Aniołek - ebook
Aniołek - ebook
Bohaterką „Aniołka” jest Karolina. Osoba niemłoda, która – wydawałoby się – swoje w życiu osiągnęła. A jednak zdąży jeszcze pochować męża (który mimo to wcale nie stanie się w jej życiu mniej obecny), pokochać i być kochaną. „Aniołek” to opowieść o oswajaniu śmierci poprzez miłość, o niewierności i jej konsekwencjach, o kobiecości i o tym... że nigdy nie jest za późno. Na podstawie powieści Beaty Pawlak powstał film pt. „Wszystkie kobiety Mateusza” z Krzysztofem Globiszem w roli głównej. „Beata Pawlak była reporterką, pisarką, podróżniczką, autorką „Gazety Wyborczej”, naszą Pawlaczką. Pisała o islamie i o terroryzmie, ale nigdy między tymi słowami nie postawiła znaku równości. W swoich reportażach o Algierii, Egipcie i Turcji (…) opowiadała o tamtejszych zwykłych ludziach. Z wielką wrażliwością pisała o Palestyńczykach i o Kurdach. Stroniła od łatwych wniosków, burzyła się przeciw stereotypom. Dociekliwa, uparta. I w terroryście widziała człowieka. Zginęła w 2002 r. na wyspie Bali z rąk tych, których próbowała zrozumieć. Jak każdy nieudawany twórca, chciała cieszyć się swoją pracą. I dlatego, gdy tylko nadarzała się okazja, wsiadała w samolot, by dokumentować inne kultury. Ostatnią podróż, w marcu 2002 r., zaczęła w Indiach – w Kalkucie. Potem, zanim w październiku dotarła na wyspę Bali, była w Nepalu, Tajlandii, Laosie i Malezji. Po drodze uczyła się masażu, medytowała i szkicowała swoją drugą powieść. Pierwszą – „Aniołka” – zostawiła w wydawnictwie tuż przed wyjazdem. Nigdy nie zobaczyła jej w formie wydanej książki”.
Fragment ze wstępu Wojciecha Tochmana
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-486-0 |
Rozmiar pliku: | 951 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pawlaczka
Beata Pawlak była reporterką, pisarką, podróżniczką, autorką „Gazety Wyborczej”, naszą Pawlaczką. Została zamordowana 12 października 2002 roku na indonezyjskiej wyspie Bali. Razem z nią zabito dwieście osób. Zamachu na nocny klub w turystycznym miasteczku Kuta dokonali islamscy fundamentaliści.
Beata pisała o islamie i o terroryzmie, ale nigdy między tymi słowami nie postawiła znaku równości. W swoich reportażach o Algierii, Egipcie i Turcji, opartych na rozległej wiedzy i wnikliwej dokumentacji, opowiadała nam o tamtejszych zwykłych ludziach. Z wielką wrażliwością pisała o Palestyńczykach i Kurdach. Stroniła od łatwych wniosków, burzyła się przeciw stereotypom. Dociekliwa, uparta. I w terroryście widziała człowieka. Zginęła z rąk tych, których próbowała zrozumieć.
Kiedy była w Warszawie, organizowała wesołe imprezy w swoim mieszkaniu na Wyścigach. Bawili się tam: Małgorzata Szejnert, Lidka Ostałowska, Mariusz Szczygieł, Jacek Hugo-Bader i wielu innych. Były konkursy, wróżby, śpiewy.
Śmierć Beaty wciąż wydaje się nierzeczywista. Może dlatego, że jej okoliczności były tak nieprawdopodobne. Wiosną tamtego roku Pawlaczka ruszyła w długą podróż po Azji. Przede wszystkim dlatego, że ciekawił ją daleki świat, interesowali ją inni ludzie. Ale też – dziś żaden wstyd mówić o tym otwarcie – nie lubiła Polski. Ojczyzna ją męczyła, drażniła, a zawodowo zwyczajnie nudziła. „Czy ja muszę pisać o polskich problemach? – wkurzała się. – Czy nie mogą tego robić inni?”.
Jak każdy nieudawany twórca Beata chciała cieszyć się swoją pracą. I dlatego, kiedy tylko nadarzała się okazja, wsiadała w samolot, by dokumentować inne kultury. W pokoju redakcyjnym zapadała wtedy dziwna cisza. Bo trzeba tu powiedzieć, że Pawlaczka miała cienki świdrujący głosik i czasem lubiła dużo mówić. Więc, bywało, oddychaliśmy z ulgą. A dzisiaj dalibyśmy tak wiele, by jej głos usłyszeć.
Ostatnią podróż, w marcu 2002 roku, Beata zaczęła w Indiach – w Kalkucie. Potem, zanim w październiku dotarła na wyspę Bali, była w Nepalu, Tajlandii, Laosie i Malezji. Po drodze uczyła się masażu, medytowała i szkicowała swoją drugą powieść. Pierwszą – „Aniołka” – zostawiła w wydawnictwie tuż przed wyjazdem. Nigdy nie zobaczyła jej w formie wydanej książki. A musiała na tę premierę bardzo czekać. Bo choć przedtem wydała dwie książki („Mamuty i petardy”, Warszawa 2001), ta miała być książką z gatunku czystej literatury, żadna relacja, żaden reportaż, tylko czysta fikcja.
Bo Pawlaczka niedługo przed podróżą postanowiła zmienić profesję. Fascynowała się karierą Katarzyny Grocholi, zrobiła z nią wywiad do „Wysokich Obcasów”. Jakby chciała trochę Grocholę podpatrzeć i z takiego pisania żyć. Dzięki tak zarobionym honorariom robić to, co kochała najbardziej: podróżować. I nie wracać do domu.
Tę drugą, azjatycką powieść Pawlaczka szkicowała w zeszytach w kratkę. Między marcem a wrześniem drobnym maczkiem zapisała dwa. Dostałem je razem z bagażem Beaty, kiedy przyleciałem na Bali chwilę po zamachu. W Polsce już wiedzieliśmy, że dotarła na wyspę dwa dni przed atakiem terrorystów. Zdążyła napisać maila do jednego z przyjaciół. A potem zamilkła. A potem przyszła wiadomość z polskiej ambasady w Dżakarcie, że w dniu zamachu rano pani Pawlak wyszła z hotelu Manik w Kucie (zajmowała tam pokój 3A) i już do niego nie wróciła: wśród zidentyfikowanych dotąd ofiar zamachu jej ciała nie znaleziono.
Pojechałem jej poszukać. Z głową pełną pytań: czy Beata mogła porzucić wszystko i zniknąć na własne życzenie? Czy mogła upozorować własną śmierć? Po co? Wspominała czasem, że fajnie byłoby wybrać proste życie na polu ryżowym. Ale czy aby tego dokonać, trzeba znikać, i to w taki sposób? Może chciała, by życie samo pisało za nią tę powieść? Czy porzuciłaby swoje rzeczy w hotelu? Dwa ważne zeszyty? Własne notatki i czterysta zdjęć z podróży – rzecz dla reportera najcenniejszą? Czy po zamachu nie zadzwoniłaby do matki? Do przyjaciół, którzy byli jej bliscy i do których regularnie słała listy? Czy dziennikarka, która wiele razy pisała o terroryzmie, teraz nie nadałaby żadnej depeszy na temat zamachu, który zdarzył się w jej najbliższym sąsiedztwie (był to najtragiczniejszy zamach na świecie po 11 września)? Pisała reportaże o tym, w co ludzie wierzą, jak myślą, czego pragną, czego i kogo nienawidzą. Opowiadała o tych, którzy z Bogiem na ustach zabijają innych. Dlaczego teraz milczy? – pytałem naiwnie. Czy możliwe, że zaszyła się gdzieś w głębi wyspy i o zamachu do dzisiaj nic nie wie? Ktoś dał jej dom? Pracę? Chciałem w to wierzyć. Może nawet wierzyłem. Pawlaczka jest trochę szalona – powtarzałem sobie tę myśl – więc może robi sobie teraz głupie żarty?
W laboratoriach DNA codziennie identyfikowano kolejne ofiary: pięćdziesiątą, dziewięćdziesiątą, sto dwudziestą. Co rano otrzymywałem informację, że wśród rozpoznanych naszej koleżanki wciąż nie ma. To dawało nadzieję, oddychałem więc z ulgą, wsiadałem w samochód i jeździłem po wyspie. Rozpytywałem o Beatę, rozklejałem plakaty ze zdjęciem zaginionej, dałem ogłoszenia w kilku gazetach. Sto pięćdziesiąte ciało rozpoznane, sto siedemdziesiąte! I nic!
Zrobiłem wszystko, co przyszło mi do głowy, by Beatę odnaleźć. Łapałem się jakichś lichych tropów, by po kilku godzinach zrozumieć, że to kolejna ślepa uliczka. Identyfikacje wciąż trwały, wciąż nie było dla mnie żadnej wiadomości, wróciłem więc do kraju. A za mną niebawem przyszła ta wiadomość. Badanie DNA nie pozostawiło żadnych wątpliwości: rozpoznano Pawlaczkę wśród ostatnich.
Beata została pochowana na cmentarzu w Milanówku pod Warszawą. Nie byłem na jej pogrzebie, nigdy nie odwiedziłem jej grobu. Lubię sobie myśleć o tej śmierci tak, jakby jej nigdy nie było. Beacie by się to chyba podobało.
Wojciech Tochman
Ci, którzy umarli, nigdy stąd nie odeszli:
Są tutaj w gęstniejącym cieniu.
Umarli nie są pod ziemią:
Są w drzewie, które szumi,
Są w drewnie, które jęczy,
Są w wodzie, która płynie,
Są w wodzie, która śpi,
Są w chacie, są w tłumie:
Umarli nie są martwi.
Ci, którzy umarli, nigdy stąd nie odeszli,
Są w piersi kobiety,
Są w dziecku, które płacze,
Są w głowni, która płonie,
Umarli nie są pod ziemią:
Są w ogniu, który umiera,
Są w trawie, która zawodzi,
Są w skamlących skałach,
Są w lesie, są w domu.
Umarli nie są martwi.
Wiersz Afrykańczyka,
James R. Lewis „Życie po śmierci”,
Warszawa 19991
W piątek Karolinie przyśniło się, że jest trupem. Całe jej ciało zaczęło zielenieć i skóra popękała jak spalona ziemia. Ale ponieważ mogła chodzić, udała się do lekarza, żeby postawił diagnozę.
Lekarz zbadał ją uważnie i rzekł:
– Istotnie, jest pani trupem.
Pomyślała, że w takim razie musi sobie załatwić pogrzeb (wszystko to we śnie). Pośpieszyła do zakładu pogrzebowego. Mężczyzna w czarnym fraku grzecznie poinformował ją o cenach:
– Będzie to panią kosztowało pięć tysięcy złotych.
– Dlaczego tak drogo?! – wykrzyknęła zgorszona.
– Dlatego – spokojnie wyjaśnił pracownik – że pani życzy sobie być pogrzebana ekspresowo.
Opłaciła pogrzeb i poszła w górę ulicy. Tam, za skrzyżowaniem ze światłami, w niewielkim żółtawym budynku mieściło się krematorium. Weszła do poczekalni, siadła na ławeczce pod ścianą z burymi zaciekami, na podłodze położyła torebkę. Gorączkowo myślała, czy zabrała wszystkie potrzebne papiery – dowód osobisty, paszport, prawo jazdy (bo przecież nigdy nic nie wiadomo), numer konta bankowego, numer PESEL, numer ubezpieczenia, ostatnie zeznanie podatkowe, a także dezodorant, który z bliżej nieznanej przyczyny wydał się jej w tej sytuacji niezbędny.
Z dziury w ścianie buchał ogień. Właśnie wsunięto tam na marach zwłoki młodej jeszcze kobiety w białej sukience, z naszyjnikiem wonnych kwiatów na piersiach. Zatrzasnęły się za nimi ciężkie żeliwne drzwiczki z rysunkiem lilii, jakieś ręce przekręciły koło. Karolina pomyślała, że krematorium przypomina duży piekarnik, i zaraz zganiła się za tę myśl. Obok mężczyzna w bezkształtnym garniturze chlipał, kryjąc twarz w rękach.
Spojrzała w okno. W dali na niewielkim wzgórzu stał jej mąż, jej dzieci, sąsiadka i rzeźnik. Uśmiechali się i machali w jej stronę białymi chusteczkami.
Karolina nie zastanowiła się wtedy, we śnie, skąd mają płócienne chusteczki, w dodatku białe, wykrochmalone, obszyte kolorową koronką, jakich nie używało się w jej domu od lat. Ogarnął ją wstyd na myśl, że rodzina widzi ją w tak niestosownej sytuacji – kiedy jej ciało zieleniało i za chwilę zacznie odchodzić płatami. Chciała im odmachnąć i zawołać: „No, idźcie już, idźcie, nie gapcie się tak na mnie, jakbyście nigdy nie widzieli trupa!”.
Zamiast tego się obudziła. Jej policzki płonęły. W okamgnieniu ogarnęła sytuację: znajduje się we własnym domu, ulica Celofanowa numer 11, jest noc, leży pod kołdrą, którą przed snem oblekła w świeżą powłoczkę w niebiesko-różowe paski, okno jest uchylone, świeci za nim jajowaty księżyc, szczeka pies – ten mały zajadły kundel trzy domy dalej – a ona leży w koszuli nocnej, która podwinęła jej się aż pod pachy, i nagą pupą wciska się w biodro Mateusza, swego męża. A on wyciągnął się na brzuchu i obejmując poduszkę, głośno sapie.
Za ścianą zaczął bić zegar: raz, dwa, trzy. Trzecia – trzeźwo zauważyła Karolina, bo Karolina zazwyczaj była trzeźwa. Uniosła się na rękach, stęknęła, wsunęła rękę pod kołdrę i opuściła koszulę nocną aż po kolana. Potem przewróciła się na drugi bok. Chciała poważnie rozważyć sprawę życia i śmierci, zastanowić się, westchnąć metafizycznie, ale pomyślała jasno i bezczelnie: A gdybym tak umarła we śnie?
Co nie byłoby takie dziwne, przekroczyła już przecież siedemdziesiątkę. Swoje w życiu zrobiła: przeżyła wojnę i komunizm, doczekała się kapitalizmu, wydała na świat dwoje dzieci i miała dwoje wnuków, ciężkich grzechów nie popełniła, dorobiła się domku z ogródkiem na skraju niewielkiego miasta we wschodniej Polsce i choć domek był niewielki, raptem dwie sypialnie i salon, to przecież taki przytulny z tymi grubymi dywanami, specjalnie sprowadzonymi z Kowar, z kominkiem w salonie, pelargoniami w oknach i z obrazami tchnącymi wiosną i spokojem. Czegóż więcej Karolina mogła się spodziewać od życia? Przecież nawet dożyła dwutysięcznego roku, co traktowała jak pobicie jakiegoś rekordu.
Prawdę mówiąc, już nawet nie myślała, że się bardziej zestarzeje. Jej własny widok doprowadzał ją do rozpaczy. Choć jak na swoje lata wyglądała jeszcze zupełnie dobrze. Niska, krucha, trochę otyła, ale jeszcze całkiem zgrabna. A te nogi! Zmarszczki na jej twarzy nie były głębokie, prócz dwóch, które biegły od ust w dół. Ale gdy się uśmiechała, choć robiła to zdecydowanie zbyt rzadko, wtedy nawet te dwie zmarszczki promieniały.
Czegóż w jej wieku mogła jeszcze się spodziewać?
Rzuciła okiem na szafkę nocną i na drewnianego aniołka, który siedział po turecku obok budzika, zamknęła oczy i z całych sił się pomodliła: Drogi Aniele Stróżu, wiem, że nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybym nagle zmarła, ale czy mógłbyś sprawić, że jeśli umrę we śnie, to nie z zadartą koszulą nocną? Amen.
A gdyby jednak...? Gdyby znaleźli ją martwą w jej własnym domu, w łóżku, we wrzosowej koszuli nocnej zrolowanej po pachy, z wypiętą pupą...? Zachichotała nerwowo na myśl, jaką minę miałby mąż. A może Mateusz właśnie by wyjechał, bo mimo wieku często był w rozjazdach, i znalazłby ją na przykład sąsiad, ten gruby taksówkarz? Zbiegliby się ludzie, długo debatowaliby pod jej domem, wejść, nie wejść, na piętrze otwarte okno, a Karolina zawsze zamyka je na noc, wejść, nie wejść, nikt nie otwiera, i światło się paliło do samego świtu. W końcu wyjęliby kratę z okna i gruby taksówkarz wszedłby do środka. Ach, co on by sobie pomyślał! Stukałby do drzwi i wołał: Pani Karolino! – a ona by nie odpowiadała, bo już nie mogłaby tego zrobić. Szedłby po schodach ich domu ostrożnie, niepewnie stawiając wielkie stopy w ciężkich buciorach i cały czas stukając w ścianę, wołałby: Pani Karolino, pani Ptakowa! Doszedłby do sypialni, zawahał się, podrapał w głowę, zapukał w futrynę, w końcu pchnąłby drzwi – ostrożnie, samymi opuszkami palców. Otworzyłyby się powoli, niemiłosiernie skrzypiąc (pomyślała tak, mimo że w jej domu nie skrzypiały żadne drzwi). Niemiłosiernie skrzypiąc, otworzyłyby się drzwi do sypialni i gruby taksówkarz najpierw ujrzałby snop światła wpadający ukośnie przez uchylone okno, potem Karolinę na łóżku, nieżywą, z wypiętą w jego stronę gołą pupą.
Dziergając w głowie takie, a nawet jeszcze bardziej nieprzystojne obrazki, Karolina przywarła do Mateusza, głęboko odetchnęła jego ciepłem i ponownie zasnęła.