Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Anglia i Polska. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Anglia i Polska. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 527 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

AN­GLIA i POL­SKA.

Tom I.

Po­znań.

na­kła­dem Księ­gar­ni Jana Kon­stan­te­go Żu­pań­skie­go

1862.

Au­tor ni­niej­szych Wspo­mnień i Roz­praw miesz­kał w An­glii lat dwa­na­ście. Ztam­tąd prze­sy­łał nie­kie­dy do pol­skich pism pe­ry­odycz­nych ar­ty­ku­ły to o po­ło­że­niu spra­wy na­szej w tym kra­ju, to w przed­mio­tach od­no­szą­cych się do hi­sto­ryi, li­te­ra­tu­ry i spo­łecz­nych urzą­dzeń an­giel­skich. Po­wró­ciw­szy na zie­mię oj­czy­stą, cza­sem pi­sy­wał jesz­cze w oby­dwóch po­wyż­szych od­dzia­łach. Dziś, po upły­wie lat wie­lu, zda­ło mu się, że nie­któ­re z tych ar­ty­ku­łów skła­da­ją się w pew­ną ca­łość, i ie wy­da­ne ra­zem – jed­ne mo­gły­by do­star­czyć nie­co szcze­gó­łów pu­bli­cy­stom pol­skim, dru­gie zaś za­chę­cić ro­da­ków do bliż­sze­go po­zna­nia na­ro­du, wy­wie­ra­ją­ce­go w świe­cie wpływ tak prze­waż­ny. Au­tor mnie­ma, że jeź­li zbio­ro­wi temu brak cią­gu… znaj­dzie się w nim taki przy­najm­niej zwią­zek, jaki na­wet drob­nym i uryw­ko­wym pro­com na­da­je myśl bez­u­stan­nie zwró­co­na ku oj­czy­znie.

Pra­wie w każ­dym ar­ty­ku­le ła­two czy­tel­nik do­strze­że kie­dy był pi­sa­ny. Tam, gdzie to jest mniej wi­docz­nem, po­ło­żo­no datę pod ty­tu­łem. Tom pierw­szy za­wie­ra pra­ce od­no­szą­ce się do spra­wy pol­skiej, dru­gi zaś ar­ty­ku­ły wy­łącz­niej zaj­mu­ją­ce się An­glią.PIERW­SZE W AN­GLII WRA­ŻE­NIA.

Ro­k1832 za­my­kał się w Eu­ro­pie jed­nym z tych wo­jen­nych dra­ma­tów, któ­rych dłu­gość, ko­le­je i roz­wią­za­nie ła­two na­przód ob­ra­cho­wać,: i któ­re dla tego tyl­ko się to­czą, aby się sta­ło za­dość zo­bo­wią­za­niom z jed­naj, a ho­no­ro­wi z dru­giej stro­ny.

Na po­cząt­ku grud­nia ar­mia fran­cuz­ka pod­su­nę­ła się pod An­twer­pię, Choć mo­gła wejść do mia­sta, gdyż to było w po­sia­da­niu Bel­gij­czy­ków, któ­rym przy­by­wa­ła na po­moc, wszyst­ka się jed­nak roz­ło­ży­ła po za mu­ra­mi. Na­wet wódz jej na­czel­ny i przy­tom­ni ksią­żę­ta, Or­le­ans i Ne­mo­urs, sta­li kwa­te­rą w li­chych dom­kach na przed­mie­ściu.

Ku cze­muż był skie­ro­wa­ny cały ten ogrom i pom­pa woj­ny? Oto mała cy­ta­del­ka, obej­mu­ją­ca tyl­ko kil­ka bu­dyn­ków i parę ty­się­cy Ho­len­drów, nie chcia­ła się pod­dać, i od kil­ku mie­się­cy gro­zi­ła wciąż mia­stu bom­bar­do­wa­niem, a… na­wet groź­bę raz czy dwa razy w czyn za­mie­ni­ła, cze­go wszę­dzie wi­dać było zna­ki po roz­bi­tych lub okop­co­nych do­mach, oso­bli­wie w zbli­żo­nej do jej mu­rów czę­ści mia­sta, gdzie dom Ru­ben­sa stoi. Wiel­ki też był po­płoch mię­dzy miesz­kań­ca­mi. Okna po­za­bi­ja­no de­ska­mi, na du­chach sia­ły wory pia­skiem na­peł­nio­ne, po ko­ścio­łach po­zdej­mo­wa­no naj­sza­cow­niej­sze ob­ra­zy i ukry­to w pod­zie­mia. Ale sła­be to były środ­ki ochro­ny, bo da­chy pra­wie wszyst­kie szpi­cza­ste, uli­ce cia­sne, a cy­ta­del­la tak bli­sko, iż z wa­łów mia­sta ła­two­by moż­na było z jej gar­ni­zo­nem roz­ma­wiać. Tyle kosz­tow­nych zbio­rów, tyle bo­ga­tych mu­ze­ów, tyle pysz­nych gma­chów, owe naj­cud­niej­sze za­byt­ki ar­chi­tek­tu­ry fla­mandz­kiej, jak ra­tusz i ka­te­dra z swo­ją ko­ron­ko­wą wie­ży­cą, wszyst­ko to mo­gło w oka mgnie­niu stać się pa­stwą pło­mie­ni.

Cy­ta­del­la leży nad samą rze­ka. Choć więc od­da­lo­na od swo­ich, mia­ła wciąż do­wóz żyw­no­ści i amu­ni­cyi, i ciu­pie z Ho­lan­dyą sto­sun­ki. Ale głów­na jej siła była w nie­ugię­tym cha­rak­te­rze jej ko­men­dan­ta, Je­ne­ra­ła Chas­se. Sta­ry ten wo­jow­nik, o jed­nej no­dze, ka­zał so­bie zwy­kle sta­wiać sto­łek w po­środ­ku szczu­płe­go swej wa­row­ni pla­cu, i za­pa­liw­szy krót­ką fa­jecz­kę, sia­dał tam po ca­łych go­dzi­nach spo­glą­da­jąc z uśmie­chem na mia­sto, któ­re w gru­zy ob­ró­cić mo­gło jed­no jego ski­nie­nie. 0 żad­nych wa­run­kach ka­pi­tu­la­cyi sły­szeć nie chciał. Za lada ru­chem w mie­ście gro­ził nowa… ka­no­na­dą. Spo­koj­nie też stat­ki, nio­są­ce mu po­moc, prze­pły­wa­ły co­dzień rze­ką, do któ­rej An­twer­pia całą jed­ną stro­ną do­ty­ka. Wie­dział on do­brze, że w koń­cu bę­dzie się mu­siał pod­dać albo za­grze­bać w gru­zach cy­ta­del­li, zwłasz­cza gdy Fran­cu­zi pój­dą do sztur­mu, ale cho­dzi­ło o oca­le­nie ho­no­ru, o na­pra­wie­nie sła­wy, któ­rą Hol­len­drzy byli po­stra­da­li zbyt ła­twem ustą­pie­niem przed sze­re­ga­mi po­wstań­ców pod­czas re­wo­lu­cyi wrze­śnio­wej w Bruk­sel­li.

Raz za­cząw­szy re­gu­lar­ne ob­lę­że­nie, Fran­cu­zi szyb­ko po­su­wa­li swe prze­ko­py. Los cy­ta­del­li był wia­do­mym, – dzień na­zna­czo­ny na jej wzię­cie. Nikt nie wąt­pił że za­po­wiedź speł­ni się na go­dzi­nę. Wie­lu za­tem i woj­sko­wych i cy­wil­nych przy­by­wa­ło z ca­łej Eu­ro­py jak­by na ja­kie te­atral­ne wi­do­wi­sko. Ofi­ce­rów pol­skich znaj­do­wa­ło się kil­ku­na­stu. Z tych jed­na część była już po­przed­nio we­szła do służ­by bel­gij­skiej. Obe­lży­li się, jak póź­niej ma­wiał Win­cen­ty Tysz­kie­wicz, gdy mu dano w Bel­gii na­tu­ra­li­za­cyą.. Było przy tem kil­ku przy­łą­czo­nych na ten raz do szta­bu, jak Wła­dy­sław Za­moj­ski, Ber­nard Po­toc­ki, i już nie po­mnę, kto wię­cej. Inni po cy­wil­ne­mu przy­pa­try­wa­li się tej sce­nie. I mnie wzię­ła chęt­ka re­gu­lar­ne ob­lę­że­nie oba­czyć. Przy­by­łem pod sam ko­niec. Zwie­dza­li­śmy czę­sto prze­ko­py, bo wstą­żecz­ka krzy­ża pol­skie­go otwie­ra­ła Dam dro­gę wszę­dzie. Cza­sem deszcz pa­dał i trze­ba było brnąć w wo­dzie po ko­la­na nim się do­szło do ostat­niej rów­no­le­głej. Nie była ta za­baw­ka za­wsze bez­piecz­na.. Nie­kie­dy kula za­war­cza­ła nad gło­wa­mi. Po­wia­da­no mi że je­den z na­szych ja­kie­goś cie­ka­we­go i na­tar­czy­wie do­ma­ga­ją­ce­go się cu­dzo­ziem­ca, by go po prze­ko­pach opro­wa­dził, tak zgrab­nie wy­wiódł na kule hol­len­der­skie, że nie­szczę­śli­wy ama­tor przy­rzekł so­bie iż dru­gi, raz już tak cie­ka­wym nie bę­dzie. Naj­mniej udzia­łu w tem ob­lę­że­niu mie­li Bel­gij­czy­cy. Wy­glą­da­li oni jak spło­szo­ne dzie­ci, za któ­rych się star­si biją. Wy­sta­wi­li wpraw­dzie jak­by dla igrasz­ki ka­ry­ka­tu­rę moź­dzie­rza (mor­tier mon­stre), któ­ry po kil­ku wy­strza­łach pękł, i słu­żył po­tem tyl­ko za dzi­wo­wi­sko chło­pom oko­licz­nym.

Na dzień i go­dzi­nę, juk prze­po­wie­dzia­no, cy­ta­del­la się pod­du­ła. Sko­ro dro­ga kry­ta zo­sta­ła ukoń­czo­na, i wy­łom w mu­rach do­ko­na­ny, Je­ne­rał Chas­se z roz­ka­zu swe­go rzą­du ka­pi­tu­lo­wał. Gar­ni­zon ze wszyst­kie­mi ho­no­ra­mi wsiadł na stat­ki i od­pły­nął. Pu­blicz­ność rzu­ci­ła się, do od­wie­dza­nia tuk groź­nej co do­pie­ro wa­row­ni. Cały plac był zry­ty ku­la­mi. Je­den dół zda­wał się głęb­szym od in­nych. Bel­gij­czy­cy z dur­ną mu się przy­pa­try­wa­li, za­pew­nia­jąc iż tu kula z ich mon­stru­al­ne­go moź­dzie­rza tę dziu­rę wy­żło­bi­ła, a tak wszyst­kich duma i ho­nor zo­sta­ły za­spo­ko­jo­ne, i po­ma­łu wszy­scy z wi­do­wi­ska się roz­je­cha­li.

Jam miał już dość przez ostat­nie dwa lata grzmo­tu kul i wrza­wy wo­jen­nej, i w kra­ju i na bru­ku pa­ryz­kim, i oto w tej za­baw­ce pod An­twer­pią. Po­sta­no­wi­łem więc dla od­mia­ny udać się tam, gdzie od dwóch bli­sko wie­ków po­kój tro­nu­je ubez­pie­czo­ny rów­nie na trwa­łych i do­bro­czyn­nych in­sty­tu­cy­ach, jak na nie­złom­nym cha­rak­te­rze na­ro­do­wym. Wy­bra­łem się prze­to do An­glii.

Tak się wy­da­rzy­ło, żem w Osten­dzie wsiadł na pa­ro­wiec w nocy, któ­ra prze­dzie­la­ła rok nowy od sta­re­go. Mo­rze było dość spo­koj­ne, ale ciem­ność tak wiel­ka, żem ni­cze­go nie wi­dział. Wszy­scy po­szli spać do ka­ju­ty, jam tyl­ko je­den zo­stał im po­kła­dzie. Ta ci­sza i mrok, to po­de­mną, mo­rze, za­le­d­wie lek­kiem ko­ły­sa­niem stat­ku zdra­dza­ją­ce się, a prze­cież tak ta­jem­ni­czo strasz­ne dla wę­drow­ca po raz pierw­szy z niem po­zna­ją­ce­go się, ta uro­czy­sta doba, w któ­rej je­den rok ko­nał a dru­gi się ro­dził, wszyst­ko to na­peł­nia­ło nią du­szę nie­opi­sa­nym smęt­kiem. Zo­sta­wia­łem za sobą kraj, ro­dzi­nę, ro­da­ków, któ­rych do­tąd wszę­dzie na­po­ty­ka­łem, – roz­łą­cza­łem się raz pierw­szy z dro­gim mi bra­tem, któ­re­go Bóg w inną pro­wa­dził stro­nę, – gna­łem sam je­den, z pa­miąt­ka­mi tyl­ko świe­żych nie­szczęść, w świat zu­peł­nie mi nie­zna­ny, – i jak­żeż ser­ce nie mia­ło się ści­snąć naj­bo­le­śniej, jak­żeż mój wy­obraź­ni nie mia­ło się wy­da­wać, ze prze­cho­dzę gdzieś w świat po­za­ziem­ski? Tak by­łem odu­rzo­ny, że gdy­by był sta­tek roz­stą­pił się… po­de­mną, nie był­bym się ani zdzi­wił, ani za­trwo­żył.

Do­pie­ro też, gdy dnieć za­czę­ło, ock­ną­łem się z tego cięż­kie­go snu na ja­wie, i zsze­dłem do ka­ju­ty na spo­czy­nek. Nic nie stra­ci­łem z pięk­nych mo­rza wi­do­ków, gdyż mgła roz­po­ście­ra­ła się tak gę­sto, że mię ster­nik ze­pew­nił… iż na­wet wpły­nąw­szy na Ta­mi­zę, brze­gów nie uj­rzy­my. Gdym wy­szedł zno­wu na po­kład, by­li­śmy już na wy­so­ko­ści Gra­ve­sen­du, a prze­cież nic jesz­cze roz­róż­nić nie mo­głem. Tyl­ko cza­sem jaki okręt z roz­pię­te­mi ża­gla­mi prze­mknął się koło nas, jak­by duch miesz­ka­niec tej kra­iny po­mro­ku. Do­pie­ro Wo­ol­wich i Gre­en­wich mi­gnę­ły przez mgłę na­kształt wiel­kich gór wa­pien­nych. W kil­ka chwil po­tem sta­nę­li­śmy wśród lasu masz­tów, i po­wie­dzia­no nam że to Lon­dyn.

Wziął mię pod opie­kę ja­kiś usłuż­ny ma­ry­narz, za­pro­wa­dził do ko­mo­ry cel­nej, a na­stęp­nie do po­ło­żo­nej w bli­sko­ści ta­ver­ny. Zna­la­złem się w doić ob­szer­nej sali ja­dal­nej, rzę­si­sto ga­zem oświe­co­nej, choć jesz­cze ostat­ki dnia sza­re­go prze­dzie­ra­ły się przez sze­ro­kie okno. Na że­la­znym, kra­tą ob­wie­dzio­nym ko­min­ku pa­ła­ły ka­mien­ne wę­gle, miłe i oku i uchu sy­czą­cym pło­mie­niem czy­niąc po­wi­ta­nie. Sko­rom wszedł, na­tych­miast kil­ku męż­czyzn sie­dzą­cych koło ognia roz­su­nę­ło się by dać miej­sce krze­słu, któ­re dla mnie słu­żą­cy przy­su­nął. Le­d­wiem siadł, ali­ści zja­wia się chło­piec, któ­ry wprost do mnie bie­ży, i nie­py­ta­ny nie­pro­szo­ny, zdej­mu­je mi obu­wie i cie­płe wkła­da pan­to­fle. Za­pło­ni­łem się, ale spoj­rzaw­szy na in­nych nogi, wi­dzę że każ­de­go po­dróż­ne­go ten sam za­szczyt już spo­tkał. Przy­po­mniał mi się Wschód, i cze­ka­łem ry­chło wnio­są kawę i faj­kę, aż tu wno­szą nie tu­rec­ki lek­ki tru­kia­ment ale ogrom­ną ćwierć wolu i na sil­nym bocz­nym sto­le sta­wia­ją. Do­pie­ro wte­dy spo­strze­głem, że sala mia­ła z jed­nej i z dru­giej stro­ny po kil­ka prze­gród, w każ­dej z nich był po­dłuż­ny sto­lik i dwie ław­ki, na któ­rych po dwie oso­by na­prze­ciw sie­bie wy­god­nie usiąść mo­gły. Drew­nia­ne, świet­nie wy­po­li­tu­ro­wa­ne ścia­ny, tyl­ko tak wy­so­kie aby sie­dzą­cy mógł się wy­god­nie ple­ca­mi o nie oprzeć, sta­no­wi­ły prze­pie­rze­nia tych prze­gród, Gdy wnie­sio­no ową mon­stru­al­ną pie­czeń za­raz wszy­scy męż­czyź­ni od­sko­czy­li oil ognia, ale każ­dy z nich w osob­nym usiadł prze­dzia­le. To mi po­zwo­li­ło od razu zro­zu­mieć zna­cze­nie tych prze­gród. An­glik przedew­szyst­kiem lubi od­osob­nie­nie, wszę­dzie pra­gnie zna­leść swo­ję at home , zwłasz­cza przy je­dze­niu lub pi­ciu. Słu­żą­cy za­pro­sił mię do jesz­cze nie­za­ję­tej prze­gro­dy i w rękę ja­kiś mi dzien­nik wsu­nął. Na­der była sto­sow­ną ta ostat­nia grzecz­ność, bom mu­siał cze­kać do­bry kwa­drans, nim sztu­ka wolu, wę­dru­ją­ca po ko­lei z prze­gro­dy do prze­gro­dy, na­resz­cie do mnie się do­sta­ła. Przy­sta­wio­no mi za­ra­zem dwie ja­rzy­ny. Za­le­d­wiem so­bie ukro­ił ma­lucz­ki ka­wa­łek mię… – a, już pie­czeń po­wę­dro­wa­ła da­lej. Gdy wi­dzę po dość dłu­gim prze­stan­ku że mi nic nie dają, wo­ła­ni o coś wię­cej. Zja­wia się zno­wu na mym sto­le już mi zna­jo­ma sztu­ka. Z nie­śmia­ło­ści, jaką każ­dy czu­je przy­by­wa­jąc raz pierw­szy do ob­ce­go kra­ju, nie pro­te­stu­ję, ale zno­wu wy­łom drob­niut­ki czy­nię w do­brze już po­szar­pa­nej twier­dzy. Upły­wa zno­wu pół­go­dzi­ny. Cze­kam, nic nie przy­no­szą. Od­wa­żam się na­resz­cie dać znak słu­żą­ce­mu, że jesz­cze spo­dzie­wa­ni się cze­goś wię­cej. Ale, o zgro­zo, co wi­dzę? po raz trze­ci bie­gnie do mnie na po­ły­sku­ją­cej cy­no­wej mi­sie nie­szczę­śli­wa twier­dza, już pra­wie zgru­cho­ta­ną w ka­wał­ki. Wsta­łem roz­gnie­wa­ny i ode­szłem do ko­mi­na. Słu­żą­cy ani zwró­cił na to uwa­gi. Nie­ma rady, trze­ba było się zgo­dzić z prze­zna­cze­niem, i gło­dem oku­pić wia­do­mość, że An­gli­cy tyl­ko jed­no mię­so i je­den sos mają. Nie­raz so­bie póź­niej, ten pierw­szy za­wód w An­glii przy­po­mi­na­łem, zwłasz­cza gdym po­znał po­dró­żu­ją­ce­go Wło­chu, któ­ry zwykł był z obu­rze­niem ma­wiać, że we Wło­szech jest sto so­sów a jed­na re­li­gia, w An­glii zaś je­den sos a sto re­li­gii.

W sali zu­peł­na pa­no­wa­ła ci­sza. Po­ścią­ga­no ob­ru­sy ze sto­li­ków. Każ­dy gość sie­dział jed­nak na miej­scu jak przy­ku­ty to nad nie­do­koń­czo­ną przy obie­dzie bu­tel­ka wina… to nad pę­ka­tym kie­li­chem gro­ku. I wszy­scy po­nu­ro du­ma­li spo­glą­da­jąc naj­czę­ściej na ko­mi­nek, a żem ja je­den sie­dział przy ogniu, zda­ło mi się że wszyst­kie te błysz­czą­ce oczy na mnie spo­czy­wa­ły, i jak­by się do­po­mi­na­ły bym zga­dy­wał ich my­śli. Cóż­by tez za dziw­ny ob­raz moż­na było na­kre­ślić, gdy­by się każ­de­go ro­je­nia od­ga­dło. Ten może ukła­dał pla­ny na zdo­by­cie ko­los­sal­nej for­tu­ny, tam­ten ma­rzył o świet­nem oże­nie­niu, je­den cie­szył się już na­przód try­um­fem mowy, któ­rą miał w par­la­men­cie po­wie­dzieć, lub książ­ki któ­ra była na ogło­sze­niu, dru­gi ra­do­wał się przy­ję­ciem żony i dzie­ci, z któ­re­mi może ju­tro po dłu­giej nie­obec­no­ści miał się gdzie o kil­ka­dzie­siąt mil za Lon­dy­nem po­łą­czyć. Ja tyl­ko je­den po­środ­ku nich, z ści­śnię­tem ser­cem i zbo­la­łą du­szą, o ni­czem nic ma­rzy­łem, bom się ni­cze­go nic spo­dzie­wał, ni­ko­go nie wy­glą­da­łem i nikt mię nie cze­kał. Po­wo­li po­czę­li się po ci­chut­ku roz­cho­dzić do swych sy­pial­nych po­ko­jów. Zo­sta­ły się tyl­ko po nich płasz­cze i sur­du­ty za­wie­szo­ne rzę­dem na ścia­nie koło drzwi, jak­by po­wło­ki śmier­tel­ne tych du­chów, któ­re tak ci­cho prze­su­nę­ły się koło mnie i zni­kły. Wkrót­ce nad­szedł słu­żą­cy, po­dał mi świe­cę i za­pro­wa­dził gdzieś aż na trze­cie pię­tro do cia­sne­go po­ko­iku, nie­opa­lo­ne­go, a za­ję­te­go pra­wie przez po­ło­wę, ogrom­nem ło­żem. Rzu­ci­łem się w ten od­męt bie­li­zny i pu­chu, i wnet za­sną­łem. Iaki był mój dzień pierw­szy w Lon­dy­nie.

Obu­dzi­łem się sko­ro za­ja­śniał brzask i po­sko­czy­łem do okna. Okno to gó­ro­wa­ło nad wszyst­kie­mi oko­licz­ne­mi da­chy. Roz­cią­gał się więc przedem­ną nie­zmie­rzo­ny ob­szar dziw­nie po­ła­ma­nych szczy­tów, ster­czą­cych na roz­licz­ne kształ­ty ko­mi­nów, gdzie­nieg­dzie nie­co wy­żej wy­bie­ga­ła w górę go­tyc­ka wie­życz­ka, w jed­nem miej­scu sza­ro ry­so­wa­ła się na tle ho­ry­zon­tu ja­kaś kula na wy­so­kiej ko­lum­nie, a nad tem wszyst­kiem pa­no­wał ol­brzy­mi gi­nach z oka­za­łą ko­pu­łą, w któ­rych to dwóch ostat­nich, ma­jąc pa­mię­ci przy­tom­ne opi­sy Lon­dy­nu, po­zna­łem po­mnik wznie­sio­ny na pa­miąt­kę strasz­ne­go przed dwo­ma wie­ka­mi po­ża­ru, i wspa­nia­ły ko­ścioł Śgo Paw­ła. Tu i owdzie prze­świe­ca­ła Ta­mi­za z kil­ko­ma mo­sta­mi i mno­gą rze­szy uwi­ja­ją­cych się już stat­ków i łó­dek. Gdy­by nie to, my­ślał­bym że leżą przedem­ną zwa­li­ska ja­kie­goś mia­stu, któ­re gra­nic nie mia­ło. Złu­dze­nie w tej mie­rze wzra­sta­ło tem bar­dziej, że z tylu wież i wie­ży­czek ani je­den się dzwon nie od­zy­wał. Jak­żeż to in­a­czej o tej go­dzi­nie by­ło­by w Kra­ju ka­to­lic­kim. Żad­ne­go prze­to wy­obra­że­nia o Lon­dy­nie nie mo­głem so­bie utwo­rzyć z tego pod­nieb­ne­go wi­ze­run­ku, któ­ry mi się wy­da­wał tak zim­ny i nie­prze­nik­nio­ny juk twa­rze wczo­raj­szych mych to­wa­rzy­szów. Ale w tem go­dzi­na ja­kaś bić po­czę­ła, i roz­legł się po wszyst­kich wie­żach gwar taki ze­ga­rów, że nikt nie zdo­łał­by po­ra­cho­wać ude­rzeń i do­wie­dzieć się któ­ra wła­ści­wie była go­dzi­na. Gwar wszę­dzie ustal od razu. Co za po­rzą­dek, jaka ści­sła zgod­ność ze­ga­rów, ani na mi­nu­tę je­den od dru­gie­go się nie róż­nił, i sta­nął przedem­ną ob­raz re­gu­lar­no­ści, z jaką puls ży­cia w tem mie­ście tęt­nić musi. Ubra­łem się co żywo i nie py­ta­jąc o śnia­da­nie, ka­za­łem się sto­ją­ce­mu u bra­my chło­pa­ko­wi pro­wa­dzić na West-end, w któ­rej to czę­ści Lon­dy­nu spo­dzie­wa­łem się zna­leźć zna­jo­mych ro­da­ków.

Bie­gli­śmy spiesz­nie, bo chłod­ny był po­ra­nek. Uli­ce cia­sne, zło­żo­ne z sza­rych i jed­no­staj­nych do­mów, nie przed­sta­wia­ły żad­nej cie­ka­wo­ści. Nie­co tyl­ko mię za­ję­ła sta­ra bur­sa i bank na­prze­ciw niej le­żą­cy. I nic do­zna­łem sil­niej­sze­go wra­że­nia aż do­pie­ro gdy nie­spo­dzia­nie na ied­nym za­krę­cie uka­zał mi się Ko­ściół Śgo Pa­wia z ko­pu­łą, na któ­rą wła­śnie pa­da­ły pierw­sze pro­mie­nie słoń­ca. Trud­no so­bie wy­sta­wić coś bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce­go ogro­mem, zwłasz­cza gdy się nie­wi­dzia­ło Śgo Pio­tra w Rzy­mie. Ogrom ten, że tak po­wiem, tem więk­szą trwo­gą du­szę przej­mu­je, że go dla na­der ście­śnio­nych przy nim ulic nig­dzie z na­leż­nej da­le­ko­ści ob­jąć nie moż­na, ale chcąc mu się przy­pa­trzeć, trze­ba sta­nąć tuż pod jego mu­ra­mi, i gło­wę na wznak prze­chy­lić by do­strzedz wierz­choł­ka ko­pu­ły. Po­spie­szy­łem da­lej. Uli­co już się oży­wiać po­czy­na­ły. Cią­gnę­ły nie­mi sto­sy roz­ma­itych wa­rzyw i żyw­no­ści, to znów pi­ra­mi­dy nie­zmier­nych be­czek, po­ru­sza­ne koń­mi mniej­sze­mi chy­ba od sło­niów, a taki wy­da­wa­ły ło­skot jak gdy­by naj­cięż­sza ar­ty­le­rya szła po bru­ku. Chod­ni­ki były jesz­cze pu­ste.

Cza­sem tyl­ko rą­czy nasz bieg ta­mo­wa­ła albo zie­wa­ją­ca ko­bie­ta, któ­ra pły­ty ka­mien­ne przed swym do­mem zmy­wa­ła gąb­ką na dłu­gim osa­dzo­ną kiju, albo chło­piec nio­są­cy pli­ki ga­zet, albo wre­ście wra­ca­ją­cy do sie­bie z sąż­ni­stym ko­stu­rem stróż noc­ny, tak za­kap­tu­rzo­ny że go prę­dzej za niedź­wie­dziu niż za czło­wie­ka wziąść było moż­na. Prze­szła bli­sko go­dzi­na, za­nim z City przez bra­mę od­dzie­la­ją­cą tę część sto­li­cy od West­min­ste­ru wy­nu­rzy­li­śmy się. Za­raz szer­sze spo­strze­głem przed sobą uli­ce. Już też skle­py otwie­rać się po­czy­na­ły. W ob­szer­nych jak całe pię­tro, czę­sto z jed­ne­go szkła oknach, roz­sta­wia­no to­wa­ry. Nie zaj­mu­ją­cy to dla prze­chod­nia wi­dok. Co też wię­cej mię za­sta­na­wia­ło, to nie­sły­cha­ne mnó­stwo na­pi­sów, któ­re od sa­me­go dołu… po wszyst­kich pię­trach, gdzie tyl­ko ka­wa­łek muru był wol­ny, roz­po­ście­ra­ły się, i aż na duch i ko­mi­ny wdzie­ra­ły. Ale jesz­cze wię­cej zdzi­wi­łem się, gdym co kil­ka do­mów spo­strzegł w oknach skle­po­wych wiel­kie ar­ku­sze jak prze­ście­ra­dła, zwia­stu­ją­ce naj­roz­ma­it­szym dru­kiem co do wy­mia­ru i ko­lo­ru, i naj­roz­licz­niej­sze­mi za­le­ce­nia­mi, wy­prze­daż na­tych­mia­sto­wą. By­łoż to rze­czy­wi­stem, tra­fił­żem na ogól­ne ban­kruc­two kra­ma­rzy lon­dyń­skich? Ten ogła­sza iż się wy­prze­da­je dla zmia­ny lo­ka­lu, tam­ten z po­wo­du iż się wspól­ni­ka chce po­zbyć, je­den kła­dzie za przy­czy­nę swe owdo­wie­nie, dru­gi wy­jazd za gra­ni­cę lub prze­no­si­ny w inną stro­nę mia­sta, inny jesz­cze pra­gnie prze­bu­do­wać, roz­sze­rzyć i ozdo­bić swój ma­ga­zyn, a za­tem mu­siał­by wszyst­kie to­wa­ry wy­rzu­cić na uli­cę, ale ma na­dzie­ję, iż się zmi­łu­ją nad nim pa­no­wie i pa­nie, i bio­rąc je za bez­cen uwol­nią go od kło­po­tu. Czy­ta­jąc te ogło­sze­nia, nie­chyb­nie są­dził­byś że każ­dy z ta­kich skle­pów na tu tyl­ko otwie­ra swe po­dwo­je aby zruj­no­wać wła­ści­cie­la a wzbo­ga­cić ku­pu­ją­cych. Tu ja­kiś Kur­cy­usz za­rę­cza, iż się rzu­ca w ot­chłań ban­kruc­twu, je­dy­nie przez mi­łość pu­blicz­no­ści, któ­rej od­stę­pu­je wszyst­ko co ma ze stra­tą 50 na 100. Tam na­prze­ciw­ko Spar­tań­czyk, by się nie duć w wspa­nia­ło­myśl­no­ści Rzy­mia­ni­no­wi wy­prze­dzić, chce zgi­nąć dla oj­czy­zny byle tyl­ko dla żony i dzie­ci mógł to uzy­skać, ze ro­da­cy roz­ku­pią jego ar­ty­ku­ły za trze­cią część tego co go kosz­to­wa­ły. Da­lej jesz­cze, ja­kiś bła­wat­nik już miał się po­wie­sić na swych wstąż­kach ale roz­my­ślił się i swój to­war ze stra­tą 90 na 100 ofia­ru­je ła­ska­wym człon­kom sto­wa­rzy­sze­niu za­wią­za­ne­go ku ra­to­wa­niu bliź­nich od sa­mo­bój­stwa. Gdym prze­szedł cały Strand, ju­żem się nie po­trze­bo­wał py­tać co zna­czy an­giel­ski puff i hum­bug.

Tak idąc co­raz szer­sze­mi i pięk­niej­sze­mi uli­ca­mi, któ­re na­resz­cie prze­mie­ni­ły się sze­re­gi sa­mych wspa­nia­łych gma­chów i pa­ła­ców, do­tar­łem do pla­cu, czy­li jak w An­glii zo­wią, kwa­dra­tu. Śgo Ja­kó­ba, w któ­re­go oko­li­cy, we­dle da­ne­go mi w Bel­gii ad­re­su, spo­dzie­wa­łem się zna­leść ro­da­ków. Nie­dłu­go szu­ka­łem. Wnet wska­za­no mi uli­cę i dom, o któ­re się do­py­ty­wa­łem. Le­d­wiem do drzwi tej ka­mie­ni­cy za­pu­kał, wy­szedł odźwier­ny w po­sta­ci mło­dziut­kiej i uśmiech­nię­tej dziew­czy­ny, któ­ra od razu po mo­jej po­wierz­chow­no­ści po­znaw­szy kim by­łem i po co przy­sze­dłem, za­pro­wa­dzi­ła mię na pierw­sze pię­tro i do ja­kiejś wiel­kiej sali wpu­ści­ła. Tu zna­la­złem kil­ku męż­czyzn grze­ją­cych się koło sze­ro­kie­go ko­min­ka i żwa­wo roz­ma­wia­ją­cych. Sko­ro mię spo­strze­gli, za­raz wszy­scy z ra­do­ścią rzu­ci­li się ku mnie. Nie­raz po­rów­ny­wa­no spo­tka­nie się wy­gnań­ców do roz­bit­ków od­naj­du­ją­cych się na od­lud­nej wy­spie. Nig­dym głę­biej nie uczuł praw­dzi­wo­ści tego po­rów­na­nia niż w owej chwi­li. Miar­ku­jąc po ser­decz­no­ści po­wi­tań, sto­ją­cy z boku cu­dzo­zie­miec nie mógł­by są­dzić tyl­ko że każ­dy z obec­nych przy­ci­skał we mnie do pier­si bra­ta, któ­re­go już miał za nie­po­wrot­ne stra­co­ne­go. A prze­cież ze zgro­ma­dzo­nych tu jeno dwóch zna­łem oso­bi­ście. Gdy wza­jem­ne uści­śnie­nia i wy­py­ty­wa­nia się skoń­czy­ły, ła­two spo­strze­głem że oprócz przy­jem­no­ści z przy­by­cia no­we­go to­wa­rzy­sza, inna jesz­cze ra­dość roz­pro­mie­nia­ła wszyst­kie ob­li­cza. Tem moc­niej mnie to ude­rza­ło, żem mnie­mał, iż za­sta­nę ziom­ków w An­glii jesz­cze po­sęp­niej­szych niż gdzie­in­dziej, bo z smut­kiem po­dwo­jo­nym po­nu­ro­ścią wła­ści­wą wszyst­kie­mu w tym kra­ju. Za­dzi­wi­łem się znaj­du­jąc in­a­czej, alem nie miał cza­su do­cho­dzić po­wo­du mej po­mył­ki, bo za­raz je­den z ro­da­ków za­czął mi opo­wia­dać jak wiel­kie ze­wsząd od­kry­wa­ją się na­dzie­je dla oj­czy­zny, – dru­gi wska­zy­wał mi z dumą na salę, w któ­rej by­li­śmy, uwia­da­mia­jąc mię że ona była miej­scem po­sie­dzeń nowo za­wią­za­ne­go dla po­pie­ra­nia spra­wy na­szej, a z sa­mych zna­ko­mi­to­ści an­giel­skich zło­żo­ne­go To­wa­rzy­stwa, – trze­ci wty­kał mi w rękę pi­smo wy­łącz­nie Pol­sce po­świę­co­ne p… t. Po­lo­nia, – inny jesz­cze wy­li­czał wiel­kie imio­na ma­gna­tów, sta­ty­stów, au­to­rów, któ­rzy tu się łą­czy­li by wy­jed­nać spra­wie­dli­wość dla nas, – wszy­scy prze­ści­ga­li się z urę­cze­nia­mi, że cze­go oręż nasz wła­sny nic do­ko­nał, to te­raz nie­za­dłu­go wy­jed­na uję­ta na na­szą stro­nę i ni­czem nig­dy nie­zwal­czo­na po­tę­ga W. Bry­ta­nii. O nie­wy­czer­pa­ny za­so­bie na­dziei w du­szach pol­skich! jak­że się ła­two oży­wiasz, samą na­wet wzma­gasz klę­ską, mie­niąc każ­dy upa­dek za­wiąz­kiem no­wych co­raz bez­piecz­niej­szych rę­koj­mi zwy­cięz­twa, bio­rąc każ­dą choć­by naj­lżej­szą ozna­kę życz­li­wo­ści cu­dzo­ziem­ców za pew­ność trwa­łe­go, nie­złom­ne­go so­ju­szu! Tak wte­dy my­śla­łem na pół smu­cąc się, pół dzi­wiąc się tyle razy oszu­ka­nej ła­two­wier­no­ści ro­da­ków, alem wkrót­ce sam uległ tej wspól­nej nam wszyst­kim, nie wiem czy wa­dzie czy za­le­cie. W isto­cie To­wa­rzy­stwo Li­te­rac­kie Przy­ja­ciół Pol­ski ro­ko­wa­ło pod­ów­czas świet­ną dla po­wzię­tych za­mia­rów przy­szłość. Szczu­płe z razu jego gro­no po­mna­ża­ło się co­dzień człon­ka­mi naj­wyż­szej ary­sto­kra­cyi, par­la­men­tu, są­dow­nic­twa, oso­ba­mi prze­wod­ni­czą­ce­mi w li­te­ra­tu­rze, sztu­kach pięk­nych, han­dlu i prze­my­śle. Na­wet moda mu sprzy­ja­ła. Ko­bie­ty i ele­gan­ci ja­kąś ró­ża­ną at­mos­fe­rę nad niem roz­to­czy­li. Na jego cze­le, tak od­po­wied­nio przed­się­wzię­ciu, sta­nął śpie­wak Na­dziei, To­masz Camp­bell. Zbie­ra­no się nie­tyl­ko na ran­ne na­ra­dy ale i na wie­czor­ne po­ga­dan­ki, tak zwa­ne Con­rerm­zio­ne, w któ­rych i damy bra­ły udział. Ogła­sza­no bar­dzo zna­ko­mi­cie pod wzglę­dem i we­wnętrz­nym i ze­wnętrz­nym wy­da­wa­ne pi­smo per­jo­dycz­ne. Po­ezye, sztu­ki dra­ma­tycz­ne, utwo­ry mu­zycz­ne, ma­lo­wi­dła z przed­mio­tów pol­skich gó­ro­wa­ły nad in­ne­mi. Każ­da ga­ze­ta, każ­dy prze­gląd czy mie­sięcz­ny czy kwar­tal­ny jak naj­chęt­niej przyj­mo­wał ar­ty­ku­ły o Pol­sce. Na wzór sto­łecz­ne­go za­wię­zy­wa­ły się licz­ne to­wa­rzy­stwa na pro­win­cyi. Nie było więk­sze­go mia­sta w trzech kró­le­stwach, któ­re­by nie krzą­ta­ło się w tej mie­rze. Bito me­da­le dla po­łą­cze­nia wszyst­kich jed­nym wę­złem i jed­ną ozna­ką. Hull za­ło­ży­ło ty­go­dnik pod ty­tu­łem: The Hull Po­lish Re­cord. Zgo­ła ruch był wiel­ki i w umy­słach i w pi­smach, któ­ry miał się jesz­cze wzmódz zbli­ża­ją­cem się otwar­ciem par­la­men­tu, gdyż wie­le osób go­to­wa­ło się do przed­sta­wie­niu izbom na­glą­cych za Pol­ską wnio­sków.

Te­goż sa­me­go wie­czo­ra przy­pa­da­ło Co­nver­sa­zio­ne. R oda­cy prze­kła­da­li mi iż mu­szę być na niem ko­niecz­nie. Je­den z nich ofia­ro­wał się iż znaj­dzie mi za­raz stan­cyą w po­bli­żu, dru­gi że mój tło­mo­czek w lot prze­wie­zie z da­le­kie­go krań­ca City, trze­ci ie mię za­zna­jo­mi z wszyst­ki­mi zna­ko­mit­szy­mi człon­ka­mi To­wa­rzy­stwa. Ja­koż we trzy lub czte­ry go­dzi­ny już się wy­god­nie osie­dli­łem w skrom­nym dom­ku i w cia­snym ja­kimś za­uł­ku, ale nie­mal w pod­le tej głów­nej kwa­te­ry Po­la­ków. Tak mia­łem na­bi­tą gło­wę tem wszyst­kiem co mi na­ga­da­no, iż ja­dąc do City i wra­ca­jąc ztam­tąd do nowo ob­ra­ne­go miesz­ka­nia zda­ło mi się, iż cały jak­by sza­lo­ny ruch lu­dzi i po­jaz­dów po uli­cach po­cho­dził z za­pa­łu dla Pol­ski. W oknach mi­ga­ły mi się same ko­lo­ry pol­skie, w prze­cho­dzą­cych wi­dzia­łem sa­mych wiel­kich lu­dzi roz­my­śla­ją­cych o na­szej spra­wie, w księ­gar­niach wy­sta­wio­ne afi­sze prze­ma­wia­ły do mnie tyl­ko u oj­czyź­nie, na­wet owi kra­ma­rze ruj­nu­ją­cy się z mi­ło­ści dla bliź­nich wy­da­wa­li mi się jak­by to czy­ni­li mi rzecz tego ol­brzy­mie­go przed­się­wzię­cia, któ­re za­przą­ta­ło wszyst­kie umy­sły i ser­ca.

Oko­ło dzie­wią­tej wie­czo­rem za­pro­wa­dzo­no mię na owo ze­bra­nie. Salę za­sta­łem pra­wie peł­ną. Ja­kiś An­glik czy­tał naj­przód roz­pra­wę o roz­bio­rach Pol­ski. Na­stęp­nie, ktoś inny de­kla­mo­wał po­ezyą, prze­ry­wa­ną rzę­si­stem okla­ska­mi. W koń­cu skrzy­pek Ma­cie­jow­ski ode­grał kil­ka me­lo­dyi oj­czy­stych. Gdy to prze­szło, po­two­rzy­ły się kół­ka żwa­wo na­pra­wia­ją­cych o przed­mio­tach ty­czą­cych się celu zgro­ma­dze­nia. Jed­ni się spie­ra­li o ja­kieś wy­pad­ki hi­sto­rycz­ne, inni po­da­wa­li pro­jek­ta, wszyst­kich oży­wia­ła jed­na myśl i cel je­den. Dam było kil­ka­na­ście. 7, tych jed­ną tyl­ko pa­mię­tam. Była to ni­ska i pę­ka­ta ale dość jesz­cze mło­da oso­ba. Po­wie­dzia­no mi że to sław­na au­tor­ka Pani Gore, któ­ra się wła­śnie zaj­mo­wa­ła pi­sa­niem po­wie­ści pol­skich. Po­dob­no były w tem zgro­ma­dze­niu i Lady Mor­gan i Pan­na Por­ter, au­tor­ka słyn­ne­go ro­man­su Ta­de­usz z War­sza­wy, ale te wy­szły za nim za­czą­łem się o przy­tom­ne oso­by roz­py­ty­wać. Naj­wię­cej cho­dzi­ło mi o po­zna­nie Camp­bel­la. Za­pro­wa­dzo­no mię przed nie­go, gdy już się ze­bra­nie prze­rze­dzać po­czę­ło. Roz­ma­wiał wła­śnie z Niem­ce­wi­czem, a że ten znal mię i był za­wsze na mnie ła­skaw, skwa­pli­wie i uprzej­mie przed­sta­wił mię an­giel­skie­mu po­ecie. Wy­zna­ję iż ty­le­kroć już wi­dzia­na po­stać Niem­ce­wi­cza da­le­ko mię wię­cej za­ję­ła, niż nowa u z taką cie­ka­wo­ścią, upa­try­wa­na prze­zem­nie fi­gu­ra Camp­bel­la. Smęt­ne a tak miłe ob­li­cze na­sze­go czci­god­ne­go i sę­dzi­we­go ziom­ka, oko­lo­ne bia­łe­mi ślicz­nie na ra­mio­na spa­da­ją­ce­mi wło­sa­mi, po­wa­ga w po­sta­wie, skrom­ność w ubio­rze, dziw­nie od­bi­ja­ły przy bla­dej choć na­brzmia­łej twa­rzy, kru­czej i wy­so­ko wy­pię­trzo­nej fry­zu­rze, ja­sno nie­bie­skim fra­ku z błysz­czą­ce­mi gu­za­mi, świet­nej żół­tej ka­mi­zel­ce, ele­ganc­ko za­wią­za­nej bia­łej kra­wa­cie, i nie­spo­koj­nych ru­chach al­bioń­skie­go wiesz­cza. Mia­łem do nie­go list po­le­ca­ją­cy. Gdy się o tem do­wie­dział, pro­sił mię abym go za­raz na­za­jutrz rano od­wie­dził, na­zna­cza­jąc mi dość ry­chłą na Lon­dyn go­dzi­nę.

Całą noc spać nie mo­głem, tyle mi się ro­iło po gło­wie. Do­zna­ne wra­że­nia w cią­gu dnia po­przed­nie­go, rów­nie jak prze­my­śli­wa­nia o czem wy­pad­nie mi z tak wiel­kim jak Camp­bell po­etą mó­wie, ko­ła­ta­ły mną nie­ustan­nie. Sta­wi­łem się u nie­go na czas ozna­czo­ny. Cze­kał mię ze śnia­da­niem. Ale jak­żem się zdzi­wił, gdym go tak rano zna­lazł już ubra­ne­go w tym sa­mym ja­sno nie­bie­skim fra­ku, w tej sa­mej żół­ta­wej ka­mi­zel­ce, wy­mu­ska­ne­go jak­by na bal… z fry­zu­rą kunsz­tow­nie w ty­sią­ce drob­nych locz­ków uło­żo­ną, w któ­rej te­raz za dnia ła­two było roz­po­znać obcy ma­ter­jał i sztu­kę. Za­raz mi wte­dy sta­nę­ła przed oczy owa sce­na u Lady Hol­land, gdy po­dob­nież wy­stro­jo­ne­go przy­wi­tał By­ron sło­wa­mi: "Win­szu­ję, wi­dać, że ci nowy mun­dur przy­słał Apol­lo. " Lek­ko do­tknię­ty Camp­bell nic omiesz­kał się wkrót­ce po­mścić, bo gdy przy­nie­sio­no ja­kieś świe­żo wy­na­le­zio­ne ka­dzi­dło, rzekł: "Po­każ­cie By­ro­no­wi, on, przy­zwy­cza­jo­ny do ka­dzi­deł, po­zna się na­tem naj­le­piej. " Ubiór, zwłasz­cza przy pierw­szem spo­tka­niu, za­wsze czy­ni wra­że­nie i po­bu­dza do do­my­słów o we­wnętrz­nych uspo­so­bie­niach czło­wie­ka. By­ło­by jed­nak źle i nie­słusz­nie, na­ra­ża­ło­by to na czę­ste po­mył­ki, gdy­by­śmy czy­ją war­tość oso­bi­stą z ubio­ru prze­są­dza­li. Wie­lu z naj­zna­ko­mit­szych łu­dzi nie było w tym wzglę­dzie bez próż­no­ści, bez dziw­nych czę­sto­kroć wy­my­słów. Ary­sto­te­les lu­bił ob­cią­żać swe pal­ce mnó­stwem błysz­czą­cych pier­ścion­ków. Ce­zar z naj­więk­szą ostroż­no­ścią do­ty­kał swych wło­sów, by zręcz­nie nie­mi za­ma­sko­wa­nej ły­si­ny nie od­kryć. Pe­trar­ka ra­nił so­bie nogi i ku­lał od cia­sne­go obu­wia. Któż nie sły­szał o ar­meń­skim ubio­rze Rus­sa lub o szkar­łat­nym suto zło­te­mi ha­fta­mi wy­szy­wa­nym fra­ku Wol­te­ra? A cóż do­pie­ro, gdy­by tego ro­dza­ju szcze­gól­no­ści po­szu­ki­wać mię­dzy ro­da­ka­mi Camp­bel­la. Cha­tham, jak on, ukła­dał so­bie naj­tro­skli­wiej pe­ru­kę, zwłasz­cza kie­dy miał wy­stę­po­wać z mową w par­la­men­cie. Er­ski­ne wdzie­wał ja­sne glan­so­wa­ne rę­ka­wicz­ki ile­kroć po­czy­nał mowę przed są­dem. Ra­le­igh ob­cią­żał swe trze­wi­ki dro­gie­mi ka­mie­nia­mi tak że le­d­wie mógł cho­dzić. Pa­li­ner­ston prze­sa­dzo­ną wy­kwit­no­ścią ubio­ru zy­skał imię Ku­pi­dy­na. Peel gdy mó­wił w izbie za­kła­dał ręce w tył i od­sła­niał przed­nią część sur­du­ta tak aby w ca­łej oka­za­ło­ści sutą i od kroch­ma­lu błysz­czą­cą za­wsze bia­łą ka­mi­zel­kę wy­sta­wić. Lord Bro­ugham od lat dwu­dzie­stu nie nosi in­nych spodni tyl­ko szkoc­kie sza­re kra­cia­ste, choć szy­dzą­ce wciąż zeń ka­ry­ka­tu­ry po­win­ny go już były od tego znie­chę­cić. Sa­me­goż By­ro­na czyż in­a­czej so­bie wy­sta­wia­my jak z wy­ło­żo­nym gdy­by u stu­den­ta koł­nie­rzy­kiem? Moż­na więc ła­two wy­ba­czyć Camp­bel­lo­wi, że wdziaw­szy za mło­do­ści tę jak zwa­no, li­be­ryą Apol­la, już jej do śmier­ci nie po­rzu­cił, i czy w złej czy w do­brej doli, czy w świe­żym czy w wy­tar­tym ale za­wsze w ja­sno nie­bie­skim fra­ku cho­dził.

Mia­ły czas te wszyst­kie spo­strze­że­nia i przy­po­mnie­nia prze­su­wać mi się przez gło­wę, bo po­eta po­daw­szy mi fi­li­żan­kę her­ba­ty i ob­sta­wiw­szy mię roz­ma­ite­go ga­tun­ku przy­sma­ka­mi, sam się usu­nął do bocz­ne­go sto­li­ka wy­ma­wia­jąc się iż musi koń­czyć li­sty któ­re za­czął. Gdy wszyst­kie po­pi­sał, wes­tchnął głę­bo­ko i rzekł: "Nie uwie­rzysz Pan ile ja mam kło­po­tów i pra­cy z tem To­wa­rzy­stwem… oto co­dzień mu­szę kil­ka­dzie­siąt li­stów wy­sy­łać, a jesz­cze chcie­li­by wię­cej, jesz­cze o wię­cej mię na­gli ten wiecz­nie gde­ra­ją­cy i płacz­li­wy Niem­ce­wicz, ta tra­ge­dia cho­dzą­ca. " Do­tknę­ło mię to wy­ra­że­nie lek­ce­wa­żą­ce na­szym uko­cha­nym wiesz­czem. Ochło­ną­łem też od razu z mych ogni­stych ma­rzeń i na­dziei. Spo­strze­głem, żem wczo­raj był na ga­lo­wem przed­sta­wie­niu, a tu znaj­du­je się za ku­li­sa­mi i wi­dzę sznu­ry i sprę­ży­ny, któ­re całe dzie­ło w ruch wpra­wia­ją. Nie chcąc da­lej do­cho­dzić by się zu­peł­nie nie od­cza­ro­wać, sta­ra­łem się zwró­cić roz­mo­wę na li­te­ra­tu­rę a oso­bli­wie na po­ezyą. Camp­bell wi­docz­nie tych przed­mio­tów uni­kał Na­to­miast wy­py­ty­wał mi się ja­kie­mu za­wo­do­wi za­my­ślam się po­świę­cić, ra­dził prak­tycz­ne za­ję­cie, po­le­cał mi przedew­szyst­kim by się strzedz li­te­ra­tu­ry, bo ta chle­ba nie daje. Mó­wił roz­sąd­nie ale tak zim­no jak­by jaki ku­piec za swym ra­chun­ko­wym sto­łem. Ude­rzy­ło mię wte­dy jak praw­dzi­wą była uwa­ga… że za­sa­dą cha­rak­te­ru an­giel­skie­go we wszyst­kich od­cie­niach jest rze­czy­wi­stość i prak­tycz­ność. Ce­chę tę nosi ich po­ezya na­wet w naj­lot­niej­szych utwo­rach. Nie przyj­mu­je za swój ży­wioł ni­cze­go co jest nie­ujęt­nem, ode­rwa­nem. Nie­zna za­du­my. Szu­ka wszę­dzie rze­czy­wi­sto­ści, fak­tu, bez­po­śred­nich wra­żeń, moc­nych wzru­szeń ser­ca i du­szy, po­tęż­ne­go wstrzą­śnie­nia zmy­słów. Po­eta an­giel­ski ko­cha na­tu­rę ale da­le­ko jesz­cze wię­cej ko­cha siel­skość. Nie zaj­mu­ją go ob­sza­ry przy­ro­dze­nia prze­cho­dzą­ce w nie­skoń­czo­ność i w bez­miar wiecz­no­ści. Od­rzu­ca wszel­kie mi­stycz­ne na­tu­ry po­ję­cia. On wszyst­kie­mu musi nadać miej­sco­wą sie­dzi­bę i na­zwi­sko, a lo­cal ha­bi­ta­tion and a name… jak mówi Szek­spir. Dla tego wła­śnie lu­bu­je i sła­wi wieś, bo ona przy­no­si do­raź­ne, pew­ne, po­jęt­ne wszyst­kim ucie­chy, ro­sko­sze du­cho­we ale łac­no prze­le­wa­ją­ce się w zmy­sły. Ztąd ten wszę­dzie prze­pych do­bit­nych ob­ra­zów, wra­że­nia sil­ne, prze­ni­ka­ją­ce, dresz­cze i lu­bo­ści, zgo­ła wzru­sze­nia ja­kie tyl­ko pięk­na na­tu­ra wy­wrzeć może na czło­wie­ku po­tęż­nie uor­ga­ni­zo­wa­nym. Naj­fan­ta­stycz­niej­sze utwo­ry po­ezyi an­giel­skiej mają coś ziem­sko-rze­czy­wi­ste­go. Wieszcz­ki i elfy Szek­spi­ra, to nie isto­ty nad­przy­ro­dzo­ne, ale ra­czej nie­wi­dzial­ne, uta­jo­ne ziem­skie stwo­rze­nia. W Szek­spi­rze nie znać nig­dzie czło­wie­ka ode­rwa­ne­go od świa­ta i zmy­słów, udu­chow­nio­ne­go, trans­fi­gu­ro­wa­ne­go przez nad­przy­ro­dzo­ne świa­tło na­uki Chry­stu­so­wej, znać tyl­ko mo­ral­ność chrze­ściań­ski!… W tem też leży roz­wią­za­nie py­ta­nia, dla cze­go An­gli­cy w dra­ma­tycz­no­ści tak da­le­ko inne wy­prze­dzi­li na­ro­dy. Ima­gi­na­cyą po­sia­da­ją oni żywą, bo­ga­tą, nie­prze­bra­ną, ale ona trzy­ma się za­wsze brze­gów wi­dzial­ne­go, do­ty­kal­ne­go świa­ta, ob­ra­zu­je we­dle kon­tu­rów rze­czy­wi­sto­ści, ob­le­wa­jąc je zło­tem ale przyj­mu­jąc wszyst­kie ich kształ­ty. Po­eta unie­sio­ny w ob­ło­ki stą­pa pew­nym kro­kiem po sło­necz­nych dro­gach jak­by po mu­rze z dja­men­tów. By­ron w swych udrę­cze­niach ma­wiał, że po­trze­bu­je ska­ły by roz­trza­skać swą du­szę na niej. To sku­pie­nie, ta sta­now­czość, wy­ra­zi­stość, wy­dat­ność, spra­wia­ją że dzie­ła pi­sa­ne dla kró­lów i ksią­żąt po­ru­sza­ją rów­nież du­sze pro­sta­ków i wra­ża­ją się w pa­mięć mo­tło­chu. Po­czya w An­glii ma za­wsze ozna­czo­ny cel, szu­ka bez­po­śred­nie­go wpły­wu, sta­ra się o po­ży­tek. Jest ona ja­ko­by roz­są­dek w na­tchnie­niu, rze­czy­wi­stość upa­dob­nio­na bar­wa­mi ima­gi­na­cji, prak­tycz­ność wpa­ja­na me­lo­dją i wzru­sze­niem na po­do­bień­stwo sys­te­ma­tu, we­dług któ­re­go dzie­ci uczą się je­ogra­fii i ra­chun­ków śpie­wa­jąc.

Ta­kie to my­śli, może nie cał­kiem spra­wie­dli­we, a przy­najm­niej za nad­to uogól­nia­ją­ce, jak gdy­by roz­licz­nych wy­jąt­ków nie było, za­przą­ta­ły mię gdym wra­cał od Camp­bel­la. Zna­łem już nie­źle li­te­ra­tu­rę an­giel­ską, za­nim do An­glii przy­by­łem. Uwiel­bie­nie zwłasz­cza dla jej wiesz­czów obu­dzi­ło we mnie pierw­szy i nie­prze­par­ty po­ciąg ku ca­łe­mu na­ro­do­wi. Wy­sta­wia­łem więc so­bie że w Camp­bel­lu znaj­dę zbio­ro­wy głos i wiel­kość tego wszyst­kie­go, com tak po­dzi­wiał, że wy­nu­rza­jąc mu cześć moją zło­żę hołd ca­łej umy­sło­wej ulu­bio­ne­go kra­ju po­tę­dze, i że na­wza­jem od nie­go usły­szę ta­jem­ni­cę tej po­tę­gi, od­bio­rę ja­ko­by po­świę­ce­nie na oby­wa­tel­stwo w dzie­dzi­nie li­te­rac­kiej jego oj­czy­zny. Nie jego więc wina, że nie do­trzy­mał mia­ry, któ­ra mu zbyt moja wy­gó­ro­wa­na fan­ta­zya wy­sła­wi­ła. Rady jego póź­niej oka­za­ły mi się bar­dzo po­ży­tecz­ne. Wie­le mi za­wsze praw­dzi­wej życz­li­wo­ści oka­zy­wał. Czę­sto utru­dził się by mym ży­cze­niom za­dość uczy­nić. Nig­dy jed­nak nie do­strze­głem w nim nic ta­kie­go, coby memu wy­obra­że­niu o nim, jako o po­ecie, od­po­wia­da­ło. Wpraw­dzie, nic on już pono wte­dy nie pi­sał uwa­ża­jąc swój za­wód za za­mknię­ty. A prze­cież był to wieszcz zna­ko­mi­ty. Jego na­ro­do­we pie­śni są na ustach każ­de­go nie­mal An­gli­ka. Naj­ostrzej­si kry­ty­cy uwa­ża­ją jego R osko­sze Na­dziei za pierw­szo­rzęd­ny po­emat Imie jego stoi za­raz obok By­ro­na, Wal­ter­sko­ta, Word­swor­thia. Mo­ora, Co­le­rid­ga. A my… ileż to win­ni­śmy mu wdzięcz­no­ści. On pierw­szy wzru­szył w An­gli­kach uczu­cie dla Pol­ski owym wspa­nia­łym ustę­pem w R osko­szach Na­dziei , któ­ry się koń­czy zna­nym każ­de­mu An­gli­ko­wi dwu­wier­szem:

Na­dzie­ja świa­tu prze­sta­ła być wróż­ką,

I wol­ność ję­kła, kie­dy legł Ko­ściusz­ko.

On przez pól bli­sko wie­ku wy­trwał w nie­ugię­tym przy­wią­za­niu do na­sze­go kra­ju. Pod­no­sił na­szą spra­wę gdzie tyl­ko mógł, gło­sił chwa­łę Pol­ski i wier­szem i pro­zą, do­da­wał otu­chy w naj­trud­niej­szych cza­sach, a przez za­wią­za­nie To­wa­rzy­stwa Przy­ja­cioł Pol­ski usta­lił pierw­szy zwią­zek mię­dzy dwo­ma na­ro­da­mi, ze­brał w jed­no ogni­sko pra­ce i usi­ło­wa­nia An­gli­ków i w je­den or­gan wo­ła­ją­ce o spra­wie­dli­wość gło­sy Po­la­ków.

Z in­nych człon­ków te­goż To­wa­rzy­stwa nie po­zna­łem bli­żej żad­ne­go. Jesz­cze wte­dy Lord Du­dley Stu­art, bę­dąc bar­dzo mło­dym, nie brał w jego czyn­no­ściach tego udzia­łu, któ­rym póź­niej zjed­nał so­bie eu­ro­pej­skie imie. Raz tyl­ko wi­dzia­łem p. Cu­tlar Fer­gus­son, wsła­wio­ne­go mo­wa­mi w izbie niż­szej, do­po­mi­na­ją­ce­mi się do­trzy­ma­nia za­rę­czeń trak­ta­ta­mi ob­ję­tych wzglę­dem Pol­ski. Nikt le­piej nie znał jej ostat­nich dzie­jów, nikt z an­giel­skie­go, to jest praw­ni­cze­go sta­no­wi­ska, po­tęż­niej jej nie bro­nił. Na­ba­wiał on mi­ni­strów nie­ma­łe­go kło­po­tu. Raz, tak wy­mow­nym gło­sem po­ru­szył izbę, a ja­snym wy­wo­dem tak ją prze­kli­na), że tyl­ko kil­ku gło­sów, prze­cią­gnię­tych przez rząd na prze­ciw­ną stro­nę naj­usil­niej­sze­mi sta­ra­nia­mi, bra­kło przy wo­to­wa­niu do prze­pro­wa­dze­nia wnio­sku, któ­ry, raz przy­ję­ty, mu­siał­by był na­tych­miast zna­glić mi­ni­strów do wy­po­wie­dze­nia woj­ny ce­sa­rzo­wi ros­syj­skie­mu. Cie­ka­wy by­łem po­znać Fer­gus­so­na. Je­den z An­gli­ków, któ­re­mu by­łem po­le­co­ny, za­pro­wa­dził mię do nie­go. Kil­ka tyl­ko mi­nut ba­wi­li­śmy u nie­go, bo­śmy go zna­leź­li na wy­jezd­nem. Ta chwil­ka jed­nak po­zwo­li­ła mi przy­najm­niej do­brze się jego po­wierz­chow­no­ści przy­pa­trzyć. Wzrost, bar­dzo wy­so­ki, sil­na bu­do­wa, rysy twa­rzy wy­ra­zi­ste, pod­nio­słe czo­ło, oko jed­no sze­ro­ko i śmia­ło roz­war­te, dru­gie przy­mru­żo­ne i nie­co niż­sze, do­bre da­wa­ły wy­obra­że­nie prze­ni­kli­we­go, przed­się­bior­cze­go Szko­ta, zręcz­ne­go ad­wo­ka­ta, i wy­traw­ne­go a wy­mow­ne­go po­li­ty­ka. Cie­ka­we sa, nie­któ­re z jego ży­cia szcze­gó­ły. Fer­gus­son na­le­żał do bar­dzo daw­nej, szla­chec­kiej, choć żad­nym ty­tu­łem nie­uświot­nio­nej ro­dzi­ny szkoc­kiej. Przy wstę­pie w świat roz­trwo­nił do resz­ty za­dłu­żo­ny już przez ojca ma­ją­tek. Mu­siał więc sprze­dać ro­dzin­ną sie­dzi­bę, ale wła­śnie ta klę­ska roz­bu­dzi­ła w nim nad­zwy­czaj­ną siłę cha­rak­te­ru. Wziął się do praw­nic­twa, a skoń­czyw­szy na­ukę udał się do In­dyi Wschod­nich. Tam wnet jako ad­wo­kat zy­skał so­bie po­wszech­ną wzię­tość. Miesz­kań­cy tam­tej­si lu­bią nie­zmier­nie pie­niac­two i hoj­nie pła­cą ad­wo­ka­tom. Fer­gus­son ze­braw­szy znacz­ną for­tu­nę, wró­cił do An­glii, od­ku­pił swą włość ro­dzin­ną i za­mek, za sum­mę kil­ka­kroć wyż­szą niż w mło­do­ści wziął od na­byw­cy, i wszedł do par­la­men­tu. Tu jego wy­mo­wa, bie­głość w pra­wie i zna­jo­mość sto­sun­ków mię­dzy­na­ro­do­wych zdo­by­ły mu szyb­ko wy­so­kie po­ło­że­nie. Lord Grey sta­rał się go po­zy­skać i zro­bić człon­kiem swe­go mi­ni­ste­rium. Spra­wa Pol­ski nie po­zwo­li­ła Fer­gus­so­no­wi przy­jąć miej­sca w rzą­dzie, prze­ciw któ­re­mu mu­siał w tym przed­mio­cie po­wsta­wać. Gdy jed­nak ta kwe­stya przy­tłu­mio­ną zo­sta­ła, Fer­gus­son przy­jął udział w rzą­dach Lor­da Mel­bo­ur­ne, jako Lord Ad­vo­ca­te, czy­li mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści dla Szko­cyi. Obok wie­lu przy­mio­tów, miał przy­wa­rę wspól­ną wie­lu zna­ko­mi­tym An­gli­kom, lu­bił po pra­cy bie­sia­dę i wino. Scz­zy­cił się na­wet że go nikt nie prze­pi­je. Chlu­ba ta była tra­dy­cy­onal­ną w jego ro­dzi­nie. Na tej to tra­dy­cyi zbu­do­wał Burns swo­ją bal­la­dę Świ­staw­ka, któ­rą tak w przy­pi­sku ob­ja­śnia: "W or­sza­ku Anny, kró­lew­ny duń­skiej, po­ślu­bio­nej Ja­kó­bo­wi VI, przy­był do Szko­cyi je­den szlach­cic duń­ski ol­brzy­miej po­sta­wy, słyn­ny z męz­twa i szcze­gól­nej czci dla Ba­chu­sa. No­sił on za­wsze przy so­bie małą z he­ba­nu świ­staw­kę, któ­rą… na ucztach kładł na sto­le, a kto­kol­wiek z wy­chy­la­ją­cych kie­li­chy bie­siad­ni­ków zdo­łał­by w nią za­dąć ostat­ni, ten ją miał otrzy­mać jako znak zwy­cięz­twa w pi­jań­stwie. Duń­czyk przy­wiózł za­ra­że­ni z sobą świa­dec­twa, że nig­dy do­tąd nic był jesz­cze po­ko­na­nym, cho­ciaż sta­czał ba­chu­so­we boje w Ko­pen­ha­dze, Szto­kol­mie, Mo­skwie, War­sza­wie, i we wszyst­kich sto­li­cach nie­miec­kich. Śmia­ło więc Szko­tów wy­zy­wał do wal­ki żą­da­jąc żeby się z nim zmie­rzy­li albo uzna­li swą niż­szość. Pró­bo­wa­ło się z nim wie­lu. Wszyst­kich z nóg za­wsze zbi­jał. Aż na­resz­cie spo­tkał się z Sir Ro­ber­tem Law­ric. Pili trzy dni i trzy noce. Na ostat­ku Duń­czyk pod stół upadł, a Szkot mu świ­siaw­ką za­brzmiał re­qu­iem ża­ło­sne. Syn jego, Sir Wal­ter Law­rie, prze­grał póź­niej świ­staw­kę do swe­go szwa­gra Wal­te­ra Rid­del. W pią­tek 16. paź­dzier­ni­ku 1790, po­tom­ko­wie tej ro­dzi­ny za­sie­dli w Friars-Car­se do sto­łu, by się zmie­rzyć i oka­zać któ­ry z nich był naj­god­niej­szym świ­staw­ki. Było ich trzech: Sir Ro­bert Law­rie, po­cho­dzą­cy w pro­stej li­nii od pierw­sze­go Sir Ro­ber­ta, któ­ry Duń­czy­ka zwy­cię­żył. Ro­bert Rid­del z Glen­dell, któ­re­mu w spad­ku do­sta­ła się świ­staw­ka, nie­zwy­cię­że­nie prze­cho­wy­wa­na od da­le­kie­go przod­ka, a na­ko­niec Alek­san­der Fur­gus­son z Cra­ig­dar­roch, rów­nież po ką­dzie­li wy­wo­dzą­cy się od po­grom­cy Duń­czy­ka. Po cięż­kiej wal­ce ten ostat­ni zwy­cię­żył i świ­staw­kę zdo­był. " Syn jego… nasz Cu­tlar Fer­gus­son, czę­sto tę anek­dot­kę po­wta­rzał, bliż­szym zna­jo­mym po­ka­zy­wał odzie­dzi­czo­ną świ­staw­kę, a przy Po­la­kach do­da­wał, że Duń­czyk zmi­jał się z praw­dą, bo w Pol­sce mu­siał być nie­raz po­ko­na­nym. Je­den z ziom­ków, spra­wie­dli­wie mnie­ma­jąc iż bal­la­da Burn­sa, acz­kol­wiek ma­łej po­etycz­nej war­to­ści, za­słu­gu­je na prze­kład z po­wo­du iż się ty­czy ro­dzi­ny przy­ja­cie­la na­sze­go kra­ju, za­dał so­bie pra­cę i tak ją wy­tłó­ma­czył:

ŚWI­STAW­KA.

Opie­wam świa­taw­kę, co tony mu lube,

Prze­sław­ną pół­no­cy i zdo­bycz i chlu­bę:

Na dwór nasz ją przy­niósł bo­ha­ter da­le­ki,

A góry nią na­sze brzmieć będą na wie­ki.

Bóg ku­ftów z sw ych gro­dów sta­re­go szle Lodę (1),

Co ra­mie Fin­ga­la na so­bie czuł mło­de:świ­staw­ki tą Szko­tom na wal­kę brzmij wście­kłą,

I wię­cej nie wra­caj, lub za­pij ich w pie­kło. "– (1) Patrz Ossia­na Ca­ric­thu­ra.

Śpie­wa­li Bar­do­wie, kro­ni­ki pi­sa­ły:

Kto wal­czył, kto po­legł. Gdy Luda zdał pra­cę

Na synu, ten rów­nież zaj­rzą­cym mu chwa­ły

Brzmiał ostrą świ­staw­ką: Re­qu­ie­scant in paco

Sir Ro­bert, pan sław­ny na Ker­nie i Sko­rze,

Naj­pierw­szy do ku­tia, naj­pierw­szy do sia­li,

Pół­boż­ka tak za­pił gło­bo­ko jak mo­rze,

Bo le­piej i Bał­tyk nie łyka swych fali.

Tuk Hu­bert, zwy­cięz­ca łup od­niósł bo­ga­ty,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: