Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Anioł z Monachium - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 stycznia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,99

Anioł z Monachium - ebook

Rasowy kryminał retro, dopracowany i wiarygodny. Bestiarium czołowych nazistów, monachijskie piwiarnie, a przede wszystkim łańcuch zbrodni spięty tajemniczą śmiercią siostrzenicy Hitlera – to mogło się wydarzyć tylko tam i tylko wtedy.

Marcin Wroński, autor bestsellerowych kryminałów

Miłość, perwersja, zmowa milczenia

Monachium, 1931 rok. Na błękitnym dywanie leży dziewczyna. Obok niej pistolet jej wuja. Szeroko otwarte oczy, rozchylone usta i powiększająca się plama krwi na sukience. To Geli – ukochana siostrzenica Hitlera, która od jakiegoś czasu z nim mieszkała.

Komisarz śledczy Siegfried Sauer dostaje rozkaz z samej góry: w ciągu ośmiu godzin ma zebrać zeznania i zamknąć śledztwo. Ale pytań jest z godziny na godzinę coraz więcej: czy to na pewno samobójstwo? Co łączyło Hitlera z Geli? Czy dziewczyna była w ciąży? Czemu ma złamany nos i zmasakrowaną twarz? A przede wszystkim: dlaczego to Hitlerowi najbardziej zależy na wyjaśnieniu sprawy?

Napisana na podstawie prawdziwych raportów policyjnych porywająca powieść kryminalna, która ujawnia szokujące kulisy śledztwa toczącego się w czasie marszu nazistów po władzę.

Historia, w której to, co najbardziej nieprawdopodobne, jest najbardziej prawdziwe.

To była jedna z największych kryminalnych zagadek III Rzeszy. Gwałtowna śmierć siostrzenicy Hitlera wywołała plotki i spekulacje. Cień podejrzenia padł na ukochanego „wujka Adiego". Czy policja zatuszowała morderstwo? Czy to Hitler zabił bezbronną dziewczynę? Pasjonująca książka Fabiana Massimiego rzuca nowe światło na tę mroczną sprawę. Anioł z Monachium to połączenie trzymającego w napięciu thrillera i prawdziwej historii. Jedna z tych książek, których nie odkłada się na półkę, dopóki nie dotrze się do ostatniej strony.

Anna Herbich, autorka Dziewczyn z Powstania

– Siostrzenica Hitlera zastrzelona w jego domu z jego pistoletu. – Zastępca komisarza się zamyślił. – Pogłoski krążyły już wcześniej, ale gdyby się znalazł dowód, dobry wujaszek Adolf na zawsze wyleciałby z polityki. Wyobrażasz sobie?

Sauer wytężył umysł, ale nie, nie umiał sobie tego wyobrazić. W dobie niepowstrzymanego marszu Hitlera po władzę to było nie do pomyślenia.

– A czy Partia przetrwałaby bez niego? – ciągnął Mutti. – Czy zapadłaby się jak przedziurawiony suflet? A gdyby się okazało, że to on sam ją zabił… Siggi, zdajesz sobie sprawę? Ta historia może zmienić… Historię!

Fragment powieści

Opisana w powieści relacja „wuja Alfa” z siostrzenicą może budzić konsternację. „Ile w tym prawdy?” – często słyszę to pytanie. (…) Co zaskakujące, ilekroć dany aspekt tej sprawy wygląda na zbyt dziwny, by mógł być prawdziwy, właśnie wtedy istnieją potwierdzające go dokumenty.

Od Autora

FABIANO MASSIMI – pisarz z Modeny, który prześledził liczne dokumenty archiwalne, żeby zrekonstruować historię usuniętą z niemieckiej pamięci zbiorowej. Jego Anioł z Monachium stał się we Włoszech bestsellerem, a prawa do tłumaczenia sprzedano do 10 krajów.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7426-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Umiera._

_W zamkniętym na klucz pokoju, na podłodze, u stóp kanapy leży dziewczyna._

_Szeroko otwarte oczy, rozchylone usta, zimna, coraz zimniejsza skóra i plama krwi powoli rosnąca na sukience._

_Obok niej, na błękitnym dywanie, pistolet, już martwy, zwrócony lufą w stronę okna. Jeszcze niedawno był dla dziewczyny zupełnie zwykłym przedmiotem, jednym z wielu. Teraz stał się najważniejszą rzeczą w jej życiu, jego krańcem, ku któremu bezwiednie zmierzała od dnia narodzin._

_Głuche trzaśnięcie, odgłosy kroków. Za zamkniętymi drzwiami domowe życie toczy się jak gdyby nigdy nic, nieświadome jej obecności, która wkrótce przemieni się w nieobecność. Dziewczyna chce wstać, zawołać kogoś, ale kula pozbawiła ją sił. Pozostała tylko świadomość, która rozmywa się i powraca, nie wiedzieć kiedy._

_Ile czasu musi upłynąć, nim człowiek się wykrwawi? Godzina? Pięć? Dziesięć? Umysł dziewczyny próbuje przypisać twarze do planu dnia, obliczyć, czy ktoś, a jeśli tak, to kto, odkryje, co jej się stało, co się z nią właśnie dzieje, a co wciąż dałoby się powstrzymać._

_Lecz to zbyt abstrakcyjne rozważania, światło zaczyna już gasnąć. Świat nie ma czasu na trzpiotkę, która umiera sama w swoim pokoju. A tych kilka najbliższych osób jest daleko._

_Dziewczyna leży więc na podłodze oniemiała, bez tchu, oczy wbija w zdobne sztukaterią sklepienie, chłód powoli przestaje jej doskwierać. A ona czeka, aż ktoś, ktokolwiek przybędzie ją uratować lub przynajmniej podtrzymać na duchu._1

W nocy padało; pierwsze chmury nadciągającej wielkimi krokami jesieni przyniosły lekki deszczyk, lecz o świcie w uliczki starego Monachium wcisnął się krnąbrny föhn, ciepły wiatr w nieprzewidywalnym rytmie spływający z Alp, z południa, który nawet najmroźniejszy dzień potrafi przeistoczyć w namiastkę wiosny.

Komisarz kryminalny monachijskiej policji Siegfried Sauer siedział przy stoliku wśród straganów rozstawionych na Viktualienmarkcie i spoglądał na rosnące wokół stuletnie drzewa. Föhn wesoło zdzierał z nich pierwsze pożółkłe liście, które po krótkim, pełnym gracji locie lądowały w kałużach na rynku i kołysały się na nich jak mała flota lub wzbogacały i tak przecież sycące śniadania robotników i dorożkarzy, już od dziesiątej rano zajętych würstem i leberkäse. Ten spektakl zawsze wprawiał komisarza w dobry nastrój, przywoływał na jego twarz melancholijny uśmiech. Sauer wychował się właśnie tutaj, na Markcie. Jego matka przez kilka dekad prowadziła stragan ze smażonymi rybami; w dzieciństwie komisarz codziennie siadywał przy drewnianym stoliku, słuchał opowieści o świecie i przynoszonych przez ludzi plotek; uczył się z tego więcej niż ze szkolnych podręczników. Mimo wydarzeń ostatnich trzech dekad – schyłku Cesarstwa, Wielkiej Wojny, Republiki, krachu na Wall Street – Markt trwał, podobnie jak jego bywalcy oraz ich opowieści, rok po roku, niezmiennie.

– Dzień dobry, lejtnancie! – zaszczebiotała kobieta, podchodząc do stolika. – Pospało się dziś, co?

– Przecież pani wie, że już nie jestem lejtnantem, Frau Keller – odpowiedział niemłodej już właścicielce Obersalzbergu, najpopularniejszej piekarenki na rynku.

– Ależ oczywiście, pewno. Doskonale pamiętam – odparła jak zwykle jowialnym tonem. – Nie jestem jeszcze taką starą niedołęgą!

Sauer roześmiał się. Niedołęgą z pewnością nie była, ale jeśli chodzi o jej wiek, nijak nie dało się go zweryfikować. Żaden z urzędujących na placu handlarzy nie pamiętał czasów sprzed Meni Keller, która była nie tyle legendą Viktualienmarktu, ile jego ucieleśnieniem. Mówiono, że kiedyś obsługiwała samego Bismarcka, wokół którego to wydarzenia narosło mnóstwo bardziej lub mniej wiarygodnych legend.

– Co pan powie na porządne piwko na dobry początek dnia, lejtnancie? Wybiera się pan dziś na Wies’n? Podobno tegoroczny namiot Paulanera to istne cudeńko.

– Frau Keller, wie pani doskonale, że po pierwsze nie jestem lejtnantem, tylko komisarzem, a po drugie jestem abstynentem.

– Abstynentem! Dobry Boże! Czy to uleczalne? – Starowina wybuchnęła śmiechem, rozglądając się wkoło, jakby szukała poklasku pozostałych klientów, którzy co do jednego dzierżyli w dłoniach kufle z piwem. Większość miała na sobie tradycyjne skórzane spodnie i kamizelki, podczas gdy ich towarzyszki popisywały się ściśniętymi w talii i wydekoltowanymi dirndlami, które rozsławiły Bawarię w świecie. Kryzys kryzysem, ale Oktoberfest należało uczcić.

Podczas gdy Sauer i Frau Keller po raz tysięczny odgrywali tę samą scenę, jakby odprawiali rytuał na dobrą wróżbę, młodsza kobieta, również ubrana w dirndl, postawiła na stoliku przed komisarzem ceramiczny dymiący kufel.

– Słodki czy słony? – spytała, nawet nie podnosząc wzroku.

– Słony, Margit. Dziękuję.

Kobieta skinęła głową, sięgnęła do wyplatanego wiklinowego kosza, który zawiesiła w zgięciu łokcia, i wyjęła zeń precel wielkości kelnerskiej tacy.

– Smacznego – rzekła, kładąc go na środku blatu, obok karteczki z napisem „lejtnant Sauer” i stalowego noża. Następnie dodała jeszcze kostkę masła zawiniętą w pergaminowy papier, po czym odeszła, tak jak się zjawiła.

– Wpadł jej pan w oko – uznała stara Meni.

– Nawet na mnie nie spojrzała – zaprotestował Sauer, któremu zresztą było to obojętne.

– Niech mi pan wierzy, znam swoją córkę – stwierdziła kobieta, mrugnęła i zostawiła go sam na sam ze śniadaniem.

Sauer skupił się na preclu. Przekroił go wzdłuż, po czym metodycznie i niespiesznie posmarował masłem. Na stoliku wylądował szczygieł i z niecierpliwością przypatrywał się tej operacji, gwałtownie kręcąc główką. Sauer rzucił mu okruch precla, ale ptaszek znów energicznie pokręcił główką, po czym odfrunął z furkotem skrzydeł.

– Do diaska – powiedział ktoś za plecami Sauera. – Zatwardziały z ciebie samotnik. Nawet ptaki nie chcą przekąsić z tobą śniadania!

– Mutti – przywitał się komisarz, nie odwracając głowy. – Co cię tu przywiało?

– Ciepły wiaterek – odparł przybysz. Obszedł stół i stanął naprzeciwko rozmówcy. – Starożytni zwali go Fawoniuszem tudzież Zefirem. Jest to wiaterek wesoły i pełen energii, jak ja. – Roześmiał się, odsłaniając niekompletny szereg zębów, a po chwili niczym prestidigitator, nie wiadomo skąd i jak, zmaterializował metalowe krzesło i rozsiadł się na nim wygodnie.

– Nie masz nic przeciwko? Kiszki mi marsza grają.

Komisarz skinął głową. Oczywiście, że nie miał nic przeciwko. Przekroił precel na dwie części, jak pęknięte serce, i podał większą przyjacielowi.

Helmut Forster, zastępca komisarza z wydziału ciężkich przestępstw, był pod każdym względem przeciwieństwem Sauera i może właśnie dlatego obaj policjanci tak świetnie dogadywali się i w pracy, i poza nią. Podczas gdy Sauer wydawał się żywą ilustracją nordyckiego ideału – wysoki, jasnowłosy, o lodowatym spojrzeniu oraz wyrazistej i doskonale gładkiej twarzy – Mutti mierzył metr sześćdziesiąt w kapeluszu i ledwo sięgał przyjacielowi do ramion; karnację miał niezwykle ciemną, w żadnym razie nie wyglądał na owoc niemieckiej ziemi, zdawał się pochodzić raczej z jakiegoś słonecznego kraju u wybrzeży Morza Śródziemnego. Czarne włosy, orzechowe oczy, wieczny cień zarostu na policzkach, mimo codziennego porannego golenia. Mutti wrócił z wojny z nienasyconym apetytem na jedzenie, piwo, papierosy, na wszystko. Znajdowało to odbicie zarówno w pękatym wypełnieniu jego koszuli, jak i szczuplutkim portfelu, i tak już nadwyrężonym potrzebami rodziny, którą piętnaście lat wcześniej założył z pewną łagodną dziewczyną ze wschodu. Dlatego Sauer, który nigdy nie bywał głodny i nie musiał utrzymywać żony ani trójki dzieci, z chęcią dzielił się jedzeniem z Forsterem. Mutti był jego jedynym przyjacielem i gdyby zaszła taka potrzeba, Sauer oddałby mu wszystkie pieniądze.

– Trzymajmy kciuki za spokojną sobotę – powiedział Mutti, przełknąwszy ostatni kęs swojego kawałka precla.

Sauerowi przeszło przez myśl, czyby nie oddać mu pozostałej części, ale uznał, że zbyt duża ilość masła w żyłach męża nie uszczęśliwiłaby Liny.

– W tym roku przypadł mi z tuzin takich dyżurów i w sumie niewiele się działo. Sami pijacy i domowe awantury.

Mutti przytaknął.

– Fakt, ludzie wolą się mordować w tygodniu. W sobotę i niedzielę się odpoczywa. – Skinął dłonią na Margit. – Okrutnie mnie suszy. Widział ktoś kiedyś równie upalny wrzesień? Klimat rzeczywiście się zmienia, starzy ludzie dobrze mówią. Też masz dziś na jedenastą?

– Tak – odpowiedział Sauer i podniósł wzrok na Alte Petera, wieżę zegarową prężącą się niczym wartownik nad Viktualienmarktem. Mimo matuzalemowego wieku Stary Piotr pewnie wybijał godziny, dyktując rytm otaczającym go młodszym wieżom. Komisarz, który mieszkał w mansardzie z widokiem na rynek, traktował Piotra jak starego przyjaciela. – Długi dyżur, aż do jutra rana.

– Ja tak samo. To może, jak się już wyrwiemy, wpadniesz do mnie na obiad, co ty na to?

– Lina się zgadza?

– To jej pomysł. Mówi, że strasznie długo się już nie pokazujesz i kto wie, co tam jesz, jeśli w ogóle coś.

Sauer skinął głową. Lina była o dziesięć lat młodsza od niego, o dwadzieścia od swojego męża, ale traktowała obu jak dzieci, strofowała ich i rozpieszczała niczym matka. Komisarz wcale na to nie narzekał, bynajmniej.

Już miał przyjąć propozycję, kiedy rozpaczliwy krzyk rozdarł gwar Marktu.

– Ratunku! – krzyczał mężczyzna, z trudem łapiąc oddech. – Pomocy!

Biegł ile sił w nogach od kościoła Ducha Świętego, pędził na złamanie karku, twarz miał bladą jak trup lub ktoś, kto trupem miał się lada moment stać. Wysoki, chudy, z zapadniętą twarzą i pokaźnym nosem, ubrany był w aksamitny garnitur i lakierki, ale nie miał kapelusza, być może porwał mu go föhn. – Gonią mnie!

Sauer zerwał się, gotów do interwencji, gdy zza rogu w północnej części rynku wypadli prześladowcy: trzej wyglądający na wojskowych mężczyźni, od stóp do głów odziani w brunatne barwy, jeden z nich z pałką w dłoni. – Stać! – ryknął pierwszy. – Nie wymkniesz się! – dodał inny.

– SA – syknęła kelnerka kilka metrów od Sauera.

W ułamku sekundy, płynnie, jakby to była wyćwiczona procedura, tłum wypełniający Markt rozstąpił się nieco, żeby przepuścić uciekiniera, który, nie zwalniając, popędził dalej, po czym zamknął się za jego plecami i wrócił do swoich spraw jak gdyby nigdy nic. Po chwili nadciągnęli trzej brunatni, ale zderzyli się ze ścianą podchmielonych ludzi. Piwo polało się na bruk, w powietrze pofrunęły przekleństwa. Mężczyzna z pałką szamotał się, lecz kiedy wreszcie przedarł się przez tłum, człowiek w aksamitnym garniturze zniknął już za Schrannenhalle.

– Daliście mu uciec! – ryczał dowódca esamanów, nie wiadomo, do swoich kompanów czy do ludzi, którzy ich wstrzymali. Z wściekłości toczył pianę, jego duma została urażona. – A to był bandzior! Złodziej! Świetna robota, gratuluję! – Po czym machnął pałką w powietrzu, trochę ze złości, trochę z poczucia obowiązku, i zawrócił ku Sparkassenstrasse, a jego towarzysze powlekli się za nim.

– Naziści – warknął mężczyzna odziany w lederhose, kiedy już było po wszystkim. – Nienawidzę ich.

Sauer skrzywił się.

– To nie był bandzior. Widziałeś jego garnitur?

– Na złodzieja też nie wyglądał – odparł Mutti. – Raczej na gościa, któremu się zaraz oberwie, choć nic nie zrobił. A nawet właśnie dlatego, że nic nie zrobił.

Sauer znów zerknął na Starego Piotra, który, jak wszyscy, asystował całej tej scenie w milczeniu.

– Za dwadzieścia jedenasta. Musimy się zbierać.

– No to chodźmy – odparł Mutti, wstając. – Trzymajmy kciuki za spokojną sobotę – powtórzył.

– Tak, oby się poprawiło – zgodził się komisarz, choć bez przekonania, jakby w głębi duszy przeczuwał, co ich czeka.

W przyszłości, kiedy jego życie już zupełnie się wykoleiło i nie miało szans wrócić na właściwe tory, Sauer często rozmyślał o tym ostatnim śniadaniu z Muttim na Viktualienmarkcie; i o tym, że nikt nigdy nie zauważa momentu, kiedy jego los zaczyna się wypełniać, czy człowiek tego chce, czy nie.2

Komenda Główna Policji została niedawno przeniesiona pod numer drugi przy Ettstrasse, do majestatycznego, pięciopiętrowego budynku, zajmującego cały kwartał w samym sercu starego miasta. Jego surowa bladozielona fasada z gęstą szachownicą zdobionych stiukiem okien na całą ulicę emanowała siłą i zdecydowaniem, którego to wrażenia bynajmniej nie łagodziły ani wesołe czerwienie spadzistych dachów, ani górująca nad całym kompleksem wdzięczna ośmioboczna wieżyczka z ładnie wyeksponowanym zegarem.

Gabinet Zaviego Tennera, komendanta wydziału ciężkich przestępstw, został urządzony w taki sposób, żeby szerokie biurko z mahoniu stało obrócone tyłem do tego zegara; zarówno Mutti, jak i Sauer doskonale rozumieli, co to oznacza: tu w środku czas nie stanowi problemu dla gospodarza, lecz dla jego gości.

– Spóźniliście się – oznajmił, taksując ich wzrokiem zza olbrzymich sumiastych wąsów, które zasłaniały pół twarzy, ta zaś, przez panującą w pomieszczeniu temperaturę, zaczerwieniła się niczym zachodzące słońce. Tenner pochodził z gór, więc niezależnie od pory roku w znajdującym się w kącie gabinetu kominku musiał płonąć ogień, a okna były zawsze zapieczętowane.

– Nie wiedzieliśmy, że na nas czekasz – odparł Mutti. – Przyszliśmy z aresztu od razu, jak tylko dostaliśmy wiadomość.

– Podobno na rynku doszło do jakichś rozruchów – powiedział szef.

– Tak – potwierdził Sauer. – Trzech bojówkarzy ścigało cywila.

Tenner uniósł jedną brew.

– I?

– Rynek się obronił.

Brew wróciła na swoje miejsce, za to usta lekko wygięły się w górę, jakby były z nią sprzężone.

– Monachium ma swoje przeciwciała – stwierdził szef, oparł łokcie o biurko, a brodę na splecionych dłoniach. Przez kilka długich sekund przyglądał się swoim ludziom, po czym odchylił się na oparcie fotela. – Nie będę owijał w bawełnę. Szkoda czasu. Przykro mi, że wypadło na was, nie przeczę, ale nic na to nie poradzimy. Jeśli wam się poszczęści, szybko się z tym uwiniecie. A przynajmniej tego bym sobie życzył.

– Cóż, szefie, przynajmniej nie próbujesz nas czarować – zauważył Mutti i wciągnął na twarz dobrotliwy uśmiech, dzięki któremu zawsze wszystko uchodziło mu płazem.

Tenner nie dał się sprowokować. Westchnął.

– Mamy kłopot. A raczej _wy_ macie kłopot.

Przeczucie, które zagnieździło się w piersi Sauera po scenie na Viktualienmarkcie, zaczęło pękać jak skorupa jajka, wykluła się z niego chmara pełzających hipotez, jedna bardziej ponura od drugiej.

– Dziś rano znaleziono zwłoki – podjął Tenner. – Kobieta, rasa germańska, dwudziestokilkulatka.

_Rasa germańska_, pomyślał Sauer. _Kiedy policja wprowadziła taki wyróżnik?_ Koncepcja zyskiwała w Republice Weimarskiej coraz większy poklask, a na Uniwersytecie Monachijskim już od lat działała Katedra Higieny Rasowej, ale przedostawanie się takiego języka do słów człowieka pokroju Tennera stanowiło naprawdę niepokojący znak.

– Zgon nastąpił w mieszkaniu, gdzie kobieta zamieszkiwała z krewniakiem – kontynuował szef. – Mężczyzna był nieobecny, wygląda na to, że przebywał w pracy, ale na miejscu pracowała dość liczna służba.

Sauer zacisnął usta.

– Dobrze sytuowana rodzina. – To by wyjaśniało, skąd ostrożne traktowanie sprawy.

– Świeży majątek. Rzeczony mężczyzna pnie się po szczeblach drabiny społecznej w niebagatelnym tempie.

– Przemysłowiec – zgadł Mutti. Monachium wyglądało jak włoskie miasto sztuki przeszczepione na północ od Alp, ale w rzeczywistości stanowiło szybko rozwijające się zagłębie technologiczne, kolebkę zyskujących światową sławę przedsiębiorstw, od BMW, przez Osram, po Siemensa, który rozrósł się ponad miarę w czasie Wielkiej Wojny. Miejsce, gdzie krążyły potężne pieniądze, a za nimi ciągnął tradycyjny orszak kłopotów.

– To człowiek, o którego nazwisku zaczyna się robić głośno – odparł Tenner – i który nie życzyłby sobie, aby kompromitowały go niekontrolowane doniesienia na temat tragedii, do jakiej doszło pod jego dachem. Na chwilę obecną to dla was bez znaczenia, o kogo chodzi. Jedyne, co się liczy, to dziewczyna, która, czego się zapewne domyśliliście, zmarła w okolicznościach…

– Podejrzanych?

– …gwałtownych. Nie umiem powiedzieć nic więcej. Wy dwaj wejdziecie na miejsce zbrodni jako pierwsi. Dopiero co dostaliśmy zgłoszenie. Która jest?

Sauer zerknął na tarczę zegara na wieży.

– Kwadrans po jedenastej.

– A zatem poinformowano nas pół godziny temu. Musimy działać jak najszybciej, żeby uniknąć skandalu.

– Kim właściwie jest ten facet? – burknął Mutti. – Jak tak pogania policję, to chyba musi być przynajmniej ukrywanym synem Hindenburga.

Sauer wyobraził sobie starego prezydenta Republiki ganiającego od łóżka do łóżka, żeby napłodzić hamulcowych przyszłych śledztw. Ta wizja go rozbawiła.

– Podobne sprawy zajmują średnio tydzień – oznajmił. – Jeśli nam się poszczęści, zamkniemy dochodzenie do czwartku. Jak się bardzo zepniemy, nawet w środę.

– Osiem godzin – odrzekł Tenner, wbijając wzrok w biurko. Ton jego głosu był tak lodowaty, że usprawiedliwiał rozpalony kominek. – Sprawa ma zostać zamknięta do wieczora.

Płonące polano osunęło się w popiół, uwalniając rój iskier.

– To jakiś żart? – skomentował Mutti. – Zabójstwa nie zamyka się w jeden dzień.

– Nie jeden dzień. Osiem godzin – podkreślił Tenner. – Licząc od teraz. I nikt nic nie mówił o zabójstwie. Radzę unikać podobnych sformułowań, jeśli nie chcecie problemów. Na komendzie, ale nie tylko, są osoby, którym leży na sercu wynik dochodzenia. Macie to załatwić szybko, dyskretnie, obiektywnie.

– I definitywnie – dodał Mutti.

– Jeśli uznacie, że są podstawy do zamknięcia śledztwa, ma być definitywnie, owszem – potwierdził Tenner. – W przeciwnym razie nie, ale stąpajcie ostrożnie. Wszelkie ewentualne zarzuty muszą się opierać na jednoznacznych dowodach. A nawet miażdżących. Natomiast jeśli powstaną choćby najdrobniejsze wątpliwości, macie umorzyć sprawę. Chcę się wyrazić jasno, nie proszę, żebyście odpuścili to śledztwo lub prowadzili je z przymkniętymi oczami. Dzięki Bogu jesteśmy policją, a nie jakąś filią tajnych służb. Ale wiedzcie, że to, co odkryjecie, dotyczy ludzi, którzy nade wszystko przedkładają dyskrecję. Mamy delikatny zgon w delikatnym miejscu i w bardzo delikatnym czasie. Oczekuję od was najwyższej ostrożności.

– Zrozumiano – odparł Mutti, prawdopodobnie najmniej ostrożny człowiek w całej Bawarii. – Adres?

– Bogenhausen. Julian zawiezie was moim autem.

Mężczyźni zaniemówili. Jeszcze nigdy nikt z komisariatu nie dostąpił takiego zaszczytu.

Nie umknęło to uwadze Tennera.

– Tak, dobrze myślicie. Dlatego zachowajcie dyskrecję, a gdyby naszły was wątpliwości lub gdybyście odkryli coś niepokojącego, macie wrócić i mnie o tym poinformować – zakończył, poważniejąc jeszcze bardziej. – Mnie i nikogo innego.

Przed bramą na Löwengrube czekało na nich małe bmw Tennera z zapalonym silnikiem, gotowe odkleić się od chodnika i zanurzyć w miejskim ruchu. Za kierownicą siedział sierżant Karl Julian. Miał pozbawioną zarostu twarz, a metalowe oprawy okularów utkwił w pożółkłej powieści. Kiedy zauważył, że się zbliżają, podskoczył i spróbował schować książkę, ale nie zdążył.

– Juli – przywitał się Mutti, wsiadając do auta z Sauerem. – Wciąż tracisz czas na literaturę? Jeszcze się nie zorientowałeś, że żyjemy w niezbyt literackich czasach? Wspaniałe historie dzieją się wokół nas, musisz tylko wyjść i je przeżyć!

Sierżant zamarkował uprzejmy uśmiech.

– Jednych stworzono do rzeczywistości, komisarzu Forster, innych do fikcji.

– A nie mógłbyś chociaż udawać, że interesuje cię rzeczywistość?

– Rzeczywistość to okropne miejsce do życia. Wolę pozostawać tu najkrócej, jak się da – odparł młodzieniec, wrzucił bieg i skierował automobil na Schäfflerstrasse. Bliźniacze kopuły katedry obserwowały ich sponad dachów, tymczasem Sauer rozważał myśl kierowcy. Uznał, że nie była całkiem pozbawiona sensu. Kto wie, ilu ludzi skłania się ku podobnej opinii w tych trudnych czasach zapowiadających czasy jeszcze trudniejsze.

Samochód wjechał na Weinstrasse, po czym skręcił w lewo i zanurzył się między zdobione kamienice Theatinerstrasse, zmierzając ku jedynej w swoim rodzaju sylwecie kościoła teatynów.

– Zrozumiałeś coś z tego? – spytał Mutti, przekrzykując hałas zalewający kabriolet.

Ale Sauer był zamyślony, jego głowę zajmowało coś zgoła innego, jak zwykle, kiedy przemierzał ulice wiodące do Feldherrnhalle, czyli do Portyku Marszałków, który zamykał Odeonsplatz od południa. Dopiero gdy wjechali do Hofgarten, wrócił do siebie, do teraźniejszości.

– Co mówiłeś?

– Pytałem, czy domyślasz się, o co w tym wszystkim chodzi.

Sauer zmarszczył brwi. Zerknął przelotnie na kierowcę, po czym gestem uciszył kolegę. _Nie przy nim! Zawsze powtarzasz, że to szpicel…_

Mutti szybko zmienił temat. Zaczął mówić o ruchu, o automobilach, o zaułkach starego miasta i ulicach nowych dzielnic. Sierżant Julian kiwał głową i przeważnie milczał, skupiony na drodze do Prinzregentenstrasse. Kiedy wreszcie skręcił w lewo, w szeroką cesarską aleję, jedną z ostatnich zaprojektowanych przez nieodżałowanego króla Ludwika, w oddali przed ich oczami ukazał się Anioł Pokoju. Złocona postać z szeroko rozpostartymi skrzydłami, strzegąca Monachium ze szczytu kolumny u brzegu Izary, zdawała się maszerować ku centrum, była już o krok od celu. Kto wie, zastanawiał się zawsze Sauer, czy człowiek, który zaprojektował, wyrzeźbił, a później umieścił tego anioła na kolumnie, kiedykolwiek pomyślał o tym, jakiego znaczenia nabierze nieosiągalny Pokój, na wieki uwięziony w murach miasta.

Ulica biegła przez most, dalej wiła się wśród drzew i okrążała pomnik dwoma łukami, które wreszcie łączyły się na Europaplatzu. Tu zaczynało się Bogenhausen, dzielnica bogata, elegancka i rozkochana w sztuce, nic więc dziwnego, że w połowie długiej alei, którą przemierzali Sauer, Mutti i Julian, przy okrągłym, obsadzonym lipami placu otoczonym wieńcem wielobarwnych kamienic, wznosił się gmach opery. Sauer niezbyt dobrze znał tę okolicę, rzadko tu bywał, dlatego kiedy Julian zaczął zwalniać, rozejrzał się wokół w poszukiwaniu jakiejś tabliczki, która pozwoliłaby mu się zorientować, dokąd trafili.

Dopiero kiedy odczytał nazwę placu, spostrzegł oddział ludzi w brunatnych mundurach stojący pod narożną kamienicą. I wtedy dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, bo zrozumiał, dokąd wysłał ich Tenner, do kogo należy dom, w którym umarła dziewczyna, i dlaczego oczekuje się od nich szybkiego i dyskretnego działania.

Wszyscy w Monachium znali ten adres.

Prinzregentenplatz 16.

Dom, w którym mieszkał przywódca Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników, Adolf Hitler.3

Gdy tylko Julian zatrzymał się przy chodniku, trzech bojówkarzy w brunatnych mundurach oderwało się od grupy mężczyzn, którzy z marsową powagą czuwali pod wejściem do kamienicy, i pomaszerowało w stronę automobilu.

– Nadciągają kłopoty – zauważył kierowca i zostawił zapalony silnik.

– Nadciągają padalce – poprawił go Mutti, zeskakując ze schodka.

Sauer poszedł w jego ślady.

– Zaparkuj w jakimś spokojniejszym miejscu – polecił Julianowi.

Brukowany plac pełen był eleganckich par niespiesznie spacerujących w promieniach oślepiającego słońca. Ulicą pędziły dziesiątki kabrioletów, ze zgrzytem nadjeżdżał tramwaj, jeden z wielu kursujących na Marienplatz lub Theresienwiese, gotów przyjąć rodziny w tradycyjnych strojach i powieźć je do namiotów Oktoberfestu. _Wszyscy świętują_, pomyślał Sauer, _oprócz nas. Oprócz zmarłych i tych, którzy muszą się nimi zająć._

– Dzień dobry – nadspodziewanie uprzejmie przywitał ich jeden z brunatnych. Esamani słynęli z wielu rzeczy: posłuszeństwa, dyscypliny, brutalności. Ale nie z dobrych manier. – Panowie komisarze Forster i Sauer?

Sauer zmarszczył brwi. Mutti spojrzał mu w oczy, wyraźnie zaskoczony.

– Czekaliśmy na panów – powiedział brunatny, wyciągając rękę. – Rainer Hartmann z osobistej straży Herr Hitlera. Zaprowadzę panów na miejsce. Proszę za mną.

Mutti i Sauer bez przekonania uścisnęli dłoń Hartmanna, po czym podążyli za nim do kamienicy. Budynek robił wrażenie. Pięciopiętrowy, pokryty szaroróżowym tynkiem, zwieńczony spadzistym dachem w kolorze łupkowym; z dachu wyłamywały się dwie lukarny przywodzące na myśl tympanony starożytnych świątyń. Fasada ciągnęła się niemal sto metrów, od Prinzregentenplatzu, na który wychodziły potężne, zwieńczone łukiem drzwi, pilnowane przez oddział SA, aż po Grillparzerstrasse, którą budynek raczył swym najwymyślniejszym detalem architektonicznym, dwoma ośmiokątnymi wykuszami, przytulonymi do budynku jak baszty, złączonymi przez trzy długie murowane balkony. Sauer bez trudu wyobraził sobie polityka wygłaszającego stamtąd mowę do tłumu zebranego na placu. Ani przez chwilę nie wątpił, że Herr Hitler zajmuje właśnie tę część kamienicy.

– Proszę za mną – powtórzył Hartmann, a esamani rozstąpili się, robiąc przejście.

– Wasz szef mieszka tu sam? – spytał Mutti.

– Nie, nie – odparł Hartmann. – W budynku mieści się kilka mieszkań. Oprócz apartamentu Herr Hitlera, największego, jest jeszcze sześć innych. Same rodziny na poziomie – dodał z dumą.

Po przepychu fasady sień budziła rozczarowanie. Tam gdzie można by oczekiwać marmurów, stiuków albo chociaż boazerii ze szlachetnego drewna, znajdowały się wspólne schody z kamienia, a ściany pokrywały banalne kafelki w szpitalnej tonacji, szarawe z powtarzającym się chorobliwie zielonkawym motywem. Na pierwszym półpiętrze blada elektryczna lampa oświetlała stróżówkę, zamkniętą z okazji święta, o czym informowała kartka z wypisanymi ręcznie życzeniami „pysznego Wies’n”, oraz metalową klatkę windy, która obecnie musiała stać na innym piętrze.

– Tędy – powiedział Hartmann i energicznym krokiem ruszył po schodach zwijających się wokół klatki ku apartamentom spowitym bezpiecznym półmrokiem.

– Pan przodem. – Mutti uśmiechnął się, zginając się w niskim ukłonie i zamiatając kapeluszem.

Sauer uniósł brew.

– Za dużo palisz, przyjacielu. Oddech ci się skraca.

– Gdybym nie palił – odparował Mutti – już dawno w ogóle bym nie oddychał. Każdy człowiek musi sobie pozwolić przynajmniej na jedną słabość.

Sauer pokręcił głową i podążył śladem Hartmanna. Ku jego zaskoczeniu biały kamień klatki schodowej przeszedł w ciemne drewno, które odpowiedziało stukotem. Zwielokrotnione kroki trzech mężczyzn brzmiały jak marsz całego plutonu.

Na pierwszym piętrze znajdowały się tylko jedne drzwi, padało na nie światło sączące się przez matową szybę okna. Przed progiem leżał gruby dywan zdobiony subtelnymi motywami. Drewno było masywne i lśniące od lakieru. Przy dzwonku nie wypisano żadnego nazwiska. Zdecydowanie rodzina na poziomie, a przynajmniej chcąca za taką uchodzić.

Na drugim piętrze Hartmann zapukał do dwuskrzydłowych drzwi. Zanim się otworzyły, Sauer zdążył wyjrzeć przez okno. Podwórze zamykały ściany kilku przylegających do siebie budynków, które tworzyły podłużny i doskonale szczelny pierścień. Z zewnątrz nie dałoby się odgadnąć istnienia tego atrium.

– Pięknie – sapnął Mutti, kiedy zdyszany stanął obok kolegi. – Tajemniczy ogród.

Sauer skinął głową. Wskazał jakiś punkt pośród zieleni.

– Podzielony żywopłotami. Każdy ma swój kawałek, choć pozornie jest wspólny.

– To tak jak Niemcy. – Mutti zaśmiał się i poklepał go po ramieniu. – Chodźmy.

Drzwi zostały otwarte, a Hartmann już zdążył wcisnąć się do mieszkania. Sauer pospieszył za nim. Nikt nie powinien wchodzić na miejsce zbrodni przed policją. Ale zaraz sobie przypomniał, że zgłoszenie przyszło na komendę prawie godzinę wcześniej. Kto wie, ilu ludzi przewinęło się w tym czasie przez mieszkanie.

Westchnął i wszedł do sieni.

– Zechce pan zostawić płaszcz? – odezwał się z prawej strony czyjś łagodny głos. Sauer odwrócił się i spojrzał na około czterdziestoletnią kobietę od stóp do głów odzianą w czernie, nie licząc fartuszka i czegoś na kształt kryzy, które były białe. Stała na wpół schowana za otwartym skrzydłem drzwi. Włosy miała raczej siwe niż blond, a cerę ziemistą, jakby chorobliwą. Po bokach delikatnego, uroczego nosa wciśnięte w głębokie oczodoły dwoje oczu w kolorze stali.

– Anni Winter – przedstawiła się kobieta. – Jestem gospodynią Herr Hitlera. Zechce pan się rozdziać? – dodała, wyciągając ręce po płaszcz Sauera.

Komisarz zrobił krok w tył.

– Nie, dziękuję. Trzymam w kieszeniach sporo przydatnych drobiazgów, wolę je mieć przy sobie.

– Ja również – dorzucił Mutti, choć nie miał na sobie płaszcza.

– Proszę tędy – ponaglił ich Hartmann. Stał na środku westybulu ciągnącego się w prawo i w lewo.

– Moment – powiedział Sauer i przystanął, żeby dokładniej obejrzeć sień. Jak lubił powtarzać kolegom, z którymi zdarzało mu się pracować, kiedy Mutti był niedostępny, na miejscu zbrodni najpierw należy się skupić na miejscu, a dopiero później na zbrodni. Bardzo często rozwiązania nawet najbardziej zawikłanych spraw podsuwała nie logika, lecz planimetria.

Apartament był bardzo przestronny, w pierwszym odruchu Sauer oszacował go na siedem, osiem pomieszczeń, może więcej, jeśli służba mieszkała na miejscu. Z przestronnej sieni, w której stała kanapa w stylu empire, upodabniając pokój do poczekalni jakiegoś dobrze sytuowanego lekarza, łatwo było odgadnąć, jaki wizerunek siebie pragnął wytworzyć Herr Hitler. Dywany grube, dobrze utrzymane, wykonane ze szlachetnych materiałów; na każdej ścianie jeden obraz, wszystkie rozmieszczone z geometryczną regularnością; w kątach klasyczne rzeźby, a na wprost drzwi popiersie.

– Wagner – stwierdził Mutti, a ton jego głosu wyrażał opinię. Ostateczną i nieprzychylną.

Obok popiersia kompozytora znajdowały się czarny bakelitowy telefon i toaletka ze zwierciadłem obwiedzionym złocistymi zawijasami. Sauer nie spodziewał się takiej ozdoby po wywrotowym, populistycznym polityku. Ale pewnie właśnie o taki efekt zaskoczenia chodziło.

Jedyne drzwi – oprócz wejściowych – znajdujące się w sieni musiały prowadzić do salonu. Teraz były zamknięte, ale ze względu na szerokość ich skrzydeł i brak widocznych zawiasów Sauer zastanawiał się, czy nie są aby obrotowe. Skoro okno na ogród miał za sobą, Prinzregentenplatz musiał być właśnie za tymi drzwiami. A zatem tak, salon, a do tego bardzo jasny.

Otrząsnął się z zamyślenia.

– Przepraszam. Możemy iść.

Hartmann zgodził się skinieniem głowy.

– Tędy. – I poprowadził ich w lewo, gdzie westybul przechodził w swoisty przedpokój, którego umeblowanie również stanowiły fotele, obrazy oraz rzeźby, a który kończył się zamkniętymi drzwiami. Po prawej stronie, zza drugich, niedomkniętych drzwi, dało się dostrzec fragment wypełnionego książkami regału. Prawdopodobnie znajdował się tam gabinet.

Hartmann zapukał do zamkniętych drzwi, które po kilku sekundach uchyliły się nieznacznie. W szczelinie pojawiła się poważna twarz mężczyzny w średnim wieku. Człowiek ten miał niezwykle rzadkie włosy, eleganckie białe wąsy, a na nosie okrągłe okulary, które nadawały mu wygląd figlarnego dziadziusia. Który jednakże tego ranka nie był skory do żartów.

– Mów – rozkazał szorstko.

– Sauer i Forster z policji – odparł Hartmann, wskazując kciukiem stojących za jego plecami mężczyzn.

Figlarny dziadek przeniósł na nich spojrzenie, zmierzył ich chłodnym wzrokiem, po czym skinął głową. Drzwi otworzyły się na całą szerokość.

Za nimi westybul gwałtownie zwężał się i przechodził w wąski korytarz, długi na dobrych dziesięć metrów, z niego zaś do dalszych pomieszczeń prowadziło pięcioro drzwi, troje w ścianie po lewej stronie, dwoje w ścianie po prawej. Podłoga, w sieni i westybulu z białego marmuru, tutaj zmieniała się w wesołą mozaikę szmaragdowych ceramicznych płytek, co było nietypowym wyborem w pomieszczeniach przeznaczonych dla państwa, a charakterystycznym raczej w pokojach służby. Nawet bez otwierania drzwi łatwo było odgadnąć, co mieści się w tym skrzydle apartamentu: spiżarnia, kuchnia, z pewnością również łazienka, może sypialnie dla służby. Drzwi, do których wcześniej zapukał Hartmann, rozdzielały dwie przestrzenie domostwa i dwa zamieszkujące je światy, światy na antypodach.

– Zwłoki znajdują się tutaj – oznajmił mężczyzna w okrągłych okularach. – Proszę za mną.

– Proszę pana, nie zostaliśmy sobie przedstawieni – zaprotestował Mutti. – A raczej wygląda na to, że pan wie, kim jesteśmy, natomiast my…

– Franz Xaver Schwarz – odparł tamten tak błyskawicznie, jakby miał załadowany pistolet i bardzo czuły spust. Nie wyciągnął ręki, wręcz przeciwnie, trzymał dystans, jakby Sauer i Mutti nie byli oficerami policji, tylko zainfekowanymi jednostkami.

– I jest pan… majordomem? – zaryzykował Mutti. Stojący przed nim mężczyzna nosił się elegancko i poruszał z pewnością kogoś, kto zna apartament jak własną kieszeń, bo na tym polega jego rola.

Schwarz potraktował to jako dowcip, choć jego oczy pozostały lodowate.

– Pracuję dla Herr Hitlera, ale nie należę do służby domowej. Jestem skarbnikiem Partii. Prowadzę jej administrację w imieniu naszego Führera.

Na moment zapadła cisza; nawet Schwarz musiał zdawać sobie sprawę, że jego odpowiedź musiała budzić podejrzenia. Zakładając, że zwłoki nie należały do struktury finansowej NSDAP, co robił na miejscu skarbnik partii narodowosocjalistycznej?

– Nikogo nie wpuszczaliśmy do środka – podjął, kierując się ku ostatnim drzwiom po prawej. Położył dłoń na klamce, zawahał się, jak aktor przed wejściem na scenę, po czym otworzył.

Zapach krwi wypełnił nozdrza Sauera. Choć lata służby w policji, a wcześniej wojna – przeklęta wojna, przeklęte okopy, a w nich człowiek ramię w ramię z zabitymi towarzyszami broni, których nie mógł nawet pochować – powinny go do tego przyzwyczaić, za każdym razem kiedy wyczuwał metaliczny, słodkawy zaduch unoszący się z krwi rozlanej w dużych ilościach, jego żołądek kurczył się do rozmiarów łepka od szpilki, a na czoło występowały kropelki zimnego potu. To musiał działać jakiś pierwotny, zwierzęcy instynkt: krew na ziemi, uciekaj, wilk!

Wziął się w garść. Schwarz zniknął w głębi pokoju, Hartmann został w korytarzu, prawdopodobnie nie miał pozwolenia, żeby wejść do środka, a Mutti nigdy nie wyprzedziłby kolegi, który choć młodszy wiekiem, był starszy stopniem. To Sauer musiał wykonać następny krok. Wyciągnął więc z kieszeni płaszcza chustkę, otarł czoło i wszedł do pomieszczenia.

W pierwszej chwili nie zarejestrował niczego z wnętrza pokoju. Ani rozmieszczenia mebli, ani widoku z okna, nic. Ciało przyciągnęło jego uwagę bez reszty, wszystko inne przestało istnieć.

Należało do kobiety. Świadczyły o tym długie, zadbane, kasztanowe włosy, które w promieniach słońca mogły się zdawać znacznie jaśniejsze, oraz gładka, bezwłosa skóra kostek wystających spod długiej spódnicy. Wiele więcej, nie licząc stroju, dostrzec się nie dało. Zwłoki spoczywały na środku pokoju, twarzą do podłogi, ze stopami skierowanymi ku drzwiom, a głową ku oknu. Lewe ramię kryło się pod tułowiem. Prawe zaś sięgało w przód, było lekko zgięte, dłoń leżała na zielonym dywanie, który otoczyła, nie stykając się z nim, kałuża krwi rozlewająca się wokół kobiety niczym roztopiony lak. _Śmiertelna pieczęć_, pomyślał Sauer.

– Nie ruszaliście jej. Dobrze – pochwalił Schwarza Mutti za plecami Sauera. Schwarz rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: „Za kogo nas mieliście?”.

– Spójrz – kontynuował Mutti, tym razem zwracając się do Sauera. – Kałuża jest nietknięta. Żadnych kleksów, żadnych odcisków.

Komisarz skinął głową. Jego perspektywa zaczynała się poszerzać. Podążył wzrokiem za wyciągniętym ramieniem kobiety, przez jej dłoń, wreszcie zatrzymał się na sprawcy całej tragedii: na dywanie stała niewielka kanapa, na niej zaś leżał pistolet, zwrócony lufą ku ścianie i znajdujący się nieco poza osią wyznaczoną przez rozciągnięte na podłodze ciało.

_Dziwne_, pomyślał Sauer, ale nie skomentował. Póki co poprzestawał na obserwacji.

Schwarz odchrząknął.

– Gdy otworzyli drzwi i zobaczyli ją na podłodze w tej pozycji, natychmiast zrozumieli, że musiała nie żyć już od kilku godzin. Winter, mąż gospodyni, służył na wojnie, umie rozpoznać, kiedy sytuacja jest beznadziejna. Ale zachował zimną krew, zamknął pokój i zadzwonił po was.

– Która była wtedy godzina? – spytał Mutti. Wyciągnął notes i pióro, zupełnie jak reporter z któregoś z jego ukochanych amerykańskich filmów.

– Kwadrans po dziesiątej – odparł skarbnik, znów nieco zbyt szybko, jakby jego odpowiedzi czekały w blokach startowych w niecierpliwym napięciu, kiedy wreszcie nadejdzie ich kolej.

– Kto ją znalazł?

– Georg Winter wyważył drzwi. Były z nim jego żona, czyli gospodyni tego apartamentu, podnajemczyni Herr Hitlera, Maria Reichert, oraz jeszcze jedna kobieta ze służby, której imienia w tej chwili nie pomnę.

– Nikogo więcej?

– Nikogo. Poprosiłem, żeby zostali do panów dyspozycji, czekają w kuchni, można ich wezwać.

– A pan?

– Ja?

– Kiedy pan tu dotarł? Kto pana wezwał?

– Herr Hitler wyjechał w sprawach związanych z pracą. Państwo Winterowie najpierw zadzwonili na policję, ale potem uznali, że nas też powinni poinformować. Przyjechałem, gdy tylko dostałem wiadomość. Jestem przedstawicielem Partii.

Tymczasem Sauer pochylił się nad podłogą, ostrożnie, żeby niczego nie dotknąć ani nie przesunąć. Gdy jego oczy znalazły się na tej samej wysokości co zwłoki, zaczął dmuchać na krew. Jej powierzchnia się nie zmarszczyła. Zdążyła już stężeć. Jeśli drzwi zostały sforsowane kwadrans po dziesiątej, dziewczynie naprawdę nie można już było pomóc, musiała wydać ostatnie tchnienie sporo wcześniej, pewnie jeszcze w nocy.

– Najemca mieszkania został poinformowany? – dopytywał jego kolega.

– Nie o wszystkim – odrzekł Schwarz.

Sauer wyprostował się i zwrócił do skarbnika.

– Nie o wszystkim?

– Oczywiście musieliśmy przekazać mu wiadomość, że jego siostrzenica miała wypadek. Jest do niej bardzo przywiązany i właśnie z tego powodu, sami panowie rozumieją, nie mogliśmy powiedzieć mu przez telefon, co dokładnie się stało. Obecnie Herr Hitler wraca do miasta, powinien dotrzeć przed pierwszą.

– Świetnie – rzekł Mutti. – A zatem jego również poznamy.

Sauerem wstrząsnął kolejny dreszcz, na szczęście nikt niczego nie zauważył. Zwrócił spojrzenie z powrotem na pokój, pierwszy raz objął go w całości. Pomieszczenie było obszerne, prowadziły do niego jedne drzwi, miało jedno, ale za to bardzo duże okno. Od podłogi do sufitu musiało być przynajmniej trzy i pół metra. Światło napływało z Prinzregentenplatzu, nie napotykając niemal żadnej przeszkody, przeszklenia w ołowianych ramkach zajmowały prawie całą krótką ścianę. Jego promienie, delikatnie rozproszone przez lniane zasłonki w kwieciste wzorki, wydobywały z cienia dwuosobową kanapę, skrzynię w salzburskim stylu, jednoosobowe, nieskazitelnie zasłane łóżko, rustykalną komodę i potężny malowany fotel. Jedyną powierzchnię, na którą można by było coś odłożyć, stanowił stolik pod oknem. Na jego blacie próżno by szukać książek, czasopism, innych przedmiotów. Leżały tam wyłącznie list, kałamarz oraz pióro.

Sauer odwrócił się do Muttiego, który patrzył w tym samym kierunku i myślał o tym samym. Zrobił krok nad zwłokami, podszedł do stolika i podniósł list. Z rozczarowaniem stwierdził, że to nie pożegnalna wiadomość samobójczyni, lecz zwykły, przerwany w pół zdania list do znajomej osoby:

Kiedy już będę w Wiedniu – mam nadzieję, że stanie się to jak najszybciej – weźmiemy auto, pojedziemy razem do Semmering i

– Co wy tu robicie? – huknął czyjś głos za jego plecami. – Powiedzcie, że nie ruszaliście zwłok!

– Doktorze Müller! – krzyknął Mutti. – Proszę się nie obawiać. Postąpiliśmy dokładnie tak, jak pan ze swoją żoną: niczego nie dotykaliśmy!

Sauer przeniósł spojrzenie z listu na nowo przybyłego. Był to potężny mężczyzna, barczysty i wysoki jak szafa; sądząc po jego tężyźnie i gęstej czuprynie, można by mu dać pięćdziesiątkę, natomiast ku zaskoczeniu tych, którym dane było go poznać, Müller zbliżał się już do siedemdziesiątki. Równie zaskakujący jak jego wygląd był cechujący go optymizm, zdaniem wielu nieprzystający do lekarza obcującego ze śmiercią.

– Moja żona, drogi Forsterze, wciąż liczy, że twoja udzieli jej w tej materii jakiejś porady – rzekł doktor, podchodząc do zwłok. Odstawił na podłogę torbę harmonijkę z czarnej skóry. – Mówi o niej „ta bidula Lina”. Jeśli chcesz, mogę pokazać jej co i jak.

– Och, dziękuję, ale odmówię – odparł Mutti. – Wybrałem sobie młodszą, bo chciałem, żeby mnie przeżyła. Wolałbym się nie rozczarować.

Sauer rzucił okiem na Schwarza, który stał w progu i zdawał się przyglądać owej scence z dezaprobatą.

– Spokojnie, Müller. Dopiero przyjechaliśmy, nie zdążyliśmy nawet tknąć zwłok.

– Należących do…? – spytał lekarz, klękając obok ciała, tak jak Sauer kilka chwil wcześniej.

Na moment zapadło milczenie.

– Do Angeli Marii Raubal – odpowiedział Schwarz. – Zwanej Geli. Była ukochaną siostrzenicą Herr Hitlera, wodza…

Müller uniósł dłoń, nie podnosząc wzroku znad zwłok.

– Wystarczy, dziękuję. – Następnie powtórzył imię dziewczyny, cicho i z miłością, jak ojciec, który o poranku budzi córkę. – Geli…

– Kiedy umarła, jak uważasz? – spytał Mutti, wciąż z notesem w dłoni.

– Może najpierw ustalmy, _jak_ umarła, co ty na to? – odrzekł koroner. Wstał. – Pomóżcie mi. Odwrócimy ją.

– A zdjęcia? – spytał Sauer.

Müller nie odpowiedział. Stanął, czubkami butów niemal dotykając kałuży krwi, wsunął dłonie w rękawiczkach pod pachy martwej dziewczyny, zaczekał, aż Mutti chwyci ją za kostki. Wreszcie skinął głową.

– Na trzy. Raz… dwa…

Ciało Geli Raubal oderwało się od podłogi ze złowrogim chrzęstem przypominającym odgłos, jaki wydaje but odrywający się od świeżo woskowanych desek. Sauer dołączył do Müllera i Muttiego, przytrzymał głowę dziewczyny i wreszcie we trzech niezgrabnie przewrócili ją na plecy.

Wyprostowali się, żeby odsapnąć. Mutti jako pierwszy skupił wzrok na zwłokach, jako pierwszy zobaczył twarz zmarłej.

– O Boziuniu – powiedział i odwrócił wzrok.5

– Mój mąż nic nie rozumie – żachnęła się Anni Winter, wbijając w Muttiego i Sauera spojrzenie jasnych i zimnych jak zimowe morze oczu. Siedziała na tym samym krześle, z którego kilka minut wcześniej Georg Winter wprawił ich w osłupienie swoją rewelacją, ale ciepłe południowe światło nie oddziaływało na nią w równie magicznie odmładzający sposób. Choć gospodyni apartamentu Herr Hitlera była od męża o dziesięć lat młodsza, w tej chwili zdawała się jego rówieśnicą lub starsza. – Geli w ciąży ze skrzypkiem z Linzu. Co za banialuki. Mam nadzieję, że mu nie uwierzyliście.

– Herr Winter twierdził, że to powszechnie znana sprawa… – odparł Mutti.

– Tak, oczywiście. Powszechnie. W szynkach i piwiarniach, które tak lubi odwiedzać – sarknęła Frau Winter. Wyraz zniesmaczenia na twarzy przydał jej kolejnych kilka lat. – Georg to dobry pracownik, porządny mąż, ale jego największy talent to picie bez umiaru i bzdurne dysputy z kompanami od kielicha: polityka, sport, plotki… – Westchnęła niepocieszona. – Kiedyś wierzyłam, że z wiekiem dojrzeje, ale powiedzieć panom prawdę?

Mutti skinął głową, prawda interesowała go zawsze.

– Prawda jest taka, że mężczyźni, jak owoce, przez większość życia są niedojrzali, a potem gniją. A dojrzałość, jeśli w ogóle następuje, trwa tyle co nic.

_Cyniczna gospodyni_, skonstatował Sauer. _Jeszcze tylko tego nam brakowało_.

– Pani Winter – powiedział, starając się wrócić na właściwy tor rozmowy. – Spróbujmy na chwilę zapomnieć o powodach czynu panienki Raubal.

– Zakładając, że to w ogóle czyn panienki Raubal – wtrącił Mutti.

– Jak to? Panowie nie wierzą, że to samobójstwo? – spytała Frau Winter z zaalarmowaną miną.

– Na tym etapie śledztwa staramy się nie zamykać sobie żadnej możliwej ścieżki. Rutynowo.

– Ale przecież była w pokoju sama, i to zamknięta od wewnątrz!

– Wyciąganie wniosków to nasze zadanie. Proszę się ograniczyć do opisania faktów, jeśli łaska.

Anni Winter skinęła głową, położyła dłonie na sukience, wygładziła materiał energicznym gestem od bioder do kolan, wyprostowała plecy i odchrząknęła.

– Herr Hitler przyjął mnie na posadę w październiku dwa lata temu. Początkowo byłam tylko pokojówką, pracowałam na dniówki, ale z czasem awansowałam na gospodynię. Oznacza to, że rano muszę pojawiać się tu jako pierwsza, a wieczorem wychodzić jako ostatnia.

– Wraz z mężem – doprecyzował Mutti.

– Tak.

– Z wyjątkiem niedziel.

– Owszem. Wczoraj pojawiłam się w pracy punktualnie. Późnym rankiem niespodziewanie wrócił Herr Hitler, który przez tydzień był w podróży służbowej. Nie spodziewaliśmy się zobaczyć go wcześniej jak w przyszłą środę, ale ponieważ okazało się, że jednak będzie miał wolną chwilę, postanowił wpaść do domu i zjeść obiad ze swoją siostrzenicą Geli. Szkoda, że do tego doszło…

– Dlaczego? – spytał Sauer.

– Było bardzo nerwowo. Dziewczyna miała wobec wuja oczekiwania, których on nie mógł spełnić. Kłócili się, nawet krzyczeli. W końcu ucichli, ale raczej się nie pogodzili. Zaraz po obiedzie Herr Hitler wyjechał na następny wiec, Geli była okropnie spięta. Koło piętnastej widziałam, jak wchodzi do pokoju wuja, a potem wraca biegiem do siebie.

– Zdziwiło to panią? – zapytał Mutti.

Frau Winter wzruszyła ramionami.

– Poniekąd, ale nie jakoś bardzo. Geli zdążyła nas już przyzwyczaić do swoich… jak by to ująć… ekscentrycznych zachowań. Była pełna sprzeczności.

– Rozumiem.

– Teraz mogę się domyślać, że poszła do pokoju Herr Hitlera po pistolet, ale wtedy nikt nie mógł przypuszczać…

– Doszło do kłótni… – podpowiedział Sauer.

– Ciągle były jakieś awantury. To normalne, kiedy się żyje razem, czyż nie? A jeszcze taka żywiołowa dziewczyna z tak skrupulatnym opiekunem…

Mutti coś zanotował.

– Czyli Herr Hitler był prawnym opiekunem panienki Raubal?

– Tak, oczywiście. W imieniu siostry, która mieszka w górach, w Obersalzbergu. Kojarzy pan?

Mutti skinął głową. Sauer też znał to miejsce. Piękne miasteczko w Alpach na południe od Monachium, kilka kilometrów od austriackiej granicy. Parę razy wyjeżdżał tam na wędrówki. W poprzednim życiu.

– Czy po tym, jak zobaczyła pani panienkę Raubal, słyszała pani jakieś niepokojące odgłosy z jej pokoju? Suchy trzask, dudnienie, inne hałasy? – zapytał Mutti.

– Nic – odparła Frau Winter. – Ale wczoraj wyszliśmy nieco wcześniej, o siedemnastej. Georg i ja umówiliśmy się ze znajomymi na Wies’n. To wciąż piękne święto, choć rozbili tylko cztery namioty.

– Zgoda, ale przed siedemnastą nie słyszała pani niczego, co mogłoby przypominać huk wystrzału?

– Nie. Ani wczoraj po południu, ani dziś rano. Biedactwo, musiała się zabić później, kiedy w domu była tylko pani Reichert z… – Urwała, jakby się zawahała.

– Z?

– Ze swoimi dolegliwościami. Przepraszam – dodała Frau Winter – ale właśnie sobie przypomniałam o czymś, co może panów zainteresować. Otóż kiedy dziś rano mój mąż otworzył drzwi… w pokoju, na stoliku leżał list. Może pożegnalny?

Sauer aż zaniemówił, ale niczego po sobie nie pokazał. Jak mogła sądzić, że policja nie zauważyła listu?

– Ma pani rację, Frau Winter. To z całą pewnością może się okazać ważną wskazówką.

Kobieta uśmiechnęła się, wyraźnie podniesiona na duchu.

– Skończyliśmy?

– Tak. Jeszcze tylko powody samobójstwa, jeśli mamy do czynienia z samobójstwem. Czy pani zdaniem mogło mieć związek z kłótnią z wujem podczas obiadu?

– Ależ nie, gdzieżby tam. Geli była zbyt energiczna, zbyt pełna życia, żeby dłużej przejmować się czymś takim. Jeśli mam być szczera, nie sądzę, żeby się zbytnio martwiła tym, co mówią i robią inni. Była lekkoduchem. Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego mogła sobie odebrać życie. Człowiek jest zagadką.

Przesłuchanie Anny Kirmair trwało krótko. W służbie tylko okazjonalnie, dzień wcześniej, gdy niespodziewanie pojawił się pan domu, została wezwana, żeby pomóc Frau Winter przyszykować obiad. Przyszła do pracy koło jedenastej, później do czternastej pomagała w kuchni, sprzątnęła ze stołu. Następnie gospodyni bez zbędnych ceregieli pożegnała pomocnicę.

– Mnie to odpowiada – odparła, kiedy Mutti spytał ją o szczegóły służby. – Prosto stąd pojechałam na Oktoberfest, tam spędziłam z narzeczonym całe popołudnie i wieczór. Setnieśmy się ubawili. Gdybym była związana poważną umową o pracę, jak państwo Winter, nie miałabym czasu na nic, co lubię, a jestem za młoda, żeby dać się zamurować żywcem w cudzym domu, nie sądzi pan? Kiedy wyjdę za Franza, wszystko się zmieni, ale wcześniej chcę się jeszcze trochę nacieszyć życiem.

– No dobrze, wracając do panienki Raubal – wtrącił się

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: