, jednakże Mariola, która wcześniej uwierzyła w winę Tadeusza, nie wykazywała najmniejszej nawet chęci do wznowienia z nim znajomości.
– Jeszcze dobre pół godziny i będziemy u wrót tajemniczej krainy – sygnalizował Bronson, przerywając Tadeuszowi jego wspomnienia. – Ciekawe, co nas tam czeka.
– Na pewno niemało przygód. – Nowak uśmiechnął się. – Po to w końcu tam jedziemy.
– No tak, zgadza się – odpowiedział, ziewając, inżynier. – Mam przeczucie, że tę wyprawę zapamiętamy na długo.
Po tych – jak miało się później okazać, proroczych – słowach Bronson zwiesił głowę i uciął sobie drzemkę, a Tadeusz wrócił do swoich wspomnień.
Bal maturalny był tuż, tuż. Tadeusz wcześniej planował iść na tę imprezę z Mariolą, ale po przykrych przejściach związanych z napadem na jej ojca nie chciał się na niej pokazać. W końcu jednak dał się uprosić swoim przyjaciołom i udał się na tę szczególną uroczystość sam.
Nauczycielka języka polskiego, widząc, że przyszedł bez partnerki, ujęła go pod rękę i zaprowadziła do tej części sali, którą przeznaczono dla absolwentów przybywających bez osób towarzyszących. Tam wskazała mu miejsce obok prześlicznej Joli, która swą urodą przypominała baśniową południową piękność. Początkowo Tadeusz nie zwracał na swoją sąsiadkę większej uwagi, bo jego myśli i spojrzenia koncentrowały się wyłącznie na Marioli – siedzącej w oddali, po drugiej stronie sali. Kiedy jednak w końcu zrozumiał, że ta uwielbiana przez niego dziewczyna nie zdradza najmniejszego nawet zainteresowania jego osobą, postanowił bawić się z Jolą i innymi dziewczętami aż do samego końca balu. Kiedy wracał przygnębiony do domu, powziął myśl, aby na zawsze zapomnieć o Marioli. Nie było to jednak łatwe, bo jeszcze przez długi czas nie mógł jej wyrzucić ze swojej pamięci; udało się to dopiero po upływie dwóch lat, i to wówczas podjął decyzję, aby nie wiązać się na stałe z żadną kobietą. Chciał całkowicie poświęcić się studiom, a potem pracy naukowej.
Stało się to jednak dopiero po pewnej przygodzie, którą przeżył w Zakopanem. Pojechał tam ze swoimi kompanami ze studiów. Kiedy siedzieli w góralskiej gospodzie na Krupówkach, do jego dobrego kolegi, Marka, studenta archeologii, podeszła jego kuzynka Ania z Torunia, również studiująca archeologię. Była to urodziwa blondynka, w której było coś takiego, co przyciągało męską uwagę. Gościom przygrywała góralska kapela, atmosfera z każdą minutą stawała się coraz gorętsza. Nie wiadomo kiedy Tadeuszowi i Ani udzielił się ten nastrój i puścili się w tany. Alkohol, radosna atmosfera, zapach damskich perfum i czar Ani oszołomiły Tadeusza. Zapomniał on wówczas o całym świecie i tej nocy po raz pierwszy uległ kobiecie. Przez jakiś czas dręczyło go potem sumienie; nie mógł sobie darować, że tak nieoczekiwanie poddał się namiętności.
Niecały rok później profesor Strzelecki zaproponował Tadeuszowi udział w wyprawie naukowej do Brazylii. Od tego czasu skupił on całą swoją uwagę na przygotowaniach do tego wyjazdu. Dużo czasu poświęcał teraz na naukę języka portugalskiego i hiszpańskiego. Był uzdolniony lingwistycznie, chłonął te języki szybko. Przed laty, kiedy chodził jeszcze do szkoły podstawowej, opanował w znacznym stopniu język angielski i niemiecki. Mówić i pisać po angielsku nauczył go ojciec, z kolei języka niemieckiego nauczyła go babcia, matka jego matki.
Prawie nigdy nie myślał potem o Marioli. Pogodził się z jej utratą. Kiedy był na czwartym roku studiów, krótko przed pierwszą wyprawą do Brazylii, spotkał się z nią nieoczekiwanie w wigilijny wieczór na dworcu kolejowym w Gdyni. Na jej widok stanął jak wryty i przyglądał się jej jak urzeczony – zdawało mu się, że była jeszcze piękniejsza niż trzy i pół roku wcześniej, gdy widział ją po raz ostatni. Nie nosiła już co prawda fantazyjnego długiego i grubego warkocza, ale nieco krócej przycięte kasztanowe włosy, zwieńczone u góry zawadiacko zielonym kapelusikiem, tylko podkreślały jej wyjątkową urodę.
Okazało się, że Mariola jechała do babci tym samym pociągiem co on. Spojrzenia tej młodej kobiety zdradzały, że na nowo rozpalają się w niej uczucia, jakimi darzyła Tadeusza przed nieoczekiwanym zerwaniem znajomości. Zwierzyła mu się wówczas nieśmiało, że kiedy poznała całą prawdę o napadzie na swojego ojca, było jej ogromnie wstyd. Nie mogła wtedy sobie darować, że zwątpiła w jego szlachetność. I to z tego właśnie powodu nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy na balu maturalnym. Potem wmówiła sobie, że Tadeusz już nigdy jej nie wybaczy i dlatego nie miała śmiałości na odnowienie ich przyjaźni.
Tadeusz, spoglądając w zapłakane oczy tej cudownej dziewczyny, zapewnił ją, że nie czuje do niej żadnego żalu i nieśmiało zaproponował, aby zostali przyjaciółmi. Na to posmutniała Mariola odpowiedziała, że nie chodzi jej tylko o zwykłą przyjaźń. Po chwili zdobyła się na wyznanie, że Tadeusz był dla niej, jest i na zawsze pozostanie wyjątkowym mężczyzną. To wyzwoliło w nim na nowo tłumione od dawna uczucia. Przytulił ją do siebie, szepcząc jej do ucha, że kocha ją tak jak dawniej – i od tej chwili połączył się z nią na dobre i na złe.
– Za chwilę lądujemy! – oznajmił gromko Bronson, przywołując Tadeusza do rzeczywistości. – Pora się ocknąć!
Na płycie lotniska w Cajamarce nie było żadnego innego samolotu oprócz tego, którym przyleciała grupa doktora Foremana. To zagubione w głębokiej głuszy lotnisko zdawało się wyznaczać kres ludzkiej cywilizacji na peruwiańskiej ziemi; tuż przy jego płycie porastały gęsto drzewa, zza których wyłaniały się wzgórza ciągnące się aż do widocznych w oddali andyjskich szczytów. Tadeusz, badając wzrokiem to dzikie otoczenie, poczuł przedsmak trudów rozpoczynającej się wyprawy.
Przy pasie startowym czekał na podróżników niski i chudy, około czterdziestoletni Metys. Kiedy zobaczył doktora Foremana, roześmiał się szeroko, machnął do niego na powitanie ręką i prawie natychmiast popędził w stronę badaczy. Był to kierowca Pedro, który miał ich dowieźć na wschodni brzeg Maranonu. Foreman poznał go kilka lat wcześniej podczas jednej z wypraw w okolicach Chachapoyas.
Pół godziny później zdezelowany mikrobus pomknął z gringos w stronę przełomu dzikiej rzeki Maranon.
Pedro pokonywał dzielnie nieutwardzone drogi; chwilami prowadził samochód po wybojach i zakrętach z taką fantazją, że jadący z nim podróżnicy mieli wrażenie, iż znajdują się na diabelskim młynie. Aby uniknąć poważniejszych obrażeń, trzeba się było trzymać kurczowo oparć foteli i ramion współpasażerów. Na nic zdały się ich prośby i groźby wysyłane w stronę kierowcy, aby jechał ostrożniej. Amerykanie i Tadeusz z przerażeniem spoglądali na urywające się tuż przy kołach samochodu zbocza górskie, do których była przyklejona wąska, miejscami kamienista, miejscami gliniana droga. Kilka razy na ostrych zakrętach mikrobus dosłownie zawisł przednią częścią nad przepaścią. W jednym z takich momentów Julia, prześliczna córka doktora Foremana, siedząca naprzeciw nieznanego jej młodego polskiego badacza, złapała go mocno za ramię i zaczęła dyskretnie szlochać. Po chwili zwierzyła się mu, że ma już dosyć wyprawy i przygód, o których jeszcze niedawno marzyła.
– Żałuję teraz, że nie posłuchałam wcześniejszych rad ojca, aby nie udawać się na tę szaloną eskapadę.
– Musi pani jeszcze trochę wytrzymać – próbował pocieszać ją Tadeusz. – Kiedy przekroczymy Maranon, skończy się to piekło. Jazda na koniach i mułach na pewno będzie bezpieczniejsza.
– Chyba ma pan rację – odpowiedziała po chwili wyraźnie zawstydzona młoda Amerykanka, siląc się na uśmiech. – Za szybko chciałam się poddać.
Po tych słowach zarumieniła się, a jej świecące niczym diamenty oczy zdradzały, że młody mężczyzna z dalekiej Polski wywarł na niej niemałe wrażenie.
Po przeprawie na prawy brzeg Maranonu podróżnicy poczuli ulgę. Po krótkim odpoczynku gotowe do drogi muły objuczono sprzętem i zaopatrzeniem na kilka tygodni, a na znak doktora Foremana wszyscy dosiedli koni. Przewodnikiem był teraz Alonso, miejscowy chłop, który ruszył wyraźnym szlakiem wśród gęstych zarośli w kierunku wsi, gdzie został wyznaczony pierwszy nocleg. Na północny wschód od tej wsi znajdowały się słabo zbadane obszary rozciągające się do drogi łączącej Leymebambę z leżącym bardziej na północ miasteczkiem Chachapoyas; to tam planowano przeprowadzić wstępne badania tajemniczych ruin.
Julia doszła już do siebie po karkołomnej jeździe samochodem, nabrała rumieńców i wróciło jej dobre samopoczucie. Przez kwadrans jechała obok ojca, potem jednak zwolniła, aby zaczekać na zamykającego pochód Tadeusza.
– Myśli pan, że nie nadaję się na takie podróże? – zapytała go z szerokim uśmiechem, kiedy jej koń zrównał się z jego wierzchowcem. – Będę musiała udowodnić, że jest inaczej.
– Nie musi pani niczego udowadniać – zaśmiał się Tadeusz, spoglądając prosto w niebieskie oczy tej pięknej czarnowłosej dziewczyny. – Wiem, że poradzi sobie pani w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji.
– Naprawdę pan tak uważa!? – zapytała z niedowierzaniem. – Dlaczego?
– Czytam to w pani oczach – odparł z udawaną powagą. – One nie kłamią.
Twarz urodziwej Amerykanki oblała się rumieńcem, a jej oczy znów błysnęły jak diamenty.
– Co pan jeszcze w nich… widzi? – zapytała po chwili, lekko zawstydzona.
– O tym powiem później – zbył ją łagodnie, nie mając wystarczającej odwagi, aby powiedzieć, że widzi w nich zaskakującą obietnicę.
– Proszę, niech pan powie to teraz! – nalegała wyraźnie podniecona.
Tadeusz nie zdążył powiedzieć jej, co jeszcze dostrzega w jej oczach, bo jego rozmowę z młodą archeolog zaburzyło nagłe pojawienie się antropologa Boba.
– Nie opóźniajcie marszu! – mruknął nadąsany olbrzym, zwracając się w stronę Julii. – Masz natychmiast udać się ze mną do ojca! – rzucił twardo w jej stronę.
– A po co? – żachnęła się młoda Amerykanka. – O co chodzi?
– To nie moja sprawa – odparował hardo antropolog. – Widocznie chce ci powiedzieć coś ważnego.
Julia spojrzała bezradnie na Tadeusza, wzruszając wymownie ramionami.
– Cóż począć? Muszę pana opuścić, dokończymy naszą rozmowę później – powiedziała nieco rozczarowana.
Bob, ponad dwumetrowy, potężnie zbudowany, około trzydziestoletni mężczyzna spoglądał spode łba na polskiego badacza; czyżby chciał dać mu do zrozumienia, że spoufalanie się z córką doktora może go zbyt drogo kosztować?
Już na lotnisku w Limie Tadeusz zwrócił uwagę na towarzyszącą doktorowi Foremanowi niezwykle urodziwą młodą kobietę. Na pokładzie samolotu lecącego do Cajamarki dowiedział się od swojego przyjaciela inżyniera Bronsona, że to córka doktora, świeżo upieczona absolwentka studiów archeologicznych. Kiedy jakiś czas temu Julia usłyszała od ojca, że ten zamierza przeprowadzić badania kamiennych ruin tajemniczego ludu Chachapoyas w północnej części Peru, wymogła na nim, aby zabrał ją ze sobą na tę niebezpieczną wyprawę.
Od dwóch lat, od chwili śmierci Marioli, Tadeusz wmawiał sobie bezustannie, że nie ma na świecie drugiej kobiety, która mogłaby się z nią równać. W tym przekonaniu żył do minionego poranka, do chwili, w której ujrzał Julię. Na widok tej olśniewająco pięknej dziewczyny wszystko stanęło nagle na głowie; młoda amerykańska pani archeolog od razu urzekła go nie tylko swoją urodą, lecz także sposobem bycia. Początkowo próbował bronić się przed rodzącym się gwałtownie uczuciem, szybko jednak zrozumiał, że na nic to się zda. Nie mógł tylko pojąć, dlaczego stało się to tak nieoczekiwanie.
Późnym popołudniem wędrowcy dotarli do malutkiej wsi zamieszkiwanej przez Metysów. Po krótkim odpoczynku badacze puścili na popas konie, potem rozjuczyli muły, by w końcu udać się do wyznaczonych przez tubylców kwater. Tadeusz chciał usadowić się w chacie stojącej obok tej, w której ulokowali się Julia z ojcem. Kiedy stanął w progu, poczuł na swoich plecach ciężką dłoń Boba.
– To moja kwatera, kolego! – usłyszał za sobą grzmiący głos antropologa. – Moja i Armstronga!
Ujrzawszy naburmuszone oblicze wielkoluda, zrozumiał, że nie będzie miał z nim łatwego życia.
– Skoro mówisz, że twoja, to ją sobie weź! – odparł twardo, ale bez złości. – Poszukam sobie innej.
– No, no… dobrze, że to zrozumiałeś – wycedził Amerykanin. – Mam nadzieję, że nie będziesz wchodził mi w drogę!
Tadeusz nie miał najmniejszego nawet zamiaru wchodzić w konflikt z szukającym zaczepki badaczem; przyjechał tu przecież po to, aby w spokoju prowadzić badania zapomnianych ruin, a nie szukać okazji do sporów, a może nawet i bijatyk. Trzeba było zachować zimną krew, aby nie dać się sprowokować temu niespokojnemu typowi.
Wieczorem rozpalono przed jedną z chat wielkie ognisko, przy którym rozsiedli się podróżnicy i mała grupa miejscowych osadników. Julia usiadła obok Tadeusza.
Metysi z ochotą opowiadali gringos o kamiennych miastach rozsianych wśród bezdroży sierry i skarbach ukrytych w ruinach przez dawnych mieszkańców tych ziem. Prawie wszyscy badacze słuchali tych opowieści z zapartym tchem. Prawie – bo antropolog Bob ani myślał wsłuchiwać się w te historie; zamiast tego skupiał bezustannie uwagę na Julii, spoglądając na nią z nieskrywaną pożądliwością.
– Dlaczego on się tak zachowuje? – zapytał ją zdziwiony Tadeusz, wskazując ruchem głowy na Boba. – Czy nie jest przypadkiem zazdrosny o panią?
Julia uśmiechnęła się, mówiąc, że nie ma pojęcia, jakie uczucia targają tym człowiekiem.
– To znajomy mojego taty, ja go właściwie nie znam. – Wzruszyła ramionami. – Widziałam go tylko kilka razy. Dlaczego miałby być o mnie zazdrosny?
– Oj, coś mi się zdaje, że będzie chciał wywołać niemałą burdę – w głosie Tadeusza można było wyczuć lekki niepokój. – I to z powodu pewnej pięknej, młodej Amerykanki.
– Z mojego powodu? – zaśmiała się z niedowierzaniem. – Co też panu przyszło do głowy!
– Tak, tak, z powodu pani – przekonywał ją. – Widać to jak na dłoni. Dosłownie pożera panią tym swoim dzikim wzrokiem.
– A pan się go boi? – kokietowała. – Mam nadzieję, że obroni mnie pan przed tym barbarzyńcą.
– Może pani na mnie liczyć – oświadczył niczym prawdziwy rycerz, śmiejąc się szeroko. – Nie oddam pani temu typowi.
Julia spojrzała z wdzięcznością na polskiego badacza, ujęła jego dłonie i szepnęła mu do ucha, że jest prawdziwym dżentelmenem.
Jeden z miejscowych Metysów, którego rysy twarzy w świetle płomieni były podobne do kamiennej rzeźby, opowiadał językiem będącym mieszaniną keczua i hiszpańskiego o zalegających gdzieś niezbyt daleko stąd w górach ruinach. Jego słowa rozumieli dobrze jedynie jego ziomkowie i doktor Foreman, któremu w związku z tym przypadła rola tłumacza.
– Nad rzeką Utcubamba i dalej na wschód jest dużo ruin kamiennych miast. Tamtejsze budowle wykonano z białego kamienia ciętego z mistrzowską precyzją i doskonale oszlifowanego. Znajduje się tam również wielki mur na wschodnim brzegu rzeki Maranon oraz wznoszące się na zboczach górskich półkoliste i sfalowane mury. Wewnątrz nich zalegają ruiny budowli wykonanych z doskonale obrobionych bloków skalnych. Duża ich część znajduje się bardzo wysoko na stromych zboczach górskich i samych szczytach. Wiele z nich jest zasypane piaskiem, z którego wyrasta bujna roślinność, a jej korzenie rozsadzają prastare mury. Mój krewny i kilku znajomych z sąsiedniej wsi znaleźli w jednym z takich miejsc złote blachy i maski, które potem za bezcen odkupili od nich huaqueros.
Metys przerwał swoje opowiadanie, aby porozmawiać o czymś ważnym ze swoimi ziomkami. Tubylcy rozmawiali głośno, prawie krzycząc. W końcu jeden z nich, na którego mówiono Pablo, zwrócił się do gringos:
– Seniores, możemy was tam zaprowadzić, ale to będzie kosztowało.
Słowa te były wstępem do długiego targu, zakrapianego suto piwem kukurydzianym, przerywanego od czasu do czasu melodyjnym śpiewem, w którym wyrażał się specyficzny duch tych andyjskich górali. Chicha tak w końcu zamąciła peruwiańskim chłopom w głowach, że następnego dnia nie byli w stanie przypomnieć sobie ostatecznych ustaleń w sprawie wynajęcia ich jako przewodników do tajemniczych ruin.
Oszołomiła ona również Boba, zachowującego wcześniej pozory dżentelmena. Z upływem czasu zaczynało mu coraz mocniej szumieć w głowie. Najpierw wdał się w sprzeczkę z inżynierem Bronsonem i dwoma Metysami, a potem, gdy zamroczeni Metysi zasnęli na ziemi przy ognisku, a pozostali Amerykanie weszli do swoich chat, aby ułożyć się do snu, zbliżył się do Tadeusza, rozmawiającego na uboczu osady z Julią.
– Ostrzegałem cię, żebyś nie wchodził mi w drogę! – warknął w stronę polskiego badacza. – Taka ładna babka nie jest dla ciebie!
Tadeusz spokojnie zwrócił pijanemu Amerykaninowi uwagę, że nic mu do tego, z kim rozmawia.
– Myślisz, że się jej podobasz?! – huknął drwiąco antropolog. – Guzik się jej podobasz! Nie ty.
Milcząca do tej pory, stojąca w cieniu Tadeusza Julia podeszła do pijanego Boba i zapytała go surowo, dlaczego zachowuje się jak nieokrzesany prostak.
– Ja jestem nieokrzesany prostak?! A kim on jest?! – krzyknął, wskazując na Tadeusza. – To jakiś lepszy gość?
Tadeusz z trudem opanował gniew. Poprosił Julię, aby odsunęła się nieco do tyłu, zbliżył się do awanturnika i zażądał, aby natychmiast się uspokoił.
– Jeśli będziesz mnie dalej obrażał, pożałujesz tego! – zagroził mu zdecydowanym tonem.
Antropolog zupełnie nie zląkł się tego, co usłyszał. Bezczelnie zaśmiał się Tadeuszowi w nos i wycedził przez zęby:
– Kogo ty straszysz? Jak będę chciał, to ci zaraz złoję skórę!
Amerykański antropolog był pewny swego – zdawało mu się, że jego wielki wzrost i niebagatelna waga wystarczą, aby wystraszyć mniejszego przeciwnika. Mniejszego, ale nie małego, bo Tadeusz nie był ułomkiem – miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ponad sto kilogramów wagi. Na dodatek Amerykanin nie wiedział o pewnej rzeczy, która z góry mogła przesądzić o jego przegranej w potyczce z Polakiem. Tadeusz w czasie kilkuletnich studiów w Krakowie w jednym z klubów akademickich ćwiczył i doskonalił swoje umiejętności w sportach obronnych. Był świetnie wyszkolony, instruktorzy, dumni z jego osiągnięć, byli pewni, że poradzi sobie z niemal każdym rywalem. Sam zresztą w minionych latach miał już kilka razy okazję przekonać się o wartości swych umiejętności w arcytrudnych sytuacjach podczas podróży badawczych w brazylijskim interiorze.
Julia, chcąc uniknąć niepotrzebnej awantury, zaczęła nalegać, aby Tadeusz poszedł z nią do jej chaty. Ten początkowo nie był skłonny jej posłuchać, potem jednak przystał na jej prośbę. Zostawili agresywnego antropologa i skierowali się w stronę kwater. Gdy po chwili przechodzili obok dogasającego ogniska, Bob znalazł się nagle przy nich i odepchnął Tadeusza od Julii. Momentalnie złapał ją swoimi wielkimi rękami za talię i przyciągnął do siebie.
Reakcja Tadeusza na barbarzyńskie zachowanie antropologa była natychmiastowa i gwałtowna – doskoczył do jego lewego ramienia, złapał je niczym imadłem swoją prawą dłonią, lewą jak stalowymi kleszczami ścisnął mu przedramię i unosząc błyskawicznie swoje kolano na wysokość jego łokcia, zablokował jego staw tak skutecznie, że ten zaryczał jak zarzynane zwierzę.
Jego wrzask postawił na nogi ojca Julii i Bronsona, którzy z przerażeniem wybiegli ze swoich chat w przekonaniu, że to jakaś banda dokonuje ataku na ich obóz. Wyjący z bólu niczym opętaniec awanturnik został najpierw opatrzony przez inżyniera, a chwilę później zaprowadzono go na spoczynek do jego chaty. Nie zasnął jednak od razu, jeszcze przez ponad godzinę słychać było jego okropne jęki.
Julia, poruszona tym zajściem, zwróciła ojcu uwagę, aby lepiej dobierał sobie uczestników wypraw badawczych.
– Jeden taki dureń jest w stanie storpedować na samym początku tak ważną ekspedycję – skarżyła się. – Dobrze, że dostał taką nauczkę! – Kiedy to mówiła, spoglądała z podziwem na polskiego badacza.
– Boba niekiedy dopadają demony, to prawda, ale zazwyczaj jest inny: to równy i twardy gość – próbował usprawiedliwiać rozrabiakę ojciec Julii. – Mam nadzieję, że już niedługo będziecie mieli okazję poznać jego drugie, znacznie lepsze oblicze.
Doktor doskonale znał antropologa i zapewne wiedział, co mówi. Tadeusz miał natomiast nadzieję, że po nauczce, jaką dał Bobowi, ten już nigdy nie odważy się z nim zadzierać i zaczepiać Julii.
Kiedy emocje opadły, wszyscy oprócz Tadeusza i Julii udali się do swoich chat na spoczynek. Młody polski badacz i śliczna amerykańska archeolog zostali jeszcze jakiś czas przy ognisku, aby móc się lepiej poznać.