Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ania z Szumiących Topoli - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Ania z Szumiących Topoli - ebook

Ania Shirley powraca w czwartej części bestsellerowej serii Lucy Maud Montgomery.

Po ukończeniu studiów z tytułem magistra nauk humanistycznych Ania przeprowadza się do Szumiących Topoli i uzyskuje posadę dyrektorki liceum w Summerside. Przypadkowo sprowadza na siebie niechęć wpływowego klanu rodziny Pringle, który przy każdej możliwej okazji wytrwale uprzykrza jej życie. Ania nawiązuje nowe przyjaźnie, zdeterminowana zjednać sobie nawet najbardziej opornych mieszkańców Szumiących Topoli.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65928-59-7
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział I

_(List Ani Shir­ley, licen­cjatki, dyrek­torki liceum w Sum­mer­side, do Gil­berta Bly­the’a, stu­denta medy­cyny na Uni­wer­sy­te­cie Red­mond w King­sport)._

Szu­miące Topole,
Aleja Duchów,
Wyspa Księ­cia Edwarda,
Sum­mer­side,
ponie­dzia­łek, 12 wrze­śnia

NAJ­DROŻ­SZY!

Czyż to nie zachwy­ca­jący adres? Czy sły­sza­łeś kie­dy­kol­wiek coś rów­nie cudow­nego? Szu­miące Topole to nazwa mojego nowego domu, któ­rym jestem zachwy­cona! Podoba mi się także Aleja Duchów, która wła­ści­wie nie jest for­malną nazwą. Powinna nazy­wać się ulica Trent, ale nikt jej tak nie nazywa z wyjąt­kiem rzad­kich przy­pad­ków, kiedy dosta­nie się do tygo­dnika „Weekly Courier”. Wtedy czy­tel­nicy patrzą na sie­bie z nie­do­wie­rza­niem i pytają: „Gdzież, u licha, znaj­duje się taka ulica? To prze­cież Aleja Duchów”. Jed­nak nie mogę Ci powie­dzieć, z jakiego powodu tak się nazywa. Spy­ta­łam o to Rebekę Dew, ale nie umiała mi powie­dzieć niczego, oprócz tego, że nazwa ta funk­cjo­nuje od naj­daw­niej­szych cza­sów, gdyż kie­dyś miej­sce to było nawie­dzane przez duchy. Lecz _ona_ nie widziała tam ni­gdy nikogo, kto wyglą­dałby ina­czej niż zwy­kli miesz­kańcy tej ziemi.

Muszę jed­nak kon­ty­nu­ować moją opo­wieść. Jesz­cze nie znasz Rebeki Dew, ale to się oczy­wi­ście zmieni. Prze­wi­duję, że zaj­mie ona pokaźne miej­sce w mojej kore­spon­den­cji.

Teraz zapada już zmierzch, naj­droż­szy. (A tak przy oka­zji, czyż słowo „zmierzch” nie jest pełne czaru? Podoba mi się bar­dziej niż „zmrok”. Brzmi tak aksa­mit­nie i cie­ni­ście, i… _zmierz­chli­wie_). W świe­tle słońca należę do świata, a w nocy do snu i wiecz­no­ści. Ale o zmierz­chu uwal­niam się i należę tylko do sie­bie i do Cie­bie. Zacho­wam więc tę porę wyłącz­nie na kore­spon­den­cję z Tobą. Ale nie będzie to list miło­sny. Mam nie­zbyt dobrze piszące pióro, a takie nie nadaje się do pisa­nia listów miło­snych, podob­nie jak ostre lub stę­pione. Możesz więc liczyć na miło­sny list tylko wtedy, gdy będę miała stu­pro­cen­towo odpo­wied­nią sta­lówkę. A teraz opo­wiem Ci o moim nowym domu i jego miesz­kań­cach, Gil­ber­cie. Są tacy _kochani_!

Przy­je­cha­łam tu wczo­raj z nadzieją zna­le­zie­nia pen­sjo­natu. Pani Mał­go­rzata Linde przy­je­chała ze mną pod pre­tek­stem zaku­pów, ale wiem dosko­nale, że jej głów­nym celem było zna­le­zie­nie mi pen­sjo­natu. Mimo że ukoń­czy­łam wydział filo­lo­giczny i uzy­ska­łam licen­cjat, pani Linde na­dal uważa mnie za nie­do­świad­czoną młodą osóbkę, którą trzeba kie­ro­wać, usta­wiać i nad­zo­ro­wać.

Przy­je­cha­ły­śmy pocią­giem i wyobraź sobie, Gil­ber­cie, mia­łam taką śmieszną przy­godę. Jak wiesz, przy­gody to moja domena, przy­cią­gam je do sie­bie, acz nie wiem jak! Zda­rzyło się to aku­rat w momen­cie, gdy pociąg wjeż­dżał na sta­cję. Wsta­łam i schy­liw­szy się, by pod­nieść walizkę pani Linde (pla­no­wała spę­dzić nie­dzielę z przy­ja­ciółką w Sum­mer­side), opar­łam się kłyk­ciami zaci­śnię­tej dłoni na czymś, co wyda­wało mi się błysz­czą­cym opar­ciem fotela. W jed­nej sekun­dzie otrzy­ma­łam gwał­towne ude­rze­nie, aż z tru­dem powstrzy­ma­łam okrzyk bólu. Gil­ber­cie, wyobraź sobie, że to, co wzię­łam za ele­ment sie­dze­nia, było łysą głową jakie­goś męż­czy­zny! Nie­spo­dzie­wa­nie obu­dzony patrzył na mnie z wście­kło­ścią. Prze­pro­si­łam go nie­zręcz­nie i wysia­dłam z pociągu, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Kiedy rzu­ci­łam ostat­nie spoj­rze­nie na prze­dział, sie­dział tam na­dal, wrogo mie­rząc mnie wzro­kiem. Pani Linde była prze­ra­żona, a kłyk­cie mojej dłoni są na­dal obo­lałe!

Nie prze­wi­dy­wa­łam spe­cjal­nych kło­po­tów ze zna­le­zie­niem pen­sjo­natu, gdyż wie­dzia­łam, że pewna pani, nie­jaka Toma­szowa Prin­gle, wynaj­muje pokoje kolej­nym dyrek­tor­kom szkoły śred­niej od co naj­mniej dwu­na­stu lat. Jed­nak z jakiejś nie­zna­nej przy­czyny naraz oka­zała się zmę­czona i odmó­wiła przy­ję­cia mnie. Kilka innych nie­złych miejsc także wykrę­ciło się jakimś pre­tek­stem. Gdzie indziej znów nie bar­dzo mi się podo­bało. Cho­dzi­ły­śmy po mia­steczku całe popo­łu­dnie, zgrzane i zmę­czone, z chan­drą i bólem głowy, aż wresz­cie zna­la­złam! Byłam już gotowa pod­dać się w roz­pa­czy, kiedy naraz zda­rzyła się Aleja Duchów!

Wpa­dły­śmy na nią w dro­dze do pani Brad­dock, daw­nej kole­żanki pani Linde. Pani Brad­dock powie­działa, że cał­kiem moż­liwe, że będę mogła zamiesz­kać „u wdów”.

Sły­szała, że chcą wziąć loka­tora, aby mieć na wyna­gro­dze­nie Rebeki Dew. Nie mogą pozwo­lić sobie na dal­sze utrzy­my­wa­nie Rebeki, chyba że uzy­skają jakieś dodat­kowe pie­nią­dze, a jeżeli Rebeka odej­dzie, to kto będzie doił starą, rudą krowę?

Pani Brad­dock popa­trzyła na mnie surowo, jak gdyby przy­szło jej do głowy, że to ja powin­nam doić rudą krowę, ale nie uwie­rzy, że potra­fię to zro­bić, nawet gdy­bym zło­żyła przy­sięgę.

– O jakich to wdo­wach mówisz? – spy­tała pani Linde.

– Jak to, nie koja­rzysz? O cioci Kasi i cioci Hani – powie­działa pani Brad­dock, jak gdyby każdy powi­nien je znać, nawet nie­zbyt mądra licen­cjatka w dzie­dzi­nie lite­ra­tury. – Cio­cia Kasia to pani Ama­sowa Mac­Com­ber – wdowa po kapi­ta­nie, a cio­cia Hania to pani Lin­col­nowa Mac­Lean – „cywilna” wdowa, ale wszy­scy nazy­wają je cio­tecz­kami. Miesz­kają na końcu Alei Duchów.

Aleja Duchów! Ta nazwa wystar­czyła, by mnie prze­ko­nać. Musia­łam zamiesz­kać u wdów!

– Chodźmy to spraw­dzić – popro­si­łam panią Linde. Zda­wało mi się, że jeżeli stra­cimy choćby jesz­cze jedną chwilę, to Aleja Duchów znik­nie z powro­tem w kra­inie cza­rów.

– Możesz pójść do nich, ale o tym, czy cię przyjmą, zade­cy­duje Rebeka Dew. To ona rzą­dzi w Szu­mią­cych Topo­lach, o tym mogę was zapew­nić.

Szu­miące Topole! To nie mogło być prawdą, nie mogło! Chyba śnię. A pani Mał­go­rzata Linde oce­niła, że fak­tycz­nie jest to dziwna nazwa dla domu.

– Och, kapi­tan Mac­Com­ber nazwał tak ten dom. Nale­żał do niego, rozu­mie pani. Obsa­dził go topo­lami, z któ­rych był sza­le­nie dumny, cho­ciaż rzadko bywał w domu i ni­gdy nie przy­jeż­dżał na długo. Cio­teczka Kasia mawiała zazwy­czaj, że to nie­wy­godne, ale ni­gdy nie udało nam się usta­lić, czy miała na myśli jego krót­kie pobyty, czy też fakt, że w ogóle wraca. Cóż, panno Shir­ley, mam nadzieję, że dosta­nie pani to miesz­kanko. Rebeka Dew jest świetną kucharką, a szcze­gólny geniusz wyka­zuje, przy­rzą­dza­jąc sałatkę z ziem­nia­ków. Jeżeli panią polubi, zary­suje się przed panią wspa­niała przy­szłość. Sły­sza­łam, że w mie­ście jest nowy ban­kier, który poszu­kuje pen­sjo­natu; nie­wy­klu­czone, że będzie wolała jego. To śmieszne, że Toma­szowa Prin­gle nie chciała pani przy­jąć. Całe mia­steczko Sum­mer­side jest pełne człon­ków rodziny Prin­gle’ów i osób z nimi spo­krew­nio­nych. Nazy­wani są rodziną kró­lew­ską i musi pani zyskać ich względy, panno Shir­ley, albo też ni­gdy nie odnie­sie pani suk­cesu w liceum w Sum­mer­side. Zawsze byli tu naj­waż­niejsi, jest nawet ulica, która dostała nazwę po kapi­tanie Abra­ha­mie Prin­gle’u. Sta­no­wią świet­nie zor­ga­ni­zo­wany klan, a na jego czele stoją dwie stare damy z Klo­no­wego Wzgó­rza. Sły­sza­łam, że nie prze­pa­dają za panią.

– A dla­cze­góż to?! – wykrzyk­nę­łam. – Prze­cież mnie nie znają!

– Otóż cho­dzi o to, że pewien ich dal­szy kuzyn ubie­gał się o sta­no­wi­sko dyrek­tora liceum i cały klan był prze­ko­nany, że to on powi­nien je uzy­skać. Kiedy przy­jęto pani poda­nie, wszy­scy się roz­zło­ścili. Cóż, tacy są ludzie. Musimy ich akcep­to­wać takimi, jacy są. Z pozoru będą dla pani mili, ale cały czas będą knuć prze­ciwko pani. Nie chcę pani znie­chę­cać, ale ostrze­żony to uzbro­jony! Mam nadzieję, że pora­dzi pani sobie mimo ich nie­chęci. Jeżeli wdowy panią przyjmą, nie będzie pani miała nic prze­ciwko temu, żeby jeść posiłki w towa­rzy­stwie Rebeki Dew, prawda? Nie jest słu­żącą. To daleka kuzynka kapi­tana. Nie siada do stołu, kiedy przyj­mo­wani są goście. Wów­czas zna swoje miej­sce, ale jeżeli zamieszka tam pani jako loka­torka, nie będzie pani trak­to­wała jako gościa.

Zapew­ni­łam nie­spo­kojną panią Brad­dock, że z wielką przy­jem­no­ścią będę kon­su­mo­wać posiłki w towa­rzy­stwie Rebeki Dew i pocią­gnę­łam panią Linde do upra­gnio­nego miej­sca. Zro­zu­mia­łam, że _muszę_ tam dotrzeć przed ban­kie­rem.

Pani Brad­dock poszła za nami aż do drzwi.

– I niech pani nie rani uczuć cio­teczki Hani, dobrze? Bar­dzo łatwo spra­wić jej przy­krość, jest taka wraż­liwa, bie­dac­two. Nie ma aż tylu pie­nię­dzy co cio­teczka Kasia, choć cio­teczka Kasia także nie ma ich za wiele. Lecz cio­teczka Kasia bar­dzo kochała swo­jego męża, zaś cio­teczka Hania nie prze­pa­dała za swoim. Nic w tym dziw­nego! Lin­coln Mac­Lean był sta­rym zrzędą, ale jej zda­niem, ludzie ją o to obwi­niają. Całe szczę­ście, że dziś sobota. Gdyby był pią­tek, cio­cia Hania nie wzię­łaby nawet pod roz­wagę pomy­słu, aby przy­jąć panią na loka­torkę. Można by się spo­dzie­wać, że to cio­teczka Kasia jest zabo­bonna, prawda? Tacy są bowiem mary­na­rze! Ale oka­zuje się, że to cio­teczka Hania, mimo że _jej_ mąż był cie­ślą. Była bar­dzo ładna w latach mło­do­ści, bie­dac­two.

Zapew­ni­łam panią Brad­dock, że potrak­tuję uczu­cia cio­teczki Hani jak świę­tość, lecz ona na­dal szła za nami ścieżką.

– Kasia i Hania nie będą grze­bać w pani rze­czach, gdy pani wyj­dzie z pokoju. Są bar­dzo przy­zwo­ite. Może to robić Rebeka Dew, ale nie będzie na panią dono­sić. I na pani miej­scu nie pod­cho­dzi­ła­bym od drzwi fron­to­wych. Wyko­rzy­stują je jedy­nie na bar­dzo ważne oka­zje. Nie przy­po­mi­nam sobie, aby były otwie­rane od dnia pogrzebu Amasa. Pukaj­cie do bocz­nych drzwi. Trzy­mają klucz pod doniczką na para­pe­cie, tak więc jeżeli nikogo nie będzie w domu, może­cie po pro­stu otwo­rzyć drzwi, wejść do środka i pocze­kać. A cokol­wiek zro­bi­cie, nie wychwa­laj­cie kota, ponie­waż Rebeka Dew go nie cierpi.

Obie­ca­łam także nie wychwa­lać kota i wresz­cie udało nam się roz­stać z naszą roz­mów­czy­nią. Nie­ba­wem zna­la­zły­śmy się w Alei Duchów. Jest to bar­dzo krótka boczna uliczka pro­wa­dząca na otwartą wiej­ską prze­strzeń, a w głębi widoczne jest z niej błę­kitne wzgó­rze, które sta­nowi piękne tło. Z jed­nej strony wcale nie ma domów, a zie­mia opada łagod­nie w kie­runku portu. Z dru­giej strony stoją tylko trzy. Pierw­szy jest zwy­czajny, nie mam nic wię­cej do powie­dze­nia o nim. Następny to impo­nu­jący, ponury dwór z wykoń­czo­nej kamie­niami czer­wo­nej cegły, z man­sar­do­wym dachem, lukar­nami, meta­lową balu­stradą dookoła dachu, oto­czony tak wie­loma świer­kami i jodłami, że trudno go dostrzec. Wewnątrz musi być nie­zwy­kle ciemno. Trzeci i ostatni dom to Szu­miące Topole, na samym rogu, z uliczką zaro­śniętą trawą z przodu i praw­dziwą wiej­ską drogą, piękną w cie­niu drzew, po dru­giej stro­nie.

Zako­cha­łam się w nim od pierw­szego wej­rze­nia. Jak wiesz, są domy, które robią wra­że­nie na pierw­szy rzut oka dla przy­czyny, którą trudno zde­fi­nio­wać. Takie są wła­śnie Szu­miące Topole. Mogła­bym Ci opi­sać biały dom, bar­dzo biały, z zie­lo­nymi, bar­dzo zie­lo­nymi okien­ni­cami, z wie­życzką na rogu i po jed­nym oknie man­sar­do­wym z każ­dej strony, z niskim mur­kiem oddzie­la­ją­cym go od ulicy, z topo­lami i osi­kami rosną­cymi wzdłuż i wiel­kim ogro­dem z tyłu, gdzie pomie­szane są cudowne kwiaty i warzywa, ale wszystko to nie odda jego uroku. Krótko mówiąc, to dom, który ma w sobie coś z Zie­lo­nego Wzgó­rza.

– To miej­sce w sam raz dla mnie, na pewno tak chciał los – powie­dzia­łam gwał­tow­nie.

Pani Linde wyglą­dała, jak gdyby nie cał­kiem ufała memu prze­zna­cze­niu.

– Będziesz miała daleko do szkoły – powie­działa z powąt­pie­wa­niem.

– Jest mi to obo­jętne. Przyda mi się tro­chę ruchu. Och, niech­że pani przyj­rzy się temu uro­czemu brzo­zowo-klo­no­wemu zagaj­ni­kowi po dru­giej stro­nie drogi!

Pani Linde popa­trzyła, ale jedyny jej komen­tarz był taki:

– Mam nadzieję, że nie będzie tu plagi koma­rów.

– Ja też mam taką nadzieję. Nie­na­wi­dzę koma­rów. Jeden komar zapewni mi dłuż­szą bez­sen­ność niż wyrzuty sumie­nia.

Byłam zado­wo­lona, że nie musimy wcho­dzić fron­to­wymi drzwiami. Wyglą­dały znie­chę­ca­jąco: duże, dwu­skrzy­dłowe, drew­niane z pane­lami z czer­wo­nych, szkla­nych kwia­tów po bokach. Zupeł­nie nie paso­wały do całego domu. Małe, zie­lone boczne drzwiczki, do któ­rych dotar­ły­śmy ścieżką z cien­kich, pła­skich płyt kamien­nych miej­scami zato­pio­nych w tra­wie, były o wiele bar­dziej przy­ja­zne i gościnne. Na kra­wę­dziach ścieżki znaj­do­wały się zadbane kwiet­niki z ozdobną trawą, ład­nicz­kami, liliami tygry­simi, czer­wono-bia­łymi sto­krot­kami, lwimi paszcz­kami i grosz­kiem pach­ną­cym oraz czymś, co pani Linde nazywa sośnicz­kami. Oczy­wi­ście o tej porze roku nie kwi­tły, ale widać było, że we wła­ści­wym cza­sie pełne były kwie­cia. W dal­szej czę­ści ogrodu znaj­do­wała się różana rabatka, a pomię­dzy Szu­mią­cymi Topo­lami i ponu­rym sąsied­nim budyn­kiem znaj­do­wał się murek z cegieł, cały zaro­śnięty pną­cym blusz­czem, z łukiem per­goli ponad bla­do­zie­loną furtką. W samym środku pokry­wała ją winna lato­rośl, z czego wyni­kało, że nie otwie­rano jej od dawna. W grun­cie rze­czy, w dobrym sta­nie była tylko dolna połowa furtki, gdyż górna jej część była wyła­mana, dzięki czemu jawił się naszym oczom zaro­śnięty chwa­stami ogród po dru­giej stro­nie.

Kiedy wcho­dzi­ły­śmy bramką do ogrodu Szu­mią­cych Topoli, zauwa­ży­łam małą kępkę koni­czyny, tuż na prawo, przy ścieżce. Jakiś impuls kazał mi się pochy­lić i przyj­rzeć się jej. Nie uwie­rzył­byś, Gil­ber­cie! Tuż przede mną znaj­do­wały się trzy czte­ro­listne koni­czyny! Potrak­to­wa­łam to jako omen! Nawet rodzina Prin­gle’ów nie jest w sta­nie zmie­nić mojego prze­zna­cze­nia. I od razu zda­łam sobie sprawę, że ban­kier na pewno nie zdo­łał dotrzeć tu przede mną.

Boczne drzwi były otwarte, a więc nie­wąt­pli­wie ktoś znaj­do­wał się w domu. Nie musia­ły­śmy więc szu­kać klu­cza pod doniczką. Zapu­ka­ły­śmy i do drzwi pode­szła Rebeka Dew. Od razu wie­dzia­ły­śmy, że to ona, ponie­waż nie mógł to być abso­lut­nie nikt inny. A poza tym, żadne inne imię by do niej nie paso­wało.

Rebeka Dew ma około czter­dzie­stu lat i gdyby pomi­dor mógł mieć czarne włosy zacze­sane od czoła, małe, błysz­czące, czarne oczka, drobny nosek z bul­wia­stym koń­cem i cienką kre­skę zamiast ust, wyglą­dałby zupeł­nie jak ona. Wszystko ma nieco za krót­kie: ręce i nogi, szyję i nos, wszystko, z wyjąt­kiem uśmie­chu, który roz­po­ściera się od ucha do ucha.

Jed­nak w tym momen­cie nie uśmie­chała się. Wyglą­dała bar­dzo poważ­nie, kiedy spy­ta­łam, czy zasta­łam panią Mac­Com­ber.

– Czy cho­dzi pani o panią kapi­ta­nową Mac­Com­ber? – sark­nęła, jak gdyby w tym domu miesz­kało co naj­mniej tuzin róż­nych pań Mac­Com­ber.

– Tak – odpar­łam pokor­nie i wtedy wpro­wa­dziła nas do salo­niku, i tam pozo­sta­wiła. Pokój był mały i ładny, nieco zagra­cony podusz­kami, ale o spo­koj­nej i przy­ja­znej atmos­fe­rze, która mi odpo­wia­dała. Wszyst­kie meble znaj­do­wały się na prze­zna­czo­nych im miej­scach, zaj­mo­wa­nych od wielu lat. Jak te meble lśniły! Żadna kupna poli­tura nie dałaby takiego poły­sku. Wie­dzia­łam, że to zasługa Rebeki Dew. Na kominku znaj­do­wała się butelka ze stat­kiem pod peł­nymi żaglami, co bar­dzo zain­te­re­so­wało panią Linde. Zupeł­nie nie mogła pojąć, w jaki spo­sób dostał się on do środka, ale szybko doszła do wnio­sku, że ten dro­biazg nada­wał poko­jowi „mor­skiego cha­rak­teru”.

Weszły wdowy. Od razu je polu­bi­łam. Cio­teczka Kasia jest wysoka, szczu­pła, siwa i nieco surowa, dokład­nie w rodzaju Maryli; cio­teczka Hania niska, szczu­pła, także siwa oraz nieco smętna. Być może była kie­dyś bar­dzo ładna, lecz z tej urody nie pozo­stało nic oprócz oczu – łagod­nych, wiel­kich, koloru brą­zo­wego.

Obja­śni­łam powód mej wizyty, a wdowy popa­trzyły po sobie.

– Musimy nara­dzić się z Rebeką Dew – orze­kła cio­cia Hania.

– Bez wąt­pie­nia – potwier­dziła cio­cia Kasia.

Wezwano zatem z kuchni Rebekę Dew. Przy­szedł z nią kot, wielki, puszy­sty mal­tań­czyk o bia­łej piersi i bia­łym koł­nie­rzu. Z przy­jem­no­ścią pogła­dzi­ła­bym go, ale pamię­ta­łam ostrze­że­nie pani Brad­dock i dla­tego go zigno­ro­wa­łam.

Rebeka popa­trzyła na mnie z cie­niem uśmie­chu na twa­rzy.

– Rebeko – powie­działa cio­cia Kasia, która, jak odkry­łam, nie zwy­kła mar­no­wać słów – panna Shir­ley pra­gnie u nas zamiesz­kać. Nie przy­pusz­czam, aby­śmy mogły zaofe­ro­wać jej miesz­ka­nie.

– A dla­czego nie? – zapy­tała Rebeka Dew.

– Oba­wiam się, że byłoby to dla cie­bie dodat­ko­wym obo­wiąz­kiem – powie­działa cio­cia Hania.

– Jestem przy­zwy­cza­jona do obo­wiąz­ków – odparła Rebeka Dew.

Nie można, Gil­ber­cie, oddzie­lić tych dwóch imion. To nie­moż­liwe, cho­ciaż wdowy to robią. Zwra­ca­jąc się do niej, nazy­wają ją Rebeką. Nie wiem, jak to im się udaje.

– Jeste­śmy chyba za stare, aby znieść krę­ce­nie się tu mło­dych ludzi – upie­rała się cio­cia Hania.

– Mów za sie­bie! – sprze­ci­wiła się Rebeka Dew. – Mam zale­d­wie czter­dzie­ści pięć lat i wszyst­kie moje organy funk­cjo­nują jesz­cze pra­wi­dłowo. I uwa­żam, że miło byłoby, gdyby wresz­cie zamiesz­kała tu jakaś młoda osoba. Oczy­wi­ście wolę dziew­czynę niż chło­paka. Paliłby taki papie­rosy w dzień i w nocy, aż spło­nę­ły­by­śmy w łóż­kach. Jeżeli już musi­cie brać loka­tora, radzę, żeby to była ona, ale oczy­wi­ście to wasz dom.

Powie­działa to wszystko i znik­nęła, że zacy­tuję tu Homera. Poję­łam, że cała sprawa została zała­twiona, ale cio­cia Hania wspo­mniała, że muszę naj­pierw pójść na górę i zoba­czyć, czy odpo­wiada mi prze­zna­czony dla loka­tora pokój.

– Damy ci pokój z wie­życzką, kocha­neczko. Nie jest rów­nie wielki jak pokój gościnny, ale ma komin, co umoż­li­wia wsta­wie­nie pieca zimą, poza tym roz­ta­cza się z niego o wiele ład­niej­szy widok, z okna można dostrzec stary cmen­tarz.

Wie­dzia­łam, że pokój mi się spodoba. Sama już nazwa „pokój z wie­życzką” jest taka pod­nie­ca­jąca. Mia­łam wra­że­nie, że zamiesz­kam w tej sta­rej pio­sence, którą kie­dyś śpie­wa­li­śmy w szkole w Avon­lea na temat panny, „która żyła w wyso­kiej wieży nad sza­rym morzem”. Pokój oka­zał się cudowny. Weszły­śmy do niego po schod­kach bocz­nej klatki scho­do­wej, pro­wa­dzą­cych z pode­stu. Pokój jest raczej mały, lecz nie aż tak jak okropna sypial­nia, którą mia­łam na pierw­szym roku w Red­mond. Zoba­czy­łam dwa okna, jedno man­sar­dowe wycho­dzące na zachód, a dru­gie na pół­noc, zaś w wyku­szu utwo­rzo­nym przez wieżę znaj­do­wało się kolejne: o trzech skrzy­dłach, otwie­ra­jące się na zewnątrz, pod któ­rym znaj­do­wały się półki na książki. Pod­łoga jest pokryta okrą­głymi, tka­nymi dywa­nami. Na nich stoi duże łoże z płó­cien­nym bal­da­chi­mem i koł­drą z pie­rza, która wygląda tak per­fek­cyj­nie gładko, że pomy­śla­łam sobie, że szkoda będzie zakłó­cić tę per­fek­cję, uda­jąc się na spo­czy­nek. I, Gil­ber­cie, łóżko jest tak wyso­kie, że, by na nie wejść, muszę sko­rzy­stać z małych prze­no­śnych schod­ków, które w ciągu dnia są ukryte pod nim. Wydaje się, że kapi­tan Mac­Com­ber kupił cały ten zestaw w jakimś obcym kraju i spro­wa­dził do domu.

W rogu znaj­duje się mała szafka naroż­ni­kowa z półecz­kami ozdo­bio­nymi bia­łym papie­rem i bukie­tami kwia­tów nama­lo­wa­nymi na drzwicz­kach. Na para­pe­cie leży okrą­gła błę­kitna poduszka z guzi­kiem zagłę­bio­nym w środku, dzięki któ­remu wygląda jak wypie­czone błę­kitne pącz­kowe gniazdko. Obok zaś stoi umy­walka z dwiema półecz­kami: górną – wystar­cza­jącą, by usta­wić na niej miskę i dzban koloru błę­kitnego jak jajka rudzika, a dolną na mydel­niczkę i dzban gorą­cej wody. Ma też szu­fladę z mosięż­nym uchwy­tem, pełną ręcz­ni­ków, i półeczkę nad nią, na któ­rej sie­dzi biała damulka z por­ce­lany, ze zło­tymi wło­sami, różo­wymi but­kami, zło­tym pasem i czer­woną por­ce­la­nową różą. Całe to miej­sce złoci świa­tło prze­do­sta­jące się przez zasłony koloru zboża, a na wybie­lo­nych ścia­nach wisi nie­zwy­kła makatka, na którą padają wzo­rzy­ste cie­nie topoli rosną­cej na zewnątrz, czy­niąc z niej żywy obraz, zmie­nia­jący się i ruchomy. W jakiś spo­sób pokój ten wydał mi się nie­zwy­kle rado­sny. Poczu­łam się bar­dzo bogata.

– Będziesz tu bez­pieczna, to pewne – powie­działa pani Linde, gdy wycho­dzi­ły­śmy.

– Ocze­kuję, że pewne rze­czy mogą być tu dla mnie trudne po swo­bo­dzie, jaką mia­łam w Ustro­niu Patty – prze­ko­ma­rza­łam się.

– Swo­bo­dzie! – powie­działa z prze­ką­sem pani Linde. – Swo­bo­dzie! Nie mów jak jan­ke­ska, Anno.

Wpro­wa­dzi­łam się dzi­siaj, z torbą i resztą bagażu. Oczy­wi­ście bar­dzo nie­chęt­nie opusz­cza­łam Zie­lone Wzgó­rze. Nie­ważne jak czę­sto i długo prze­by­wam poza domem, w chwili gdy poja­wia się jaki­kol­wiek wolny dzień, wra­cam tam natych­miast i czuję się, jak­bym ni­gdy nie wyjeż­dżała. Serce kraje mi się, gdy znów muszę odje­chać. Ale wiem, że tutaj będzie mi się podo­bać i to miej­sce mnie także lubi. Zawsze wiem, czy dom mnie akcep­tuje, czy nie. Widok z moich okien jest uro­czy. Nawet stary cmen­tarz oto­czony rzę­dem ciem­nych świer­ków, do któ­rego można dotrzeć wijącą się alejką z rowami po bokach. Z okna wycho­dzą­cego na zachód widzę całą przy­stań aż do odle­głych, zamglo­nych wybrzeży ze ślicz­nym por­tem jach­to­wym, który mnie zachwyca, i stat­kami wycho­dzą­cymi w morze do nie­zna­nych krain. Co za fascy­nu­jące wyra­że­nie! Takie pole dla wyobraźni! Z okna pół­noc­nego widzę brze­zinę i klony po dru­giej stro­nie drogi. Wiesz, że zawsze byłam wielką wiel­bi­cielką drzew. Kiedy stu­dio­wa­li­śmy Ten­ny­sona na angli­styce w Red­mond, zawsze potra­fi­łam współ­czuć Eno­nie, roz­pa­cza­ją­cej nad znisz­czo­nymi sosnami.

Za brze­ziną i cmen­ta­rzem znaj­duje się uro­cza dolina z wijącą się dalej błysz­czącą, czer­woną wstęgą drogi i punk­ci­kami bia­łych domów wzdłuż niej. Nie­które doliny są uro­cze, acz trudno powie­dzieć dla­czego. Wystar­czy tylko spoj­rzeć na nie i odczuwa się radość. A dalej znaj­duje się moje błę­kitne wzgó­rze. Nazy­wam je Kró­lem Sztor­mów, wiesz, że to moja pasja.

Kiedy tylko zechcę, mogę być tu zupeł­nie sama. Zdaję sobie sprawę, że samot­ność od czasu do czasu to coś uro­czego. Wia­try będą moimi przy­ja­ciółmi. Będą łkać i wzdy­chać, i jęczeć wokół mojej wieży. Białe zimowe wia­try, zie­lone wio­senne, błę­kitne let­nie, szkar­łatne jesienne i dzi­kie wia­try wszel­kich pór. „Burzowy wiatr speł­nia­jący jego słowa” – jakże eks­cy­to­wał mnie zawsze ten ustęp Biblii, jakby każdy wiatr miał dla mnie jakąś wia­do­mość. Zawsze zazdro­ści­łam chłopcu, który odle­ciał z pół­noc­nym wia­trem w tym uro­czym, sta­rym opo­wia­da­niu Geo­rge’a McDo­nalda. Któ­rejś nocy, Gil­ber­cie, otwo­rzę okno w mojej wieży i sko­czę w ramiona wia­tru, a Rebeka Dew ni­gdy się nie dowie, dla­czego tej nocy nie spa­łam w łóżku.

Mam nadzieję, naj­droż­szy, że kiedy znaj­dziemy nasz wyma­rzony dom, dookoła niego będą wiały wia­try. Zasta­na­wiam się, gdzie jest ten nie­znany dom. Czy będzie mi się naj­bar­dziej podo­bał w świe­tle księ­życa, czy o świ­cie? Ten dom przy­szło­ści, w któ­rym zaznamy miło­ści, przy­jaźni i gdzie będziemy pra­co­wać. I prze­ży­jemy parę rado­snych przy­gód, które roz­we­selą nas na stare lata. Stare lata! Czy to moż­liwe, że będziemy kie­dyś sta­rzy, Gil­ber­cie? Chyba nie!

Z lewego okna wieży widzę dachy mia­sta. To w tym miej­scu będę żyć co naj­mniej przez rok. Ludzie, któ­rzy miesz­kają w oko­licy, będą moimi przy­ja­ciółmi, cho­ciaż jesz­cze ich nie znam, a być może niektó­rzy wro­gami. Ponie­waż ludzie pokroju rodziny Pye’ów znaj­dują się wszę­dzie, acz posia­dają naj­roz­ma­it­sze nazwi­ska, rozu­miem, że trzeba wziąć poprawkę na rodzinę Prin­gle’ów. Jutro zaczyna się szkoła. Będę musiała nauczać geo­me­trii! Mam nadzieję, że nie będzie to gor­sze niż ucze­nie się geo­me­trii. Modlę się do nie­bios, żeby wśród dzieci Prin­gle’ów nie było mate­ma­tycz­nych geniu­szy. Jestem tu zale­d­wie pół dnia, ale mam wra­że­nie, jak­bym znała wdowy i Rebekę Dew całe życie. Już popro­siły mnie, żebym zwra­cała się do nich „cio­teczko”, a ja w zamian zapro­po­no­wa­łam, by mówiły mi „Aniu”. Do Rebeki Dew zwra­cam się „panno Dew”… w każ­dym razie zro­bi­łam tak raz.

– Panno… co? – zdzi­wiła się.

– Dew – powie­dzia­łam pokor­nie. – Czyżby to nie było pani nazwi­sko?¹.

– No tak, jest, ale nikt mnie nie nazy­wał panną Dew od tak dawna, że bar­dzo mnie to zdzi­wiło. Lepiej niech pani tego nie robi, panno Shir­ley. Nie jestem do tego przy­zwy­cza­jona.

– Będę pamię­tać, Rebeko Dew – powie­dzia­łam, ze wszyst­kich sił sta­ra­jąc się opu­ścić imię, ale bez­sku­tecz­nie.

Pani Brad­dock miała rację, twier­dząc, że cio­cia Hania jest wraż­liwa. Odkry­łam to w porze kola­cji. Cio­cia Kasia powie­działa coś na temat sześć­dzie­sią­tych szó­stych uro­dzin Hani. Aku­rat spoj­rza­łam na cio­teczkę Hanię i od razu zoba­czy­łam, że ma w oczach łzy. Nie uży­łam dobrego okre­śle­nia, żeby to opi­sać. Po pro­stu z oczu cie­kły jej łzy. Nagro­ma­dziły się w jej wiel­kich, brą­zo­wych oczach i pły­nęły z ich brze­gów, bez żad­nego wysiłku, w mil­cze­niu.

– Co tym razem, Haniu? – raczej kwa­śno spy­tała cio­teczka Kasia.

– Ależ… ależ to zale­d­wie sześć­dzie­siąte piąte uro­dziny – wybą­kała cio­teczka Hania.

– Och, wybacz, Haniu – prze­pro­siła cio­teczka Kasia i znów powró­ciło słońce.

Kolej­nym miesz­kań­cem jest tu uro­czy wielki kocur o zło­tych oczach i ele­ganc­kim, nie­na­gan­nym futrze mal­tań­czyka. Cio­teczki nazy­wają go Dusty Mil­ler, ponie­waż tak mu naprawdę na imię, a Rebeka Dew mówi „ten kot”, ponie­waż go nie lubi, a szcze­gól­nie zło­ści się z tego powodu, że musi co rano i wie­czór dawać mu kawał wątroby, usu­wać jego kłaki z fotela w salo­niku starą szczotką do zębów za każ­dym razem, gdy prze­krad­nie się tam i zostawi po sobie ślady, a także na niego polo­wać, gdy uciek­nie w nocy.

– Rebeka Dew zawsze nie­na­wi­dziła kotów – wyja­śniła cio­cia Hania – a w szcze­gól­no­ści nie­na­wi­dzi Dusty’ego Mil­lera. Pies sta­rej pani Camp­bell, gdyż miała ona kie­dyś psa, przy­niósł go tutaj w pysku dwa lata temu. Chyba doszedł do wnio­sku, że nie ma sensu zabie­rać go do pani Camp­bell. Taki biedny, malutki kociak, mokry i zmar­z­nięty, z kostecz­kami ster­czą­cymi spod skóry. Trzeba byłoby mieć serce z kamie­nia, aby odmó­wić mu schro­nie­nia. Zaadop­to­wa­ły­śmy go więc wraz z Kasią, ale Rebeka Dew ni­gdy nam tego nie wyba­czyła. W tam­tych cza­sach nie zna­ły­śmy się jesz­cze na dyplo­ma­cji. Powin­ny­śmy były odmó­wić zatrzy­ma­nia go. Nie wiem, czy zauwa­ży­łaś – cio­teczka Hania spoj­rzała ostroż­nie w stronę drzwi dzie­lą­cych jadal­nię od kuchni – jak radzimy sobie z Rebeką Dew.

Zauwa­ży­łam. Było to wspa­niałe przed­sta­wie­nie. Sum­mer­side i Rebeka Dew mogą uwa­żać, że to ona rzą­dzi w tym domo­stwie, ale wdowy są prze­ko­nane o czymś zupeł­nie innym.

– Nie chcia­ły­śmy wyna­jąć pokoju pra­cow­ni­kowi banku. Młody męż­czy­zna zakłó­ciłby nasz spo­kój i musia­ły­by­śmy mar­twić się, gdyby nie cho­dził regu­lar­nie do kościoła. Ale spe­cjal­nie uda­ły­śmy, że wolimy męż­czy­znę i wła­śnie dla­tego Rebeka Dew natych­miast się sprze­ci­wiła. Tak się cie­szę, że wyna­ję­ły­śmy pokój tobie, kocha­neczko. Jestem prze­ko­nana, że z przy­jem­no­ścią będzie dla cie­bie goto­wać. I mam nadzieję, że polu­bisz nas wszyst­kie. Rebeka Dew ma mnó­stwo wspa­nia­łych zalet. Kiedy zamiesz­kała z nami pięt­na­ście lat temu, nie była tak schludna jak dzi­siaj. Pew­nego dnia Kasia napi­sała jej imię i nazwi­sko na lustrze w salo­nie, aby poka­zać, jak bar­dzo jest zaku­rzone, ale potem ni­gdy wię­cej już nie musiała tego robić. Rebeka Dew chwyta takie suge­stie w lot. Mam nadzieję, że będzie ci wygod­nie w tym pokoju, kocha­neczko. Możesz mieć okna otwarte całą noc. Kasia nie lubi noc­nego powie­trza, ale wie, że loka­to­rzy muszą mieć pewne przy­wi­leje. Śpimy razem i zor­ga­ni­zo­wa­ły­śmy to tak, że jed­nej nocy okno jest zamknięte, tak jak ona lubi, a następ­nej otwarte, tak jak lubię ja. Małe kwe­stie tego rodzaju zawsze można roz­strzy­gnąć, prawda? Wystar­czy tylko dobra wola, a znaj­dzie się roz­wią­za­nie. Nie dener­wuj się, jeśli usły­szysz, jak Rebeka cho­dzi po nocy. Stale sły­szy jakieś hałasy i wstaje z łóżka, aby spraw­dzić ich źró­dło. Myślę, że to dla­tego nie chciała tu pra­cow­nika banku. Bała się wpaść na niego w noc­nej koszuli. Mam nadzieję, że mało­mów­ność Kasi nie będzie ci prze­szka­dzać. Taka już jest. A jest tyle rze­czy, o któ­rych mogłaby mówić. W cza­sach mło­do­ści zwie­dziła cały świat z Ama­sem Mac­Com­be­rem. Żałuję, że nie mam tylu tema­tów do roz­mów co ona. Przy­znać muszę, że ja ni­gdy nie wyje­cha­łam poza gra­nice Wyspy Księ­cia Edwarda. Nie­raz zasta­na­wiam się, jak to moż­liwe. Uwiel­biam roz­mowę i nie mam nic do powie­dze­nia, a Kasia mia­łaby tak wiele do oma­wia­nia, a nie­na­wi­dzi roz­mowy. Ale myślę, że los naj­le­piej wie, jak to wszystko urzą­dzić.

Cho­ciaż cio­teczka Hania jest cał­kiem gada­tliwa, od czasu do czasu dopusz­cza mnie do głosu. Robię uwagi w odpo­wied­nich momen­tach, nie mają jed­nak one spe­cjal­nego zna­cze­nia.

Wdowy mają krowę, która pasie się u pana Jamesa Hamil­tona, kawa­łek dalej przy dro­dze, a Rebeka Dew cho­dzi tam, żeby ją wydoić. W domu jest zawsze świeża śmie­tana, a rano i wie­czo­rem Rebeka podaje szklankę świe­żego mleka przez otwór w furtce „kobie­cie pani Camp­bell”. Jest ona prze­zna­czona dla „Elż­bietki”, która według zale­ceń dok­tora musi pić mleko. Kim są „kobieta” i „Elż­bietka”, muszę się jesz­cze dowie­dzieć. Pani Camp­bell to miesz­kanka i wła­ści­cielka for­tecy poło­żo­nej obok, która nosi nazwę Dom Wśród Wiecz­nej Zie­leni.

Nie sądzę, żeby udało mi się dziś zasnąć. Ni­gdy nie potra­fię zasnąć w pierw­szą noc w obcym łóżku, a to jest naj­dziw­niej­sze łóżko, jakie kie­dy­kol­wiek mi się przy­tra­fiło. Ale nie będę się tym przej­mo­wać. Zawsze kocha­łam noc i z przy­jem­no­ścią poleżę, czu­wa­jąc i myśląc o wszyst­kim, co przy­tra­fiło mi się w życiu w prze­szło­ści oraz teraz i o tym, co czeka mnie w przy­szło­ści. Szcze­gól­nie o tym, co mnie czeka!

To bez­li­to­sne pisać tak obszerny list, Gil­ber­cie. Myślę, że nie powin­nam nara­żać Cię na czy­ta­nie tak dłu­giej epi­stoły. Ale chcia­łam opo­wie­dzieć Ci wszystko tak, abyś wyobra­ził sobie nowe miej­sce mego pobytu. Teraz koń­czę, spo­glą­dam jesz­cze na port, gdzie księ­życ tonie w kra­inie cieni. Muszę jesz­cze napi­sać list do Maryli. Dotrze na Zie­lone Wzgó­rze poju­trze, a Tadzio przy­nie­sie go do domu z poczty, po czym wraz z Tolą będą kłę­bić się dookoła Maryli, cze­ka­jąc, aż wresz­cie go otwo­rzy, a pani Linde cała zamieni się w słuch. Och… och…! To przy­po­mina mi o tęsk­no­cie za domem. Dobra­noc, naj­droż­szy! Życzę Ci tego ja, na zawsze Twoja.

Z naj­ser­decz­niej­szymi uczu­ciami,
Ania Shir­leyZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

W kra­jach anglo­sa­skich uprzejmą formą jest zwra­ca­nie się po nazwi­sku, ina­czej niż u nas, gdzie nie powinno się uży­wać nazwi­ska ani imie­nia, a jedy­nie „pro­szę pana/pani” (przyp. tłum.).

2.

Becky Sharp – postać fil­mowa (przyp. tłum.).

3.

Cham­plain – fran­cu­ski odkrywca i kolo­ni­za­tor Kanady (przyp. tłum.).

4.

Epi­gra­mat – zwię­zły utwór lite­racki (przyp. tłum.).

5.

Cen­tu­rion – dowódca rzym­ski, set­nik (przyp. tłum.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: