- W empik go
Anglia i Polska. Tom 1 - ebook
Anglia i Polska. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 527 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tom I.
Poznań.
nakładem Księgarni Jana Konstantego Żupańskiego
1862.
Autor niniejszych Wspomnień i Rozpraw mieszkał w Anglii lat dwanaście. Ztamtąd przesyłał niekiedy do polskich pism peryodycznych artykuły to o położeniu sprawy naszej w tym kraju, to w przedmiotach odnoszących się do historyi, literatury i społecznych urządzeń angielskich. Powróciwszy na ziemię ojczystą, czasem pisywał jeszcze w obydwóch powyższych oddziałach. Dziś, po upływie lat wielu, zdało mu się, że niektóre z tych artykułów składają się w pewną całość, i ie wydane razem – jedne mogłyby dostarczyć nieco szczegółów publicystom polskim, drugie zaś zachęcić rodaków do bliższego poznania narodu, wywierającego w świecie wpływ tak przeważny. Autor mniema, że jeźli zbiorowi temu brak ciągu… znajdzie się w nim taki przynajmniej związek, jaki nawet drobnym i urywkowym procom nadaje myśl bezustannie zwrócona ku ojczyznie.
Prawie w każdym artykule łatwo czytelnik dostrzeże kiedy był pisany. Tam, gdzie to jest mniej widocznem, położono datę pod tytułem. Tom pierwszy zawiera prace odnoszące się do sprawy polskiej, drugi zaś artykuły wyłączniej zajmujące się Anglią.PIERWSZE W ANGLII WRAŻENIA.
Rok1832 zamykał się w Europie jednym z tych wojennych dramatów, których długość, koleje i rozwiązanie łatwo naprzód obrachować,: i które dla tego tylko się toczą, aby się stało zadość zobowiązaniom z jednaj, a honorowi z drugiej strony.
Na początku grudnia armia francuzka podsunęła się pod Antwerpię, Choć mogła wejść do miasta, gdyż to było w posiadaniu Belgijczyków, którym przybywała na pomoc, wszystka się jednak rozłożyła po za murami. Nawet wódz jej naczelny i przytomni książęta, Orleans i Nemours, stali kwaterą w lichych domkach na przedmieściu.
Ku czemuż był skierowany cały ten ogrom i pompa wojny? Oto mała cytadelka, obejmująca tylko kilka budynków i parę tysięcy Holendrów, nie chciała się poddać, i od kilku miesięcy groziła wciąż miastu bombardowaniem, a… nawet groźbę raz czy dwa razy w czyn zamieniła, czego wszędzie widać było znaki po rozbitych lub okopconych domach, osobliwie w zbliżonej do jej murów części miasta, gdzie dom Rubensa stoi. Wielki też był popłoch między mieszkańcami. Okna pozabijano deskami, na duchach siały wory piaskiem napełnione, po kościołach pozdejmowano najszacowniejsze obrazy i ukryto w podziemia. Ale słabe to były środki ochrony, bo dachy prawie wszystkie szpiczaste, ulice ciasne, a cytadella tak blisko, iż z wałów miasta łatwoby można było z jej garnizonem rozmawiać. Tyle kosztownych zbiorów, tyle bogatych muzeów, tyle pysznych gmachów, owe najcudniejsze zabytki architektury flamandzkiej, jak ratusz i katedra z swoją koronkową wieżycą, wszystko to mogło w oka mgnieniu stać się pastwą płomieni.
Cytadella leży nad samą rzeka. Choć więc oddalona od swoich, miała wciąż dowóz żywności i amunicyi, i ciupie z Holandyą stosunki. Ale główna jej siła była w nieugiętym charakterze jej komendanta, Jenerała Chasse. Stary ten wojownik, o jednej nodze, kazał sobie zwykle stawiać stołek w pośrodku szczupłego swej warowni placu, i zapaliwszy krótką fajeczkę, siadał tam po całych godzinach spoglądając z uśmiechem na miasto, które w gruzy obrócić mogło jedno jego skinienie. 0 żadnych warunkach kapitulacyi słyszeć nie chciał. Za lada ruchem w mieście groził nowa… kanonadą. Spokojnie też statki, niosące mu pomoc, przepływały codzień rzeką, do której Antwerpia całą jedną stroną dotyka. Wiedział on dobrze, że w końcu będzie się musiał poddać albo zagrzebać w gruzach cytadelli, zwłaszcza gdy Francuzi pójdą do szturmu, ale chodziło o ocalenie honoru, o naprawienie sławy, którą Hollendrzy byli postradali zbyt łatwem ustąpieniem przed szeregami powstańców podczas rewolucyi wrześniowej w Brukselli.
Raz zacząwszy regularne oblężenie, Francuzi szybko posuwali swe przekopy. Los cytadelli był wiadomym, – dzień naznaczony na jej wzięcie. Nikt nie wątpił że zapowiedź spełni się na godzinę. Wielu zatem i wojskowych i cywilnych przybywało z całej Europy jakby na jakie teatralne widowisko. Oficerów polskich znajdowało się kilkunastu. Z tych jedna część była już poprzednio weszła do służby belgijskiej. Obelżyli się, jak później mawiał Wincenty Tyszkiewicz, gdy mu dano w Belgii naturalizacyą.. Było przy tem kilku przyłączonych na ten raz do sztabu, jak Władysław Zamojski, Bernard Potocki, i już nie pomnę, kto więcej. Inni po cywilnemu przypatrywali się tej scenie. I mnie wzięła chętka regularne oblężenie obaczyć. Przybyłem pod sam koniec. Zwiedzaliśmy często przekopy, bo wstążeczka krzyża polskiego otwierała Dam drogę wszędzie. Czasem deszcz padał i trzeba było brnąć w wodzie po kolana nim się doszło do ostatniej równoległej. Nie była ta zabawka zawsze bezpieczna.. Niekiedy kula zawarczała nad głowami. Powiadano mi że jeden z naszych jakiegoś ciekawego i natarczywie domagającego się cudzoziemca, by go po przekopach oprowadził, tak zgrabnie wywiódł na kule hollenderskie, że nieszczęśliwy amator przyrzekł sobie iż drugi, raz już tak ciekawym nie będzie. Najmniej udziału w tem oblężeniu mieli Belgijczycy. Wyglądali oni jak spłoszone dzieci, za których się starsi biją. Wystawili wprawdzie jakby dla igraszki karykaturę moździerza (mortier monstre), który po kilku wystrzałach pękł, i służył potem tylko za dziwowisko chłopom okolicznym.
Na dzień i godzinę, juk przepowiedziano, cytadella się podduła. Skoro droga kryta została ukończona, i wyłom w murach dokonany, Jenerał Chasse z rozkazu swego rządu kapitulował. Garnizon ze wszystkiemi honorami wsiadł na statki i odpłynął. Publiczność rzuciła się, do odwiedzania tuk groźnej co dopiero warowni. Cały plac był zryty kulami. Jeden dół zdawał się głębszym od innych. Belgijczycy z durną mu się przypatrywali, zapewniając iż tu kula z ich monstrualnego moździerza tę dziurę wyżłobiła, a tak wszystkich duma i honor zostały zaspokojone, i pomału wszyscy z widowiska się rozjechali.
Jam miał już dość przez ostatnie dwa lata grzmotu kul i wrzawy wojennej, i w kraju i na bruku paryzkim, i oto w tej zabawce pod Antwerpią. Postanowiłem więc dla odmiany udać się tam, gdzie od dwóch blisko wieków pokój tronuje ubezpieczony równie na trwałych i dobroczynnych instytucyach, jak na niezłomnym charakterze narodowym. Wybrałem się przeto do Anglii.
Tak się wydarzyło, żem w Ostendzie wsiadł na parowiec w nocy, która przedzielała rok nowy od starego. Morze było dość spokojne, ale ciemność tak wielka, żem niczego nie widział. Wszyscy poszli spać do kajuty, jam tylko jeden został im pokładzie. Ta cisza i mrok, to podemną, morze, zaledwie lekkiem kołysaniem statku zdradzające się, a przecież tak tajemniczo straszne dla wędrowca po raz pierwszy z niem poznającego się, ta uroczysta doba, w której jeden rok konał a drugi się rodził, wszystko to napełniało nią duszę nieopisanym smętkiem. Zostawiałem za sobą kraj, rodzinę, rodaków, których dotąd wszędzie napotykałem, – rozłączałem się raz pierwszy z drogim mi bratem, którego Bóg w inną prowadził stronę, – gnałem sam jeden, z pamiątkami tylko świeżych nieszczęść, w świat zupełnie mi nieznany, – i jakżeż serce nie miało się ścisnąć najboleśniej, jakżeż mój wyobraźni nie miało się wydawać, ze przechodzę gdzieś w świat pozaziemski? Tak byłem odurzony, że gdyby był statek rozstąpił się… podemną, nie byłbym się ani zdziwił, ani zatrwożył.
Dopiero też, gdy dnieć zaczęło, ocknąłem się z tego ciężkiego snu na jawie, i zszedłem do kajuty na spoczynek. Nic nie straciłem z pięknych morza widoków, gdyż mgła rozpościerała się tak gęsto, że mię sternik zepewnił… iż nawet wpłynąwszy na Tamizę, brzegów nie ujrzymy. Gdym wyszedł znowu na pokład, byliśmy już na wysokości Gravesendu, a przecież nic jeszcze rozróżnić nie mogłem. Tylko czasem jaki okręt z rozpiętemi żaglami przemknął się koło nas, jakby duch mieszkaniec tej krainy pomroku. Dopiero Woolwich i Greenwich mignęły przez mgłę nakształt wielkich gór wapiennych. W kilka chwil potem stanęliśmy wśród lasu masztów, i powiedziano nam że to Londyn.
Wziął mię pod opiekę jakiś usłużny marynarz, zaprowadził do komory celnej, a następnie do położonej w bliskości taverny. Znalazłem się w doić obszernej sali jadalnej, rzęsisto gazem oświeconej, choć jeszcze ostatki dnia szarego przedzierały się przez szerokie okno. Na żelaznym, kratą obwiedzionym kominku pałały kamienne węgle, miłe i oku i uchu syczącym płomieniem czyniąc powitanie. Skorom wszedł, natychmiast kilku mężczyzn siedzących koło ognia rozsunęło się by dać miejsce krzesłu, które dla mnie służący przysunął. Ledwiem siadł, aliści zjawia się chłopiec, który wprost do mnie bieży, i niepytany nieproszony, zdejmuje mi obuwie i ciepłe wkłada pantofle. Zapłoniłem się, ale spojrzawszy na innych nogi, widzę że każdego podróżnego ten sam zaszczyt już spotkał. Przypomniał mi się Wschód, i czekałem rychło wniosą kawę i fajkę, aż tu wnoszą nie turecki lekki trukiament ale ogromną ćwierć wolu i na silnym bocznym stole stawiają. Dopiero wtedy spostrzegłem, że sala miała z jednej i z drugiej strony po kilka przegród, w każdej z nich był podłużny stolik i dwie ławki, na których po dwie osoby naprzeciw siebie wygodnie usiąść mogły. Drewniane, świetnie wypoliturowane ściany, tylko tak wysokie aby siedzący mógł się wygodnie plecami o nie oprzeć, stanowiły przepierzenia tych przegród, Gdy wniesiono ową monstrualną pieczeń zaraz wszyscy mężczyźni odskoczyli oil ognia, ale każdy z nich w osobnym usiadł przedziale. To mi pozwoliło od razu zrozumieć znaczenie tych przegród. Anglik przedewszystkiem lubi odosobnienie, wszędzie pragnie znaleść swoję at home , zwłaszcza przy jedzeniu lub piciu. Służący zaprosił mię do jeszcze niezajętej przegrody i w rękę jakiś mi dziennik wsunął. Nader była stosowną ta ostatnia grzeczność, bom musiał czekać dobry kwadrans, nim sztuka wolu, wędrująca po kolei z przegrody do przegrody, nareszcie do mnie się dostała. Przystawiono mi zarazem dwie jarzyny. Zaledwiem sobie ukroił maluczki kawałek mię… – a, już pieczeń powędrowała dalej. Gdy widzę po dość długim przestanku że mi nic nie dają, wołani o coś więcej. Zjawia się znowu na mym stole już mi znajoma sztuka. Z nieśmiałości, jaką każdy czuje przybywając raz pierwszy do obcego kraju, nie protestuję, ale znowu wyłom drobniutki czynię w dobrze już poszarpanej twierdzy. Upływa znowu półgodziny. Czekam, nic nie przynoszą. Odważam się nareszcie dać znak służącemu, że jeszcze spodziewani się czegoś więcej. Ale, o zgrozo, co widzę? po raz trzeci biegnie do mnie na połyskującej cynowej misie nieszczęśliwa twierdza, już prawie zgruchotaną w kawałki. Wstałem rozgniewany i odeszłem do komina. Służący ani zwrócił na to uwagi. Niema rady, trzeba było się zgodzić z przeznaczeniem, i głodem okupić wiadomość, że Anglicy tylko jedno mięso i jeden sos mają. Nieraz sobie później, ten pierwszy zawód w Anglii przypominałem, zwłaszcza gdym poznał podróżującego Włochu, który zwykł był z oburzeniem mawiać, że we Włoszech jest sto sosów a jedna religia, w Anglii zaś jeden sos a sto religii.
W sali zupełna panowała cisza. Pościągano obrusy ze stolików. Każdy gość siedział jednak na miejscu jak przykuty to nad niedokończoną przy obiedzie butelka wina… to nad pękatym kielichem groku. I wszyscy ponuro dumali spoglądając najczęściej na kominek, a żem ja jeden siedział przy ogniu, zdało mi się że wszystkie te błyszczące oczy na mnie spoczywały, i jakby się dopominały bym zgadywał ich myśli. Cóżby tez za dziwny obraz można było nakreślić, gdyby się każdego rojenia odgadło. Ten może układał plany na zdobycie kolossalnej fortuny, tamten marzył o świetnem ożenieniu, jeden cieszył się już naprzód tryumfem mowy, którą miał w parlamencie powiedzieć, lub książki która była na ogłoszeniu, drugi radował się przyjęciem żony i dzieci, z któremi może jutro po długiej nieobecności miał się gdzie o kilkadziesiąt mil za Londynem połączyć. Ja tylko jeden pośrodku nich, z ściśniętem sercem i zbolałą duszą, o niczem nic marzyłem, bom się niczego nic spodziewał, nikogo nie wyglądałem i nikt mię nie czekał. Powoli poczęli się po cichutku rozchodzić do swych sypialnych pokojów. Zostały się tylko po nich płaszcze i surduty zawieszone rzędem na ścianie koło drzwi, jakby powłoki śmiertelne tych duchów, które tak cicho przesunęły się koło mnie i znikły. Wkrótce nadszedł służący, podał mi świecę i zaprowadził gdzieś aż na trzecie piętro do ciasnego pokoiku, nieopalonego, a zajętego prawie przez połowę, ogromnem łożem. Rzuciłem się w ten odmęt bielizny i puchu, i wnet zasnąłem. Iaki był mój dzień pierwszy w Londynie.
Obudziłem się skoro zajaśniał brzask i poskoczyłem do okna. Okno to górowało nad wszystkiemi okolicznemi dachy. Rozciągał się więc przedemną niezmierzony obszar dziwnie połamanych szczytów, sterczących na rozliczne kształty kominów, gdzieniegdzie nieco wyżej wybiegała w górę gotycka wieżyczka, w jednem miejscu szaro rysowała się na tle horyzontu jakaś kula na wysokiej kolumnie, a nad tem wszystkiem panował olbrzymi ginach z okazałą kopułą, w których to dwóch ostatnich, mając pamięci przytomne opisy Londynu, poznałem pomnik wzniesiony na pamiątkę strasznego przed dwoma wiekami pożaru, i wspaniały kościoł Śgo Pawła. Tu i owdzie przeświecała Tamiza z kilkoma mostami i mnogą rzeszy uwijających się już statków i łódek. Gdyby nie to, myślałbym że leżą przedemną zwaliska jakiegoś miastu, które granic nie miało. Złudzenie w tej mierze wzrastało tem bardziej, że z tylu wież i wieżyczek ani jeden się dzwon nie odzywał. Jakżeż to inaczej o tej godzinie byłoby w Kraju katolickim. Żadnego przeto wyobrażenia o Londynie nie mogłem sobie utworzyć z tego podniebnego wizerunku, który mi się wydawał tak zimny i nieprzenikniony juk twarze wczorajszych mych towarzyszów. Ale w tem godzina jakaś bić poczęła, i rozległ się po wszystkich wieżach gwar taki zegarów, że nikt nie zdołałby porachować uderzeń i dowiedzieć się która właściwie była godzina. Gwar wszędzie ustal od razu. Co za porządek, jaka ścisła zgodność zegarów, ani na minutę jeden od drugiego się nie różnił, i stanął przedemną obraz regularności, z jaką puls życia w tem mieście tętnić musi. Ubrałem się co żywo i nie pytając o śniadanie, kazałem się stojącemu u bramy chłopakowi prowadzić na West-end, w której to części Londynu spodziewałem się znaleźć znajomych rodaków.
Biegliśmy spiesznie, bo chłodny był poranek. Ulice ciasne, złożone z szarych i jednostajnych domów, nie przedstawiały żadnej ciekawości. Nieco tylko mię zajęła stara bursa i bank naprzeciw niej leżący. I nic doznałem silniejszego wrażenia aż dopiero gdy niespodzianie na iednym zakręcie ukazał mi się Kościół Śgo Pawia z kopułą, na którą właśnie padały pierwsze promienie słońca. Trudno sobie wystawić coś bardziej przerażającego ogromem, zwłaszcza gdy się niewidziało Śgo Piotra w Rzymie. Ogrom ten, że tak powiem, tem większą trwogą duszę przejmuje, że go dla nader ścieśnionych przy nim ulic nigdzie z należnej dalekości objąć nie można, ale chcąc mu się przypatrzeć, trzeba stanąć tuż pod jego murami, i głowę na wznak przechylić by dostrzedz wierzchołka kopuły. Pospieszyłem dalej. Ulico już się ożywiać poczynały. Ciągnęły niemi stosy rozmaitych warzyw i żywności, to znów piramidy niezmiernych beczek, poruszane końmi mniejszemi chyba od słoniów, a taki wydawały łoskot jak gdyby najcięższa artylerya szła po bruku. Chodniki były jeszcze puste.
Czasem tylko rączy nasz bieg tamowała albo ziewająca kobieta, która płyty kamienne przed swym domem zmywała gąbką na długim osadzoną kiju, albo chłopiec niosący pliki gazet, albo wreście wracający do siebie z sążnistym kosturem stróż nocny, tak zakapturzony że go prędzej za niedźwiedziu niż za człowieka wziąść było można. Przeszła blisko godzina, zanim z City przez bramę oddzielającą tę część stolicy od Westminsteru wynurzyliśmy się. Zaraz szersze spostrzegłem przed sobą ulice. Już też sklepy otwierać się poczynały. W obszernych jak całe piętro, często z jednego szkła oknach, rozstawiano towary. Nie zajmujący to dla przechodnia widok. Co też więcej mię zastanawiało, to niesłychane mnóstwo napisów, które od samego dołu… po wszystkich piętrach, gdzie tylko kawałek muru był wolny, rozpościerały się, i aż na duch i kominy wdzierały. Ale jeszcze więcej zdziwiłem się, gdym co kilka domów spostrzegł w oknach sklepowych wielkie arkusze jak prześcieradła, zwiastujące najrozmaitszym drukiem co do wymiaru i koloru, i najrozliczniejszemi zaleceniami, wyprzedaż natychmiastową. Byłoż to rzeczywistem, trafiłżem na ogólne bankructwo kramarzy londyńskich? Ten ogłasza iż się wyprzedaje dla zmiany lokalu, tamten z powodu iż się wspólnika chce pozbyć, jeden kładzie za przyczynę swe owdowienie, drugi wyjazd za granicę lub przenosiny w inną stronę miasta, inny jeszcze pragnie przebudować, rozszerzyć i ozdobić swój magazyn, a zatem musiałby wszystkie towary wyrzucić na ulicę, ale ma nadzieję, iż się zmiłują nad nim panowie i panie, i biorąc je za bezcen uwolnią go od kłopotu. Czytając te ogłoszenia, niechybnie sądziłbyś że każdy z takich sklepów na tu tylko otwiera swe podwoje aby zrujnować właściciela a wzbogacić kupujących. Tu jakiś Kurcyusz zaręcza, iż się rzuca w otchłań bankructwu, jedynie przez miłość publiczności, której odstępuje wszystko co ma ze stratą 50 na 100. Tam naprzeciwko Spartańczyk, by się nie duć w wspaniałomyślności Rzymianinowi wyprzedzić, chce zginąć dla ojczyzny byle tylko dla żony i dzieci mógł to uzyskać, ze rodacy rozkupią jego artykuły za trzecią część tego co go kosztowały. Dalej jeszcze, jakiś bławatnik już miał się powiesić na swych wstążkach ale rozmyślił się i swój towar ze stratą 90 na 100 ofiaruje łaskawym członkom stowarzyszeniu zawiązanego ku ratowaniu bliźnich od samobójstwa. Gdym przeszedł cały Strand, jużem się nie potrzebował pytać co znaczy angielski puff i humbug.
Tak idąc coraz szerszemi i piękniejszemi ulicami, które nareszcie przemieniły się szeregi samych wspaniałych gmachów i pałaców, dotarłem do placu, czyli jak w Anglii zowią, kwadratu. Śgo Jakóba, w którego okolicy, wedle danego mi w Belgii adresu, spodziewałem się znaleść rodaków. Niedługo szukałem. Wnet wskazano mi ulicę i dom, o które się dopytywałem. Ledwiem do drzwi tej kamienicy zapukał, wyszedł odźwierny w postaci młodziutkiej i uśmiechniętej dziewczyny, która od razu po mojej powierzchowności poznawszy kim byłem i po co przyszedłem, zaprowadziła mię na pierwsze piętro i do jakiejś wielkiej sali wpuściła. Tu znalazłem kilku mężczyzn grzejących się koło szerokiego kominka i żwawo rozmawiających. Skoro mię spostrzegli, zaraz wszyscy z radością rzucili się ku mnie. Nieraz porównywano spotkanie się wygnańców do rozbitków odnajdujących się na odludnej wyspie. Nigdym głębiej nie uczuł prawdziwości tego porównania niż w owej chwili. Miarkując po serdeczności powitań, stojący z boku cudzoziemiec nie mógłby sądzić tylko że każdy z obecnych przyciskał we mnie do piersi brata, którego już miał za niepowrotne straconego. A przecież ze zgromadzonych tu jeno dwóch znałem osobiście. Gdy wzajemne uściśnienia i wypytywania się skończyły, łatwo spostrzegłem że oprócz przyjemności z przybycia nowego towarzysza, inna jeszcze radość rozpromieniała wszystkie oblicza. Tem mocniej mnie to uderzało, żem mniemał, iż zastanę ziomków w Anglii jeszcze posępniejszych niż gdzieindziej, bo z smutkiem podwojonym ponurością właściwą wszystkiemu w tym kraju. Zadziwiłem się znajdując inaczej, alem nie miał czasu dochodzić powodu mej pomyłki, bo zaraz jeden z rodaków zaczął mi opowiadać jak wielkie zewsząd odkrywają się nadzieje dla ojczyzny, – drugi wskazywał mi z dumą na salę, w której byliśmy, uwiadamiając mię że ona była miejscem posiedzeń nowo zawiązanego dla popierania sprawy naszej, a z samych znakomitości angielskich złożonego Towarzystwa, – trzeci wtykał mi w rękę pismo wyłącznie Polsce poświęcone p… t. Polonia, – inny jeszcze wyliczał wielkie imiona magnatów, statystów, autorów, którzy tu się łączyli by wyjednać sprawiedliwość dla nas, – wszyscy prześcigali się z uręczeniami, że czego oręż nasz własny nic dokonał, to teraz niezadługo wyjedna ujęta na naszą stronę i niczem nigdy niezwalczona potęga W. Brytanii. O niewyczerpany zasobie nadziei w duszach polskich! jakże się łatwo ożywiasz, samą nawet wzmagasz klęską, mieniąc każdy upadek zawiązkiem nowych coraz bezpieczniejszych rękojmi zwycięztwa, biorąc każdą choćby najlżejszą oznakę życzliwości cudzoziemców za pewność trwałego, niezłomnego sojuszu! Tak wtedy myślałem na pół smucąc się, pół dziwiąc się tyle razy oszukanej łatwowierności rodaków, alem wkrótce sam uległ tej wspólnej nam wszystkim, nie wiem czy wadzie czy zalecie. W istocie Towarzystwo Literackie Przyjaciół Polski rokowało podówczas świetną dla powziętych zamiarów przyszłość. Szczupłe z razu jego grono pomnażało się codzień członkami najwyższej arystokracyi, parlamentu, sądownictwa, osobami przewodniczącemi w literaturze, sztukach pięknych, handlu i przemyśle. Nawet moda mu sprzyjała. Kobiety i eleganci jakąś różaną atmosferę nad niem roztoczyli. Na jego czele, tak odpowiednio przedsięwzięciu, stanął śpiewak Nadziei, Tomasz Campbell. Zbierano się nietylko na ranne narady ale i na wieczorne pogadanki, tak zwane Conrermzione, w których i damy brały udział. Ogłaszano bardzo znakomicie pod względem i wewnętrznym i zewnętrznym wydawane pismo perjodyczne. Poezye, sztuki dramatyczne, utwory muzyczne, malowidła z przedmiotów polskich górowały nad innemi. Każda gazeta, każdy przegląd czy miesięczny czy kwartalny jak najchętniej przyjmował artykuły o Polsce. Na wzór stołecznego zawięzywały się liczne towarzystwa na prowincyi. Nie było większego miasta w trzech królestwach, któreby nie krzątało się w tej mierze. Bito medale dla połączenia wszystkich jednym węzłem i jedną oznaką. Hull założyło tygodnik pod tytułem: The Hull Polish Record. Zgoła ruch był wielki i w umysłach i w pismach, który miał się jeszcze wzmódz zbliżającem się otwarciem parlamentu, gdyż wiele osób gotowało się do przedstawieniu izbom naglących za Polską wniosków.
Tegoż samego wieczora przypadało Conversazione. R odacy przekładali mi iż muszę być na niem koniecznie. Jeden z nich ofiarował się iż znajdzie mi zaraz stancyą w pobliżu, drugi że mój tłomoczek w lot przewiezie z dalekiego krańca City, trzeci ie mię zaznajomi z wszystkimi znakomitszymi członkami Towarzystwa. Jakoż we trzy lub cztery godziny już się wygodnie osiedliłem w skromnym domku i w ciasnym jakimś zaułku, ale niemal w podle tej głównej kwatery Polaków. Tak miałem nabitą głowę tem wszystkiem co mi nagadano, iż jadąc do City i wracając ztamtąd do nowo obranego mieszkania zdało mi się, iż cały jakby szalony ruch ludzi i pojazdów po ulicach pochodził z zapału dla Polski. W oknach migały mi się same kolory polskie, w przechodzących widziałem samych wielkich ludzi rozmyślających o naszej sprawie, w księgarniach wystawione afisze przemawiały do mnie tylko u ojczyźnie, nawet owi kramarze rujnujący się z miłości dla bliźnich wydawali mi się jakby to czynili mi rzecz tego olbrzymiego przedsięwzięcia, które zaprzątało wszystkie umysły i serca.
Około dziewiątej wieczorem zaprowadzono mię na owo zebranie. Salę zastałem prawie pełną. Jakiś Anglik czytał najprzód rozprawę o rozbiorach Polski. Następnie, ktoś inny deklamował poezyą, przerywaną rzęsistem oklaskami. W końcu skrzypek Maciejowski odegrał kilka melodyi ojczystych. Gdy to przeszło, potworzyły się kółka żwawo naprawiających o przedmiotach tyczących się celu zgromadzenia. Jedni się spierali o jakieś wypadki historyczne, inni podawali projekta, wszystkich ożywiała jedna myśl i cel jeden. Dam było kilkanaście. 7, tych jedną tylko pamiętam. Była to niska i pękata ale dość jeszcze młoda osoba. Powiedziano mi że to sławna autorka Pani Gore, która się właśnie zajmowała pisaniem powieści polskich. Podobno były w tem zgromadzeniu i Lady Morgan i Panna Porter, autorka słynnego romansu Tadeusz z Warszawy, ale te wyszły za nim zacząłem się o przytomne osoby rozpytywać. Najwięcej chodziło mi o poznanie Campbella. Zaprowadzono mię przed niego, gdy już się zebranie przerzedzać poczęło. Rozmawiał właśnie z Niemcewiczem, a że ten znal mię i był zawsze na mnie łaskaw, skwapliwie i uprzejmie przedstawił mię angielskiemu poecie. Wyznaję iż tylekroć już widziana postać Niemcewicza daleko mię więcej zajęła, niż nowa u z taką ciekawością, upatrywana przezemnie figura Campbella. Smętne a tak miłe oblicze naszego czcigodnego i sędziwego ziomka, okolone białemi ślicznie na ramiona spadającemi włosami, powaga w postawie, skromność w ubiorze, dziwnie odbijały przy bladej choć nabrzmiałej twarzy, kruczej i wysoko wypiętrzonej fryzurze, jasno niebieskim fraku z błyszczącemi guzami, świetnej żółtej kamizelce, elegancko zawiązanej białej krawacie, i niespokojnych ruchach albiońskiego wieszcza. Miałem do niego list polecający. Gdy się o tem dowiedział, prosił mię abym go zaraz nazajutrz rano odwiedził, naznaczając mi dość rychłą na Londyn godzinę.
Całą noc spać nie mogłem, tyle mi się roiło po głowie. Doznane wrażenia w ciągu dnia poprzedniego, równie jak przemyśliwania o czem wypadnie mi z tak wielkim jak Campbell poetą mówie, kołatały mną nieustannie. Stawiłem się u niego na czas oznaczony. Czekał mię ze śniadaniem. Ale jakżem się zdziwił, gdym go tak rano znalazł już ubranego w tym samym jasno niebieskim fraku, w tej samej żółtawej kamizelce, wymuskanego jakby na bal… z fryzurą kunsztownie w tysiące drobnych loczków ułożoną, w której teraz za dnia łatwo było rozpoznać obcy materjał i sztukę. Zaraz mi wtedy stanęła przed oczy owa scena u Lady Holland, gdy podobnież wystrojonego przywitał Byron słowami: "Winszuję, widać, że ci nowy mundur przysłał Apollo. " Lekko dotknięty Campbell nic omieszkał się wkrótce pomścić, bo gdy przyniesiono jakieś świeżo wynalezione kadzidło, rzekł: "Pokażcie Byronowi, on, przyzwyczajony do kadzideł, pozna się natem najlepiej. " Ubiór, zwłaszcza przy pierwszem spotkaniu, zawsze czyni wrażenie i pobudza do domysłów o wewnętrznych usposobieniach człowieka. Byłoby jednak źle i niesłusznie, narażałoby to na częste pomyłki, gdybyśmy czyją wartość osobistą z ubioru przesądzali. Wielu z najznakomitszych łudzi nie było w tym względzie bez próżności, bez dziwnych częstokroć wymysłów. Arystoteles lubił obciążać swe palce mnóstwem błyszczących pierścionków. Cezar z największą ostrożnością dotykał swych włosów, by zręcznie niemi zamaskowanej łysiny nie odkryć. Petrarka ranił sobie nogi i kulał od ciasnego obuwia. Któż nie słyszał o armeńskim ubiorze Russa lub o szkarłatnym suto złotemi haftami wyszywanym fraku Woltera? A cóż dopiero, gdyby tego rodzaju szczególności poszukiwać między rodakami Campbella. Chatham, jak on, układał sobie najtroskliwiej perukę, zwłaszcza kiedy miał występować z mową w parlamencie. Erskine wdziewał jasne glansowane rękawiczki ilekroć poczynał mowę przed sądem. Raleigh obciążał swe trzewiki drogiemi kamieniami tak że ledwie mógł chodzić. Palinerston przesadzoną wykwitnością ubioru zyskał imię Kupidyna. Peel gdy mówił w izbie zakładał ręce w tył i odsłaniał przednią część surduta tak aby w całej okazałości sutą i od krochmalu błyszczącą zawsze białą kamizelkę wystawić. Lord Brougham od lat dwudziestu nie nosi innych spodni tylko szkockie szare kraciaste, choć szydzące wciąż zeń karykatury powinny go już były od tego zniechęcić. Samegoż Byrona czyż inaczej sobie wystawiamy jak z wyłożonym gdyby u studenta kołnierzykiem? Można więc łatwo wybaczyć Campbellowi, że wdziawszy za młodości tę jak zwano, liberyą Apolla, już jej do śmierci nie porzucił, i czy w złej czy w dobrej doli, czy w świeżym czy w wytartym ale zawsze w jasno niebieskim fraku chodził.
Miały czas te wszystkie spostrzeżenia i przypomnienia przesuwać mi się przez głowę, bo poeta podawszy mi filiżankę herbaty i obstawiwszy mię rozmaitego gatunku przysmakami, sam się usunął do bocznego stolika wymawiając się iż musi kończyć listy które zaczął. Gdy wszystkie popisał, westchnął głęboko i rzekł: "Nie uwierzysz Pan ile ja mam kłopotów i pracy z tem Towarzystwem… oto codzień muszę kilkadziesiąt listów wysyłać, a jeszcze chcieliby więcej, jeszcze o więcej mię nagli ten wiecznie gderający i płaczliwy Niemcewicz, ta tragedia chodząca. " Dotknęło mię to wyrażenie lekceważące naszym ukochanym wieszczem. Ochłonąłem też od razu z mych ognistych marzeń i nadziei. Spostrzegłem, żem wczoraj był na galowem przedstawieniu, a tu znajduje się za kulisami i widzę sznury i sprężyny, które całe dzieło w ruch wprawiają. Nie chcąc dalej dochodzić by się zupełnie nie odczarować, starałem się zwrócić rozmowę na literaturę a osobliwie na poezyą. Campbell widocznie tych przedmiotów unikał Natomiast wypytywał mi się jakiemu zawodowi zamyślam się poświęcić, radził praktyczne zajęcie, polecał mi przedewszystkim by się strzedz literatury, bo ta chleba nie daje. Mówił rozsądnie ale tak zimno jakby jaki kupiec za swym rachunkowym stołem. Uderzyło mię wtedy jak prawdziwą była uwaga… że zasadą charakteru angielskiego we wszystkich odcieniach jest rzeczywistość i praktyczność. Cechę tę nosi ich poezya nawet w najlotniejszych utworach. Nie przyjmuje za swój żywioł niczego co jest nieujętnem, oderwanem. Niezna zadumy. Szuka wszędzie rzeczywistości, faktu, bezpośrednich wrażeń, mocnych wzruszeń serca i duszy, potężnego wstrząśnienia zmysłów. Poeta angielski kocha naturę ale daleko jeszcze więcej kocha sielskość. Nie zajmują go obszary przyrodzenia przechodzące w nieskończoność i w bezmiar wieczności. Odrzuca wszelkie mistyczne natury pojęcia. On wszystkiemu musi nadać miejscową siedzibę i nazwisko, a local habitation and a name… jak mówi Szekspir. Dla tego właśnie lubuje i sławi wieś, bo ona przynosi doraźne, pewne, pojętne wszystkim uciechy, roskosze duchowe ale łacno przelewające się w zmysły. Ztąd ten wszędzie przepych dobitnych obrazów, wrażenia silne, przenikające, dreszcze i lubości, zgoła wzruszenia jakie tylko piękna natura wywrzeć może na człowieku potężnie uorganizowanym. Najfantastyczniejsze utwory poezyi angielskiej mają coś ziemsko-rzeczywistego. Wieszczki i elfy Szekspira, to nie istoty nadprzyrodzone, ale raczej niewidzialne, utajone ziemskie stworzenia. W Szekspirze nie znać nigdzie człowieka oderwanego od świata i zmysłów, uduchownionego, transfigurowanego przez nadprzyrodzone światło nauki Chrystusowej, znać tylko moralność chrześciański!… W tem też leży rozwiązanie pytania, dla czego Anglicy w dramatyczności tak daleko inne wyprzedzili narody. Imaginacyą posiadają oni żywą, bogatą, nieprzebraną, ale ona trzyma się zawsze brzegów widzialnego, dotykalnego świata, obrazuje wedle konturów rzeczywistości, oblewając je złotem ale przyjmując wszystkie ich kształty. Poeta uniesiony w obłoki stąpa pewnym krokiem po słonecznych drogach jakby po murze z djamentów. Byron w swych udręczeniach mawiał, że potrzebuje skały by roztrzaskać swą duszę na niej. To skupienie, ta stanowczość, wyrazistość, wydatność, sprawiają że dzieła pisane dla królów i książąt poruszają również dusze prostaków i wrażają się w pamięć motłochu. Poczya w Anglii ma zawsze oznaczony cel, szuka bezpośredniego wpływu, stara się o pożytek. Jest ona jakoby rozsądek w natchnieniu, rzeczywistość upadobniona barwami imaginacji, praktyczność wpajana melodją i wzruszeniem na podobieństwo systematu, według którego dzieci uczą się jeografii i rachunków śpiewając.
Takie to myśli, może nie całkiem sprawiedliwe, a przynajmniej za nadto uogólniające, jak gdyby rozlicznych wyjątków nie było, zaprzątały mię gdym wracał od Campbella. Znałem już nieźle literaturę angielską, zanim do Anglii przybyłem. Uwielbienie zwłaszcza dla jej wieszczów obudziło we mnie pierwszy i nieprzeparty pociąg ku całemu narodowi. Wystawiałem więc sobie że w Campbellu znajdę zbiorowy głos i wielkość tego wszystkiego, com tak podziwiał, że wynurzając mu cześć moją złożę hołd całej umysłowej ulubionego kraju potędze, i że nawzajem od niego usłyszę tajemnicę tej potęgi, odbiorę jakoby poświęcenie na obywatelstwo w dziedzinie literackiej jego ojczyzny. Nie jego więc wina, że nie dotrzymał miary, która mu zbyt moja wygórowana fantazya wysławiła. Rady jego później okazały mi się bardzo pożyteczne. Wiele mi zawsze prawdziwej życzliwości okazywał. Często utrudził się by mym życzeniom zadość uczynić. Nigdy jednak nie dostrzegłem w nim nic takiego, coby memu wyobrażeniu o nim, jako o poecie, odpowiadało. Wprawdzie, nic on już pono wtedy nie pisał uważając swój zawód za zamknięty. A przecież był to wieszcz znakomity. Jego narodowe pieśni są na ustach każdego niemal Anglika. Najostrzejsi krytycy uważają jego R oskosze Nadziei za pierwszorzędny poemat Imie jego stoi zaraz obok Byrona, Walterskota, Wordsworthia. Moora, Coleridga. A my… ileż to winniśmy mu wdzięczności. On pierwszy wzruszył w Anglikach uczucie dla Polski owym wspaniałym ustępem w R oskoszach Nadziei , który się kończy znanym każdemu Anglikowi dwuwierszem:
Nadzieja światu przestała być wróżką,
I wolność jękła, kiedy legł Kościuszko.
On przez pól blisko wieku wytrwał w nieugiętym przywiązaniu do naszego kraju. Podnosił naszą sprawę gdzie tylko mógł, głosił chwałę Polski i wierszem i prozą, dodawał otuchy w najtrudniejszych czasach, a przez zawiązanie Towarzystwa Przyjacioł Polski ustalił pierwszy związek między dwoma narodami, zebrał w jedno ognisko prace i usiłowania Anglików i w jeden organ wołające o sprawiedliwość głosy Polaków.
Z innych członków tegoż Towarzystwa nie poznałem bliżej żadnego. Jeszcze wtedy Lord Dudley Stuart, będąc bardzo młodym, nie brał w jego czynnościach tego udziału, którym później zjednał sobie europejskie imie. Raz tylko widziałem p. Cutlar Fergusson, wsławionego mowami w izbie niższej, dopominającemi się dotrzymania zaręczeń traktatami objętych względem Polski. Nikt lepiej nie znał jej ostatnich dziejów, nikt z angielskiego, to jest prawniczego stanowiska, potężniej jej nie bronił. Nabawiał on ministrów niemałego kłopotu. Raz, tak wymownym głosem poruszył izbę, a jasnym wywodem tak ją przeklina), że tylko kilku głosów, przeciągniętych przez rząd na przeciwną stronę najusilniejszemi staraniami, brakło przy wotowaniu do przeprowadzenia wniosku, który, raz przyjęty, musiałby był natychmiast znaglić ministrów do wypowiedzenia wojny cesarzowi rossyjskiemu. Ciekawy byłem poznać Fergussona. Jeden z Anglików, któremu byłem polecony, zaprowadził mię do niego. Kilka tylko minut bawiliśmy u niego, bośmy go znaleźli na wyjezdnem. Ta chwilka jednak pozwoliła mi przynajmniej dobrze się jego powierzchowności przypatrzyć. Wzrost, bardzo wysoki, silna budowa, rysy twarzy wyraziste, podniosłe czoło, oko jedno szeroko i śmiało rozwarte, drugie przymrużone i nieco niższe, dobre dawały wyobrażenie przenikliwego, przedsiębiorczego Szkota, zręcznego adwokata, i wytrawnego a wymownego polityka. Ciekawe sa, niektóre z jego życia szczegóły. Fergusson należał do bardzo dawnej, szlacheckiej, choć żadnym tytułem nieuświotnionej rodziny szkockiej. Przy wstępie w świat roztrwonił do reszty zadłużony już przez ojca majątek. Musiał więc sprzedać rodzinną siedzibę, ale właśnie ta klęska rozbudziła w nim nadzwyczajną siłę charakteru. Wziął się do prawnictwa, a skończywszy naukę udał się do Indyi Wschodnich. Tam wnet jako adwokat zyskał sobie powszechną wziętość. Mieszkańcy tamtejsi lubią niezmiernie pieniactwo i hojnie płacą adwokatom. Fergusson zebrawszy znaczną fortunę, wrócił do Anglii, odkupił swą włość rodzinną i zamek, za summę kilkakroć wyższą niż w młodości wziął od nabywcy, i wszedł do parlamentu. Tu jego wymowa, biegłość w prawie i znajomość stosunków międzynarodowych zdobyły mu szybko wysokie położenie. Lord Grey starał się go pozyskać i zrobić członkiem swego ministerium. Sprawa Polski nie pozwoliła Fergussonowi przyjąć miejsca w rządzie, przeciw któremu musiał w tym przedmiocie powstawać. Gdy jednak ta kwestya przytłumioną została, Fergusson przyjął udział w rządach Lorda Melbourne, jako Lord Advocate, czyli minister sprawiedliwości dla Szkocyi. Obok wielu przymiotów, miał przywarę wspólną wielu znakomitym Anglikom, lubił po pracy biesiadę i wino. Sczzycił się nawet że go nikt nie przepije. Chluba ta była tradycyonalną w jego rodzinie. Na tej to tradycyi zbudował Burns swoją balladę Świstawka, którą tak w przypisku objaśnia: "W orszaku Anny, królewny duńskiej, poślubionej Jakóbowi VI, przybył do Szkocyi jeden szlachcic duński olbrzymiej postawy, słynny z męztwa i szczególnej czci dla Bachusa. Nosił on zawsze przy sobie małą z hebanu świstawkę, którą… na ucztach kładł na stole, a ktokolwiek z wychylających kielichy biesiadników zdołałby w nią zadąć ostatni, ten ją miał otrzymać jako znak zwycięztwa w pijaństwie. Duńczyk przywiózł zarażeni z sobą świadectwa, że nigdy dotąd nic był jeszcze pokonanym, chociaż staczał bachusowe boje w Kopenhadze, Sztokolmie, Moskwie, Warszawie, i we wszystkich stolicach niemieckich. Śmiało więc Szkotów wyzywał do walki żądając żeby się z nim zmierzyli albo uznali swą niższość. Próbowało się z nim wielu. Wszystkich z nóg zawsze zbijał. Aż nareszcie spotkał się z Sir Robertem Lawric. Pili trzy dni i trzy noce. Na ostatku Duńczyk pod stół upadł, a Szkot mu świsiawką zabrzmiał requiem żałosne. Syn jego, Sir Walter Lawrie, przegrał później świstawkę do swego szwagra Waltera Riddel. W piątek 16. październiku 1790, potomkowie tej rodziny zasiedli w Friars-Carse do stołu, by się zmierzyć i okazać który z nich był najgodniejszym świstawki. Było ich trzech: Sir Robert Lawrie, pochodzący w prostej linii od pierwszego Sir Roberta, który Duńczyka zwyciężył. Robert Riddel z Glendell, któremu w spadku dostała się świstawka, niezwyciężenie przechowywana od dalekiego przodka, a nakoniec Aleksander Furgusson z Craigdarroch, również po kądzieli wywodzący się od pogromcy Duńczyka. Po ciężkiej walce ten ostatni zwyciężył i świstawkę zdobył. " Syn jego… nasz Cutlar Fergusson, często tę anekdotkę powtarzał, bliższym znajomym pokazywał odziedziczoną świstawkę, a przy Polakach dodawał, że Duńczyk zmijał się z prawdą, bo w Polsce musiał być nieraz pokonanym. Jeden z ziomków, sprawiedliwie mniemając iż ballada Burnsa, aczkolwiek małej poetycznej wartości, zasługuje na przekład z powodu iż się tyczy rodziny przyjaciela naszego kraju, zadał sobie pracę i tak ją wytłómaczył:
ŚWISTAWKA.
Opiewam światawkę, co tony mu lube,
Przesławną północy i zdobycz i chlubę:
Na dwór nasz ją przyniósł bohater daleki,
A góry nią nasze brzmieć będą na wieki.
Bóg kuftów z sw ych grodów starego szle Lodę (1),
Co ramie Fingala na sobie czuł młode:świstawki tą Szkotom na walkę brzmij wściekłą,
I więcej nie wracaj, lub zapij ich w piekło. "– (1) Patrz Ossiana Caricthura.
Śpiewali Bardowie, kroniki pisały:
Kto walczył, kto poległ. Gdy Luda zdał pracę
Na synu, ten również zajrzącym mu chwały
Brzmiał ostrą świstawką: Requiescant in paco
Sir Robert, pan sławny na Kernie i Skorze,
Najpierwszy do kutia, najpierwszy do siali,
Półbożka tak zapił głoboko jak morze,
Bo lepiej i Bałtyk nie łyka swych fali.
Tuk Hubert, zwycięzca łup odniósł bogaty,