Ani żadnej rzeczy - ebook
Ani żadnej rzeczy - ebook
Na dachu Bazyliki Świętego Piotra zostaje ukrzyżowana kobieta. Po tym, jak udaje jej się cudem przeżyć, jej pierwsze słowa brzmią "Heil Hitler". Jeszcze siedem dni wcześniej, nic nie zapowiada tego makabrycznego wydarzenia... 28 letnia Zoja mieszka w Nowym Jorku. Pracuje jako sprzedawca luksusowych europejskich nieruchomości. I nagle dowiaduje się, że śmierć zebrała żniwo wśród jej najbliższych. Nie wie, dlaczego to akurat ją wybrano do wypełnienia szaleńczej misji. W ciągu siedmiu dni, przemierzając pół Europy, odkrywa swoją przeszłość i makabryczną tajemnicę skrywaną przez Kościół. Wszystkie drogi prowadzą do nazistów i ich haniebnych eksperymentów na dzieciach, a także do Watykanu i początków chrześcijaństwa…
Jaką prawdę chce ukryć Kościół i kardynał Giovanno?
Czym jest tajemne Bractwo Chryzmonu i czy naprawdę istnieje?
Jaką rolę w całej sprawie odgrywa tajemniczy mężczyzna?
Czy Hitler i Eva Braun mieli dzieci?
Co łączy Ewę Braun i Hitlera z prastarą historią prawdy o chrześcijaństwie?
Czy Chrystus przeżył ukrzyżowanie?
Czy potomkinie Apostolic żyją i jaki związek ma z nimi Zoja?
Jaka jest w tej historii rola Świętej Anny, znanej jako matka Maryi?
Odpowiedzi na te pytania, kryją kolejne strony powieści Ani Żadnej Rzeczy.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-943061-3-7 |
Rozmiar pliku: | 860 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Góry granitowemi najeżonej skały,
Którą zieloną szatą sosny przyodziały,
A srebrnym baldachimem ocieniają chmury —
Bieleją się klasztoru opuszczone mury,
Gdzie pustelnik samotny, wiekiem posiwiały,
Wskazuje wiernym miejsca, co niegdyś widziały
Żal i łzy Magdaleny, śród groty ponurej. —
O! córo Galilei, nadobna grzesznico:
Kobieto z czułem sercem — której nie łez zdroje,
Ale miłość otrwarła do niebios podwoje!
Lubię widzieć twój obraz, piękna pokutnico,
Jak cię Tycjan malował — w głębi ciemnej groty,
Osłonioną jak płaszczem, w jasnych włosów sploty!
Konstanty Gaszyński, Święta Grota, 1834Początek i koniec
Wschodzące słońce raziło oczy turystów, idących Placem Świętego Piotra w kierunku wrót bazyliki. Miarowy stukot podeszew o bruk, gruchanie gołębi, łapczywe siorbnięcia kawy z plastikowych kubków z logo Starbucks, kaszlnięcia, splunięcia i ciche szepty dzieci, plączących się pod nogami rodziców, tworzyły ulotną melodię poranka.
Było bezchmurnie i pięknie, idealnie na zwiedzanie atrakcji Wiecznego Miasta. Lekkie podmuchy kwietniowego wiatru, niosące znad ulicy Citta del Vaticano zapach świeżo skoszonej trawy i subtelną woń pomarańczy kwitnących dziko w parkach, dawały znać o budzącej się do życia wiośnie. Gołębie, wylatujące z Ogrodów Watykańskich, wznosiły się skąpane w złotej poświacie, stając się częścią pejzażu, jakiego nie powstydziłby się sam Michał Anioł.
Przewodnik Dominic Dulli, trzydziestojednoletni Włoch, szedł na przedzie grupy. Miał na sobie skromną drelichową bluzę i pogniecione spodnie koloru khaki. Szare, znoszone mokasyny, które założył nad ranem wybiegając w pośpiechu z małego mieszkania na wschodzie Rzymu, szurały ciężko po kocich łbach. Rozdał przepustki i zaczął mówić po angielsku z wyraźnym włoskim akcentem:
– Idziemy szybko i tylko tam, gdzie wskazuję. Nie zostajemy w tyle i nie dotykamy eksponatów. I tak większości nie sposób dotknąć – wtrącił pod nosem i nerwowo zachichotał, po czym jego głos znów przybrał beznamiętny ton. – Ponieważ jesteśmy pierwszą grupą tego dnia, mamy przed sobą chwile wyjątkowe i niepowtarzalne, co należy docenić i wykorzystać, bez zbędnego marudzenia. Zaczniemy od tarasu widokowego na szczycie kopuły bazyliki. Widok zapierający dech wymaga pełnego skupienia, ale i ostrożności, bo wypadki i w Watykanie chodzą po ludziach, a roztargnienie to pierwszy stopień do złamania kar…
– Toaleta?! – przewał mu znienacka damski, piskliwy głos.
Dulli zazgrzytał zębami. Młoda Hiszpanka z twarzą jak łasiczka, ubrana w szaro-różowy dres z napisem Nike na piersi, stojąc kilka kroków za plecami swojego chłopaka i jego siostry, przestępowała z nogi na nogę. Dulli posłał jej wściekłe spojrzenie. Chwilę później bez słowa poprowadził całą grupę do oddalonego o kilkadziesiąt metrów budynku z napisem „Toilets”.
– Pięć minut – powiedział głośno, stukając palcem w cyferblat sportowego zegarka Casio.
Coś podpowiadało mu, że to nie będzie dobry dzień. Wewnętrzny kompas drgał od pierwszej chwili. Coś było nie tak. Wiedział to.
Kiedy został sam, Dulli wyjął z plecaka listę uczestników i szybko przeleciał po niej wzrokiem. Dwie młode Hiszpanki i Hiszpan, kobieta z Polski z czteroletnią córką, małżeństwo ze Stanów z ośmioletnim synem Jonnym, Kanadyjczyk z dziesięcioletnim synem o dziwnym imieniu Kane. Razem dziesięć osób. Z nim jedenaście.
Jedenaście.
– Nie, to nie może być prawda – wyszeptał.
Poczuł jak ze strachu oblewa go zimny pot. Zrobił w powietrzu znak krzyża i nerwowo rozejrzał się wokół siebie, na koniec jeszcze raz zerkając na listę. Upewniwszy się, że nie ma mowy o pomyłce wsunął ją do plecaka, a zamiast niej wyjął z kieszeni maleńki dziennik zapisany po brzegi i zaczął nerwowo przerzucać kartki. W końcu palec wskazujący zatrzymał się na jednej z nich, zabazgranej notatkami i skomplikowanymi wzorami matematycznymi. Oczy Dullego zaczęły wędrować od lewa do prawa, a jego źrenice zaczęły się rozszerzać.
Symbole nie pozostawiały złudzeń. Wcześniejsze znaki znalazły dopełnienie.
Jedenaścioro apostołów po zdradzie Judasza. Jedenaście, jako biblijny symbol zaburzenia pełni i nieporządku.
Dulli wyjął z kieszeni stary model Nokii. Wstukał na klawiaturze numer, po czym trzęsącymi się palcami zaczął pisać:
MIAŁEŚ RACJĘ. JEDENAŚCIE. IAM TEMPUS EST
– Iam tempus est. Już czas – wyszeptał Dulli, wysyłając wiadomość.
W ciągu kilku sekund pojawiło się potwierdzenie doręczenia. Dulli odetchnął z ulgą. Jeśli cokolwiek mogło go w tej chwili uspokoić, była to właśnie świadomość, że zdołał podzielić się tym co wie z kimś, komu zależy na tej wiedzy jeszcze bardziej niż jemu.
Od strony budynku toalety dało się słyszeć śmiechy. Po chwili przy Dullim pojawili się pierwsi turyści. Mrużąc oczy spoglądał na nich z niepewną miną.
Które z nich zostało wybrane?
Ruszyli w dalszą drogę. Nie tracąc ani chwili Dulli zaczął gorączkowo analizować. Jego wzrok wędrował od twarzy do twarzy, niczym skaner poszukujący kodów.
Dwie Hiszpanki i Hiszpan – nie. Polka z córką – nie. Małżeństwo ze Stanów – nie. Kanadyjczyk – nie. Jego syn… jak on ma na imię? Dulli drżącą ręką znów wyjął z plecaka listę, żeby sobie przypomnieć. Kane. Dziwne imię, bardzo dziwne. Spojrzał na chłopaka, a potem na tego drugiego, syna pary ze stanów. Wyglądało na to, że chłopcy trzymają się razem. Jonny i Kane. Kane i Jonny. Dwaj bracia. Biblijna Księga Rodzaju. Koran. Pięcioksiąg Ashburnhama…
„Jak do diaska mogłem to przeoczyć!” – pomyślał Dulli i gwałtownie przystanął, wlepiając wzrok w plecy chłopców idących przed nim.
Otaczające ich aury nie pozostawiały wątpliwości. Dwa omeny. Dwa jako symbol dwóch Tablic Mojżeszowych i kary za wszystkie grzechy, odebranej w dwójnasób. Dwa jako nawiązanie do historii Kaina i Abla...
– Jonny i Kane… – powtórzył Dulii zdławionym szeptem.
Szli w kierunku wrót bazyliki. Jonny i Kane wyprzedzili pozostałych i podbiegli do gołębi pijących wodę z pobliskiej kałuży. Widząc jak kilka z nich podrywa się do lotu, mała Polka natychmiast wydała z siebie dziki pisk.
– W Watykanie nie krzyczymy!!! – natychmiast zwrócił jej uwagę Dulli.
Matka dziewczynki z oburzeniem zmierzyła go wzrokiem i przyciągnęła ją do siebie. Po chwili mała znów wyrwała się z ramion matki i pobiegła za Jonnym i Kanem, wskazując na kolorowych żołnierzy z halabardami.
– Ajajaj! Pomponiści!
– Guardia Svizzera Pontificia… – wysyczał coraz bardziej wściekły Dulli.
Przez grupę przebiegł szmer śmiechu. Dorośli powyjmowali aparaty i zaczęli pstrykać zdjęcia. Halabardy gwardzistów skrzyły się w słońcu, niczym włócznie świętego Piotra. Feeria barw żołnierskich mundurów, pomarańcz, granat, błękit, zieleń, a przy tym pióra i satyna, mieszały się stanowiąc wspaniałą ucztę dla oka. Dystyngowane, idealnie zsynchronizowane ruchy każdego z gwardzistów, wyglądały jakby sterował nimi zręczny kuglarz, który celowo ustawił na środku placu marionetki poruszane za pomocą niewidzialnych sznurków.
Dulli zerknął na zegarek, a potem z coraz większym niepokojem na telefon. Nie było żadnej odpowiedzi.
– Niech to cholera… – przeklął pod nosem.
Nagle usłyszał za plecami głos.
– Idziemy?
Dulli gwałtownie się odwrócił. Obok niego stał Kane. Chłopak miał tak bystre spojrzenie, że przeszły mu po plecach ciarki.
– Dokąd? – zapytał zakoczony Dulli.
Chłopak zrobił zdziwioną minę.
– Dobrze się pan czuje? – rzucił niepewnie – Przed chwilą mówił pan, że musimy się pośpieszyć…
– Ach, no tak, racja, e necessario fare in fretta! – odpowiedział zmieszany Dulli i czując na sobie badawcze spojrzenie chłopaka, zaczął zwoływać resztę grupy.
W tym samym czasie czterej gwardziści opuściwszy halabardy weszli do Bazyliki, a ci kończący wartę przecięli plac i zniknęli za rogiem uliczki, pośród gęsto rosnących drzew.
W końcu grupie udało się dotrzeć do wrót bazyliki. Stanęli w cieniu, czekając aż Dulli, stojący w cieniu masywnej ściany z kamienia, skończy rozmawiać z jednym z gwardzistów.
– Mamo… – wyjęczał podekscytowany Jonny.
– Co znowu?!
– Na dachu. Zobacz. Tam ktoś jest.
– Tak synku, posągi świętych. Pan przewodnik mówił o nich przed chwilą – odpowiedziała matka, ciągnąc go za ramię w stronę wejścia.
– Nie, to nie... maaaamo, no zobacz, musisz… no zooobacz!
Podekscytowany Jonny, podskakując z palcem w górze, zerkał to na matkę, to na dach bazyliki, w miejsce, gdzie znajdowały się posągi jedenastu apostołów i Chrystusa. W przeciwieństwie do niego, Kane stał nieco dalej na uboczu i jak zahipnotyzowany od dłuższej chwili nie odrywał wzroku od dachu świątyni.
Dwie minuty później prawie cała grupa weszła do chłodnego wnętrza bazyliki. Troje Hiszpanów i Polka z córką na ramieniu poszli jako pierwsi, kierując się boczną nawą w stronę schodów prowadzących na dach. Tuż za nimi szedł Kanadyjczyk, zajęty rozmową z kuzynem ze Stanów i jego żoną. Dwaj chłopcy zostali daleko z tyłu.
– Wąskie przesmyki, strome schodki, duszno, parno, klaustrofobicznie… – oznajmił głośno Dulli, a jego głos odbijał się echem od sufitu wąskiego korytarza, powodując że wszyscy zamilkli – kto by pomyślał, że takie wrażenia może przynieść wspinanie się na szczyt drugiej na świecie największej świątyni chrześcijańskiej, wybudowanej na grobie świętego Piotra. Państwa odczucia nie są teraz może zbyt miłe, jednak naprawdę warto się pomęczyć dla widoku rozpościerającego się z dachu – zapewnił i jakby na potwierdzenie tych słów zamachał ręką, wskazując na strome schody, których setki majaczyły w górze, znikając za niebezpiecznymi, wąskimi zakrętami.
Wszystkie głowy uniosły się w górę, a potem dał się słyszeć szmer niezadowolenia.
Nie zważając na marudzenie, Dulli przepuścił wszystkich, rozglądając się w poszukiwaniu chłopców. Szli od strony wejścia, nic sobie nie robiąc z tego, że ich woła.
– Pani, to była pani – szeptał nerwowo Jonny. – A widziałeś czerwone? Wdziałeś?
– Nie widziałem. Nie było czerwonego – odpowiedział Kane.
– Bo ja patrzyłem ostatni. I wtedy było.
– Bujasz. Powiem twojej mamie i zobaczysz.
– Nie kłamię! – zdenerwował się Jonny i kopnął Kane`a w kostkę. Pobiegł wzdłuż ukrytej w cieniu nawy bocznej i przepychając się obok przewodnika wbiegł na schody. Po chwili dołączył do niego Kane i natychmiast zaczęli się ścigać, zmuszając wspinających się przed nimi ludzi, żeby ustąpili im miejsca.
– Chłopcy! Chłopcy! – próbował przywołać ich do porządku Dulli. – To jest niebezpieczne!
Piętro wyżej dało się słyszeć, jak chłopcy parskają śmiechem.
– Nie biegnij! – wydarła się matka Jonny`ego, wychylając się na schodach i wymachując groźnie zaciśniętą pięścią. – Jak cię dogonię, przyłożę ci w dupsko! Nie będę tu wysłuchiwała skarg!
Jonny i Kane dotarli już dwa piętra wyżej. Sapiąc i z trudem łapiąc oddech, wspinali się po stopniach masywnej kopuły z brunatnych cegieł, wyglądem przypominającej obronną wieżę.
– Sto dwadzieścia.. sto trzydzieści…trzydzieści jeden… – liczył kolejne stopnie Kane, oglądając się z uśmiechem na biegnącego za nim Jonny`ego.
Kilkadziesiąt stopni niżej trójka Hiszpanów, zziajana i zniechęcona, wspinała się schodek po schodku, wymyślając przewodnikowi od najgorszych, za to, że zmusił ich do wspinaczki. Chcieli jak najszybciej wejść, zejść i udać się do kawiarni po łyk zimnej Coca-Coli lub latte z lodem. Do tego śniadanie, duże, włoskie, z szynką parmeńską. Tak, szynka parmeńska i ser, dużo sera mozarella, którym usłane są ulice Rzymu…
– Nie mogę. Nie dam rady – wyjęczała młodsza Hiszpanka, przystając na stopniu, podtrzymując się ramienia swojego chłopaka.
Jej koleżanka wspięła się wyżej, zostawiając ich samych.
– Nie marudź. To był twój pomysł. Mówiłem, żeby jechać do Toskanii.
– I co byś z tej Toskanii miał?
– A co będę miał z tego?! – odpowiedział chłopak i dopił ostatni łyk wody z butelki, po czym wcisnął plastik w szparę w zakratowanym oknie.
Dulli szedł za nimi. Przysłuchiwał się ich rozmowie, kiwając głową z rezygnacją.
„Kolejni parszywi turyści, których nie da się zadowolić” – pomyślał.
Wyjął butelkę ze szpary i schował ją do plecaka. Nagle jego telefon ukryty w kieszeni spodni zaczął wibrować. Podekscytowany wyjął go i nie patrząc na numer na wyświetlaczu, odebrał połączenie. Po drugiej stronie dał się słyszeć piskliwy, pretensjonalny głos.
– Tylko nie to – wyszeptał z rozpaczą Dulli.
Był to kolejny pilny telefon z biura, dotyczący jakiejś parszywej wycieczki. Tak, oczywiście że przyjmie dodatkową grupę, oczywiście, stawka jak zwykle. Rozłączył się i postanowił odsapnąć. Z niepokojem wyjrzał przez zakratowane okienko na dachy budynków widoczne w oddali. Gdy z nad Piazza Cita Leonina dało się słyszeć bicie dzwonów, kilka gołębi siedzących na parapecie znienacka poderwało się do lotu.
– Już czas… – wyszeptał Dulli, zerkając na Plac Świętego Piotra.
Tymczasem Jonny i Kane ścigali się już nie z sobą, lecz z czasem. Liczyła się każda sekunda, bo szczyt schodów był coraz bliżej. Kiedy Jonny pokonał ostatni stopień, jego oczy powędrowały w kierunku ciągnącego się przed nim korytarza otoczonego ścianami z hartowanego szkła.
– Zaczekaj! – rozkazał Kane, dysząc ze zmęczenia.
Po chwili pokonał ostatni stopień i zgięty w pół stanął obok Jonny`ego. Nagle dostrzegł w oddali niewyraźny ruch. Gwałtownie się wyprostował i spojrzał przed siebie, dziękując w duchu, że od rozległej przestrzeni tarasu widokowego dzielą ich drzwi i ściany. Chociaż z dołu dało się słyszeć głosy rodziców, byli jakieś dwa piętra niżej. Kane wiedział, że przynajmniej przez dwie, trzy minuty będą zdani sami na siebie.
Korytarz na którym się znaleźli, był wąski i panował w nim zaduch; gorące powietrze z wczorajszego dnia, mieszało się z tym nagrzanym od porannego słońca, wpadającym przez wąskie wywietrzniki zamontowane pod niskim sufitem. Ostrożnie stawiając każdy krok chłopcy podeszli do masywnych szklanych drzwi. Jonny złapał za srebrną klamkę i spróbował cicho przekręcić, ale materiał, z którego wykonano drzwi sprawił, że były o wiele cięższe niż sądzili. Nie tracąc czasu, zaparli się i zaczęli pchać najmocniej jak umieli. W końcu na korytarz z sykiem wdarł się powiew świeżego powietrza. Kane wyszedł na taras pierwszy i od razu oniemiał z przerażenia. Z oddali dochodziły mrożące krew w żyłach jęki i płacz. Tuż przed sobą zobaczył rozmazaną na ziemi krew, ciągnącą się długą wąską linią przez środek starych, drewnianych paneli, jakimi wyłożona była podłoga tarasu. Czując na plecach oddech Jonny`ego, odwrócił się i spojrzał mu w oczy. Natychmiast zrozumiał, że nie może narażać tego ośmiolatka na tak wielkie niebezpieczeństwo.
– Zaczekaj tu na rodziców – rozkazał stanowczo.
– Nie ma mowy! – upierał się Jonny.
Nie widząc innego wyjścia, Kane złapał go za ramiona i odepchnął w kierunku drzwi. Nieprzygotowany Jonny z hukiem wylądował na drewnianej podłodze. Poderwał się i ze łzami w oczach pobiegł w kierunku schodów.
– Przepraszam Jonny – wyszeptał Kane, czując rosnącą gwałtownie gulę w gardle.
Odwrócił się i spojrzał w kierunku szczytu tarasu. To tam powinny być posągi świętych, które wdział z dołu. Wspomnienie obrazu sprzed paru minut zmroziło mu krew w żyłach. Przeraził się jeszcze bardziej, gdy dotarło do niego, że na dachu zapanowała złowroga cisza.
– Jestem sam i muszę być dzielny – spróbował się pocieszyć.
Nabrał powietrza i przylgnął plecami do ściany. Wychylił się i wyjrzał za róg. Było pusto. Z nieco większą odwagą wyszedł na rozległą przestrzeń tarasu widokowego i ruszył przed siebie. Zatrzymał się na wprost linii posągów, zwróconych twarzami do Placu Świętego Piotra. Apostołowie i Święty Jan stali na swoich miejscach, dokładnie tak, jak widział to z dołu. Tak jak się spodziewał, pośród nich brakowało tylko jednej figury. Chrystus z krzyżem zniknął z postumentu i co najbardziej przerażające, miejsce po nim nie było puste. Makabryczny widok sprawił, że przed oczyma Kane`a zapadła na kilka sekund nieprzenikniona ciemność. Zamknął oczy i zagryzł wargę, żeby nie zacząć krzyczeć.
– Rany… – wyszeptał po chwili.
Podszedł kilka kroków i zatrzymał się. W nozdrzach poczuł zapach krwi i starego drewna.
Słońce padające na dach oświetlało wiszące na ogromnym krzyżu ciało kobiety w średnim wieku. Wyglądała niczym anioł. Rozpostarte ręce rozłożone na boki, przybite ogromnymi gwoździami do ramion drewnianego kolosa, upodabniały ją do Chrystusa. Piersi i tułów były okryte białym kirem, po którym w kilku miejscach spływała krew. Wolno skapując ze stóp kobiety, tworzyła kałużę. Kane podszedł bliżej i wyciągnął rękę, próbując dotknąć ciała ofiary. W tej samej chwili usłyszał za plecami przerażający huk silnika i warkot śmigieł. Oniemiały ze strachu odskoczył na bok i przeczołgał się pod kamienne barierki. Uniósł głowę i zobaczył, że nad dachem bazyliki unosi się helikopter. W tej samej chwili usłyszał niewyraźne wołanie, w którym zdołał rozróżnić swoje imię.
Dulli wbiegł na taras. Powietrze wirowało dookoła jak podczas huraganu. Nieznośny huk niemal rozrywał uszy. Zgięty w pół zdołał przebiec kilka metrów. Rzucił się na ziemię pod ścianą i zaczął wołać Kane`a ile sił w płucach. Zobaczył unoszący się nad dachem helikopter.
– Skąd do cholery… – wyszeptał, zakrywając głowę przed podmuchami pyłu.
Po chwili helikopter odleciał. Dulli poderwał się i pobiegł ile sił w nogach do leżącego niedaleko posągów chłopaka. Przez chwilę bał się, że jest martwy.
– Kane! Odezwij się!
Chłopak zamachał ręką. Cały się trząsł i był wymazany krwią, ale wyglądało na to, że nic mu nie jest. Na tarasie zjawił się jego ojciec. Z twarzą czerwoną jak byk biegł w ich stronę.
– Dlaczego pan zablokował wyjście! – wydzierając się zamachał pięścią przed twarzą przewodnika – Co pan wyprawia, złożę skargę! Gdzie mój… o Boże… – wyjęczał, spoglądając na wiszącą na krzyżu kobietę.
Dulli zmierzył go lodowatym spojrzeniem, po czym odszedł kilka kroków. Wyjął telefon i zastanawiając się jak najsensowniej ująć w słowa to co się stało, wstukał numer biura. Coraz bardziej przerażona kobieta po drugiej stronie słuchała chlipiąc do słuchawki. Wyglądało na to, że wpadła w histerię.
– Przestań płakać! – wydarł się do słuchawki. – Zawiadom służby i przyślij mi tu kogoś!
Dulli rozłączył się z wściekłą miną. Biorąc pod uwagę, że ma najwyżej minutę, zanim drzwi jadącej na górę windy otworzą się z hukiem i wypadną z nich uzbrojeni po zęby żandarmi, każda sekunda była na wagę złota. Nie zwracając uwagi na to czy ktoś patrzy, Dulli podszedł do drewnianego krzyża i korzystając z telefonu zrobił zdjęcie. Dodał je jako załącznik i znów wysłał pod ten sam numer co wtedy, gdy byli jeszcze na placu. Treść wiadomości brzmiała:
UKRZYŻOWALI KOBIETĘ NA DACHU BAZYLIKI. UCIEKAJCIE
Kiedy kilka sekund później stalowe drzwi wind otworzyły się z hukiem, wszystko zaczęło dziać się błyskawicznie. Wszystkie wyjścia z Bazyliki zostały obstawione patrolami, a cały teren Watykanu otoczyła gwardia szwajcarska i żandarmi. Dullego i przerażonych turystów stłoczono na dachu, pod jedną ze szklanych ścian, obok schodów. Kane i Jonny siedzieli samotnie w najdalszym kącie. Dulli zdołał się do nich przecisnąć. Usiadł po turecku i wyszeptał:
– Musimy pogadać chłopaki.
Kane skulił się w sobie. Jonny nie przerywał nerwowego dłubania kawałkiem patyka w szparze w podłodze. Z jego kolana nadal ciekła krew.
– Boli? – zapytał Dulli.
– Nie tak bardzo – odpowiedział Jonny.
Dulli uśmiechnął się i poklepał go po plecach. Po chwili zwrócił się do Kane`a:
– Kane, muszę wiedzieć co widziałeś. Muszę to wiedzieć zanim oni – wskazał na prokuratora i policjantów kręcących się wokół krzyża – przyjdą, żeby cię zapytać.
– W helikopterze była dziewczynka.
Dulli drgnął.
– Wcześniej była na dachu. Słyszałem jak płakała.
– To bardzo ważna informacja – powiedział Dulli łamiącym się głosem. – Powiedz mi wszystko. Wszystko, dobrze?
Jonny schował głowę między kolana i zaczął płakać. Kane objął go ramieniem i oblizując spierzchnięte wargi ze strachem spojrzał na Dullego.
– Kim pan jest?
Dulli przez kilka sekund zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Przyjacielem – odpowiedział w końcu, patrząc chłopakowi w oczy.
Kane pokiwał głową. Wziął oddech i zaczął mówić. Jego głos nie brzmiał już jak głos dziecka. Był matowy i bezbarwny, jakby z duszy chłopca wyparowała cała radość.
Dwóch funkcjonariuszy z wydziału kryminalnego zagrodziło taśmą dostęp do miejsca na tarasie widokowym, gdzie patomorfolog i prokurator czekali, żeby zabrać się do pierwszych oględzin. Krzyż zdjęto z postumentu i położono na ziemi, a nad nim rozłożono biały baldachim, osłonięty prowizorycznymi ścianami z brezentu.
– Żyje.
– Co? – zapytał prokurator, wlepiając wzrok w patomorfologa nachylającego się nad kobietą.
– Żyje. Została odurzona jakimiś silnymi środkami. Wygląda na to, że zaczyna się wybudzać.
– Powiedziała coś?
– Yhm… tak jakby – zmieszał się patomorfolog. Wstał i zaczął zdejmować białe rękawiczki. Spojrzał na prokuratora i poklepał go po ramieniu. – Niech ją zapakują do karetki i zawiozą do szpitala. Rany są powierzchowne, ścięgna w dłoniach i stopach nie zostały zerwane. Wygląda na to, że świr, który zorganizował całe to przedstawienie zna się na rzeczy. Zadbał o to, żebyśmy zdążyli tu dotrzeć, zanim straci za dużo krwi.
– Na pewno nie zrobił tego sam, ale mniejsza z tym. Czyli będzie mogła zeznawać? – dopytywał się prokurator.
– Z całą pewnością.
– To dobra informacja – ucieszył się. Widząc, że patomorfolog wychodzi, zagrodził mu drogę. – Co takiego powiedziała, że nie chcesz powtórzyć?
Patomorfolog nachylił się nad jego głową i wyszeptał mu do ucha konspiracyjnym tonem:
– Heil Hitler.
Prokurator zbladł.
– Że co?!
– No mówię ci. Otworzyła oczy i powiedziała Heil Hitler.