Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ania ze Złotego Brzegu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Ania ze Złotego Brzegu - ebook

Szósta część serii książek o Ani.

Ania Blythe z mężem Gilbertem i najstarszym synem Jemem przeprowadzają się do nowego domu, któremu nadają nazwę Złoty Brzeg. Na świat przychodzi tu piątka dzieci Blythe'ów: obdarzony bogatą wyobraźnią Walter, bliźniaczki Nan i Di oraz syn Shirley i najmłodsza córka Berta Maryla nazywana Rillą.

Rodzinną sielankę zakłóca nagły przyjazd wiecznie niezadowolonej i zgorzkniałej ciotki Gilberta, Mary Marii Blythe. Ciotka krytykuje wszystko i wszystkich. Nie podobają jej się metody wychowywania dzieci, nie aprobuje traktowania służącej Susan Baker jak członka rodziny, narzeka też na kuchnię i sposób prowadzenia domu. Nawet Ania, mimo dobrej woli i wyrozumiałości, zaczyna tracić cierpliwość.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-401-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

– Jak jasno świeci dzi­siaj księ­życ – powie­działa do sie­bie Ania Bly­the, idąc ścieżką przez ogró­dek Wri­gh­tów do ich drzwi fron­to­wych, na które w sło­na­wym, poru­sza­nym bryzą powie­trzu opa­dały płatki kwit­ną­cej wiśni.

Przy­sta­nęła na moment, aby rozej­rzeć się po wzgó­rzach i lasach, tak bar­dzo kie­dyś uko­cha­nych, które dziś na­dal ją zachwy­cały. Dro­gie Avon­lea! Teraz – i od wielu zresztą lat – jej domem było Glen St Mary, ale tutaj było coś, czego Glen St Mary ni­gdy mieć nie będzie. Na każ­dym kroku napo­ty­kała ślady swo­jej mło­do­ści; pola, po któ­rych kie­dyś spa­ce­ro­wała, witały ją ser­decz­nie. Nie zamil­kło echo daw­nego, roz­czu­la­ją­cego dziś życia – wręcz prze­ciw­nie, ota­czało ją zewsząd. Wszyst­kie miej­sca, na które patrzyła, łączyły się z uro­czymi wspo­mnie­niami. Ogrody, w któ­rych stra­szyło, i kwit­nące róże z minio­nych lat. Ania zawsze uwiel­biała powroty do domu w Avon­lea, nawet gdy powody przy­jazdu nie były rado­sne. Tym razem wraz z Gil­ber­tem przy­je­chali na pogrzeb jego ojca, a Ania została jesz­cze na tydzień. Maryla i pani Mał­go­rzata Linde nie chciały zgo­dzić się na jej szybki wyjazd.

Dawny pokój na facjatce nad gan­kiem zawsze na nią cze­kał i Ania, uda­jąc się na spo­czy­nek w dniu przy­jazdu, zna­la­zła tam wielki bukiet wio­sen­nych kwia­tów, który zosta­wiła dla niej pani Linde. Natych­miast zato­piła w nim twarz i poczuła zapach nie­za­po­mnia­nych, minio­nych lat. Ania, którą kie­dyś była, cze­kała tu na nią. Dawne wzru­sze­nia i rado­ści poru­szyły jej serce, a pokoik na facjatce oto­czył ją swymi ramio­nami, otu­lił i owi­nął. Patrzyła z miło­ścią na łóżko przy­kryte zro­bioną przez panią Linde kapą we wzo­rek z liści jabłonki, na czy­ściut­kie poduszki wykoń­czone koronką, którą udzier­gała pani Linde, na dywa­niki Maryli roboty pokry­wa­jące pod­łogę, na lustro, w któ­rym kie­dyś odbi­jała się twarz malut­kiej sie­rotki o gład­kim, dzie­cię­cym czole. Wspo­mniała, jak pła­czem uko­iła się do snu pierw­szej nocy dawno temu. Ania zapo­mniała, że jest speł­nioną matką pię­ciorga dzieci i że w Zło­tym Brzegu Susan Baker znów w tajem­nicy przed innymi robi na dru­tach maleń­kie buciki; ponow­nie stała się Anią z Zie­lo­nego Wzgó­rza.

Kiedy pani Linde weszła, wno­sząc czy­ste ręcz­niki, zastała ją roz­ma­rzoną ze spoj­rze­niem utkwio­nym w lustrze.

– Cudow­nie mieć cię znowu w domu, Aniu, ot co. Minęło już dzie­więć lat od two­jego wyjazdu, lecz obie z Marylą nie możemy prze­stać za tobą tęsk­nić, mimo że nie jeste­śmy już tak samotne, odkąd Tadzio się oże­nił. Mil­lie to uro­cza dziew­czyna, a jakie pie­cze cia­sta! Cho­ciaż cie­kaw­ska z niej sroczka, wszystko ją inte­re­suje! Zawsze jed­nak mówi­łam i będę powta­rzać, że nikt nie może rów­nać się z tobą.

– Och, pani Mał­go­rzato, tego lustra nie da się oszu­kać, a mówi ono wyraź­nie: „Nie jesteś już taka młoda jak kie­dyś” – kapry­siła Ania.

– Na­dal masz bar­dzo dobrą cerę – pocie­szyła ją pani Linde. – Oczy­wi­ście ni­gdy nie mia­łaś spe­cjal­nych rumień­ców, więc nie było czego tra­cić.

– No i na razie nie poja­wił się nawet ślad dru­giego pod­bródka – odparła wesoło Ania. – A mój stary pokój dosko­nale mnie pamięta, pani Mał­go­rzato. Cie­szę się! Czu­ła­bym się zra­niona, gdy­bym po przy­jeź­dzie prze­ko­nała się, że lustro mnie zapo­mniało. I cudow­nie znów zoba­czyć księ­życ wsta­jący nad Lasem Stra­chów!

– Wygląda jak wielki kawał złota na nie­bie – powie­działa pani Linde nieco zanie­po­ko­jona wła­snym poetyc­kim nasta­wie­niem i jed­no­cze­śnie wdzięczna losowi, że Maryla tego nie sły­szy.

– Pro­szę tylko spoj­rzeć na te spi­cza­ste jodły na jego tle. I brzozy w dolince, które na­dal wycią­gają ramiona do srebr­nego nieba. Teraz to już wiel­kie drzewa, a pamię­tam, gdy były świeżo wyro­śnię­tymi malut­kimi krze­wi­nami. Przez to od razu odczu­wam upływ lat.

– Drzewa są jak dzieci – sko­men­to­wała pani Linde. – Na chwilę spu­ścisz je z oczu, a już stają się doro­słe! Spójrz na Freda Wri­ghta. Ma zale­d­wie trzy­na­ście lat, a jest już pra­wie tak wysoki jak jego ojciec. Na kola­cję jest gorąca zapie­kanka z kur­czaka, a spe­cjal­nie dla cie­bie zro­bi­łam cia­steczka cytry­nowe. Nie oba­wiaj się – możesz spać w tym łóżku. Wywie­trzy­łam dzi­siaj całą pościel, a Maryla, nie wie­dząc o tym, zro­biła to samo. A potem także Mil­lie! Mam nadzieję, że jutro pojawi się Mary Maria Bly­the. Zawsze lubiła pogrzeby.

– Ciotka Mary Maria – Gil­bert zawsze tak ją nazywa, cho­ciaż jest tylko kuzynką jego ojca – zawsze mówi do mnie „Anu­siu” – wzdry­gnęła się Ania. – A kiedy spo­tka­ły­śmy się pierw­szy raz po ślu­bie, powie­działa: „Jakie to dziwne, że Gil­bert wybrał cie­bie. Wokół niego było prze­cież tyle innych, uro­czych dziew­cząt”. Być może dla­tego ni­gdy jej nie polu­bi­łam i wiem, że Gil­bert też za nią nie prze­pada, mimo że abso­lut­nie nie chce się do tego przy­znać.

– Czy Gil­bert zosta­nie na długo?

– Nie, musi wró­cić już jutro wie­czo­rem. Pacjenci wzy­wają.

– Cóż, dobrze przy­pusz­cza­łam, że odkąd w zeszłym roku ode­szła jego matka, już nic go nie trzyma w Avon­lea. Stary pan Bly­the ni­gdy nie odzy­skał formy po jej śmierci. Po pro­stu nie miał już po co żyć. Bly­tho­wie zawsze tacy byli. Zawsze. Zbyt wielką wagę przy­wią­zy­wali do ziem­skich rze­czy. Jakie to smutne, że nie ma już w Avon­lea nikogo z ich rodziny! A to byli tacy dobrzy ludzie. Ale cóż, za to mamy w bród Slo­ane’ów, a Slo­ane’owie zawsze pozo­staną Slo­ane’ami i będą nimi do końca świata. Amen.

– Niech sobie będzie tylu Slo­ane’ów, ile chce. Po kola­cji wyjdę do sta­rego sadu na spa­cer w świe­tle księ­życa. Przy­pusz­czam, że kie­dyś w końcu będę musiała iść do łóżka, cho­ciaż – moim zda­niem – spa­nie w księ­ży­cową noc to mar­no­wa­nie czasu, ale wstanę wcze­śnie, żeby spraw­dzić, jak pierw­sze słabe poranne świa­tło prze­dziera się przez Las Stra­chów. Niebo sta­nie się kora­lowe, rudziki będą pod­ska­ki­wać w oko­licy, być może nawet szary wró­be­lek wylą­duje na para­pe­cie, a w ogro­dzie zakwitną sto­krotki.

– Ale kró­liki zja­dły cały klomb czerw­co­wych lilii – zatro­skała się pani Linde, scho­dząc na dół i czu­jąc pewną ulgę, że nie musi już roz­pra­wiać o księ­życu. Ania była zawsze tro­chę dziwna pod tym wzglę­dem, a teraz można śmiało stwier­dzić, iż nie ma nadziei, by kie­dy­kol­wiek z tego wyro­sła.

Diana wyszła ścieżką na spo­tka­nie przy­ja­ciółki. Nawet w świe­tle księ­życa widać było, że jej włosy są na­dal czarne, policzki różowe, a oczy rów­nie błysz­czące jak kie­dyś. Ale świa­tło księ­życa nie pozwa­lało ukryć faktu, że w minio­nych latach przy­brała na wadze, a prze­cież ni­gdy nie była chu­dziną, jak mawiali ludzie w Avon­lea.

– Nie martw się, kocha­nie. Nie zostanę długo.

– Mia­ła­bym się z tego powodu mar­twić? – powie­działa z wyrzu­tem Diana. – Wiesz, że wola­ła­bym spę­dzić wie­czór z tobą, niż iść na to przy­ję­cie. Nie nacie­szy­łam się jesz­cze twoim towa­rzy­stwem, a wyjeż­dżasz już poju­trze. A brat Freda… rozu­miesz… po pro­stu musimy jechać.

– Oczy­wi­ście że musi­cie, prze­cież wpa­dłam tylko na chwilę. Przy­szłam naszą starą trasą, mija­jąc Źró­dełko Leśnej Bogini, przez Las Stra­chów, obok altanki w waszym ogro­dzie, a potem wzdłuż Zwier­cia­dła Wierzb, gdzie zatrzy­ma­łam się, żeby popa­trzeć jak kie­dyś na odwró­cone w wodzie odbi­cia drzew. Ależ one uro­sły!

– Wszystko uro­sło – powie­działa Diana z wes­tchnie­niem.

– Kiedy patrzę na małego Freda… Wszy­scy tak bar­dzo się zmie­ni­li­śmy, z wyjąt­kiem cie­bie, ty się nie zmie­niasz, Aniu! Jak to się dzieje, że na­dal jesteś szczu­pła? Popatrz na mnie!

– Nabra­łaś nieco wyglądu matrony – zaśmiała się Ania. – Ale na razie jesz­cze nie roz­ro­słaś się wszerz, co bywa typowe dla śred­niego wieku, Di. A co do braku zmian u mnie, otóż pani H.B. Don­nell zga­dza się z tobą. Powie­działa mi na pogrze­bie, że nie wyglą­dam nawet o dzień star­sza, ale pani Har­mo­nowa Andrews tak nie myśli. Rze­kła: „Moja droga Aniu, wyglą­dasz mizer­nie”. Wszystko zależy od punktu widze­nia patrzą­cego lub od jego świa­do­mo­ści. Kiedy oglą­dam zdję­cia w maga­zy­nach, dociera do mnie, że mimo wszystko tro­chę się sta­rzeję; boha­te­ro­wie i boha­terki zaczy­nają zda­wać się zbyt mło­dzi, ale nie przej­mujmy się, Di. Jutro odzy­skamy mło­dość! Wła­śnie przy­szłam ci to oznaj­mić. Zro­bimy sobie wolne popo­łu­dnie i wie­czór i prze­wie­trzymy nasze dawne czasy. Wszyst­kie po kolei! Będziemy spa­ce­ro­wać po wio­sen­nych polach i przez stare lasy pełne paproci. Zoba­czymy dawne, zna­jome miej­sca, które tak bar­dzo kocha­ły­śmy, i wzgó­rza, gdzie ponow­nie spo­tkamy nasze dawne czasy. Jak wiesz, wio­sną wszystko jest moż­liwe! Prze­sta­niemy się czuć odpo­wie­dzial­nymi mat­kami i będziemy roz­trze­pane, o co na­dal podej­rzewa nas pani Linde w swym wiel­ko­dusz­nym sercu. Nie ma skąd czer­pać rado­ści, jeśli jest się stale roz­sąd­nym, Diano.

– Ojej, ależ mi się podoba to, co mówisz! Bar­dzo chcia­ła­bym, ale…

– Nie zga­dzam się na żadne „ale”. Wiem, że mar­twisz się o to, kto przy­go­tuje kola­cję.

– Nie cał­kiem. Ania Kor­de­lia potrafi rów­nie dobrze jak ja pora­dzić sobie z tym obo­wiąz­kiem, mimo że ma dopiero jede­na­ście lat – oświad­czyła dum­nie Diana. – I tak miała się tym zająć, gdyż wybie­ra­łam się na spo­tka­nie cha­ry­ta­tywne, ale nie pójdę. Za to wybiorę się z tobą na wycieczkę. Będę miała wra­że­nie, że moje marze­nia się speł­niają. Wiesz, Aniu, że czę­sto wie­czo­rem udaję, że znów jeste­śmy małymi dziew­czyn­kami. Wezmę dla nas kola­cję.

– A zjemy ją w ogro­dzie Hester Grey! Mam nadzieję, że on wciąż ist­nieje?

– Ja też – powie­działa z powąt­pie­wa­niem Diana. – Nie byłam tam od wyj­ścia za mąż. Ania Kor­de­lia cho­dzi sporo po oko­licy, ale zawsze ją pro­szę, żeby nie odda­lała się zbyt­nio od domu. Uwiel­bia włó­częgi po lasach. I pew­nego dnia, kiedy skrzy­cza­łam ją za mówie­nie do sie­bie w ogro­dzie, odparła, że prze­cież nie mówi do sie­bie, ale do dusz­ków kwia­tów. Pamię­tasz ten ser­wis her­ba­ciany dla lalek w różane pączki, który przy­sła­łaś jej na dzie­wiąte uro­dziny? Nie bra­kuje w nim nawet jed­nej fili­żanki! Bar­dzo o niego dba. Używa go tylko wtedy, kiedy na pod­wie­czo­rek zapra­sza trójkę zie­lo­nych ludzi­ków. Nie udało mi się wycią­gnąć z niej, kogo tak okre­śla. Muszę ci powie­dzieć, Aniu, że pod pew­nymi wzglę­dami jest o wiele bar­dziej podobna do cie­bie niż do mnie.

– Praw­do­po­dob­nie nada­nie dziecku imie­nia pociąga za sobą dużo poważ­niej­sze kon­se­kwen­cje, niż można pomy­śleć, nawet Szek­spi­rowi nie przy­szło to do głowy. Nie zwal­czaj fan­ta­zji Ani Kor­de­lii, Diano. Żal mi dzieci, któ­rym nie wolno spę­dzić kilku lat w kra­inie cza­rów.

– Oli­wia Slo­ane jest teraz nauczy­cielką – rze­kła Diana z powąt­pie­wa­niem. – Wyobraź sobie, że ma licen­cjat i pod­jęła się pracy w szkole na rok, aby miesz­kać bli­sko matki. Twier­dzi, że dzieci należy wdro­żyć do sta­wia­nia czoła rze­czy­wi­sto­ści.

– Czy naprawdę doży­łam chwili, kiedy w twoim gło­sie sły­chać slo­ano­wa­tość, Diano Wri­ght?

– Nie, nie, nie! Nie lubię jej ani tro­chę. Ma takie okrą­głe, wytrzesz­czone nie­bie­skie oczy jak cały ten jej klan. Nie mam nic prze­ciwko marze­niom Ani Kor­de­lii. Są tak piękne jak kie­dyś twoje! A życie samo zmusi ją do sta­wia­nia czoła rze­czy­wi­sto­ści.

– Świet­nie, a więc wszystko usta­lone. Przyjdź na Zie­lone Wzgó­rze około dru­giej. Napi­jemy się wina z czer­wo­nej porzeczki, które Maryla znowu pro­du­kuje mimo tego, co mówią pastor i pani Linde, a wtedy poczu­jemy jesz­cze inten­syw­niej dia­bel­ski nastrój!

– Czy pamię­tasz dzień, w któ­rym mnie upi­łaś tym winem? – zachi­cho­tała Diana, która nie miała nic prze­ciwko dia­bel­skiemu nastro­jowi, suge­ro­wa­nemu przez Anię. Każdy kto znał Anię, wie­dział, że jej inten­cje nie mają nic wspól­nego z sza­ta­nem – po pro­stu taki miała spo­sób wyra­ża­nia się.

– Spę­dzimy uro­czy dzień na wspo­min­kach, Diano. Teraz jed­nak nie zatrzy­muję cię już dłu­żej. Oto Fred nad­jeż­dża powo­zem. Masz śliczną sukienkę.

– Fred zmu­sił mnie do tego zakupu na wesele. Raczej nas na to nie stać, bo prze­cież posta­wi­li­śmy nową sto­dołę, ale on się uparł, że nie pozwoli, żeby jego żona wyglą­dała jak biedna sie­rota w towa­rzy­stwie, gdzie wszy­scy będą wystro­jeni jak ni­gdy w życiu. Czy nie jest to typowe dla męż­czy­zny?

– Och, zupeł­nie jak­bym sły­szała panią Elliot z Glen – zga­niła ją Ania. – Strzeż się przed roz­wi­ja­niem tej ten­den­cji. Czy chcia­ła­byś żyć w świe­cie bez męż­czyzn?

– To byłoby straszne – przy­znała Diana. – Tak, tak, Fred, już idę! O, w porządku, do jutra w takim razie, Aniu.

W dro­dze powrot­nej Ania zatrzy­mała się przy Źró­dełku Leśnej Boginki. Bar­dzo lubiła ten stary stru­myk. Wytę­żała słuch, aby usły­szeć dźwięk dzie­cię­cego śmie­chu, który pozo­stał w prze­pły­wa­ją­cej wodzie i teraz zda­wał się do niej powra­cać. Swoje dawne sny widziała odzwier­cie­dlone w czy­stej wodzie źró­dełka; stare przy­sięgi i szepty. Stru­myk zacho­wał je i teraz mru­czał, przy­po­mi­na­jąc o nich, ale nie sły­szał ich nikt oprócz niej i mądrych, sta­rych świer­ków z Lasu Stra­chów.ROZ­DZIAŁ II

– Cóż za uro­czy dzień, spe­cjal­nie dla nas – powie­działa Diana. – Oba­wiam się jed­nak, że to jedyny taki moment, gdyż jutro zanosi się na deszcz.

– Nie przej­muj się. Dziś sko­rzy­stamy z jego urody, nawet jeżeli jutro nie zoba­czymy słońca. Dzi­siaj możemy cie­szyć się swoją przy­jaź­nią, mimo iż jutro nie będziemy już razem. Popatrz na dłu­gie, zło­to­zie­lone wzgó­rza i dolinki pokryte błę­kitną mgiełką; to wszystko jest nasze, Diano. Nic nie szko­dzi, że to naj­da­lej poło­żone wzgó­rze jest zapi­sane na nazwi­sko Abnera Slo­ane’a, dzi­siaj należy do nas! Wiatr wieje z zachodu – zawsze czuję głód przy­gód, gdy wieje zachodni wiatr. Odbę­dziemy wspa­niałą wspólną włó­częgę!

I tak się stało. Udały się do wszyst­kich daw­nych uko­cha­nych zakąt­ków: na Dróżkę Zako­cha­nych, do Lasu Stra­chów, do Fioł­ko­wej Doliny, na Brzo­zowy Prze­smyk, do Jeziora Lśnią­cej Toni. Tu i ówdzie dostrze­gły pewne zmiany. Nie­wielki pier­ścień mło­dych brzó­zek, gdzie kie­dyś bawiły się w dom, roz­rósł się teraz w wiel­kie drzewa. Brzo­zowy Prze­smyk, dawno nie­uży­wany, zarósł. Jezioro Lśnią­cej Toni cał­ko­wi­cie znik­nęło, pozo­sta­wia­jąc jedy­nie wil­gotną poro­śniętą mchem zapa­dlinę. Ale Fioł­kowa Dolina błę­kit­niała od fioł­ków, a mło­dziutka jabłonka, którą kie­dyś Gil­bert odkrył w głębi lasu, roz­ro­sła się w olbrzy­mie drzewo, które teraz całe było pokryte drob­nymi pącz­kami kwia­tów ze szkar­łatną koń­cówką. Spa­ce­ro­wały z odkry­tymi gło­wami. Włosy Ani na­dal poły­ski­wały jak pole­ro­wany mahoń, a Diany bły­skały czer­nią. Wymie­niały rado­sne, pełne zro­zu­mie­nia, cie­płe i przy­ja­zne spoj­rze­nia. Chwi­lami spa­ce­ro­wały w mil­cze­niu; Ania zawsze utrzy­my­wała, że dwie osoby tak bli­skie sobie jak ona z Dianą są w sta­nie wyczu­wać swoje myśli. Cza­sami uroz­ma­icały roz­mowę wspo­mnie­niami. „Czy pamię­tasz dzień, kiedy zarwał się pod tobą dach kur­nika Cob­bów na Tory Road? A pamię­tasz, jak sko­czy­ły­śmy na ciotkę Józe­finę? A nasz Klub Powie­ściowy? A odwie­dziny pani Mor­gan, którą przyj­mo­wa­łaś z nosem pofar­bo­wa­nym na czer­wono? Czy pamię­tasz, jak dawa­ły­śmy sobie sygnały z okien, uży­wa­jąc do tego świe­czek? A cudowne wesele panny Lawendy i błę­kitne kokardy Karo­liny? I jesz­cze „Sto­wa­rzy­sze­nie na rzecz ulep­sza­nia Avon­lea?”. Miały wra­że­nie, że na­dal sły­szą wybu­chy wła­snego śmie­chu, któ­rego echo przy­wra­cało minione lata.

Sto­wa­rzy­sze­nie zmarło spo­kojną śmier­cią wkrótce po zamąż­pój­ściu Ani.

– Nie potra­fili go utrzy­mać przy życiu, Aniu. Mło­dzież w Avon­lea jest zupeł­nie inna niż za naszych cza­sów.

– Nie mów tak, jakby nasze czasy się zakoń­czyły, Diano. Mamy dopiero pięt­na­ście lat i pokrewne dusze. Powie­trze nie tylko jest prze­peł­nione świa­tłem, ono jest samym świa­tłem! Myślę, że udało mi się już roz­wi­nąć skrzy­dła.

– Ja też tak się czuję. – Diana zapo­mniała, że tego ranka waga ujaw­niła, że prze­kro­czyła sie­dem­dzie­siąt pięć kilo­gra­mów.

– Czę­sto marzę, żeby zmie­nić się na krótki moment w ptaka. Jakie to musi być cudowne uno­sić się w powie­trzu!

Dokoła nich roz­ta­czało się nie­zwy­kłe piękno. Nie­ocze­ki­wane odcie­nie bły­skały pośród ciem­nych lasów i zachę­cały do dal­szego spa­ceru. Wio­senne słońce prze­sie­wało się przez młode, zie­lone listki. Wszę­dzie sły­chać było rado­sne trele. Co rusz poja­wiały się drobne zagłę­bie­nia, jakby wypeł­nione płyn­nym zło­tem. Zza każ­dego zakrętu dobie­gał ich nowy, świeży wio­senny zapach: korzenny paproci, bal­sa­miczny jodeł, świeżo prze­ora­nych pól. Prze­cho­dziły drogą osło­niętą kota­rami kwit­ną­cej dzi­kiej wiśni, tra­wia­stym polem peł­nym drob­nych świer­ków, które dopiero roz­po­czy­nały swe życie i wyglą­dały jak elfy pośród trawy, mijały stru­myki jesz­cze nie dosyć sze­ro­kie, aby wysko­czyć ze swego koryta, śniadki pod jodłami, zwi­nięte młode papro­cie i brzozę, z któ­rej jakiś wan­dal ode­rwał w kilku miej­scach białą osłonkę, uka­zu­jąc prze­bar­wie­nia kory pod spodem. Ania tak długo patrzyła na jej kibić, że aż zdzi­wiła Dianę. Ta nie dostrze­gała jak Ania prze­bar­wień: od naj­czyst­szej kre­mo­wej bieli, poprzez wytworne złote tony ciem­nie­jące i ciem­nie­jące, aż do wewnętrz­nej war­stwy ujaw­nia­ją­cej naj­głęb­sze bogac­two brą­zów, jakby suge­ru­jąc, że wszyst­kie brzozy wyglą­da­jące jak chłodne panienki kryją w środku cie­pło zabar­wione uczu­ciem.

– Pra­stary ogień ziemi w ich ser­cach – mruk­nęła Ania.

I wresz­cie, po przej­ściu małego leśnego wąwozu, jesie­nią zawsze peł­nego mucho­mo­rów, odna­la­zły ogród Hester Grey. Nie był pra­wie wcale zmie­niony. Na­dal pach­niał słodko tymi samymi kwia­tami. Było tam pełno czerw­co­wych lilii, jak Diana nazy­wała nar­cyzy. Rząd wiśni nieco się posta­rzał, ale obec­nie pozo­sta­wały w śnież­no­bia­łym roz­kwi­cie. Można było odna­leźć cen­tralną aleję różaną i starą gro­blę białą od kwiat­ków tru­skawki, nie­bie­ską od fioł­ków i zie­loną od mło­dych papro­tek. Pik­ni­kową kola­cję zja­dły w kącie ogródka, sie­dząc na omsza­łych kamie­niach. Za nimi znaj­do­wał się krzew bzu, który roz­cią­gał pur­pu­rowe kiści w nisko wiszą­cym słońcu. Obie wygłod­niały i z ape­ty­tem kon­su­mo­wały przy­go­to­wane przez sie­bie sma­ko­łyki.

– Ależ wszystko nabiera dodat­ko­wego smaku, gdy jemy w takim oto­cze­niu! – wes­tchnęła z zado­wo­le­niem Diana. – To twoje cia­sto cze­ko­la­dowe, Aniu! Cóż, trudno dobrać wła­ściwe słowa, by je opi­sać. Koniecz­nie musisz dać mi prze­pis, na pewno zachwyci Freda. Jemu los sprzyja – obo­jęt­nie co je, pozo­staje szczu­pły. A ja cią­gle powta­rzam sobie, że prze­stanę jeść cia­sto, ponie­waż z roku na rok coraz bar­dziej od niego tyję. Strasz­nie się boję, żeby się nie roz­tyć jak ciotka Sara. Była tak gruba, że nie mogła sama się pod­nieść. Musiano ją cią­gnąć do pionu w kilka osób! Ale jak widzę twoje cia­sto lub to ser­wo­wane wczo­raj wie­czo­rem na przy­ję­ciu, ule­gam. Zresztą prze­cież obra­zi­liby się, gdy­bym nie jadła.

– Dobrze się bawi­łaś?

– O tak, do pew­nego momentu, ale potem wpa­dłam w szpony kuzynki Freda, Hen­rietty. Jest zachwy­cona, kiedy znaj­dzie słu­cha­cza, któ­remu może opo­wie­dzieć o wszyst­kich swo­ich przy­pa­dło­ściach i sen­sa­cjach w trak­cie ich prze­cho­dze­nia i jak nie­wiele bra­ko­wało, a pękłby jej wyro­stek robacz­kowy, gdyby w porę go nie usu­nięto. „Zało­żyli mi pięt­na­ście szwów, och, Diano, jak się nacier­pia­łam!”. No, przy­naj­mniej ona się dobrze uba­wiła, acz­kol­wiek moim kosz­tem. Prawdą jest, że się nacier­piała, więc nic dziw­nego, że korzy­sta z przy­jem­no­ści, jaką daje jej teraz opo­wia­da­nie o tych prze­ży­ciach. Jim był taki śmieszny, nie wiem jed­nak, czy podo­bało się to Mary Alice. Jeden malutki kawa­łe­czek, skoro i tak przyj­dzie ponieść karę. Mały kawa­łek chyba nie zrobi róż­nicy? Więc wra­ca­jąc do sprawy, oto co powie­dział: że wie­czo­rem przed wese­lem tak strasz­li­wie się bał, że pra­wie był gotów wsiąść do pociągu i uciec na sta­tek. Oświad­czył, że wszy­scy pano­wie mło­dzi zawsze tak się czują. Może nie każdy się do tego przy­znaje. Chyba nie przy­pusz­czasz, żeby Gil­bert i Fred też odczu­wali coś podob­nego, co, Aniu?

– Jestem pewna, że nie.

– To samo powie­dział Fred, kiedy go zapy­ta­łam. Powie­dział, że bał się tylko jed­nej rze­czy: że jak Rose Spen­cer w ostat­niej chwili zmie­nię zda­nie, ale jestem prze­ko­nana, że trudno odgad­nąć, co naprawdę myśli męż­czy­zna. Teraz już nie ma sensu się tym mar­twić. Jak przy­jem­nie spę­dzi­ły­śmy to popo­łu­dnie! Na nowo prze­ży­ły­śmy tyle szczę­śli­wych chwil. Jaka szkoda, że musisz już jutro jechać, Aniu.

– A czy ty nie mogła­byś przy­je­chać któ­re­goś dnia latem do Zło­tego Brzegu, Diano? Zanim… zanim przez jakiś czas nie będę w sta­nie przyj­mo­wać gości.

– Z wielką przy­jem­no­ścią, ale latem chyba nie zdo­łam się wyrwać z domu. Zawsze jest tyle roboty.

– Wresz­cie przy­je­dzie Reb­beca Dew, z czego bar­dzo się cie­szę, i oba­wiam się, że ciotka Mary Maria także suge­ro­wała to Gil­ber­towi. Prawdę mówiąc, ani jemu, ani mnie nie zależy zbyt­nio na jej towa­rzy­stwie, ale to krewna i nie wypada odmó­wić.

– Być może wpadnę do cie­bie zimą. Chcia­ła­bym znów zoba­czyć Złoty Brzeg. Masz uro­czy dom, Aniu, i uro­czą rodzinę.

– Złoty Brzeg jest milutki i teraz już go kocham, ale kie­dyś myśla­łam, że ni­gdy go nie zaak­cep­tuję. Na początku, po prze­pro­wadzce, byłam wście­kła. Nie­na­wi­dzi­łam tego miej­sca za wszyst­kie jego zalety. Obra­żały mój wyma­rzony dom. Pamię­tam, jak powie­dzia­łam ze smut­kiem do Gil­berta, kiedy go opusz­cza­li­śmy: „Ni­gdzie nie będziemy tak szczę­śliwi jak tutaj”. Przez jakiś czas pozwa­la­łam sobie na luk­sus tęsk­noty, a potem powoli zaczę­łam przy­zwy­cza­jać się i nabie­rać sen­ty­mentu do nowego miej­sca, choć sta­ra­łam się to zwal­czyć. Naprawdę. Ale wresz­cie musia­łam się pod­dać i przy­znać, że kocham Złoty Brzeg. I od tej pory wciąż nabie­ram do niego coraz wię­cej sen­ty­mentu. Nie jest zbyt stary; zbyt stare domy przy­gnę­biają. I nie jest za nowy; zbyt nowo­cze­sne są nie­wy­ro­bione. A ten jest w sam raz. Uwiel­biam każdy jego pokój. Wszyst­kie mają jakieś wady, lecz także zalety, coś, co odróż­nia je od innych, nadaje oso­bo­wość. Uwiel­biam te wspa­niałe drzewa przy traw­niku! Nie mam poję­cia, kto je zasa­dził, ale za każ­dym razem, gdy wcho­dzę na górę, zatrzy­muję się na pół­pię­trze, gdzie – jak wiesz – znaj­duje się to uro­cze okienko z sze­ro­kim sie­dze­niem na para­pe­cie, i sia­dam tam, wyglą­dam przez moment i mówię: „Niech Bóg bło­go­sławi czło­wieka, który zasa­dził te drzewa, obo­jęt­nie kim był”. W grun­cie rze­czy mamy może zbyt wiele drzew wokół domu, ale nie zre­zy­gnu­jemy nawet z jed­nego.

– To zabrzmiało jak słowa Freda. Uwiel­bia tę wielką wierzbę na połu­dnie od naszego domu. Zasła­nia widok z okien salonu i powta­rzam mu o tym usta­wicz­nie, a on odpo­wiada: „Czy chcesz przez to powie­dzieć, że dla widoku była­byś skłonna ściąć takie piękne drzewo?”. Tak więc wierzba pozo­staje nie­tknięta, a ponie­waż jest uro­cza, dla­tego wła­śnie nazwa­li­śmy nasz dom Farmą Samot­nej Wierzby. Bar­dzo podoba mi się nazwa Złoty Brzeg, to takie miłe okre­śle­nie.

– To wła­śnie powie­dział Gil­bert. Nie­źle się bawi­li­śmy, sta­ra­jąc się zna­leźć nazwę. Pró­bo­wa­li­śmy kil­ku­na­stu, ale żadna nie paso­wała. Ale kiedy wpa­dli­śmy na Złoty Brzeg, wie­dzie­li­śmy od razu, że ta nazwa jest trafna. Cie­szę się, że mamy duży, prze­stronny dom, jaki jest nam potrzebny przy dużej rodzi­nie. Dzieci także go uwiel­biają, mimo że są jesz­cze małe.

– To takie anio­łeczki. – Diana ukro­iła sobie następny kawa­łek cia­sta cze­ko­la­do­wego. – Myślę, że moje dzieci są ładne, ale twoje mają w sobie coś nad­zwy­czaj­nego. A te twoje bliź­niaczki! Ich zazdrosz­czę ci naj­bar­dziej; zawsze marzy­łam o bliź­nię­tach.

– Cóż, nie udało mi się uchro­nić przed bliź­nię­tami, to moje prze­zna­cze­nie, ale jestem roz­cza­ro­wana, że moje córeczki nie wyglą­dają iden­tycz­nie. Zupeł­nie nie są do sie­bie podobne. Cho­ciaż Nan jest ładna, z brą­zo­wymi wło­sami, piw­nymi oczami i uro­czą cerą, Di to ulu­bie­nica ojca, ponie­waż ma zie­lone oczy i rude włosy. Rude krę­cone włosy. Shir­ley to oczko w gło­wie Susan. Bar­dzo długo po jego uro­dze­niu cho­ro­wa­łam i to ona się nim zaj­mo­wała. Teraz mam wra­że­nie, że uważa go za wła­snego synka. Nazywa go swoim małym brą­zo­wym chłop­czy­kiem i strasz­li­wie roz­piesz­cza.

– A jest na­dal tak malutki, że wymaga zaglą­da­nia do pokoju, żeby spraw­dzić, czy się nie roz­ko­pał i ponow­nie go opa­tu­lić – powie­działa zazdro­śnie Diana. – Jack ma dzie­więć lat, jak wiesz, i już nie chce, bym go trak­to­wała jak malu­cha. Twier­dzi, że jest na to zbyt duży. A ja tak bar­dzo to lubi­łam. Bar­dzo bym chciała, żeby dzieci nie dora­stały tak szybko!

– Żadne z moich dzieci nie doszło jesz­cze do tego etapu, cho­ciaż zauwa­ży­łam, że od kiedy Jem zaczął cho­dzić do szkoły, nie chce trzy­mać mnie za rękę, kiedy prze­cho­dzimy przez wio­skę. Ale zarówno on, jak i Wal­ter, i Shir­ley, doma­gają się, żebym kła­dła ich do łóżka. Wal­ter trak­tuje to jako rytuał, z któ­rego nie zre­zy­gnuje.

– Ty jesz­cze nie musisz mar­twić się z powodu ich pla­nów na przy­szłość. Wyobraź sobie, że Jack sza­leje na punk­cie woj­ska i chce być żoł­nie­rzem, jak doro­śnie. Wyobraź sobie!

– Nie mar­twi­ła­bym się tym. Zaraz zama­rzy mu się coś cał­kiem innego i zapo­mni o woj­sku. Wojna jest sprawą prze­szło­ści. Jem marzy o zosta­niu mary­na­rzem jak kapi­tan Jim, a Wal­ter chciałby być poetą. Nie jest podobny do pozo­sta­łych, ale wszy­scy kochają drzewa i uwiel­biają bawić się w Doli­nie – małej dolince tuż obok Zło­tego Brzegu, ze ścież­kami i stru­mie­niem. Bar­dzo zwy­kłe miej­sce. Zagłę­bie­nie dla innych, ale dla nich kra­ina cza­rów. Wszy­scy mają jakieś wady, ale są razem nie­źli i na szczę­ście panuje wśród nich miłość. Cie­szę się na myśl, że jutro o tej porze będę z powro­tem w Zło­tym Brzegu, będę opo­wia­dać moim dzie­ciacz­kom bajki na dobra­noc i chwa­lić Susan z powodu jej kal­ce­ola­rii i paprotki. Susan ma dobrą rękę do papro­tek, nikt nie umie hodo­wać ich jak ona. Zupeł­nie uczci­wie mogę kom­ple­men­to­wać jej paprotki ponad nie­biosa, ale kal­ce­ola­rie, Diano! Nie uwa­żam ich za kwiaty, ale nie chcę ranić uczuć Susan, mówiąc jej to. Zawsze jakoś z tego wybrnę, Opatrz­ność jesz­cze mnie nie zawio­dła. Susan jest taka kochana. Nie wiem, co bym bez niej zro­biła. A pamię­tam, że kie­dyś nazwa­łam ją out­si­de­rem!¹. Tak, przy­jem­nie jest myśleć o powro­cie do domu. Lecz mimo to ze smut­kiem wyjeż­dżam z Zie­lo­nego Wzgó­rza. Tak tu pięk­nie. Z Marylą i tobą. Nasza przy­jaźń pozo­staje cudowną rze­czą, Diano.

– Tak, zawsze chcę to powie­dzieć, a nie umiem mówić takich rze­czy jak ty, Aniu, ale dotrzy­ma­ły­śmy naszych sta­rych uro­czy­stych przy­siąg i obiet­nic, prawda?

– Zawsze. I zawsze ich będziemy dotrzy­my­wać.

Ania chwy­ciła Dianę za rękę. Sie­działy długo w mil­czą­cym poro­zu­mie­niu. Dłu­gie wie­czorne cie­nie kła­dły się na tra­wach i kwia­tach, a zie­lo­ność objęła łąki w oddali. Słońce zacho­dziło. Sza­ro­ró­żowe cie­nie nieba pogłę­biały się i bla­dły za drze­wami. Wio­senny pół­mrok ogar­nął ogród Hester Grey, gdzie nikt ni­gdy nie spa­ce­ro­wał. Rudziki deko­ro­wały wie­czorne powie­trze fle­to­po­dob­nym pogwiz­dy­wa­niem. Wielka gwiazda poja­wiła się nad bia­łymi wisien­kami.

– Pierw­sza gwiazda to zawsze cud – roz­ma­rzyła się Ania.

– Mogła­bym sie­dzieć tu całe wieki – wtó­ro­wała jej Diana. – Z żalem myślę o powro­cie.

– Ja też, ale prze­cież tylko uda­wa­ły­śmy, że mamy po pięt­na­ście lat. Musimy pamię­tać o naszych rodzi­nach. Ależ te bzy pachną! Czy przy­szło ci kie­dy­kol­wiek do głowy, Diano, że w zapa­chu kwit­ną­cych bzów jest coś nie cał­kiem przy­zwo­itego? Gil­bert śmieje się, kiedy o tym mówię. Też je bar­dzo kocha, ale ja mam zawsze wra­że­nie, że pamię­tają one o jakiejś tajem­nicy. Bar­dzo słod­kiej tajem­nicy.

– Ich zapach jest za mocny do domu. Zawsze tak uwa­ża­łam. – Diana pod­nio­sła talerz z resztą cia­sta cze­ko­la­do­wego, popa­trzyła nań z tęsk­notą, potrzą­snęła głową i wło­żyła do koszyka z wyra­zem wiel­kiej god­no­ści oso­bi­stej i poświę­ce­nia na twa­rzy.

– Czyż nie byłoby to śmieszne, Diano, gdy­by­śmy teraz, w dro­dze do domu, spo­tkały nasze wła­sne pięt­na­sto­let­nie osóbki bie­gnące Dróżką Zako­cha­nych?

Dianę prze­jęły ciarki.

– Nie, nie przy­pusz­czam, żeby to było śmieszne, Aniu. Ojej, nie zauwa­ży­łam, że się tak ściem­niło. Przy­jem­nie robi się różne rze­czy przy świe­tle dzien­nym, ale…

Szły w ciszy spo­koj­nie do domu przy świe­tle zachodu roz­pa­lo­nym nad sta­rymi wzgó­rzami, a w ich ser­cach pło­nęły dawne, gorące uczu­cia.ROZ­DZIAŁ III

Ania zakoń­czyła tydzień pełen przy­jem­no­ści, zano­sząc ran­kiem następ­nego dnia kwiaty na grób Mate­usza, a po połu­dniu wsia­dła w Car­mody do pociągu jadą­cego do domu. Przez jakiś czas roz­my­ślała o wszyst­kich uko­cha­nych miej­scach, jakie pozo­sta­wiła za sobą, a następ­nie jej myśli pobie­gły w kie­runku tego, co cze­kało na nią u końca podróży. Jej serce śpie­wało cały czas, ponie­waż już wra­cała; do swego rado­snego domu, gdzie każdy, kto prze­szedł przez próg, wie­dział, że jest w miesz­ka­niu prze­peł­nio­nym śmie­chem, ze srebr­nymi kubecz­kami, zdję­ciami i nie­mow­lę­tami – cen­nymi istot­kami o krę­co­nych wło­sach i pulch­nych kolan­kach. Do domu, gdzie ser­decz­nie ją witają wszyst­kie pokoje, gdzie cier­pli­wie cze­kają na nią krze­sła i suk­nie w sza­fie, gdzie zawsze czci się wszel­kie rocz­nice i zacho­wuje szep­tane do uszek sekrety.

Cudow­nie jest wra­cać do domu – myślała, wycią­ga­jąc z kie­szeni list od małego synka, z któ­rego śmiała się rado­śnie poprzed­niego wie­czoru, czy­ta­jąc go z dumą miesz­kań­com Zie­lo­nego Wzgó­rza. Pierw­szy list od jej dziecka! Cał­kiem zgrab­nie sfor­mu­ło­wany jak na sied­mio­latka, który zale­d­wie od roku uczęsz­czał do szkoły, choć orto­gra­fia Jema daleka była od popraw­nej, a w jed­nym rogu znaj­do­wał się kleks.

_Di pła­kała całą noc, ponie­waż Tommy Drew powie­dział, że spali jej lalkę w ogni­sku. Susan opo­wiada nam śliczne bajki wie­czo­rem, ale to nie to samo co Ty, Mamu­siu. Pozwo­liła mi pomóc siać kwiatki wczo­raj wie­czo­rem._

Jakże mogłam być szczę­śliwa z dala od nich przez cały tydzień? – pomy­ślała prze­jęta wyrzu­tami sumie­nia kasz­te­lanka Zło­tego Brzegu.

– Jak cudow­nie, że wysze­dłeś po mnie na sta­cję! – ucie­szyła się, wysia­da­jąc z pociągu w Glen St Mary pro­sto w ramiona męża. Nie wie­działa, czy Gil­bert wyj­dzie po nią na dwo­rzec, stale ktoś umie­rał lub się rodził, ale powrót do domu bez niego wyda­wał się Ani nie­moż­liwy. Miał na sobie przy­jemny, nowy jasno­szary gar­ni­tur _(Bar­dzo się cie­szę,_ że _wło­ży­łam tę fal­ba­nia­stą beżową bluzkę do brą­zo­wej gar­sonki, mimo_ że _pani Linde uznała,_ że _sza­leń­stwem jest ubie­rać się tak na podróż. W prze­ciw­nym wypadku nie wyglą­da­ła­bym tak ład­nie dla Gil­berta)._

Złoty Brzeg przy­wi­tał ich pełną ilu­mi­na­cją rado­snych japoń­skich lata­re­nek zwie­sza­ją­cych się z werandy. Ania pobie­gła rado­śnie ścieżką, wzdłuż któ­rej rosły nar­cyzy.

– Złoty Brzegu, wró­ci­łam! – krzyk­nęła.

Nagle wszy­scy ją oto­czyli, śmie­jąc się, krzy­cząc i gesty­ku­lu­jąc, a w tle uśmie­chała się Susan Baker. Dzieci trzy­mały w rącz­kach bukiety – spe­cjal­nie dla niej, nawet dwu­letni Shir­ley.

– Och, jakie śliczne powi­ta­nie, cały Złoty Brzeg wygląda na szczę­śliwy! Jak cudow­nie, że rodzina wita mnie z taką rado­ścią!

– Jeżeli jesz­cze kie­dyś sobie poje­dziesz, mamu­siu – powie­dział Jem z powagą – pójdę do szpi­tala i dam sobie wyciąć wyro­stek robacz­kowy.

– Jak to zro­bisz? – zapy­tał Wal­ter.

– Ciiiii! – Jem poro­zu­mie­waw­czo szturch­nął Wal­tera i tajem­ni­czo wyszep­tał – Wiem, że to boli, ale chcę nastra­szyć mamu­się, żeby już wię­cej nie wyjeż­dżała.

Ania chciała zro­bić setki rze­czy naraz: przy­tu­lić każ­dego, wybiec w zmierzch i zebrać sto­krotki, które kwi­tły wszę­dzie w Zło­tym Brzegu, pod­nieść małą, znisz­czoną laleczkę z dywanu, usły­szeć wszyst­kie plo­teczki i nowiny, gdyż każdy pra­gnął coś jej opo­wie­dzieć. I to, jak Nan wepchnęła sobie do nosa zakrętkę od waze­liny, kiedy dok­tor był poza domem, a Susan nie wie­działa, co zro­bić („Zapew­niam panią, pani dok­torowo kochana, prze­ży­łam to strasz­nie!”), i jak krowa pani Judo­wej Pal­mer połknęła pięć­dzie­siąt sie­dem gwoź­dzi i trzeba było spro­wa­dzić wete­ry­na­rza z Char­lot­te­town, jak roz­tar­gniona pani Fen­ne­rowa Douglas sta­wiła się w kościele z gołą głową, jak tatuś wyko­pał wszyst­kie dmu­chawce z traw­nika („A mię­dzy nami mówiąc, co do nie­mow­la­ków, pani dok­torowo kochana, to przy­jął uro­dziny ośmiu, kiedy pani była w podróży”), jak pan Tom Flagg pofar­bo­wał sobie wąsy, a prze­cież jego żona zmarła zale­d­wie dwa lata temu, jak Rose Maxwell z Har­bour Head porzu­ciła Jima Hud­sona z Upper Glen, a on wysłał jej rachu­nek za wszystko, co jej dotych­czas kupił, jak wielka liczba osób sta­wiła się na pogrze­bie pani Ama­so­wej War­ren, jak kotu Car­tera Flagga ktoś wygryzł kawał ciała u nasady ogona, jak zna­le­ziono Shir­leya w stajni sto­ją­cego pod jed­nym z koni. („Pani dok­torowo kochana, po tym prze­ży­ciu ni­gdy nie wrócę do sie­bie”), jak – nie­stety – oka­zało się, że śliwka węgierka cho­ruje na zarazę, jak Di przez cały dzień śpie­wała „Mamu­sia wraca dzi­siaj, wraca dzi­siaj” na melo­dię zna­nej pio­senki, jak Joemu Reese’owi przy­tra­fiło się zezo­wate kociątko, ponie­waż przy­szło na świat z otwar­tymi oczami, jak Jem usiadł przy­pad­kowo na lep na muchy, zanim wło­żył spodnie, i jak Shrimp wpadł do beczki z desz­czówką.

– Pra­wie uto­nął, pani dok­to­rowo kochana, ale na szczę­ście dok­tor usły­szał jego piski w samą porę i wycią­gnął go za tylne nogi („Co ozna­cza w samą porę, mamu­siu?”).

– Wydaje się, że nie pozo­sta­wiło to żad­nych śla­dów – powie­działa Ania, gła­dząc błysz­czące czarno-białe kształty zado­wo­lo­nego kociaka o wiel­kich szczę­kach, który mru­czał na krze­śle w świe­tle kominka. Prawdę mówiąc, sia­da­nie na jakim­kol­wiek krze­śle w Zło­tym Brzegu nie było bez­pieczne. Naj­pierw trzeba było upew­nić się, czy nie zaj­muje go jakiś kot. Susan, która nie prze­pa­dała za kotami, przy­się­gała, że musiała nauczyć się je lubić w samo­obro­nie. Co do Shrimpa – Gil­bert nazwał go tak rok temu, kiedy Nan przy­nio­sła nie­szczę­sne wychu­dzone kocię ze wsi, gdzie je tor­tu­ro­wali chłopcy, i to imię wów­czas paso­wało do niego, cho­ciaż teraz już nie bar­dzo było odpo­wied­nie.

– Ale, ale, Susan! Co stało się z Gogiem i Mago­giem? Mam nadzieję, że nikt ich nie stłukł?

– Nie, nie, pani dok­to­rowo kochana! – wykrzyk­nęła Susan, rumie­niąc się ze wstydu, i wybie­gła z pokoju. Powró­ciła szybko z dwoma pie­skami z por­ce­lany, które zawsze spra­wo­wały rządy na gzym­sie kominka w Zło­tym Brzegu. – Zupeł­nie nie rozu­miem, jak mogłam zapo­mnieć posta­wić je tu z powro­tem przed pani przy­jaz­dem. Widzi pani, pani dok­to­rowo kochana, pani Char­le­sowa Day z Char­lotte Town odwie­dziła nas dzień po pani wyjeź­dzie, a wie pani, jak ona jest sta­ranna i dokładna. Wal­ter uznał, że powi­nien ją zaba­wiać i zaczął od poka­zy­wa­nia jej pie­sków. „Ten nazywa się God, a tam­ten My God²”. Byłam prze­ra­żona, a jak spoj­rza­łam na twarz pani Day, myśla­łam, że padnę. Wyja­śni­łam, naj­le­piej jak mogłam, gdyż nie chcia­łam, żeby uznała nas za rodzinę bał­wo­chwal­ców, ale zde­cy­do­wa­łam odło­żyć psy do szafki z por­ce­laną, aby nie było ich widać przy­naj­mniej do czasu pani powrotu.

– Mamu­siu, kiedy wresz­cie będziemy jeść kola­cję? – zapy­tał żało­śnie Jem. – Aż skręca mnie z głodu. Och, mamu­siu, zro­bi­li­śmy ulu­bione danie wszyst­kich.

– My to zro­bi­li­śmy, jak powie­działa pchła do sło­nia – sko­men­to­wała Susan. – Uzna­li­śmy, że pani powrót powi­nien być uczczony w nale­żyty spo­sób. Zaraz, zaraz, a gdzie jest Wal­ter? W tym tygo­dniu to on ogła­sza gon­giem posiłki!

Kola­cja była praw­dzi­wym świę­tem, a ukła­da­nie dzieci roz­koszne! Susan pozwo­liła Ani nawet poło­żyć do łóżka Shir­leya, widząc, z jakim namasz­cze­niem za to się zabiera.

– To nie jest zwy­kły dzień, dok­to­rowo kochana – powie­działa uro­czy­ście.

– Żaden dzień nie jest zwy­kły! Każdy dzień ma w sobie coś, czym różni się od innych. Czy tego nie zauwa­ży­łaś?

– Tak, to prawda, pani dok­to­rowo kochana. Nawet w ubie­gły pią­tek, gdy cały dzień padało i było tak nudno, oka­zało się, że na moim wiel­kim różo­wym gera­nium po raz pierw­szy od trzech lat wresz­cie poka­zały się pączki. A czy zauwa­żyła pani kal­ce­ola­rie ogro­dowe, pani dok­to­rowo kochana?

– Czy zauwa­ży­łam je? Ni­gdy w życiu nie widzia­łam ich w takim sta­nie. Jak udało ci się dopro­wa­dzić je do takiej formy? _(O, udało mi się uszczę­śli­wić Susan, a wcale nie powie­dzia­łam żad­nej bujdy, ni­gdy nie widzia­łam tych kwia­tów w takim dosko­na­łym sta­nie, dzięki nie­bio­som!_).

– To wynik mojej sta­łej opieki i uwagi, pani dok­to­rowo kochana. Jest jed­nak coś, o czym muszę z panią poroz­ma­wiać. Myślę, że Wal­ter coś podej­rzewa. Bez wąt­pie­nia któ­reś z dzieci z Glen coś mu powie­działo. Dzi­siaj tak wiele dzieci jest zorien­to­wa­nych w spra­wach, które powinny pozo­sta­wać dla nich tajem­nicą! Wal­ter zapy­tał mnie pew­nego dnia: „Susan, czy nie­mow­lęta są bar­dzo dro­gie?”. Byłam troszkę zasko­czona, pani dok­to­rowo kochana, ale zacho­wa­łam roz­są­dek; „Nie­któ­rzy uwa­żają, że to luk­sus, ale w Zło­tym Brzegu uwa­żamy, że to koniecz­ność”. Mia­łam do sie­bie pre­ten­sje, że na głos narze­ka­łam na wygó­ro­wane ceny wszyst­kiego w skle­pach w Glen. Oba­wiam się, że to zmar­twiło chłopca, ale jeżeli cokol­wiek powie pani, pani dok­to­rowo kochana, będzie pani przy­go­to­wana.

– Dosko­nale sobie z tą sprawą pora­dzi­łaś – sko­men­to­wała z poważną miną Ania. – Czas naj­wyż­szy, żeby dowie­działy się, czego się spo­dzie­wamy.

Ale naj­lep­sza chwila nade­szła, kiedy pod­szedł Gil­bert, gdy tak stała przy oknie, przy­glą­da­jąc się mgle nad­cią­ga­ją­cej znad morza ponad wydmami i por­tem oświe­tlo­nymi księ­ży­cem do dłu­giej wąskiej doliny, na którą roz­cią­gał się widok ze Zło­tego Brzegu i gdzie wtu­lona była wieś Glen St Mary.

– Jakie to przy­jemne wró­cić do domu po cięż­kim dniu pracy i zastać tu cie­bie! Czy jesteś szczę­śliwa, naj­wspa­nial­sza z Ań?

– Szczę­śliwa! – Ania pochy­liła się, by pową­chać pąki jabłoni w wazo­nie, który Jem usta­wił na toa­letce. Czuła się oto­czona miło­ścią. – Kochany Gil­ber­cie, cudow­nie było znów przez tydzień być Anią z Zie­lo­nego Wzgó­rza, ale sto razy lepiej jest wró­cić tutaj, by ponow­nie stać się Anią ze Zło­tego Brzegu.ROZ­DZIAŁ V

Ania ści­nała czerw­cowe lilie do wazonu w swoim pokoju i piwo­nie do biblio­teki na biurko Gil­berta, śnież­no­białe piwo­nie z krwi­sto­czer­wo­nymi kro­pecz­kami w samym środku jak poca­łu­nek bogini. Powie­trze nabie­rało świe­żo­ści po nie­zwy­kle gorą­cym czerw­co­wym dniu i trudno było zde­cy­do­wać, czy port jest srebrny czy złoty.

– Zanosi się dzi­siaj na cudowny zachód, Susan – oznaj­miła, zaglą­da­jąc do kuchni przez okno.

– Nie mogę podzi­wiać zachodu, dopóki nie skoń­czę zmy­wa­nia, pani dok­to­rowo kochana – sprze­ci­wiała się Susan.

– Ale zanim skoń­czysz, minie zachód. Spójrz na tę wielką chmurę z różaną obwódką u góry, która zawi­sła nad doliną. Czy nie chcia­ła­byś pofru­nąć i usiąść na niej?

Przed oczami Susan poja­wiła się wizja lotu nad doliną w kie­runku tej chmury ze ścierką do zmy­wa­nia naczyń w ręku. Nie sta­no­wiło to dla niej pocią­ga­ją­cej wizji. Ale teraz pani dok­to­ro­wej trzeba było wszystko wyba­czyć.

– Na krze­wach róż poja­wił się nowy, zło­śliwy gatu­nek chra­bąsz­cza, który je obżera – kon­ty­nu­owała Ania. – Muszę je jutro spry­skać, choć chcia­ła­bym to zro­bić dziś wie­czór. Jest to taki wie­czór, kiedy uwiel­biam pracę w ogro­dzie. Dziś wszystko rośnie. Mam nadzieję, że w nie­bie także są ogrody, Susan. Ogrody, w któ­rych będziemy mogły pra­co­wać. Cho­dzi mi o to, że będziemy przy­czy­niać się do wzro­stu róż­nych rośli­nek.

– Ale nie chra­bąsz­czy, oczy­wi­ście – zapro­te­sto­wała Susan.

– Nie, myślę, że nie. Ale per­fek­cyjny ogród nie dawałby przy­jem­no­ści, Susan. Trzeba samemu pra­co­wać w ogro­dzie, w prze­ciw­nym przy­padku zatraca się całe jego zna­cze­nie. Chcę odchwasz­czać, kopać, prze­sa­dzać i zmie­niać, a także pla­no­wać i szcze­pić. A poza tym chcia­ła­bym, żeby w nie­bie zna­la­zły się wszyst­kie te kwiaty, które kocham, i wola­ła­bym swoje sto­krotki niż zło­cie­nie.

– Dla­czego nie może pani zająć się tym dziś wie­czo­rem? – prze­rwała jej Susan, która podej­rze­wała, że dok­to­rowa tro­szeczkę zwa­rio­wała.

– Ponie­waż dok­tor chce, abym udała się z nim na prze­jażdżkę. Jedzie do umie­ra­ją­cej, bied­nej sta­rej Joh­no­wej Paxton. Nie może jej w niczym pomóc, zro­bił już wszystko, co było w jego mocy, ale ona bar­dzo sobie ceni jego wizyty.

– No dobrze, pani dok­to­rowo kochana, wszy­scy wiemy, że nikt w pobliżu nie może umrzeć ani uro­dzić się bez niego, a wie­czór jest bar­dzo przy­jemny na prze­jażdżkę. Chyba wybiorę się na spa­cer do wsi, żeby zapeł­nić naszą spi­żar­nię, po poło­że­niu bliź­niąt i Shir­leya do łóżka i po odwie­dze­niu pani Aaron Ward. Nie roz­wija się jak powinna. Panna Bly­the udała się wła­śnie na górę, wzdy­cha­jąc przy każ­dym schodku, mówiąc, że nad­ciąga jej ból głowy, więc będzie tro­chę spo­koju i ciszy przy­naj­mniej dziś wie­czo­rem.

– Ale dopil­nuj, pro­szę, żeby Jem poszedł w porę do łóżka, dobrze, Susan? – popro­siła Ania, wycho­dząc na zewnątrz i wdy­cha­jąc słod­kie powie­trze oko­licy. – Jest o wiele bar­dziej zmę­czony, niż przy­pusz­cza, ale jak wiesz, ni­gdy nie chce się poło­żyć. Wal­ter nie wraca dzi­siaj na noc. Leslie pro­siła, żeby u niej prze­no­co­wał.

Jem sie­dział na schod­kach bocz­nych drzwi z gołą stopą opartą na kola­nie, wykrzy­ku­jąc różne złe słowa – w szcze­gól­no­ści do olbrzy­miego księ­życa za spi­cza­stą wieżą kościoła w Glen. Jem nie cier­piał takiego wiel­kiego księ­życa.

– Uwa­żaj, by ta mina nie została na two­jej buzi na zawsze – ciotka Mary Maria prze­strze­gła go, prze­cho­dząc obok.

Jem wykrzy­wił się jesz­cze bar­dziej niż dotąd. Zupeł­nie nie obcho­dziło go, czy jego twarz zosta­nie taka na zawsze. Wła­ści­wie nawet przy­jąłby to z zado­wo­le­niem.

– Idź sobie i nie cze­piaj się mnie – naka­zał Nan, która zakra­dła się do niego po wyjeź­dzie ojca i matki.

– Awan­tur­nik! – powie­działa Nan, ale zanim oddrep­tała, poło­żyła na schodku obok czer­wo­nego lwa – cukie­rek, który przy­nio­sła bratu. Jem zigno­ro­wał go. Czuł się bar­dzo nie­szczę­śliwy. Nie był do tego przy­zwy­cza­jony. Wszy­scy się go cze­piali. Czyż Nan nie powie­działa tego ranka: „Ty nie uro­dzi­łeś się w Zło­tym Brzegu jak cała reszta?”. Di ugry­zła cze­ko­la­do­wego kró­lika przed połu­dniem, cho­ciaż wie­działa, że należy do niego. Nawet Wal­ter go porzu­cił i poszedł kopać stud­nię w pia­sku z Kenem i Per­sis For­dami. Też mi wspa­niała zabawa! A on tak bar­dzo chciał iść z Ber­tiem zoba­czyć tatu­owa­nie. Jem był pewien, że ni­gdy dotąd niczego tak bar­dzo nie pra­gnął. Chciał zoba­czyć cudowny sta­tek w peł­nym ekwi­punku, który według Ber­tiego stał na gzym­sie kominka kapi­tana Billa. To straszny wstyd, ot co!

Susan przy­nio­sła mu duży kawa­łek cia­sta pokryty syro­pem klo­no­wym i orzesz­kami lasko­wymi, ale Jem odparł kamien­nym gło­sem:

– Nie, dzię­kuję.

Dla­czego nie zosta­wiła mu tro­chę pier­nika z bitą śmie­taną? Na pewno zje­dli wszystko bez reszty. Świ­nie! Zanu­rzył się głę­biej w swoją ponurą gorycz. Jego kum­ple są teraz w dro­dze do portu – nie był w sta­nie znieść tej myśli. Musi coś zro­bić, żeby wyrów­nać rachunki! Gdyby tak na przy­kład roz­ciął brzuch żyra­fie Di leżą­cej teraz na dywa­nie w jadalni? To dopro­wa­dzi­łoby Susan do wście­kło­ści. Susan z tymi jej orzesz­kami lasko­wymi! Prze­cież wie dosko­nale, że on nie­na­wi­dzi orze­chów w syro­pie. A może poszedłby dory­so­wać wąsy che­ru­bi­nowi w kalen­da­rzu w jej pokoju? Nie cierpi tego tłu­stego, różo­wego, uśmiech­nię­tego che­ru­bina, który wygląda zupeł­nie jak Sissy Flagg. To ona roz­po­wiada po całej szkole, że Jem jest jej narze­czo­nym. Ta Sissy Flagg! Ale Susan uważa tego che­ru­bina za słod­kiego. A gdyby tak oskal­po­wał lalkę Nan? Albo odrą­bał nos Gogowi lub Mago­gowi lub im obu? Może wtedy mama dostrze­głaby, że nie jest już małym dzie­ciacz­kiem. Pocze­kaj­cie tylko do następ­nej wio­sny! Zno­sił jej narę­cza kwia­tów przez cały czas od ukoń­cze­nia czte­rech lat, ale nie tej wio­sny, o nie!

A gdyby tak zjadł mnó­stwo małych zie­lo­nych jabłu­szek z wcze­snej jabłonki i roz­cho­ro­wał się? Może to by ich prze­stra­szyło? Przy­pu­śćmy, że prze­stałby raz na zawsze myć uszy. A gdyby zaczął robić do wszyst­kich miny w kościele w przy­szłą nie­dzielę? Przy­pu­śćmy, że poło­żyłby grubą gąsie­nicę, całą w paski, wielką i wło­chatą, na gło­wie ciotki Mary Marii? A gdyby wró­cił do portu, ukrył się na statku kapi­tana Davida Reese’a i odpły­nął rano z portu, uda­jąc się do Połu­dnio­wej Ame­ryki? Czy wtedy żało­wa­liby go? A gdyby ni­gdy nie wró­cił? A gdyby poje­chał polo­wać na jagu­ary w Bra­zy­lii? Czy wtedy żało­wa­liby, że tak go potrak­to­wali? Na pewno nie, może się zało­żyć, że byłoby im to obo­jętne. Nikt go nie kocha! W kie­szeni jego spodni jest dziura; nikt jej nie napra­wił. Cóż, wła­ści­wie jemu na tym nie zale­żało. Po pro­stu pokaże tę dziurę wszyst­kim w Glen i niech zoba­czą, jak rodzina go zanie­dbuje. Do głowy przy­szły mu wszyst­kie jego krzywdy i opa­no­wał go żal nad sobą.

Tik-tak, tik-tak, tik-tak – odzy­wał się stary, sto­jący zegar w holu, który spro­wa­dzono do Zło­tego Brzegu po śmierci dziadka Bly­the’a. Stary zegar pocho­dzący z cza­sów, kiedy ist­niało coś tak przy­jem­nego jak czas. Wcze­śniej Jem bar­dzo go lubił, ale teraz nie­na­wi­dził. Miał wra­że­nie, że zegar z niego się naigrawa. „Cha, cha, cha, pora spać! Tamci mogą iść do portu, ale ty idziesz do łóżka, cha, cha, cha, cha!”.

Dla­czego musi iść spać co wie­czór? Tak, dla­czego?

Susan uda­wała się do Glen, ale przed wyj­ściem spoj­rzała czule na małą, zbun­to­waną postać.

– Nie musisz iść do łóżka aż do mojego powrotu, mały Jemie – powie­działa pobłaż­li­wie.

– Nie idę dziś do łóżka – zapo­wie­dział. – Mam zamiar uciec. Zaraz to zro­bię, stara Susan Baker. Pójdę sobie i rzucę się do stawu, stara Susan Baker!

Susan nie bar­dzo rado­wało, gdy ktoś nazy­wał ją starą, nawet gdy był to mały Jem. Ode­szła w ponu­rym mil­cze­niu. Prawdę mówiąc, powi­nien zostać tro­chę zdy­scy­pli­no­wany. Shrimp, który wyszedł za nią z domu w poszu­ki­wa­niu towa­rzy­stwa, roz­siadł się na czar­nym zadku przed Jemem, ale jego poja­wie­nie się nie ucie­szyło chłopca.

– Wyno­cha! Sie­dzisz tu na zadzie i gapisz się jak ciotka Mary Maria, wynoś się! Nie chcesz? Więc spró­buj tego!

Jem wziął taczkę Shir­ley, która leżała w pobliżu, i zamie­rzył się na Shrimpa, który uciekł z żało­snym miau­cze­niem do kry­jówki w żywo­pło­cie. Spójrz­cie tylko! Nawet kocur rodzinny go nie­na­wi­dzi! Jaki sens ma życie?

Chwy­cił cukie­rek w kształ­cie lwa. Nan zja­dła ogon i więk­szość tyl­nych nóg, ale na­dal było widać, że to lew. Nic się nie sta­nie, jak go teraz zje. Może to ostatni lew w jego życiu. Jedząc i obli­zu­jąc na zakoń­cze­nie palce, pod­jął decy­zję. To jedyna rzecz, jaką czło­wiek może zro­bić, kiedy na nic mu nie pozwa­lają!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: