- W empik go
Anioł stróż, czy czekolada? - ebook
Anioł stróż, czy czekolada? - ebook
Czy da się żyć z chorobą, która dzień po dniu dewastuje wszystko to, co stanowi sens życia? Jak nie popaść w szaleństwo, gdy codzienność została podporządkowana walce z bólem? Skąd czerpać siłę, by stawiać czoła cierpieniu, które pojawia się w najmniej spodziewanym momencie?
Bohaterka książki „Anioł Stróż czy czekolada” dobrze zna te pytania. Od lat zmaga się ze schorzeniem, które definiuje całe jej życie. Nie traci jednak przy tym poczucia humoru i nadziei, że kolejny dzień będzie choć odrobinę lepszy od poprzedniego. Wspierana przez ukochanego męża, w lekki i często przewrotny sposób opowiada swoją historię wychodzenia z choroby, budowania poczucia własnej wartości i układania relacji z innymi ludźmi. Rozśmiesza, wzrusza i udowadnia, że warto odnaleźć w sobie chęć do życia – pomimo wszystkich trudności i złych momentów, jakie ze sobą niesie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-626-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tęcza bólu
O piątej rano obudził mnie ból. Zazwyczaj tak się dzieje. Jeśli nie pojawia się w dzień, to pojawia się w nocy. Jeśli nie pojawia się w nocy, to pojawia się nad ranem. I tak w kółko, można by powiedzieć ironicznie: historia lubi się powtarzać. Odczuwam i rozpoznaję kilkanaście rodzajów bólu, ten jest mi dobrze znany, uruchomienie mechanizmu przeciwdziałania następuje automatycznie. Najpierw próbuję myśleć o przyjemnych rzeczach, które mnie dziś czekają. Wyobrażam sobie jak wstaję, przygotowuję sobie pyszne śniadanie, piję herbatę i czytam ulubioną książkę… Tu obraz się urywa, ból nadal jest intensywny, przywoływanie miłych rzeczy nie działa. No cóż, tym razem mózg nie dał się oszukać w ten sposób. A może za mało sugestywnie sobie to wszystko wyobrażałam? Może sama w to nie wierzę… Trudno, muszę spróbować innej strategii.
Zaczynam rozwiązywać życiowe problemy: właśnie rozmawiam z moją szefową i oznajmiam jej, że jestem przeciążona pracą, że nie mogę tak dłużej i jestem bliska wyczerpania i załamania nerwowego. Niestety, ból nie ustaje. Nic dziwnego, bo w tę wersję wierzę jeszcze mniej. Zazwyczaj są to wyłącznie moje fantazje, które nie przekładają się na rzeczywistość. To jest nawet bardziej dokuczliwe niż ból fizyczny, ponieważ przewlekłość tej sprawy mnie wykańcza, ale czasami bujanie w obłokach pomaga. Widocznie poziom adrenaliny jest zbyt niski, żeby pokonać dolegliwości. Gdybym wstała i tu i teraz miała ten problem do rozwiązania, na pewno by mi przeszło. Gdybym zobaczyła szefową i zdobyła się na odwagę, żeby jej to wszystko powiedzieć, ból nie miałby żadnych szans.
Niestety, w sytuacji izolowanej nie działa, nadal dokuczają mi trzewia, jelita szaleją i wiercą się, jakby chciały powiedzieć: „Koniec spania, koniec bezczynności, chcemy działać!”. Mam wrażenie, że obcy zagnieździli się w moim ciele, a teraz kiedy chcą wyjść, bo miejsce okazało się nie dość dobre, okazuje się, że zapomnieli drogi powrotnej i próbują się wydostać, forsując każdą ścianę choć trochę podobną do punktu, przez który się tu dostali, jednak co rusz okazuje się, że to nie jest wyjście. I tak metodą prób i błędów zadają kolejne ciosy, poszukując upragnionej drogi ucieczki.
Chciałoby się rzec: po jaką cholerę tak się rzucać? Nie lepiej pomyśleć, poczekać, a wyjście samo się znajdzie? No cóż, ja już też mam dość, jestem zła i rozgoryczona. Nic nie działa, a ja tak strasznie nie lubię chemii. Chyba jednak nie wytrzymam, poddaję się!
Wstaję podkulona i ruchem pełzakowatym zmierzam do szuflady z lekami. Połykam rozkurczowe i przeciwbólowe, ocieram zimny pot z czoła, próbuję się uspokoić. Przybieram na podłodze pozycję embrionalną i czekam na powtórne narodziny. Jest mi zimno, po omacku odnajduję koc leżący na fotelu, ściągam go i przykrywam swoje obolałe ciało. Po chwili zasypiam.DZIEŃ DRUGI
Ja i mój mózg
Wieczór jest udany, nic mnie nie boli. Z nudów włączam telewizję, a tam kino gangsterskie. Lubię takie. Prosta i powtarzalna fabuła, ale doborowa obsada: Colin Farrell, Edward Norton, więc oglądam. Film kończy się przed dwudziestą trzecią, jestem już zmęczona i chce mi się spać. Dzisiaj wieczór bezlekowy, takie mam założenie, taki mój sposób na odczulanie i odtoksycznianie organizmu. Niestety, mój mózg ma tendencję do przetwarzania wszelkich informacji na użytek własny. I wtedy, kiedy inni smacznie śpią, ja mielę sytuacje z całego dnia aktywności. Zapisują się zazwyczaj te wydarzenia, które mnie zbulwersowały, zdenerwowały – mówiąc oględnie: pod moją czaszką szarżują negatywne myśli i uczucia, rozpychając się co chwila i tworząc wariacje na temat. Wychodzą z tego nocne hity dnia. I tak się dzieje także w tym przypadku. Nie pomaga nawet późna kąpiel, a ponoć woda ma moc oczyszczania i uzdrawiania.
Zasypiam o dwudziestej trzeciej dwadzieścia. Sen przychodzi szybko, a wraz z nim projekcja retrospektywna. Tak mówię, kiedy mój mózg przedstawia własną wersję na podstawie minionych wydarzeń. Mam nieodparte wrażenie, że on myśli, że ja jestem integralną częścią wszystkiego, co się wokół mnie dzieje – nie oddziela fikcji od rzeczywistości, nie odróżnia przeżyć innych ludzi od moich własnych, każe mi brać czynny udział we wszystkim, nawet w sposób pośredni, niezależny ode mnie. Co rusz przeżywam życie w scaleniu ze światem i jego wybrykami. Świadomie próbuję się izolować od życia innych ludzi i zjawisk, jednak na poziomie podświadomości wciąż w nich uczestniczę.
Ostatnio podsłuchałam, jak jeden z sąsiadów opowiadał koledze, że zdradza żonę – ot, zwykła historia, podobna do tysiąca innych. Oczywiście w nocy, na poziomie podświadomości, ta sytuacja dotyczyła nikogo innego, tylko właśnie mnie. Budzę się więc zdenerwowana, przerażona, zlana zimnym potem. Zerkam z nutą podejrzliwości i lęku na śpiącego obok męża. Myślę nawet, że usłyszenie rozmowy sąsiada z kolegą mogło nie być przypadkowe – pewnie Opatrzność wysyła mi tajemne znaki, jest moim trzecim okiem, wyższym stanem świadomości, czuwającym, aby wyrządzane mi krzywdy nie pozostawały bezkarnie. To mój wewnętrzny obrońca i mściciel.
Patrzę jeszcze raz na mojego niczego niepodejrzewającego męża. Śpi snem sprawiedliwego, oddycha miarowo, jego twarz wygląda łagodnie i spokojnie. Małe śledztwo jednak nie zaszkodzi, a tymczasem pośpię jeszcze trochę… Na wszelki wypadek łapię męża za rękę, aby nie zatarł śladu swojego przestępstwa, kiedy zasnę.
A wracając do wieczoru po obejrzeniu filmu o skorumpowanych glinach: wyglądało to mniej więcej tak…
Idę wieczorem mroczną ulicą miasta, nagle dostrzegam poćwiartowane ciało. Poszczególne jego części leżą porozrzucane w promieniu kilku metrów. Czuję potworny lęk i zagrożenie. Nie wiem, czy to zwłoki kogoś bliskiego i czy coś mi grozi. Strach jest tak duży, że się budzę, ale nadal się boję. Próbuję się uspokoić, siadam na łóżku, jednak to nic nie daje. Idę do kuchni napić się wody. Jestem zaspana i zmęczona. Wracam do łóżka. Kładę się, zamykam oczy i usiłuję dośnić sen, wymyślając własne zakończenie. Wkładam w to wiele wysiłku, jednak miraże ciągle nawiedzają mnie w swej przerażającej wersji. W końcu jednak obraz się rwie i zamazuje, przychodzi chwila ulgi i wytchnienia. Budzę się rano lekko zmęczona i poturbowana. Podejrzewam, że to wina mojej niedojrzałości emocjonalnej lub niewzięcia leków przed snem. Ale nie dam się! Dzisiaj wieczorem nie będę oglądała telewizji. A co do leków, to się jeszcze okaże, spróbuję wsłuchać się w organizm. Może ponegocjuję z Wielkim Mózgiem albo wykorzystam koło ratunkowe i zadzwonię do przyjaciela.
Zobaczę, wszystko jeszcze przede mną…DZIEŃ TRZECI
Carpe diem
Czasami sen przychodzi szybko, nawet zbyt szybko. Zasypiam spokojnie z apetytem na wypoczynek. Trochę takie uczucie, jakby się czekało przez dłuższy czas na coś bardzo ważnego.
Pamiętam, jak w okresie Wielkiego Postu przez czterdzieści dni chowałam słodycze. Gdy tylko dostałam coś pysznego, natychmiast ładowałam do przygotowanej torby. Każdego dnia z dumą patrzyłam, jak rośnie objętość torebki, i planowałam, co zjem jako pierwsze, kiedy post się skończy. Wciąż myślałam o tych łakociach i upajałam się świadomością, że przyjdzie dzień, kiedy wysypię je, pochylę się nad nimi i dokonam wyboru. Wyobrażałam sobie wspaniałą oprawę tego dnia i dorabiałam ideologię, jak to wraz ze zwycięstwem Chrystusa Króla nad śmiercią będę mogła świętować moje małe zwycięstwo nad upadłą naturą człowieka. Oto wygrałam, wytrzymałam, powaliłam na kolana swoje słabości i prymitywne zapędy. A teraz czeka mnie upragniona nagroda. Kiedy jednak przychodził ten moment, zazwyczaj nie potrafiłam się nim cieszyć. Zastanawiałam się, co jeszcze mogę zrobić, aby być lepsza. Nie wiem, od kogo i dla kogo. Może powinnam podzielić się tymi smakołykami z innymi dziećmi? Ale którymi? Przecież większość tych, które znałam, jadały słodkości, kiedy miały na to ochotę. A może należy poszukać tych, które nie mają słodyczy? Tylko gdzie? I tak mój postny okres się wydłużał. Czyżbym miała ambicje zdeklasować samego Boga w tej konkurencji?
Po paru dodatkowych dniach postnych wysypywałam zawartość torebki, a tam – niespodzianka… Kilkanaście papierków udających cukierki, nadgryzione czekoladki i do połowy puste bombonierki – później nauczyłam się mówić: do połowy pełne. A owoce zazwyczaj były nadgnite, czego można było się spodziewać po kilkunastu lub kilkudziesięciu dniach. A przecież ja tak bardzo się starałam, poniosłam tyle ofiar i co mi z tego przyszło… Moje zdziwienie i rozgoryczenie nie miało końca. Poczucie niesprawiedliwości kryło się za głęboko niezrozumianym poświęceniem.
Nie było buntu i gniewu, tylko ciche, nieśmiałe pytanie: dlaczego? Wtedy dla równowagi do głosu dochodziło superego, niepewnie szepczące: „Jesteś dobrym człowiekiem, masz twarde zasady, inni powinni cię naśladować”. To jednak nie wystarczało, więc z tyłu głowy dobiegał jeszcze jeden szept: „Jesteś lepsza od innych, jesteś wybrańcem, mesjaszem”… To mnie nieco uspakajało i pozwalało przełknąć tę porażkę, której sprawcą był mój brat. Był mistrzem iluzji i mistyfikacji. Potrafił wyjeść zawartość bombonierki bez naruszania jej opakowania. Oczywiście nigdy nie przyznawał się do winy, bazując na zasadzie domniemania niewinności. Nie było świadków ani niezbitych dowodów wskazujących na niego – były tylko przypuszczenia i poszlaki. Częsty uśmiech na jego twarzy, znajomość smaku poszczególnych słodkości czy wcześniejsze tego typu incydenty nie świadczyły jednoznacznie o popełnieniu przestępstwa, wytyczały tylko pewien kierunek, w jakim należy pójść, aby wszystko wyjaśnić i oczywiście ukarać winnego. A przecież nie o karę, ale o skruchę i chęć naprawy wyrządzonej krzywdy tu chodzi.
Tak więc sprawa nie została zgłoszona, kara nie została wymierzona, a poczucie niesprawiedliwości pozostało. I ciągnie się za mną aż do dziś. A przecież kilka łakoci się uchowało. Szkoda, że wtedy nikt mi nie pokazał, że można się cieszyć tymi drobnymi okruchami…
Teraz już wiem, że każdy okruch wart jest uwagi i może radować. Nie pozwolę, aby nawet ten najmniejszy dany mi od losu się zmarnował. Muszę tylko o tym pamiętać!DZIEŃ CZWARTY
Życiodajna energia
Ranek nie należy do najlepszych. Ciągle próbuję odstawiać leki wszelkiego typu: przeciwbólowe, rozkurczowe, przeciwzapalne i wiele innych wspomagaczy różnego sortu i przeznaczenia. Zaczynam dostrzegać, że przestaję je rozróżniać. Muszę obmyślić jakiś sprytny system klasyfikacyjno-podawczy. Moja siostra ostatnio dała mi w prezencie takie sprytne pudełeczka, w których można przechowywać drobne rzeczy, na przykład dzienną porcję leków. Nie chciała mi sugerować, że to na leki, bo przecież nie skończyłam jeszcze czterdziestki, a tu taki prezent. Jak mawiają w Stanach na Halloween: „Cukierek albo psikus”. To raczej nie cukierek, lecz psikus, choć rozumiem jej intencję, zawsze troszczyła się o mnie jak prawdziwa starsza siostra. Tak właściwie to była dla mnie jak matka.
A wracając do poranka: dopadła mnie dziwna niemoc, nie potrafię zwlec się z łóżka, wszystko mnie boli, brakuje mi nawet siły napić się wody stojącej na stoliku obok. Męża już nie ma w łóżku, słyszę odgłosy jego porannej krzątaniny dobiegające z kuchni. Jak zwykle szybki, energiczny i zdecydowany. Cudownie, gdy obok jest ktoś taki. Samo życie i radość istnienia – tym można się zarazić jak chorobą, tylko z innym efektem. Nie potrafię się ruszyć, ale nie wołam, czekam, może podejdzie do mnie, chwyci za rękę i przeleje na mnie choć odrobinę tej swojej energii życiowej. Jest moim zbawicielem na wyłączność.
Usiłuję sobie przypomnieć, jakich leków nie wzięłam wieczorem i co się stało, że nie mogę wstać. Nie zwlekam dłużej, bo rozmyślania powodują jeszcze gorsze samopoczucie. To tak, jakbyśmy ciągle się zastanawiali, dlaczego nie wygrywamy w lotto, a odpowiedź byłaby prosta: bo nie, bo jest, jak jest, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem i takie tam… Przecież nie powiem, że los mi nie sprzyja, bo chociaż nie mogę się podnieść i znów atakuje mnie dziwna kombinacja bólu, zniechęcenia i załamania, to za ścianą jest życie, którym można się zarazić, tylko trzeba po nie wyciągnąć rękę. Trzeba się wysilić, choć jest coraz trudniej. Czasami mam ochotę powiedzieć: „Pas, poddaję się, nie mam już siły”. Ale gdzieś głęboko w mojej głowie tkwi nieodparta chęć życia, poznania i doświadczania. Tak więc kolejny raz nie poddaję się, wstaję… Z rozpaczą, ale też nadzieją, na oparach energii, chcę dostać się do źródła zasilania. Wstydzę się swojego stanu, nie chcę wołać w panicznym przerażeniu, ale nie wiem, co się ze mną dzieje. Upadam…
Czuję głaskanie po twarzy, przyjemne i uspakajające. Jakaś cząstka życiodajnej energii próbuje przebić się przez moją skórę na twarzy do środka olbrzymiej, bezwładnej, wyczerpanej maszyny – ciała. Nie wszystko stracone, może uda się ją jeszcze uruchomić. Dotyk za dotykiem przynosi ulgę i trudną do określenia przyjemność, czuję zapach czułości i troski. Wiem, że to dotyk miłości, jakiej szukałam całe życie. Czuję nieważkość. Czyżbym właśnie zaczęła swą drogę do innego bytu? Nic już nie boli. Początkowa obojętność zamienia się w ciekawość. Jest ciepło, bezpiecznie i cicho.
– Kochanie, kochanie… – Dociera do mnie znajomy głos.
Nagle widzę przed oczyma twarz męża. Nie wiem, co się stało, ale wciąż czuję na twarzy te miękkie, pełne miłości dłonie.
– Kochanie, już dobrze, wszystko będzie dobrze, damy radę. – Słyszę tym razem już bardzo wyraźnie. – Nie zostawiaj mnie samego, tak bardzo cię kocham.
I choć czasami nie mam już siły, tak po prostu mam ochotę się poddać i nie cierpieć więcej, wtedy przypominam sobie, że spotkało mnie największe wyróżnienie, dostępny tylko dla nielicznych dar od losu w postaci bezinteresownej miłości drugiego człowieka.
Dostałam nowe pudełko, takie z kilkoma przegródkami, aby leki były poukładane. Porcja po porcji o wyznaczonej godzinie, wszystko precyzyjnie opisane i przygotowane.