- promocja
- W empik go
Anioł na śniegu - ebook
Anioł na śniegu - ebook
Pełna ciepła, radości i wzruszeń opowieść o rodzinnej bliskości.
Gdy na girlandach migoczą lampki, a bombki błyszczą wszystkimi kolorami, mieszkańcy miasteczka czują magię świąt. To czas przebaczenia i domowego ciepła, kiedy najbardziej cieszą drobiazgi, a codzienne nieporozumienia przestają być ważne. W ten wyjątkowy, wigilijny wieczór nikt nie powinien być sam. Bo najcenniejsze, co mamy, to czas spędzony razem.
Pachnąca piernikami i jodłą kontynuacja Czterech płatków śniegu, które tysiące czytelniczek znalazły pod choinką.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-072-5 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Budynek przy ulicy Weissa tonął w ciemnościach. Jedynym źródłem światła była słaba lampa nad wejściem do klatki, ale umieszczona w niej żarówka migała, jakby lada chwila miała dokonać żywota. Na wysokości drugiego piętra rozbłysnął żółty prostokąt światła, ale zniknął równie szybko, jak się pojawił, i blok ponownie pogrążył się w mroku.
Przycupnięta pod parkanem postać jakby tylko na to czekała. Wybiegła z cienia i przecięła pokryty mokrym śniegiem trawnik, a następnie schroniła się pod kłującym drzewkiem. Dłonie niezdarnie objęły pień, badając jego grubość, oczy niespokojnie błądziły naokoło, rejestrując migające kolorowe światełka na balkonie sąsiedniego bloku i kota, który przemknął przez podwórko, zmierzając w tylko sobie znanym kierunku i nie poświęcając zdenerwowanemu człowiekowi cienia uwagi.
Postać sapnęła i odsunęła się od jodełki, sięgając za pazuchę. Błysnęło ostrze. Po chwili w nocną ciszę wdarły się głuche uderzenia połączone z trzaskiem łamanego drewna. Nie dotarły one jednak do pogrążonych w głębokim śnie mieszkańców. Lokatorzy bloku przy ulicy Weissa śnili o nadchodzącej Wigilii, lukrowaniu pierniczków oraz o ostatnich świątecznych sprawunkach, nie wiedząc, że ktoś właśnie łapie chropowaty pień drzewka, cięgnie je między budynki i dalej, do miasta.
Ponura noc dobiegła końca, ustępując miejsca równie ponuremu rankowi. Mieszkańcy bloku powoli się budzili. Parzyli poranną kawę, odczuwając radosne podekscytowanie na myśl o czekającym ich wieczorze i planując prace, które musieli jeszcze wykonać. Na kuchenkach gazowych lub elektrycznych stawiali garnki ze smakowicie pachnącym barszczem z grzybami i moczonym całą noc jaśkiem. Od czasu do czasu zerkali w okno, pomstując na pogodę i znikający w szybkim tempie śnieg. Dzieci dopytywały, kiedy nareszcie ubiorą choinkę.
Starsza kobieta naciągnęła na uszy bordową czapeczkę i pchnęła drzwi wyjściowe. Zatrzymała się na chodniku przed klatką, mierząc spojrzeniem cienką warstewkę topniejącego lodu i zastanawiając się, czy powinna wyjąć szuflę. Nagle podniosła wzrok i zamarła. W piersi poczuła bolesne ukłucie, które zaraz wyparł palący gniew. Tupnęła stopą obutą w kozak na grubej podeszwie i zaklęła głośno.
Mieszkańcy bloku, których okna wychodziły na podwórko, odsuwali firanki i spoglądali na nią, jak miota się wściekle po zadeptanym trawniku i wyklina.
– I niech ci pień w dupie wyrośnie! – wykrzykiwała.
Całkiem się biedaczce w głowie poprzewracało, kiwali głowami zgnębieni. A potem podążali wzrokiem za niedużą postacią w bordowej czapeczce i z wrażenia aż tracili dech. Jeszcze nigdy podwórko przed blokiem przy ulicy Weissa nie było tak ponure i smutne. Kawałek lichego trawnika znaczyły łaty brudnego, na wpół roztopionego śniegu, a w jego centralnej części oskarżycielsko sterczał roztrzaskany pień po jodełce.
Niejedna łza spłynęła tego poranka po policzkach mieszkańców bloku przy ulicy Weissa. Ich ukochana jodełka, pod którą mieli się spotkać, by połamać opłatek i złożyć świąteczne życzenia, zniknęła. Pozostał po niej kawałek pniaka i pomstująca staruszka.Zuzanna
W piątek piętnastego grudnia po bloku przy ulicy Weissa rozszedł się smakowity zapach pieczonego ciasta. Wraz z każdym uchyleniem drzwi prowadzących na klatkę schodową przyjemny aromat wydobywał się na podwórko. Majsterkujący przy starym polonezie Wacław Malinowski kilkakrotnie pociągnął nosem i poczuł, jak jego żołądek reaguje na przyjemną woń gwałtownym burczeniem. Niestety, piątki – szczególnie te adwentowe i postne – rządziły się w mieszkaniu Malinowskich określonymi kulinarnymi prawami. Tego popołudnia pan Wacław pod czujnym okiem małżonki posłusznie spałaszował talerz makaronu z serem i teraz przepełnionym tęsknotą wzrokiem omiótł okna górującego nad nim budynku. Ciekawe, zza którego dolatywał ten nęcący zapaszek? Kto z sąsiadów będzie tego wieczoru delektował się smakiem i zapachem domowego wypieku? Wacław Malinowski sięgnął do kieszeni i wrzucił do ust miętówkę, a następnie z głośnym westchnieniem zanurkował pod uniesioną maskę.
Tymczasem w mieszkaniu pod numerem piątym pałaszowano właśnie ostatnie kawałeczki pulchnego biszkoptu z dżemem porzeczkowym. Trzy przyjaciółki spotkały się przy popołudniowej kawie, by omówić świąteczne plany i przedyskutować nieobecność czwartej. Gospodyni spotkania, Zuzanna, pochyliła się nad zeszytem w niebieskiej okładce i sięgnęła do leżącego na stole piórnika. Przez chwilę energicznie mieszała jego zawartością, aż w końcu natrafiła na żelowy długopis z fioletowym wkładem.
– Żałobny! – mruknęła pod nosem, na powrót nurkując ręką między artykuły szkolne. Dwie pozostałe kobiety spojrzały na nią zdumione. Anna przewróciła oczami, Monika uśmiechnęła się leciutko, podrzucając na kolanie drzemiącego synka. Tymczasem Zuzanna natrafiła na czerwony długopis z brokatem i usatysfakcjonowana spojrzała na przyjaciółki. Widząc ich rozbawione spojrzenia, zamarła. – No co?
– Spotkałyśmy się, by stworzyć listę upominków dla lokatorów, a nie wysublimowaną kompozycję kolorystyczną! – mruknęła Anna.
– Ale czerwony pasuje do listy prezentów! I ten brokat… No, chyba że wolicie zieleń?
Anna potrząsnęła głową. Monika uniosła starannie wymodelowaną brew.
– Podwędziłaś córce piórnik? – zapytała z niedowierzaniem.
Zuza wzruszyła ramionami.
– Mam własny. Z czego się śmiejecie? Lubię, jak wszystko do siebie pasuje! Poza tym ułatwia mi to sprawy organizacyjne. Wystarczy rzut oka i już wiem, z czym mam do czynienia. Listy zakupów piszę na niebiesko. Intencje mszalne na czarno. Zeszyt z przepisami prowadzę wyłącznie piórem kulkowym, a dzienniczek Agaty podpisuję…
– Sraczkowatym! – Anna zarechotała. Monika walczyła ze sobą, ale również nie zdołała opanować wesołości. Zuzanna przyglądała się im bez słowa, z uniesionym czerwonym żelopisem w dłoni, aż w końcu kąciki jej ust zadrżały i po chwili trzy kobiety zaśmiewały się do łez. Anna pierwsza wyprostowała się na krześle, upiła łyczek kawy z ceramicznego kubka ze Świętym Mikołajem i odchrząknęła. – Dobra, pisz sobie na czerwono, fioletowo, a nawet zielono, tylko w końcu miejmy to z głowy. Po ubiegłorocznej akcji obiecałyśmy sobie, że nikt w naszym bloku nie spędzi świąt samotnie i że zadbamy o serdeczną atmosferę między mieszkańcami. Stąd pomysł, by każdemu sprawić mały upominek. Wszyscy za?
– Wszyscy obecni – zgodziła się w imieniu swoim i Moniki Zuzanna, która nie mogła wybaczyć Marzenie, że nie wygospodarowała godzinki na spotkanie z przyjaciółkami i planowanie tak chlubnej i ważnej inicjatywy.
– Świetnie. – Anna skinęła z zadowoleniem głową. – Wspólnie wybierzemy upominki dla sąsiadów, a jeśli chodzi o prezenty dla nas – wyszczerzyła zęby – proponuję wspólny wypad do spa, bez mężów, dzieci, zwierząt domowych… – Rzuciła znaczące spojrzenie w kierunku wiklinowego koszyka, w którym posapywała Nuda, maleńka suczka przygarnięta przez Fijusów.
– To nie przejdzie… – Dłoń Zuzy zawisła nad kartką.
– Nic z tego – sprzeciwiła się gwałtownie Monika. – Po powrocie nie poznałabym własnego domu.
Pozostałe kobiety pokiwały głowami. Doskonale znały sytuację rodzinną Moniki. Jej teściowa uznawała siebie za wszechwiedzącą. Szczególnie w takich kwestiach jak prowadzenie domu, gotowanie i opieka nad dzieckiem. Co prawda mama Kwiatek mieszkała osobno w niewielkim domku pod miastem, ale nie było dnia, by niby przypadkiem nie wpadła z wizytą do ukochanego wnuczka i przy okazji nie udzieliła Monice bezcennych rad.
– W takim razie będziemy wybierać prezenty naprzemiennie. My trzy…
– Dwie – wtrąciła Zuzanna, unosząc znacząco brew.
– …dla Zuzanny. Wy trzy…
– Dwie – powtórzyła Zuzanna, postukując długopisem w twardą okładkę zeszytu.
Anna spiorunowała ją wzrokiem.
– Przepraszam, teraz ja mówię. To nieładnie przerywać, kiedy usiłuję powiedzieć, że wy trzy…
– Dwie – uściśliła Zuza i zaraz dodała: – Przecież wcale się nie odzywam i nie marudzę, że pewne osoby nas zlekceważyły, nie przychodząc na to spotkanie.
– Więc się nie odzywaj i nie marudź. A potem my trzy wybierzemy prezent dla Marzeny – zakończyła Anna.
Monika poruszyła się z lekkim grymasem. Piotruś z dnia na dzień robił się coraz cięższy, a niestety nie potrafił porzucić zwyczaju zapadania w drzemki na kolanach mamy. Zaciskał pulchną piąstkę na kosmyku za jej uchem i zasypiał w najlepsze. Oczywiście teściowa wiedziała, co o tym powiedzieć! Poczucie bliskości? Kiedyś tego nie było, dzieci się chowały i były zdrowe! Nie to co teraz, cuda-wianki, wydziwianki!
– A co z prezentem dla pani Michalskiej? – zapytała młoda matka. – Macie już jakieś pomysły?
– Tak! – wykrzyknęła Zuzanna, podrywając się znad zeszytu. Piotruś sapnął przez sen, a po kuchni poniosło się stanowcze: „pssst!”. Zuzanna z wrażenia pokryła się purpurą i szybko zasłoniła usta.
– No? – Pozostałe kobiety spojrzały na nią wyczekująco.
– Kupmy jej nową miotłę!
Anna postukała palcem w czoło.
– Ty to się chyba z choinki urwałaś. Codziennie sarka na nas, że musi sprzątać, bo nam się nie chce porządnie butów otrzepać, a ty jej zamierzasz miotłę sprezentować? Może jeszcze inne cholerstwo do tego? Na przykład zestaw środków czyszczących?
– No dobra, dobra. – Obrażona Zuzanna ponownie przyjęła przygarbioną pozycję nad zeszytem. – Jeśli macie lepsze pomysły, to proszę. Mnie się praktyczne prezenty podobają. Zimę stulecia zapowiadają, więc miotła do odśnieżania będzie jak znalazł…
– Może w pakiecie dorzucimy łopatę i trzaśniemy cię nią w głowę – zgodziła się Anna. – Nie, słuchajcie, musimy wymyślić coś ekstra. Tak żeby to naprawdę była miła niespodzianka. O, mam tu kartkę przygotowaną przez panią Celinkę z biblioteki. Pan Malinowski bardzo lubi powieści Dana Browna. Może kupimy mu tę nową książkę? Już trzy razy o nią pytał.
– Dobry pomysł. To gruba cegła. Przyda mu się do obrony przed żoną. – Monika zachichotała. Zuza skinęła głową i starannym, zaokrąglonym pismem zanotowała tytuł przy nazwisku sąsiada z ostatniego piętra.
– Dla pani Malinowskiej bambusowe wałki do włosów. Pasuje? Dla Jakuba… hmmm, może zestaw szklanek do piwa?
– W żadnym razie – sprzeciwiła się Monika. – Kupmy mu wiertełko.
– Wiertełko?
– Tak, od lipca proszę o zawieszenie lustra w łazience i się nie da. Bo wiertełka nie ma.
– W porządku, wiertełko dla Moniki, znaczy dla Jakuba… – Zuzanna zanotowała kolejny pomysł na prezent.
– Dla Kajtka? Mam tu wykaz jego lektur bibliotecznych…
– Oooo! – Zuzanna aż otworzyła szeroko oczy. – Co czyta? Mam nadzieję, że nic świńskiego? – zaniepokoiła się. Rok wcześniej podczas pakowania świątecznych podarunków natrafiła na stertę starych świerszczyków. Przekonana, że należą do jej męża, zaczęła podejrzewać Kajetana o zainteresowanie innymi kobietami, co zaowocowało serią dziwacznych przypadków i całkiem przyjemną znajomością ze zwariowaną panią detektyw, Kaliną Radecką-Piórecką.
– Nieee… – zawahała się Anna. – Zapisał się do oddziału dla dzieci. Czyta Pottera i Tomka na tropie Yeti. Nawiasem mówiąc, przetrzymuje książkę już od wielu miesięcy i dostał dwa upomnienia. Powinien się zgłosić i zapłacić karę.
– Jejku, czy on nigdy nie może normalnie? – zdenerwowała się Zuzanna. – Jak nie porno z lat dziewięćdziesiątych, to nieletni czarodziej, w dodatku sierota!
– O gustach się nie dyskutuje, poza tym to nie było jego porno – upomniała ją przyjaciółka. – A ty lepiej oddaj tego Greya, którego trzymasz od czerwca. Inni też chcą poczytać.
– W tym miasteczku nic się nie ukryje – mruknęła zarumieniona Zuzanna. – Wszystko człowiekowi wypomną, nawet czytane książki…
– Czy możemy wrócić do prezentów gwiazdkowych? – Monika postanowiła zainterweniować i przywołać przyjaciółki do porządku. – Dla dzieci, jak rozumiem, kupujemy we własnym zakresie?
Trzy kobiety pochyliły się nad zeszytem i półgłosem rzucały propozycje prezentów dla mieszkańców bloku przy ulicy Weissa. Po dłuższych pertraktacjach i przy licznych zgrzytach, fochach i kompromisach wstępna lista była prawie gotowa, pozostało tylko ustalić upominki dla nich samych i wymyślić coś ciekawego dla pani Michalskiej. Ten podarunek musiał być wyjątkowy. Nie tylko dlatego, że to właśnie staruszka zainicjowała wspólne świętowanie wśród sąsiadów, ale przede wszystkim ponieważ sama była osobą dość specyficzną.
Przyjaciółki spojrzały po sobie zgnębione. Poza pomysłem Zuzanny, który z oczywistych względów nie był brany pod uwagę, nie padła żadna propozycja, co by tu pani Michalskiej sprezentować. Zuzanna westchnęła teatralnie.
– Na szczęście mamy jeszcze tydzień. Coś się wymyśli! – Nagle jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Zamknęła zeszyt, założyła skuwkę na długopis i posłała przyjaciółkom wyczekujące spojrzenie. – Czy teraz, kiedy kwestię prezentów mamy obgadaną, możemy przedyskutować, co dzieje się z naszą drogą Marzeną? Komu zrobić jeszcze kawy?Marzena
W chwili, gdy przyjaciółki przyjmowały z rąk rozpromienionej Zuzanny kubeczki ze świeżo zaparzoną kawą, w mieszkaniu za ścianą rozgrywał się cichy dramat. Jego właścicielka rozpakowała torbę z zakupami i weszła do łazienki, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Na półce nad umywalką w równiutkim rzędzie ustawiła trzy prostokątne pudełka, a następnie na nieco rozdygotanych nogach zbliżyła się do sedesu i opuściwszy jego klapę, opadła nań z głuchym jękiem.
Marzena była atrakcyjną młodą kobietą, która lubiła swoje odbicie w lustrze. A polubiła je jeszcze bardziej, odkąd rok temu w jej życiu pojawił się pewien mężczyzna. Na każdym kroku pokazywał, jak wiele Marzena ma powodów, by czuć się piękną i seksowną. Z miejsca, w którym siedziała, widziała zaledwie czubek swojej głowy, ale nie musiała mieć podglądu na resztę, by wiedzieć, że tego dnia wyglądała jak siedem nieszczęść. Spocona, pobladła, rozczochrana, z dzikim, rozbieganym wzrokiem. Może to i dobrze, że się nie widziała?
Widziała za to trzy pudełka ułożone na ciut przykurzonej półce ze szkła. Marzena zajęczała, uniosła się nieznacznie i sięgnęła po pierwszy kartonik.
– To całkowicie irracjonalne – mruczała pod nosem, podważając zamknięcie paznokciem – bo choć teoretycznie i praktycznie możliwe, to przecież zupełnie bez sensu. Poza tym ja się nie zgadzam, rozumiesz? – Postukała palcem w wydobytą z pudełka plastikową płytkę. – W ogóle się nie zgadzam. No, dobra, rozluźnij się, malutka… Jezu, co ja plotę, rozmawiam z własną…
Marzena odłożyła kawałek plastiku na umywalkę i splotła dłonie na kolanach. Z grobową miną wpatrywała się w przeskakujące wskazówki zegarka, który nosiła na lewym nadgarstku. Po upływie pięciu minut wypuściła nagromadzone w płucach powietrze, sięgnęła po płytkę i rzuciła na nią okiem. Na widok dwóch jasnoczerwonych kreseczek zarechotała nerwowo.
– Zepsuty. Oczywiście właśnie mnie musiał trafić się zepsuty! – prychnęła, ciskając testem do stojącego obok umywalki kubełka na śmieci. – No dobra, ten powinien być dobry! Nie można mieć aż takiego szczęścia, aby trafić na dwa zepsute, co nie?
Szybko odpakowała kolejny test i przebiegła wzrokiem po załączonej ulotce. Sięgnęła po płytkę z plastiku, ale zawahała się. Jej wzrok z trzymanego testu powędrował w kierunku sufitu.
– Ja wiem, że jest grudzień, miesiąc, kiedy narodził się twój syn, i może ci się wydawać dobrym pomysłem, żebym ja także urodziła własnego, ale zapewniam cię, że to kiepski plan. Mam śmieciową umowę, pracuję w niemal wszystkie weekendy, nie zdążyłam się jeszcze pozbyć rozstępów po poprzedniej ciąży, a mój związek jest właściwie świeżakiem, tyle że nie z Biedronki. I ja naprawdę wiem, że seks pozamałżeński to zło, ale łatwo tak mówić, gdy ma się męża! Więc, Matko Boska, zrozum mnie jak kobieta kobietę i jeśli możesz, wstaw się gdzie trzeba za negatywnym wynikiem tego testu. – Po namyśle dodała: – Amen. – I odłożyła kolejny użyty test w to samo miejsce na umywalce.
Oczekując na wynik, zamyśliła się nad przewrotnością losu. Rok temu wiodła spokojne, a nawet ciut nudne życie, a cały jej świat kręcił się wokół ośmioletniej córeczki i słabo opłacanej pracy na kasie w miejscowym supermarkecie. Chociaż było to niezdrowe myślenie, nie sądziła, by życie mogło jej jeszcze zaoferować coś ciekawego i podniecającego. Zaprzątało ją utrzymanie jedynego źródła dochodu, opłacenie rachunków i zapełnienie niedużej lodówki wciśniętej między okno a kuchenną szafkę. Zapominała, że Stasia ma swoje potrzeby i oczekuje od niej czegoś więcej niż standardowe pytanie o odrobione lekcje, a własną samotność wypłakiwała nocami w poduszkę. Mieszkająca na parterze pani Michalska uświadomiła jej jednak, że nie tędy droga. Słowa staruszki dały Marzenie do myślenia. Stopniowo zmieniała swoje zachowanie. W pracy stała się bardziej asertywna, wieczory ze Stasią zapełniły się śmiechem i rozmowami, a znajomość z poznanym przypadkowo Maciejem przerodziła się w coś głębszego. W jej życiu zapanowało szaleństwo, ale było to szaleństwo przyjemne, ekscytujące i mile łechcące od środka. I nie tylko od środka, nawiasem mówiąc.
A teraz oczekiwała na wynik testu ciążowego!
To dopiero szaleństwo!
Marzena zacisnęła mocno powieki i wyciągnęła przed siebie drżącą rękę. Przez chwilę macała nią na oślep, aż w końcu palce natrafiły na chłodną krawędź umywalki i zacisnęły się na niedużym kawałku plastiku. Kobieta złapała go niczym koło ratunkowe i przycisnęła do mocno walącego serca. Zmusiła się, by otworzyć oczy i rozchylić palce. Na białej płytce wyraźnie odznaczały się dwie grube czerwone krechy.
– Szlag! – wrzasnęła, tupiąc ze złości prawą nogą. Zerknęła groźnie w kierunku sufitu, jakby przy wylocie klatki wentylacyjnej znajdował się specjalny tunel, który zawiedzie jej błagania wprost do nieba. – No dobra. Domyślam się, że właśnie byłaś zajęta i nie dosłyszałaś mojej prośby – wyjęczała żałośnie. – Rozmawiałaś z synem albo miałaś jakieś swoje sprawy, nie wiem, czym zajmujecie się tam na górze. Ale proszę cię, Maryjo, skup się. Ja nie mogę być w ciąży. A został mi ostatni test.
Tym razem szybkim i zdecydowanym ruchem rozerwała opakowanie i postępując zgodnie z instrukcją, naniosła próbkę, a potem ułożyła test na kolanach i mocno zaciskała na nim kciuki i palce wskazujące, jak gdyby to mogło dopingować pojawienie się pożądanego wyniku. Z natężeniem wbijała wzrok w pole testowe, na którym najpierw pojawiła się jedna czerwona kreseczka, a zaraz za nią kolejna…
Marzena zaklęła szpetnie, wykorzystując słowo, które nie nadaje się do przytoczenia w tak optymistycznej i rodzinnej historii, po czym wstała z sedesu i poprawiła na sobie ubranie. Po chwili namysłu wygrzebała pierwszy test z kubełka na śmieci, pozbierała porozrzucane kartoniki, instrukcje i dwie kolejne plastikowe płytki, a następnie wcisnęła je do pudełka z przeterminowaną farbą do włosów. Na koniec posłała w kierunku sufitu rozżalone spojrzenie.
– Wielkie dzięki. Jak kobieta kobietę. Solidarność jajników, dobre sobie! Pewnie teraz patrzysz na mnie z uśmiechem i mówisz, że będzie dobrze, że wiesz to! Mam nadzieję, że wiesz też, jak poinformować dziewięcioletnią jedynaczkę o majaczącym na horyzoncie rodzeństwie! Bo ja nie wiem, jak to zrobić, i na pewno zgłoszę się do ciebie po radę.Mama Kwiatek
W niedużym domku, tuż za torami linii kolejowej z Krakowa do Bielska-Białej, mama Kwiatek zdecydowała, że pora umrzeć.
Z tym zamiarem nosiła się właściwie już od kilku miesięcy, a dokładniej mówiąc od momentu, gdy jej synowa, Monika, oświadczyła, że zamierza powrócić do pracy w dużej hurtowni akcesoriów meblowych. „A co tym tam będziesz robić?”, chciała zapytać mama Kwiatek, ale ugryzła się w język i napuszyła, jak przystało na dumną babcię, która za chwilę zostanie poproszona o roztoczenie opieki nad ukochanym wnukiem. Ku zdumieniu kobiety młodzi oświadczyli jednak, że z Piotrusiem zostanie niania. Tego mama Kwiatek zdzierżyć już nie mogła! Sapnęła, tupnęła i zapałała świętym oburzeniem.
– Ale jak to? – zapytała rozżalona.
Jakub uśmiechnął się znacząco.
– Oj, mamo, przecież my wiemy i rozumiemy, że masz swoje życie. Zaangażowałaś się w działalność chóru parafialnego i podobno świetnie ci idzie!
Mama Kwiatek skinęła głową, bo skoro podobno, to nie wypadało zaprzeczyć. Nawet jeśli w tym „świetnie” zamykało się przede wszystkim komenderowanie członkami zgromadzenia oraz picie kawy z księżowską gospodynią i paniami z rady parafialnej. Połączone z niewinnymi ploteczkami na temat mieszkańców miasteczka, oczywiście.
– No, ale… – próbowała jeszcze zaprotestować.
Jednak synowa natychmiast jej przerwała:
– Nie możemy wymagać, by mama wyrzekała się swoich przyjemności.
Mama Kwiatek skinęła głową zrezygnowana i pomyślała, że co to za przyjemność. Przyjemne to było, jak w drodze z placu targowego zachodziła do przytulnego mieszkanka przy ulicy Weissa i mogła pobawić się z wnukiem. Albo gdy, widząc niedokładnie pozmywane naczynia, łapała za szorstką myjkę i pomagała doprowadzić je do porządku. Gdy pod nieobecność „dzieci” robiła porządek w komodzie w przedpokoju, albo kiedy przynosiła garnek rosołu w te dni, w które Monika zarządzała „dzień oczyszczania” i podawała warzywa gotowane na parze. Ale śpiewanie w chórze? To było zabawne na początku, kiedy wszyscy piali z zachwytu nad jej profesjonalizmem i zaangażowaniem! Teraz już niekoniecznie.
I właśnie wtedy mama Kwiatek uznała, że najwyższa pora zejść z tego świata. Młodym nie była potrzebna, co udowodnili, zatrudniając w charakterze niani tę nieopierzoną studentkę pedagogiki z niezdrowo uchylonymi ustami. Oczywiście kiedyś zrozumieją, jak bardzo im jej brakuje, ale wtedy będzie już za późno. Mama Kwiatek z zadowoleniem pokiwała głową na myśl, że kiedy syn i synowa pojmą, jak wielki błąd popełnili, ona spocznie już w grobie. Szczególnie że na moment odejścia ze świata wybrała sobie czas przed świętami. A jak wiadomo, nic tak nie potęguje tęsknoty i żalu, jak puste miejsce za wigilijnym stołem.
Zapłaczą za mną, cieszyła się, i to rzewnymi łzami!
Jak przystało na porządną gospodynię, mama Kwiatek starannie przygotowała się do planowanej śmierci. Z samego rana zmieniła pościel, wstawiła pranie i dokładnie wywietrzyła domek, otwierając szeroko wszystkie okna i pozwalając wtargnąć do wnętrza rześkim, mroźnym podmuchom. Przed południem wyszorowała półki w kuchennym kredensie, wypucowała na błysk zlew, kuchenkę i błękitne flizy. Po skromnym obiedzie pozmywała naczynia, wytarła je ściereczką i odstawiła na swoje miejsce. Przygotowała sobie kubek herbaty, zasiadła w ulubionym fotelu i obejrzała powtórkowy odcinek serialu, z delikatnym uśmieszkiem konstatując, że gdy zostanie wyświetlony kolejny sezon, jej już zabraknie na ziemskim padole. Po zakończeniu emisji wyłączyła odbiornik, nakryła go koronkową serwetką, zmyła po sobie kubek, przeszła wzdłuż i wszerz mały domek, aby sprawdzić, czy wszystko jest w jak najlepszym porządku, a następnie z błogim westchnieniem ułożyła się na wersalce. Pod głowę podłożyła wygodny jasiek, a dłonie splotła na piersi.
Co tu robić przy tym umieraniu? – zastanawiała się przez chwilę stropiona. W końcu postanowiła przymknąć oczy i powspominać przyjemne momenty, być może po raz ostatni. Bądź co bądź nie wiadomo, jak to wygląda i czy po przejściu na drugą stronę nie kasuje się wszystkich myśli i wspomnień! Z tego powodu mama Kwiatek z rozanielonym wyrazem twarzy przypomniała sobie, jak w dzieciństwie podprowadziła siostrze kupionego na odpuście kogucika. Potem wróciła wspomnieniami do dzieciństwa Jakuba i z niemałą dumą przyznała, że była wyśmienitą matką. Na koniec przypomniała sobie, jak panie z rady parafialnej pochwaliły pomnik, który zamówiła dla świętej pamięci męża.
Mama Kwiatek z głuchym jękiem otworzyła oczy.
Czy Jakub i Monika zamówią jej ładny pomnik?
Czy zapewnią godny pochówek? Nigdy z nimi o tym nie rozmawiała, a znając dziwactwa synowej, jeszcze gotowi ją skremować i zamknąć w słoiku po musztardzie, a pieniądze przeznaczone na dębową trumnę, granit i pozłacaną sentencję ofiarować na rzecz dzieci głodujących w Afryce lub na ratowanie wymierającego gatunku pingwinów! Mama Kwiatek pojękiwała, wiercąc się na wersalce i załamując ręce.
W końcu zrezygnowana pokręciła głową i podciągnęła się do pozycji siedzącej. Z głośnym stęknięciem zsunęła stopy na podłogę.
Myliła się. Nie była jeszcze gotowa na śmierć. Zanim odejdzie z tego świata i złoży swoje ciało na starannie zaścielonej pasiastą narzutą wersalce, musi pewnych spraw dopilnować. Osobiście.
Dokonała pospiesznych obliczeń i uśmiechnęła się uspokojona. Włożyła kapcie, wstała i pociągając nosem, ruszyła w kierunku kuchni. Planując swoją śmierć, przezornie nie napaliła w piecu i w domu panowało przejmujące zimno. Mama Kwiatek sięgnęła po czajnik. Postanowiła wypić gorącą herbatę i przejść się do miasta. Może odwiedzi wnuka?
Sprawę umierania lepiej odłożyć do Wielkanocy.Anna
Po wyjściu z mieszkania pod numerem piątym Anna przystanęła na klatce schodowej. Przelotnie zerknęła na wyświetlacz komórki, a potem nerwowo obejrzała się za siebie. Z mieszkania Fijusów dobiegało radosne przekomarzanie Zuzanny i Moniki. Przez moment kobieta zapragnęła wrócić do przytulnej kuchni, usiąść za stołem z przyjaciółkami i poprosić o kolejny kubek gorącej kawy. Zaraz jednak naciągnęła na uszy obszytą futerkiem czapkę i zbiegła po schodach ku wyjściu, mówiąc sobie, że jako osoba dorosła wie, co robi. Nawet jeśli nie jest do końca o tym przekonana.
Drogę między budynkiem przy ulicy Weissa a rynkiem pokonała raźnym krokiem, podśpiewując pod nosem, aby dodać sobie animuszu. Mijając nieliczne przeszklone witryny, rzucała w nie okiem, podziwiając zmiany, jakie zaszły w niej w ciągu minionego roku. Lekko rozjaśnione włosy, policzki muśnięte dobrym pudrem, modny beżowy płaszczyk do kolan i kozaki na słupku. Przez szesnaście lat Anna żyła pod dyktando swojego męża Waldemara, odmawiając sobie każdej przyjemności. A przynajmniej każdej, która mogłaby stać się obciążeniem dla domowego budżetu. Lakier do paznokci? Pachnący krem do rąk? Nowa bluzka? To była rozrzutność przyprawiająca Jurczyka o wielogodzinne ataki… płaczu. Anna nikomu nie wyznała, z jakimi zachowaniami męża musiała się zmagać, zanim ten spakował sfatygowane walizki i opuścił małopolskie miasteczko, by szukać szczęścia i bogactwa na Wyspach. Teraz sama sobie była przysłowiowym sterem, żeglarzem i okrętem. Dzięki wieloletnim oszczędnościom Waldemara przetrwała najtrudniejsze pierwsze tygodnie, a za sprawą czujnej pani Michalskiej, która codziennie odwiedzała ją i dopingowała do wprowadzania kolejnych zmian w życiu, nie miała ani chwili, by się zawahać, czy dobrze robi, zostając w kraju. W dodatku całkiem sama. To pani Michalska zresztą pomogła jej stanąć na nogi i znaleźć pierwszą w życiu pracę. Wykorzystując małomiasteczkowe znajomości i siłę swego charakteru, wymogła na miejscowym przedsiębiorcy, by zatrudnił Annę w biurze.
– Nie potrzebuję pracowników – marudził mężczyzna. – Nie stać mnie na kolejną osobę…
– Te, Feluś, a na karę cię stać? Ja mam nogi stare, ale do urzędu miasta jeszcze dojdę i mogę zgłosić, że mi ktoś smrodzi pod nosem. Ciekawe, co by ci z tego komina wygrzebali, hę?
Następnego dnia Anna podpisała umowę na okres próbny i dostała przykaz, by nie wpuszczać na teren przedsiębiorstwa żadnych podejrzanych osób z teczkami i dziwnym oporządzeniem. A wścibskich staruszek tym bardziej.
Z trzymiesięcznego okresu próbnego Felicjan Kalinowski szybko wyciągnął wnioski. Anna Jurczyk okazała się obrotną pracownicą, która choć pozbawiona wykształcenia i zawodowego doświadczenia, świetnie odnalazła się w nowej roli i zrewolucjonizowała pracę jego firmy, niejednokrotnie wdrażając znakomite pomysły. A przy tym była diabelnie atrakcyjną kobietą, z którą chętnie umówiłby się na kawę. Co też niezwłocznie uczynił.
Anna uśmiechnęła się pod nosem, wspominając to pierwsze spotkanie, na którym zjawiła się przekonana, że szef chce omówić z nią sprawy zawodowe. Kiedy okazało się, o co naprawdę chodzi panu Kalinowskiemu, spłoszona przyznała, że właściwie to chyba ma męża. Raczej na pewno ma, choć ten od ponad trzech miesięcy nie daje znaku życia, bo rozmowy są drogie, złodziei pocztowców sponsorował nie będzie, a internet to z pewnością wynalazek diabła. Słysząc wyznanie Anny, Felicjan nieco się stropił. Bo co innego spotykać się z wdową czy rozwódką, co innego z mężatką, co to ją lada chwila może nakryć rozwścieczony mąż, a jeszcze co innego z kobietą, która biedna nawet nie wie, kim na dobrą sprawę jest. Po krótkich dywagacjach ustalili, że póki sytuacja Anny nie zostanie jasno określona, będą się spotykać wyłącznie na gruncie zawodowym. I respektowali to postanowienie do chwili, gdy z odległego Leicester nadszedł list stanowczo wzywający kobietę do dołączenia do męża. W postscriptum znajdowało się dopisane koślawym pismem ultimatum (Waldemar najpewniej dodał sobie kurażu setką albo czterema) – jeśli w przeciągu tygodnia Anna nie zjawi się pod wskazanym w liście adresem, Jurczyk występuje o rozwód. Anna skwitowała żądania Waldemara niedbałym wzruszeniem ramion. Tydzień później umówiła się z Felicjanem na pierwszą randkę.
Na ten piątkowy wieczór zaplanowali randkę numer sześć, która była o tyle wyjątkowa, że Felicjan zapytał, czy po ich zwyczajowej kawie w cukierni Pysia mogą się napić wina w mieszkanku Anny. Kobieta zwlekała z odpowiedzią, więc szybko zaznaczył, że chodzi tylko i wyłącznie o wino, ale coś w jego wzroku zbitego psa powiedziało Annie, że chyba nie tak do końca. Ostatecznie wyraziła zgodę, choć nadal coś ją uwierało od środka. Z jednej strony wciąż formalnie uchodziła za żonę Waldemara, nawet jeśli ich małżeństwo zakończyło się totalną katastrofą. Z drugiej była wciąż młodą kobietą, która miała swoje potrzeby i tęsknoty, a Felicjana uznawała za naprawdę atrakcyjnego faceta. Ostatecznie, klnąc na samą siebie, spędziła godzinę w wannie, zużyła dwie golarki jednorazowe i włożyła nową, koronkową bieliznę, którą w pierwszym porywie wolności kupiła wiele miesięcy wcześniej. Na wszelki wypadek, mruknęła, sama przed sobą nie chcąc przyznać, o jaki wypadek może chodzić. Później, siedząc w mieszkaniu Zuzanny i planując zakup świątecznych upominków dla sąsiadów, ulatywała myślami w kierunku czekającego w kawiarni mężczyzny i zastanawiała się, czy nie zrezygnować z umówionego spotkania.
Bo przecież wciąż miała męża.
Nawet jeśli ten mąż przebywał setki kilometrów stąd i przez niemal rok nie pofatygował się, by podać jej swój adres lub chociaż dać znać, że dotarł na miejsce w jednym kawałku. I nawet jeśli miał wszelkie predyspozycje do tytułu świra roku, to nadal był jej cholernym mężem.
– Który zawsze robi mi na złość – mruknęła Anna, zaglądając przez oszklone drzwi do wnętrza kawiarni. Na widok Felicjana pochylonego nad płachtą gazety uśmiechnęła się i sięgnęła do klamki.
Idąc do stolika, poczuła, jak po jej wnętrzu rozlewa się przyjemne ciepło. Najpierw pomyślała, że to przez duchotę panującą w lokalu, ale szybko zrozumiała, że chodzi o coś innego. Stanęła przy Felicjanie i delikatnie położyła dłoń na jego ramieniu, a kiedy podniósł na nią oczy, uśmiechnęła się szeroko i gwałtownie wypuściła nagromadzone w płucach powietrze. Mężczyzna uczynił gest, jakby chciał wstać i pomóc jej zdjąć płaszcz.
– Czego się napijesz? – dopytywał zaaferowany.
Anna zacisnęła dłoń mocniej i spojrzała mu prosto w oczy.
– A może wypijemy tę kawę… u mnie?
Chwilę później maszerowali w kierunku ulicy Weissa, mijając po drodze migające kolorowymi światełkami witryny i żartując wesoło. Anna mocno ujęła Felicjana pod ramię i zaskoczona stwierdziła, że cieszy ją kierunek, w jakim zmierzał ten wieczór. Nawet jeśli nie do końca wiedziała, jak się wszystko zakończy. I kiedy.
Miała wątpliwości, to prawda, jednak zależało jej na tym mężczyźnie, a po związku z Waldemarem chciała jeszcze zaznać szczęścia. Ułożyć sobie życie z kimś, kto naprawdę ją pokocha i… nie będzie wydzielał cukru do herbaty oraz zabraniał kupować pachnącego papieru toaletowego. Z kimś, z kim mogłaby spełnić swoje największe marzenie i mieć dziecko. Po rozwodzie, oczywiście. Poczyniła już nawet pierwsze kroki i w oparciu o wskazówki znajomego prawnika pani Michalskiej napisała pozew rozwodowy. Na razie na brudno, by sprawdzić, jak się z tym czuje. Na zrealizowanie groźby zawartej w liście od męża nie miała co liczyć. Wniesienie pozwu wiązało się z koniecznością uiszczenia opłaty sądowej. A tego Waldemar nigdy by nie zrobił.
Rozmarzona Anna skierowała Felicjana w kierunku wejścia do klatki schodowej, a sama sięgnęła do kieszeni beżowego płaszcza w poszukiwaniu kluczy. Kątem oka zarejestrowała delikatne poruszenie firanki w oknie na parterze i uśmiechnęła się pod nosem.
Pokonując schody na drugie piętro, zastanawiała się, czy porządnie uprzątnęła łazienkę i czy na pewno usunęła zużyte golarki jednorazowe.
Uchylając przed Felicjanem drzwi mieszkania, zadała sobie pytanie, czy jeśli wyśle go pod jakimś pretekstem do kuchni, zdąży podnieść wieko wersalki i skropić poduszki nowymi perfumami.
Zdejmując płaszcz, zadumała się nad tym, jak mocno bije jej serce.
Zsuwając kozaki, pomyślała, że coś dziwnie pachnie. Jakby znajomo.
Widząc w drzwiach do pokoju Waldemara, zrezygnowana stwierdziła, że nie pomyliła się ani o jotę. Zawsze robił jej na złość. Przez ostatnie miesiące zniknięciem. A dzisiaj niezapowiedzianym pojawieniem się.Kalina
Ogromna złota gwiazda z napisem „Made in China”?
Plastikowy mikołaj, z którego brzucha dobywało się tubalne „Wesołych świąt” w pięciu różnych językach?
A może kombinezon z czerwonego pluszu, z dyndającymi wesoło na boki skórzanymi rogami?
Body z reniferem? Paputki z choinką? Czapeczka elfa?
Kalina Radecka-Piórecka nie potrafiłaby wskazać, co wyprowadziło ją z równowagi jako pierwsze. Skuliła się za stołem, całą uwagę skupiając na paznokciu małego palca lewej ręki, i udawała, że jej nie ma. Wcale jej tam nie ma. Myślami poszybowała ku pani Wandzi z salonu kosmetycznego Marilyn, która raz w miesiącu nakładała jej maseczkę z morskich alg i nagietka, piłowała paznokcie, a przy tym usilnie namawiała na pierwszą mezoterapię. Bo mezoterapia była teraz trendy i dobrze się przyznać, że chociaż raz się jej poddało.
Kalina pomyślała, że niektórym przydałaby się mezoterapia mózgu.
Słuchała zachwytów nad głębią koloru i porządnym wykonaniem, dzięki któremu kombinezon posłuży przez kolejne lata. To wprawiło ją w lekkie osłupienie i sprawiło, że po raz pierwszy prowadzonej w kuchni rozmowie zaczęła się przysłuchiwać z prawdziwym zainteresowaniem.
– Zaraz, zaraz! – wtrąciła zaniepokojona. – Jak to przez kolejne lata?
Lucyna Radecka posłała córce poirytowane spojrzenie. Dlaczego jej przerywa? Zaraz jednak spojrzała na trzymany w dłoni kostium i ponownie się rozpromieniła.
– No tak! – ciągnęła, kiwając głową i potrząsając trzymanym kłębkiem czerwieni. Skórzane poroże dyndało na boki, uderzając Marka w lewy policzek. – Bo w tym roku kostiumik włoży Basieńka, a w przyszłym roku możemy przecież przebrać Młynka, prawda?
– Nie zrobisz z mojego psa pajaca! – wykrzyknęła oburzona Kalina, a widząc utkwione w sobie spojrzenia, szybko się poprawiła. – Z dziecka też nie…
– Już tak nie histeryzuj!
– Poza tym Młynek jest większy od Basi. Naprawdę nie rozumiem, jakim cudem miałby coś po niej donaszać. Abstrahując, że to kretyńsko kretyński pomysł. – Radecka-Piórecka była gotowa bronić swojego stanowiska.
– Nie masz w sobie za grosz świątecznego nastroju. – Matka westchnęła żałobnie. – Było tak już od samego dzieciństwa. Gdy twoi koledzy majsterkowali przy bożonarodzeniowych szopkach, by pochodzić po kolędzie, ty nawlekałaś korale z wysuszonych pestek jabłek i planowałaś podróż do San Francisco.
Kalina wzruszyła niedbale ramionami.
– To bardzo ładne miasto.
– Tak, ale ty ubzdurałaś sobie, że leży gdzieś pod Kielcami, i codziennie suszyłaś nam głowy, aby cię tam zabrać!
– O, a to ciekawe! – Marek uśmiechnął się ciut złośliwie. Żona wymierzyła mu pod stołem lekkiego kopniaka. – I ususzyła?
– Ususzyła – przyznała ponuro matka – ale korale. Wyschły na wiór. A może zapleśniały? W każdym razie trzeba było je wyrzucić do kosza i skończyła się fascynacja San Francisco.
Marek roześmiał się serdecznie, przytulając nieco naburmuszoną Kalinę. Kiedy urażona Lucyna schyliła się po ozdobne pudełko, z którego wydobyła świąteczny kombinezon, pospiesznie cmoknął żonę w policzek i pocieszająco zacisnął palce na jej dłoni. Jak przystało na prywatnego detektywa, miał niezłą intuicję. Poza tym dobrze wiedział, ile nerwów kosztuje Kalinę ta wizyta i inicjatywa teściowej, by zamienić nadchodzącą Gwiazdkę w festiwal kiczu. Zresztą, co tu dużo mówić… Wszystkie spotkania Kaliny i Lucyny przypominały stąpanie po polu minowym. Nic więc dziwnego, że za każdym razem, gdy zjawiali się w mieszkaniu teściów, Marek wymijał żonę w progu i biegł do kuchni, by pochować wszystkie noże.
Drzwi od dużego pokoju zaskrzypiały i uwaga siedzących przy stole skupiła się na nadchodzącym Janie Radeckim. Wtulona w jego ramiona Basieńka wyszczerzyła do zebranych wszystkie cztery zęby. Natychmiast zapomniano o świątecznych nieporozumieniach, kiczowatych ozdobach i Młynku przebranym za renifera Rudolfa. Spojrzenia utkwiły w tym małym, ośmiomiesięcznym cudzie, który zawojował życie całej rodziny. Marek jako pierwszy wyciągnął do dziewczynki ręce w zapraszającym geście, ale zanim zdążył choćby zbliżyć się do ukochanej córeczki, teściowa trzepnęła go kraciastą ściereczką. Co prawda uczyniła to z na wpół żartobliwym uśmieszkiem, ale w jej spojrzeniu dostrzegł wyraźną groźbę: nie próbuj sięgać po to dziecko przed babcią, bo inaczej pogadamy!
Kalina zachichotała i posłała mężowi wymowne spojrzenie.
Tymczasem Basieńka przyjęła swoją ulubioną pozycję na wysokości obojczyka babci, spoglądając na resztę towarzystwa z miną adorowanej królowej. Dlaczego, patrząc na dzieci, swoje i cudze, szczerzymy się jak głupi do sera? – zastanawiała się Kalina w myślach. – Przecież to musi wyglądać kretyńsko. A im mniejsze dziecko, tym gorzej się wykrzywiamy!
Ponownie skupiła uwagę na nieco obgryzionym paznokciu, ale na dźwięk słów wypowiadanych przez matkę gwałtownie poderwała głowę.
– Zobać, kochanieńka, cio babcia ci kupiła! – Lucyna złożyła wargi w słodziutki dzióbek.
Kalina próbowała wstać zza stołu, ale poczuła zaciskającą się na nadgarstku stalową obręcz. Spojrzała na męża z wyrzutem, jednak Marek ledwie dostrzegalnie pokręcił głową. Nie, nie zrobisz zadymy, bo twoja matka znowu sepleni do dziecka, wyczytała z jego oczu.
Zobaczymy.
– Poznałam kiedyś taką dziewczynę – wycedziła więc przez zaciśnięte zęby. – To było, kiedy prowadziłam sprawę Fijusów w Kalwarii Zebrzydowskiej. I ona, ta dziewczyna, powiedziała mi, że takie seplenienie do dziecka źle wpływa na jego rozwój.
– Tak? – Matka spojrzała na nią z pobłażaniem. – No to wszystko jasne. Bo ja do ciebie dużo sepleniłam…
Tym razem stalowa obręcz zacisnęła się na drugim nadgarstku Kaliny. Marek spiorunował żonę wzrokiem, a ona odpowiedziała mu hardym spojrzeniem, które obiecywało sen na wycieraczce, unicestwienie kolekcji komiksów zachomikowanych w najniższej szufladzie komody i kluski śląskie do końca miesiąca. A do końca miesiąca była kupa czasu i jeszcze większa kupa świąt, więc zachodziła obawa, że Marek nie wiedział, na co się porywa.
Tymczasem Lucyna rozochociła się na całego i gmerając niezdarnie rękami, próbowała przycisnąć do Basi pluszowy skafander. Kalina zmarszczyła brwi. Coś jej nie grało…
– Zobać, jaki ślićny kolorek. Moja dźiewćynka będzie wyglądać prześlićnie! Jak aniołek! Babunia posadzi cię pod choinećką i zlobi ci fotećkę! A telaz cię schlupię, mniam, mniam, mniam!
Lucyna rzuciła skafander na blat stołu i wycisnęła na policzku dziewczynki soczystego całusa. Jeden ze skórzanych różków wylądował w filiżance z kawą i chlapnął beżowym płynem wprost na Kalinę.
Wściekła Radecka-Piórecka przesunęła dłonią po brunatnych plamach na białej bluzce. Niech to szlag. Taka ładna bluzka, całkiem nowa. W dodatku jedyna w szafie, która nie miała jeszcze do czynienia z dziecięcymi wymiocinami i śliną skapującą z kącików maleńkich ust. Kalina złapała za mokry róg, po czym wyciągnęła go z naczynia, wznosząc na odpowiednią wysokość i demonstrując ostentacyjnie. Kawa spłynęła na kraciasty obrus. Matka wzruszyła ramionami.
– Trzeba było pić szybciej – rzuciła zaczepnie.
– Oczywiście – mruknęła Kalina, konstatując, że Lucyna na wszystko ma gotową odpowiedź. A potem przyjrzała się pluszowemu zawiniątku spod zmarszczonych brwi. – Zaraz, zaraz… przecież to nie jest kostium dla dziecka! Dziecko nie potrzebuje dodatkowego otworu na ogon! Gdzieś ty to kupiła?!
– W Biedronce – prychnęła zapytana, ale zaraz łypnęła złowrogo na córkę. – No dobra. W zoologicznym na rogu, bo w Biedronce nie mieli odpowiedniego rozmiaru. Ale zobacz, jakie jest ładne! I wystarczy tylko troszeczkę tu przeszyć!
– Wiesz, sama się przeszyj – warknęła Kalina, uwalniając dłonie z żelaznego uścisku rozbawionego Marka. – Wracamy do domu!
– Już? – jęknęła Lucyna, odwracając się plecami do siedzących za stołem i kryjąc przed nimi Basieńkę. – Przecież nie zdążyłam nacieszyć się moją śliczną wnusią. – Spojrzała na dziewczynkę rozanielona. – No, popać, cio ta mama wymyśla. Pśiecieź to taki ślićny kośtiumik. – Nagle zmieniła ton, odwracając się i posyłając córce proszące spojrzenie. – To może chociaż Młynka przebierzemy? Mogę doszyć dłuższe nogawki i poszerzyć dziurę na ogon!
Młynek nie zamierzał czekać na dalszy rozwój sytuacji. Przestraszony zerwał się z miękkiego kocyka w rogu, na którym zawsze się wylegiwał podczas wizyt w mieszkaniu na Ruczaju, i pognał do przedpokoju. Zdecydowana do niego dołączyć Kalina gramoliła się zza stołu, bezlitośnie depcząc Markowe stopy. Lucyna nie przerywała potoku słów.
– Święta są tylko jeden raz w roku i muszą być wyjątkowe! Pamiętasz ubiegłoroczną Gwiazdkę? Jak było wspaniale?
Kalina zatrzymała się w pół kroku.
Poczuła, jak jeżą się jej włoski na karku. Czy pamiętała? Wciąż miewała koszmary związane z wigilijnym wieczorem, jaki spędziła w towarzystwie rodziców w przytulnym mieszkanku, które zajmowała z Markiem! Pamiętała każde słowo, każde westchnięcie i każde spojrzenie rzucane przez matkę w odpowiedzi na wnoszone potrawy. A czy to jej wina, że w piątym miesiącu ciąży jej pęcherz oszalał i nie pozwalał o sobie zapomnieć na dłużej niż dziesięć minut? W dziesięć minut domowych wypieków i wigilijnych potraw nie wyczarowałaby nawet Zuzanna Fijus, gospodyni idealna i jej ówczesna klientka! Czy to takie dziwne, że podała mrożone uszka, pierogi od Jędrusia i markizy w czekoladzie? I że do ubierania choinki zabrała się pięć minut przed nadejściem gości? Co mogła poradzić na to, że obrażony kalwaryjską akcją Mareczek odmówił pomocy przy rozplątywaniu choinkowych światełek? Została przecież zmuszona, by poprosić o przysługę dziewięćdziesięciosześcioletniego sąsiada z parteru!
Wzięła głęboki oddech i spojrzała matce prosto w oczy.
– Oj, pamiętam aż za dobrze! I wiesz co? To były ostatnie takie święta!
– Nie mówisz tego poważnie! – Lucyna zaśmiała się sztucznie, a ojciec Kaliny szybko zabrał jej Basieńkę i nałożył dziewczynce ciepły kombinezon. Po krakowskich ulicach hulał lodowaty, grudniowy wiatr.
– Mówię – potwierdziła Kalina, sięgając po płaszcz.
– A co ci się w nich nie podobało?
Młoda kobieta obejrzała się na matkę.
Towarzystwo, miała na końcu języka, ale jedno spojrzenie na zmęczoną twarz ojca wystarczyło, by zamilkła. Odkąd na świat przyszła Basia, stosunki między Kaliną a matką, delikatnie rzecz ujmując, można było określić jako napięte. Radecka-Piórecka miała jednak to szczęście, że mogła zabarykadować się w mieszkaniu, sięgnąć po przyniesioną z biblioteki książkę, przytulić się do ciepłego boku posapującego Młynka albo po prostu leżeć godzinami na łóżku i wpatrywać się w to cudeńko o błękitnych jak u Marka ślepkach. A tym samym unikać ostrego języka i przenikliwego spojrzenia matki. Ojciec nie miał takiej możliwości. Czasem wychodził na długie spacery nad Zakrzówek albo szedł do piwnicy, by rozegrać z sąsiadem partyjkę szachów. A na co dzień słuchał litanii narzekań dłuższej niż Koronka do miłosierdzia Bożego.
– Było nudnawo – mruknęła więc tylko i naciągając na uszy czapkę, dodała: – Ty potrzebujesz chińskich ozdóbek, a ja wrażeń. Wolałabym trupa niż kostium Rudolfa dla psa!
– Chyba żartujesz! – obruszyła się matka, ale najwyraźniej coś w wyrazie twarzy Kaliny powiedziało jej, że niespecjalnie. Machnęła więc ręką i cmoknęła do zachwyconej wnuczki, a Kalina zapięła Młynkowi smycz i uciekła na klatkę schodową. Czuła, że się dusi, i wcale nie chodziło o zbyt ciepłe okrycie wierzchnie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej