Anioł z rubinowym sercem - ebook
Anioł z rubinowym sercem - ebook
Moje wołanie niech do ciebie przyjdzie...
Gdy ciszę mglistego poranka przerywa klangor żurawi, w podróż nad wschodnią granicę z
drugiego końca kraju wyrusza Kazik, rowerzysta w zawadiackim kapeluszu. Pragnie zrealizować
wreszcie marzenie, by dojechać o własnych siłach w rodzinne strony. Po rowerzyście wyruszają
w podróż inni. Najpierw Fabian i jego córka Kasia, potem Klara, a także przyjaciel rodziny, para
turystów... Wszyscy jadą w to samo miejsce, do pewnej samotnej i oschłej kobiety. Jadą z własnej
i nie z własnej woli.
Nie każda wędrówka zakończy się tam, gdzie planowano. Wszyscy wpadają w wir wydarzeń i ich
losy splatają się ze sobą coraz mocniej. Mówią po polsku, niemiecku, łużycku, rosyjsku… Jak
odnaleźć wspólny język, jak się porozumieć?
Cudowna, poetycka opowieść o docieraniu do własnych źródeł. Do smakowania. Bardzo polecam!
Agnieszka Lis
Joanna Szelągowska oddaje w nasze ręce przepiękną opowieść o ludziach i miejscach, z których
każde ma swoją historię, często niełatwą, zagrzebaną na dnie serc i zakurzonych przedmiotów na
strychu. Autorka z wielką czułością i delikatnością przygląda się swoim bohaterom, pokazując, że
miłość jest najbardziej uniwersalnym językiem.
Anna Czytowska, Radio Nadzieja
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-869-0 |
Rozmiar pliku: | 924 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To były żurawie. Ich klangor niósł się nad lasem zatopionym w porannej mgle. Fala dźwiękowa strąciła z wiązu kroplę rosy. Ta spadła na kapelusz — w typie fedora — przejeżdżającego rowerzysty. Na rondzie kapelusza zawisł w kropli blask wschodzącego słońca. Po chwili wtopił się w filc kapelusza, a po kolejnej wyparował. Klangor budził się, milkł z echem ostatniego głosu i znowu się budził. Dzień zapowiadał się pięknie. Las oddychał jeszcze nocnym chłodem, ale od koron napełniał się już ciepłem ostatnich dni wiosny. Swoją modlitwę o wschodzie słońca rozpoczęły szpaki. Rowerzysta uniósł głowę i krótko gwizdnął im do wtóru. Rower podskoczył na leśnej koleinie i przez chwilę razem z mgłą zawisł nad ziemią. W ciszy lasu przecinanej śpiewem ptaków zabrzmiał metaliczny dźwięk błotników. Rower z pełnym wyposażeniem: lampa przednia, światło tylne, światło odblaskowe, przynajmniej jeden sprawny hamulec (sprawne były dwa), nieprzerażający dźwięk dzwonka. Bardzo zadbana biała damka, choć na rowerze pan w kapeluszu i z wąsami od ucha do ucha. Koła rozmiar dwadzieścia sześć cali. Opona biała. Na ramie pompka i bidon. Na kierownicy, chromowanej, lekko wygiętej, małe radio koloru czerwonawego. Na bagażniku przytroczone gumami od starego ekspandera skrzydła. Białe pióra połyskiwały. Ich świetlistość długo jeszcze przenikała mgłę, gdy rowerzysty już nie było widać.
Imieniny Gerwazego i Protazego. Sobota. O świcie budzą się ptaki i turyści.
Biały rower stoi na środku ścieżki — rozdziela blask południowego słońca. Cisza, już prawie letnia, cisza południa. Tylko po prawej stronie roweru między drzewami szumi rzeczka, po lewej cicho spływa ze stoku górki porośniętej lasem strumyk. Na górze jest źródło. Jedyne w tej części Polski wywierzysko. Żarnowiec.
Biała rama, białe opony i białe ochraniacze na kierownicy: w tunelu drzew i krzewów dzikiej róży rower. Rowerzysta gdzieś poszedł, nie ma go.
Po lewej są schody, prowadzą do źródła położonego na zboczu góry, a właściwie ozu polodowcowego: piaszczystej góry powstałej w lądolodzie albo pod lodem jako tunel, albo w lodzie jako rozpadlina, albo tak i tak. Kiedyś, ponad sto tysięcy lat temu, był więc w tym miejscu lądolód wysoki na dwa kilometry, a w nim tunel wysokości pięćdziesięciu metrów lub rozpadlina głęboka do dna lodowca. Dziś tylko ślad potęgi lodowca. Z prawej rzeczka w dolinie — Samica — mimo że spadek na całej swojej długości ma niewielki, w tym miejscu przypomina bystry górski potok.
Pomiędzy ozem a doliną Samicy jest ścieżka, na niej rower. Ścieżka świeci żółtawo, bo południowe słońce zagląda między oz a dolinę rzeczki.
Od Dopiewa nadjechała na rowerach rodzina. Rower ojca z wózkiem, a w nim dwie córeczki. Dwuletnia Aniela i pięcioletnia Klara. Rower mamy z koszykiem wypełnionym jedzeniem. Na bagażniku koc. Zatrzymali się na posiłek. Chwila nieuwagi i Anielka dwuletnim truchtem tuptała do brzegu Samicy. Zatrzymała się na widok istoty moczącej w wodzie nogi: stopy miała kościste, jakby zmęczone chodzeniem po ziemi i niebie. Każda kość zaznaczona, każde ścięgno naprężone. Anielcia przyglądała się stopom. Zanurzały się w wodzie i wynurzały. Trochę ruchów skrzydeł anielskich w słońcu i już były suche. Teraz skarpetki, białe sportowe buty i stanął przed Anielcią Anioł. Białe skrzydła schował pod kapeluszem. Kapelusz typu fedora, jaki nosili Sam Spade i Indiana Jones, z wklęśnięciem przez długość główki, z rondem nie za szerokim. Anioł kapelusz przesunął trochę na bakier, podkręcił sumiastego wąsa i podał dziecku rękę. Poprowadził dziewczynkę na ścieżkę, gdzie zaniepokojeni rodzice nerwowo biegali, rozglądając się we wszystkie strony. Samotna Klara stała na kocu i płakała.
— Zgubę prowadzę. — Anioł uśmiechnął się i chyba nie oczekiwał podziękowań rodziców. Podszedł do swojego roweru — tego białego — założył rękawiczki, włączył czerwone radyjko i odjechał.
Na rowerze wydawał się taki drobny, choć przecież dłoń miał taką silną, żylastą. Matka dziewczynek patrzyła za nim. Patrzyła, jak biały rower z jeźdźcem znikał w tunelu róż. Dmuchnął wiatr i tunelem przypłynął do niej słodki zapach kwiatów i gorąco-suchy zapach pól szykujących się do lata.
Biały rower jechał do Poznania przez Tomice. Przejeżdżał obok gotyckiego kościoła, dalej przez Stęszew, Trzebaw, minął Jezioro Góreckie, dalej do Puszczykowa, a stamtąd ścieżką rowerową przez Luboń i Lasek Dębiński aż na nowe poznańskie osiedle. Nowe w latach siedemdziesiątych XX wieku.
II. SIŁA ZŁEGO NA JEDNEGO
Aż dziwne, że szyba z drzwi nie wypadła. Trzaśnięcie drzwiami mieszkania na parterze słychać aż za oknem pokoju: jeż schował się głębiej pod krzakiem. Za chwilę rozdzierający krzyk. Rowerzysta pod oknem zatrzymał się, driftując tylnym kołem.
W przedpokoju, pomiędzy drzwiami łazienki z jednej strony i pokoju stołowego z drugiej, nieruchomi ojciec i matka. On bliżej drzwi wyjściowych, ona bliżej drzwi pokoju córki. Znieruchomiali rodzice: Fabian i Klara. Fabian — wykształcenie średnie, bez zawodu, zatrudniony w przedsiębiorstwie zajmującym się recyklingiem. Klara — wykształcenie wyższe rolnicze, zatrudniona u ogrodnika jako sprzedawca kwiatów na rynku. Stoją jak figury woskowe. Ojciec oparł się plecami o szafę wnękową, a ręką trzymał drzwi łazienki. Matka oparła się o framugę kuchni i wymownie spojrzała na swojego męża, stukając go wskazującym palcem w pierś. Nasłuchują spazmatycznego płaczu córki: Kaśki, Kasieńki, Pulpeta, Pulpecika, Maniuni.
Kasia, Kasiunia, Pulpet, Pusiaczek, Maniunia, Acika, i jakkolwiek nazywali ją bliscy, stawała się powoli Katarzyną, mając coraz więcej wątpliwości, co to znaczy. W ostatnim czasie zrozumiała, że jest wyższa niż większość klasy, ma jaśniejsze włosy niż większość spotykanych na ulicy ludzi i dłuższe niż ktokolwiek spotkany na ulicy. Miała jeszcze mocny głos. Najchętniej krzyczałaby: „Nie patrzcie na mnie!”. Dziś krzyczała, bo ojciec zajrzał do jej pamiętnika. Widziała, jak przed oknem rowerzysta aż zadriftował na jej krzyk, ale chciała krzyknąć jeszcze głośniej i głośniej. I wtedy zwichnęła sobie szczękę. Staw skroniowo-żuchwowy, łączący czaszkę z dolną szczęką, nadwyrężyła ostatnio Kasia częstym żuciem gumy. Żuła ją prawie bez przerwy. Teraz wyła ze strachu.
Gdy Kasia wyskoczyła do przedpokoju, krzyk w mieszkaniu potroił się. Mama krzyczała przez dłonie zaciśnięte na ustach. Ojciec najpierw krzyknął krótko z przerażenia, później krzyczał, by przekrzyczeć i uciszyć córkę. Przestała, ale dlatego że zabrakło jej tchu. Szczęka zwisała nadal. Pod drzwiami mieszkania stały już dwie sąsiadki i ustalały, czy dzwonić do drzwi, czy na policję. Pod oknem ludzie już zwalniali kroku aż do zatrzymania. Rowerzysta zsiadł z roweru.
Bezsilność, niesprawiedliwość losu, że do skandalu z pamiętnikiem dochodzi niezrozumiałe nieszczęście, doprowadziły Kasię do furii. W dwóch krokach przebiegła przedpokój, waląc pięścią w drzwi — sąsiadki nasłuchujące z drugiej strony odskoczyły przerażone. Kasia zaraz w wejściu do pokoju stołowego wcisnęła do rozwartej szczęki pięść jak tłumik do trąbki, a drugą ręką uderzyła się po twarzy. Ojciec zaczął krzyczeć, matka przestała, doskoczyła do córki i uderzyła ją w policzek — trafiła w bok, tuż koło ucha. Córka gwałtownie ucichła, ale gdy znowu mocno nabrała powietrza w płuca, mama uderzyła ją w drugi policzek. Szczęka wskoczyła w staw. Kasia rzuciła się matce na szyję. Matka nieco zginęła w jej objęciu. Kasia atawistycznie próbuje zmieścić się w ramionach mamy jak za przedszkolnych lat. Klara próbuje w dorosłej posturze córki znaleźć swoją Maniunię. Rozpłakały się obie z ulgi i z przerażenia.
Fabian z miną winnego analizował ostatnie chwile. Widzi siebie, jak szuka zeszytu, jak znajduje, słyszy marudzący głos żony, choć nie słucha, co mówi. I widzi jej wyraz twarzy, gdy wychodzi z łazienki z zeszytem otwartym na tym rozważaniu, czy wstydzić się ojca, czy też nie, a żona pyta, czy umył ręce, i natychmiast mówi, że to zeszyt Kasi, bo właśnie patrzy na męża. „Przecież to nie twój zeszyt”. Fabian przeczytał: „Jak ktoś się mnie pyta, co robi mój ojciec, mówię, że zbiera znaczki. Przecież nie powiem, że jest śmieciarzem. Ale co mam powiedzieć Waldkowi? Waldek to ktoś inny, nie powinnam przed nim mieć tajemnic. Ale przecież w jego eleganckim domu, przy jego eleganckim stole, do jego eleganckiej mamy nie powiem: »Mój ojciec zbiera śmieci«. Nie rozumiem tej zależności rodzinnej: Waldek jest taki uroczy i dyskretny, a matkę ma ciekawską, jakby była Poliszynelem…”. „To przecież pamiętnik Kasi! Dlaczego go czytasz?”.
A później była kłótnia i przyszła Kasia. I właściwie czy awantura się skończyła po nastawieniu żuchwy? Z żoną, z córką?
Sąsiadki już poszły do swoich mieszkań. Obiecały sobie, że tych Pogonowskich to trzeba obserwować i podsłuchiwać.
— Halo! Halo! — zawołał rowerzysta spod okna. Nawet Kasia przestała płakać. — Coś tu państwu leży pod balkonem. Chyba pranie pani spadło — przemówił do wychylonej przez okno Klary.
Następnie wcisnął te kilka sztuk prania do swojego kapelusza w typie fedora, kapelusz wziął w zęby, lekko podskoczył i już wisiał na brzegu balkonu, a za chwilę był na balkonie. Uśmiechnął się i jak iluzjonista zaczął wyciągać z kapelusza kolejne sztuki garderoby: podkoszulek, jedwabna apaszka malowana w kiście jarzębiny i cztery pary skarpetek Kasi. Rowerzysta, zanim włożył kapelusz, rozwiane włosy przegładził ręką, lekko odrzucając głowę w tył, jakby dopasowywał kapelusz do głowy albo chował pod niego skrzydła. Uśmiechnął się do domowników cisnących się na balkon ze swoimi podziękowaniami, a jego sumiaste wąsy rozciągnęły się od ucha do ucha. W kilku skokach znalazł się na trawniku. Wsiadł na rower i odjechał.
— Tata by tak nie potrafił. — Kasia wzięła skarpety i wycofała się do swojego pokoju.
Rodzice jeszcze chwilę stali na balkonie, patrząc, jak odjeżdżający niknie między świetlistymi gałęziami drzew.
Klara nie zdążyła wejść do kuchni, gdy zadzwonił telefon. Fabian zaczął wystawiać z szafki talerze do obiadu. Pod nosem powiedział: „Wścieknę się, jeżeli to ta od potomstwa”, a głośno zawołał: „Kasia, obiad”.
— Do ciebie. Z Plewek. Twoja matka wróciła ze szpitala. Ma złamaną nogę.
— Kara boska! — Odłożył talerze na kredens.
— Fabian! Przestań z tą karą boską!
— To ojciec ma matkę? — Kasia miała na nogach skarpety w uśmiechnięte buźki, a każda w innym kolorze.
— Pępek ma — skwitowała wypowiedź córki Klara i zamilkła, wpatrując się w męża rozmawiającego przez telefon.
— To dlaczego ja jej nie znam i nic o niej nie wiem? Myślałam, że ojciec to sierota. — Kasia szeptała do matki. Po łzach nie było śladu.
Matka zlekceważyła uwagę córki, wpatrując się w napięciu w męża. Skończył rozmowę z niewesołą miną. Zamiast jednak mówić, co się dzieje, zwrócił się do córki:
— Wiem już, że masz mnie za kompletną… — tu ojciec zrobił dramatyczną pauzę — …sierotę.
— Mama, powiedz ojcu, że się do niego nie odzywam. To haniebne zajrzeć komuś do pamiętnika!
Matka nie zwróciła uwagi na słowa córki. Była cała skupiona na mężu. Kasia zaczęła uzupełniać stół zastawą obiadową, zamieniając się w słuch.
— Mama złamała nogę. Ma ją usztywnioną od uda do kostki. To kara boska — powiedział bez satysfakcji ojciec.
— Jeszcze raz powiesz, że to kara boska…
— Czy mogę wiedzieć, dlaczego nie wiedziałam, że ojciec nie jest sierotą? — Kasia zaczynała czuć, że jest lekceważona.
Są więc momenty, kiedy jedyne dziecko dowiaduje się, że nie jest pępkiem świata. Ten moment dla Kasi właśnie nadszedł. Poczuła więc, że warto mieć rodzeństwo, choćby po to, by stworzyć ligę jedności bratersko-siostrzanej przeciw jedności rodzicielskiej.
Trzy figury woskowe: rodzice bardzo zajęci patrzeniem na siebie, dziecko — niedługo szesnastoletnie. Patrzą. W oczach matki nie ma zwykłych pretensji do ojca, w jego — rezygnacji, a w córki — obojętności na relacje matki z ojcem. Oni musieli wrócić do czasów, gdy matka Fabiana odgrywała w ich relacjach dominującą rolę. Córka spojrzała na rodziców jak na ludzi, którzy istnieli, gdy jej jeszcze nie było, i mieli wiele wspólnych spraw. Dotarło do niej, że oni — rodzice — patrzą na siebie jak zakochani. Nie zdążyła określić swoich uczuć, bo znowu zadzwonił telefon. Zanim Fabian i Klara wybudzili się ze swej podróży w czasy minione, Kasia podniosła słuchawkę.
— Tata, do ciebie.
Fabian wziął słuchawkę w rękę i choć otworzył usta, nie wypowiedział ni słowa. Słuchał z emocjami wypisanymi na twarzy. A później bez słowa odłożył słuchawkę.
— Co się stało? Kto to był? — Klara i Kasia mówiły prawie jednocześnie.
Fabian wziął głęboki wdech.
— Z pewną taką nieśmiałością powiem… — ta deklaracja zwiększyła czujność i matki, i córki — …że zmieniam pracę!
— Nareszcie! — wykrzyknęła Kasia. — I kim tata będzie?
Klara nie podzielała radości córki. Była raczej zdumiona.
— Jeszcze nic nie wiadomo. Dopiero idę na rozmowę. Ale staram się o pracę… — Fabian spojrzał na żonę, uśmiechnął się i dodał: — Copywritera!
— Kogo? — Młodzi ludzie mają zwyczaj zadawać pytania będące jedynie zaimkiem.
— Kogoś! — odpowiada równie krótko, zaimkiem, ojciec.
— Co robi taki copywriter?
Fabian odpowiadał córce, bo żona nadal nie wyszła ze zdumienia i nie otrzymała odpowiedzi na swoje pytania: „Jak? Kiedy? Dlaczego?”.
— Pisze, myśli, tworzy rzeczywistość, odkrywa rzeczywistość, by była bardziej smakowita dla żarłocznego klienta, by klient polubił melodie, których jeszcze nie słyszał i których być może nie lubiłby, gdyby nie reklama.
Zdumienie żony i córki przeszło w milczenie. Fabian zamilkł na chwilę.
— To co, czekamy na Alka?
— Och, oczywiście. — Klara spojrzała na zegar wiszący nad telewizorem. — Powinien być w każdej chwili.
— To ty, tata, będziesz się teraz zajmował oszukiwaniem ludzi i manipulowaniem nimi?
— No właśnie… — Klara wymownie spojrzała na męża.
Ojciec nie odpowiedział. W zamku zachrobotał klucz. W drzwiach stanął uśmiechnięty Alek. „Priwiet” — zawołał i już zdejmował buty, i już zakładał kapcie — tapki. Kiedyś nosił je codziennie w teczce. Dziś czekają na niego w mieszkaniu.
Dialogi rodzinne zostały zawieszone.
— Alek, bliny z warieniem na obiad. Przygotowałam zgodnie z twoim przepisem — mówiła Klara.
— Nową pracę tata dostał — mówiła Kasia
— Jeszcze nie dostałem, na rozmowę idę… — Fabian za plecami żony i córki zakreślał w powietrzu rękami kółka.
— Poczekajcie, ręce umyć muszę. — Alek mówił miękko i okrągło. Opowiadał, że coś śmiesznego się wydarzyło. Woda płynąca z kranu trochę zagłuszała jego opowieść i cała rodzina wyległa do przedpokoju. Stali obok siebie jak jedno ciało, jedno razem ze ścianami mieszkania. Klara i Fabian obok siebie, a Kasia wcisnęła się między nich i słuchała Alka.
— Co tak stoicie? — Alek wycierał ręce w swój ręcznik.
— Tata nie jest sierotą, wujaszek wiedział? — Kasia przy wujaszku Alku zapominała o złości na ojca.
— Iz obliepichy? — Alek spojrzał na Klarę, unikając wzroku Kasi, i na krótką chwilę na Fabiana. Co może zdradzać z ich rozmów prowadzonych cichym szeptem godzinami na ławce przed blokiem? Wujaszek Alek był mistrzem dyskrecji.
— Z rokitnika, tego, co przywiozłeś z Syberii — potwierdziła z uśmiechem Klara i odwróciła się w stronę kuchni, czekając, aż reszta wykona ten sam manewr, gdyż w tak ciasnym przedpokoju, w takim tłumie, trudno działać indywidualnie.
— To jak, idziemy jeść? — Zmiana tematu to dobry sposób na niewygodny temat. Alek wiedział: rozmowa o Fabianie zejdzie na rozmowę o jego własnej przeszłości, o jego bracie, a nie o matce Fabiana, jego rodzinie żyjącej od lat na Syberii, rodzicach, ciotce zagubionej gdzieś na Lenie. Lepiej poświęcić się jedzeniu.
Do kuchni wchodzili pojedynczo: najpierw Kasia na swoje miejsce w kąciku, później Fabian i Alek, na końcu Klara, by miała swobodny dostęp do lodówki i piekarnika, w którym grzały się cały czas upieczone bliny. Klara stawiała na stół jedzenie, Kasia ze swego kątka miała najlepszy dostęp do szklanek i sztućców, Fabian z lodówki wyciągał sok, a Alek rozstawiał talerze, by podstawka z blinami zmieściła się na środku stołu.
— Co dziś tak uroczyście? — Kasia nagle spostrzegła, że obiad jakby świąteczny, choć jedzony w kuchni, przy stole wciśniętym jednym bokiem w ścianę. Zazwyczaj jedzą na raty, bo kuchnia jest zbyt mała dla całej rodziny, poszerzonej o wujaszka Alka.
— Od czasu do czasu trzeba świętować poza świętami — powiedziała mama i wcisnęła się naprzeciw córki.
Bliny jeszcze zachowały swoją wilgoć i ciepło. Warienie były pełne owocowego zapachu. Przypominały nieco pomarańczowy kawior z gorbuszy. Obiad niebogaty, ale bardzo smaczny. Bliny zostały zjedzone do ostatniego placuszka, a talerzyk z warieniem wyskrobany do ostatniej słodyczy.
Słońce za oknem rozgrzewało mur, rowerzysta jechał dalej, wcisnąwszy kapelusz typu fedora na głowę. Obiad się skończył, gdy Kasia, przecisnąwszy się za plecami wujaszka Alka i ojca, poszła do swojego pokoju. Tu sobie przypomniała, że jest obrażona na Fabiana.
Klara przygotowała kawę, a Alek i Fabian zabrali się do grzebania w komputerach. Klara sprzątała w kuchni: wkładała do zmywarki naczynia, czyściła zlew i piec, wycierała podłogę. Wszystko jak zawsze. Wreszcie siadła do swojej kawy i spoglądając przez okno, nagle poczuła potrzebę wysprzątania całego mieszkania: od sufitu do podłogi. Poczuła potrzebę wyprania go, wywietrzenia. Postanowiła, że natychmiast trzeba wysłać córkę i męża do babki na wschód. Oni będą tam, a ona tu zamówi ekipę remontową i odświeży całe mieszkanie. Czuła, że to musi się stać natychmiast. Jakiś instynkt kazał jej sprzątać gniazdo.
Przeszła w dwóch krokach do pokoju i stanęła nad wielkim kłębowiskiem nowoczesnych technologii: dwóch mężczyzn z zapałem małych dzieci budowało komputer.
A rowerzysta jechał ścieżką z Rataj wprost na Maltę, nad Jezioro Maltańskie, minął je od południowej strony w tłumie innych rowerzystów. I nie był ani on, ani żaden inny sensacją, jaką był Karl von Drais, gdy po raz pierwszy na swojej maszynie do biegania pojechał z Mannheim na pocztę w Schwetzingen. Był czerwiec 1817 roku, a Karl von Drais zrównał prędkość człowieka z kłusującym koniem.
Rowerzysta jechał szybciej niż twórca roweru. Po chwili zanurzył się w chłód lasu rosnącego w Dolinie Cybiny. Minął stawy Olszak, Borowik, Młyński, Antoninek, przecisnął się z rowerem pod drogą szybkiego ruchu i dalej pojechał koło Jeziora Swarzędzkiego, przed Gruszczynem skręcił w prawo i dalej Doliną Cybiny dojechał do Uzarzewa, koło cmentarza, ostro w dół kocimi łbami aż do szachulcowego kościoła pod wezwaniem Świętego Michała Archanioła. I dalej przez Biskupice do Promna i lasów czerniejewskich, przez żyzne czarne ziemie Równiny Wrzesińskiej aż do Witkowa.
Jego kapelusz typu fedora prawie ocierał się o nisko opadające gałęzie drzew lasu za Promienkiem. Las był gęsty, ale świetlisty. Rowerzysta pochylał się pod drzewami i wpatrywał w blask słońca przesiewający się między liśćmi, aż wreszcie wyjechał na skrzyżowanie dróg leżące prawie na polanie. Jego wzrok powędrował ku światłu, ku wysokim drzewom i wtedy przeleciał nad nim ptak. Był ogromny. Rowerzysta gwałtownie zatrzymał się, zabrakło mu tchu. Zobaczył tylko rozczapierzone skrzydła i białe lotki w ogonie rozświetlone słońcem. Bielik. Unosi się coraz wyżej i wyżej. Rowerzysta przypominał sobie swoje pierwsze loty, naukę alfabetu Morse’a: Fi-li-pia-czyk — ti ti ta ti. Przypominał sobie — teraz już z uśmiechem — swój pierwszy i jedyny skok spadochronowy. Już wyszedł na skrzydło, jeszcze nie zdążył się zastanowić, w którą stronę skakać, gdy pilot zrobił ostry skręt, a on po prostu spadł w pustkę przestrzeni. Stalowy drut łączący oba płaty skrzydeł zostawił mu na szyi czerwony ślad. Na szczęście zanim doleciał do ziemi, odzyskał przytomność i pociągnął za linkę od spadochronu.
III. ALEKSIEJ
Był listopad 1995 roku. Śnieg spadł już na 1 listopada, więc na cmentarz z okazji Wszystkich Świętych wybierano się w zimowym obuwiu. Fabian, jak co roku, dwa dni wcześniej ruszał odwiedzić grób ojca. Najpierw jechał do Warszawy, później do Siedlec — tu wynajmował pokój w hotelu, a następnego dnia jechał do Zbuczyna. O siódmej rano był w kościele, później szedł na cmentarz — tuż za szosą. W ostatnich latach coraz ruchliwszą. Wpadał do benedyktynek na herbatę i wracał do Siedlec, a później do Poznania.
W 1995 roku w Zbuczynie leżał już prawie metr śniegu. W Poznaniu dopiero zaczęło sypać. Na dworcu Fabian zobaczył między śpiącymi bezdomnymi Rosjanina, od którego kupował programy komputerowe. Na noc przyprowadził go do domu. Klara przygotowała gościowi spanie w kuchni na podłodze. Aleksiej był wdzięczny za wszystko, a przede wszystkim za dostęp do łazienki i pralki. Jeszcze tej samej nocy wyprał sobie całe ubranie, nawet kurtkę. Pod sufitem łazienki zawisła cała garderoba wymęczona kilkudniowym koczowaniem na dworcu. Aleksiej został w pożyczonym od Fabiana dresie. Chodził w nim trzy dni, bo tak długo schło jego ubranie: kaloryfery jeszcze nie grzały, za oknem robiła się zima pełna śniegu, zadymek, wiatru, mrozu. Aleksiej siedział w domu, gdy Fabian z Klarą szli do pracy, a mała Kasia do pierwszej klasy. Naprawił zlew, wypoziomował pralkę, uszczelnił okna. Wreszcie zajął się komputerem Fabiana: procesor Pentium Intel 200MHz, rozszerzenie RAM i sprzęt już lepiej działał. Ilość napraw, jaką wykonał w czasie swojego pierwszego dwutygodniowego u nich pobytu, złamała nieufność Klary. Trochę żałowała, że już się nie spotkają, gdy pożegnał się „Praszczajtie!”. Jednak wrócił po miesiącu: właściciel pokoju, który wynajął, nie chciał Rosjan u siebie. Znowu Aleksy siedział u nich dwa tygodnie, znowu remontował, gotował, robił zakupy, a „Praszczajtie!” mówił za każdym razem, gdy wychodził z domu.
Aleksiej stał się kimś bardzo ważnym w życiu rodziny Fabiana. Sympatię zdobył pracowitością i kapciami — ciepłymi i puchatymi. Założył je na nogi, gdy po raz pierwszy przekroczył próg mieszkania Pogonowskich. Kiedy ściągał buty, Klara protestowała: „Ależ nie, nie ma potrzeby”, mówiąc jakby: „Co tam podłogi! Dla pana mogę je jeszcze raz wycyklinować”. Rosjanin jednak z uśmiechem ściągał buty, a z plecaka wydobywał kapcie: skórkowa podeszwa, skórzana, haftowana cholewka. Domownicy szybko się przyzwyczaili, że Aleksiej, choćby przyszedł tylko na herbatę, i tak zakładał puchate kapcie. Kiedy zostawał na noc, wieczorami czyścił je wazeliną, a kożuszek przesypywał talkiem grzybobójczym.
Rosjanin nie miał wielkich wymagań i spał w kuchni. Niewielkie wymagania to była zaleta w skromnej sytuacji Klary i Fabiana: dwa pokoje z kuchnią i łazienką, a wszystkiego nieco ponad czterdzieści pięć metrów kwadratowych.
Rosjanina polubiono z jeszcze jednego powodu: pomagał Fabianowi ulepszać mieszkanie. Pojawiły się pawlacze pod sufitem, szafki pod parapetami, półki w najmniej spodziewanych miejscach. Fabian i Aleksy wspólnie wyciskali soki z łykowatej przestrzeni małego mieszkania.
I jeszcze zaczęli wspólnie składać komputery. Aleksy suszył Fabianowi głowę, by żądał pieniędzy za swoją pracę, by nie pracował za uśmiech, kwiaty i bombonierkę.
— Fabian, durny ty jesteś. Ty masz rodzinę. Klara i Kasia to twoja rodzina, a nie sąsiedzi i ich znajomi.
Aleksiej próbował zadomowić się w Poznaniu, tylko że tęsknota za ojczyzną nękała. Siadywał wtedy na balkonie i całe dnie wpatrywał się w sąsiedni blok: „U nas takie same domy, tylko zimą śniegu więcej, a latem temperatury wyższe”. Wzdychał i patrzył. Tułał się; sumienie nie pozwalało cały rok mieszkać u Fabianów, sytuacja zmuszała do powrotu. Tułał się i tęsknił, ale mimo wszystko trwał. Pojawiał się, zakładał kapciuchy, na stole w kuchni stawiał siatkę z zakupami, później gotował kolację dla całej rodziny, potem długo jedli i rozmawiali, a właściwie Aleksy opowiadał, a przez jego opowieść płynął Ob, a później Aleksiej brał gitarę Kasi, stroił po swojemu i śpiewał. Na koniec zawsze pytał: „Fabian, czemu ty pracy nie zmieniasz? Ty mądry człowiek. Masz rodzinę. Przestań dumać, ty do pracy się weź”.
— Widzisz. Moja praca to dobry zarobek, no i kara boska.
— Czy ty Boga nie obrażasz? — pytał Aleksy.
Więc to Aleksiej zmusił Fabiana do zastanowienia się nad zmianą pracy. Fabian kupował co poniedziałek „Gazetę…” i wysyłał swoje oferty. I wysyłał, i wysyłał. Aleksiej z nim.
Dziś składali z Fabianem kolejny komputer. Stanęła nad nimi Klara.
— Uważam, Fabian, że musisz pojechać do matki. Jeżeli jej się coś stanie, nigdy tego sobie nie darujesz.
— Co może się jej stać? Ma złamaną nogę i siedzi na ganku i nie sądzę, żeby chciała mnie widzieć. — Fabian tylko na chwilę przerwał przykręcanie metalowego elementu do obudowy komputera.
— Nie mam ani ojca, ani matki. Ojca to ledwo pamiętam. Matkę oczywiście pamiętam. Przecież zmarła, jak byłam na studiach. — Klara stała z założonymi rękami i widać było, że argumenty męża nie będą miały wielkiej siły przebicia. — I do tej pory żałuję, że nie powiedziałam jej wszystkiego. Na przykład nie powiedziałam jej o nas. A twoja matka to o nas niewiele wie. Wnuczki nie zna.
— Zawiadomiłem, że Kasia się urodziła, i zaprosiłem na chrzciny. Nawet nie odpowiedziała.
— Nie wiesz, co powie w tej sytuacji. Weź Kasię, powiesz, że ma dobre oceny.
— Tam oceny, ona ma pasje! — wtrącił Aleksy znad stosu elektroniki.
— Dzięki, wujaszku. — Kasia wyjrzała z pokoju tylko w połowie.
Znowu zapadła cisza. Milczeli chwilę. Klara już wiedziała, że teraz Fabian się łamie.
— Weźmiesz Kasię. Zawsze mówiłeś, że podobna. No że podobna do babki.
— Może nas nie wyrzuci. — Fabian już właściwie zgadzał się z żoną i nawet z humorem dodał: — A jak wyrzuci, pojedziemy do benedyktynek w Zbuczynie i zostawię im Kasię, może ojca przestanie się wstydzić.
— Tata! Nie dość, że zaglądałeś do pamiętnika, to jeszcze wykorzystujesz wiedzę zdobytą w nieuczciwy sposób! — Kasia nawet nie wyjrzała z pokoju.
— Do którego sąsiada mówisz? — Klara w dwa kroki była przy drzwiach córki. W kwestii podnoszenia głosu była nieustępliwa. — Bo do nas wystarczy w stonowany sposób.
— No właśnie, nie mogę jechać, bo muszę złożyć ten komputer i jeszcze rok szkolny trwa.
— A tam! Do wakacji nawet nie tydzień. — Klara zaczęła wyliczać: — Niedziela, poniedziałek, wtorek, środa, w czwartek to już tylko sprzątają, w piątek świadectwa. Jedźcie.
— No, ale ten komputer do złożenia i w przyszły piątek ma być prezentem.
— Fabian, co ty. Chwila i wszystko jest. — Aleksiej właśnie uzbroił płytę główną i montował ją do obudowy.
Klara nie zważała na wątpliwości męża. Kiedy tylko panowie wgrali oprogramowanie, skontaktowali się z odbiorcą, a Aleksiej zawiózł prezent dla ucznia gimnazjum, który właśnie kończył szkołę z samymi celującymi.
W nocy zaczęły się przygotowania do wyjazdu. Ustalono, że Kaśka pojedzie. Pozna babkę, zobaczy rodzinny dom ojca i jego rodzinne strony. Nigdy nie wiadomo, czy będzie miała jeszcze taką okazję. Do zakończenia roku szkolnego zostało niewiele dni, Kasia nie weźmie udziału w imprezach kończących rok, świadectwo odbierze Klara.
Jeszcze długo w nocy Fabian i Klara przypominali sobie, jak się poznali, jak matka wyklęła Fabiana, wspominali wszystko, co ich połączyło, i długo im to nie dawało spać, tak że wstali zmęczeni i jeszcze bardziej bliscy sobie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki