- W empik go
Anna Awanturnica - ebook
Anna Awanturnica - ebook
Klasyczna komedia omyłek, która wywoła w Tobie salwy śmiechu! Sprawdź koniecznie, jeśli podoba Ci się seria filmów "Zamiana z księżniczką"!
Dwie urocze i prawie identycznie wyglądające sieroty mieszkają wspólnie w Paryżu. Choć na pierwszy rzut oka trudno je odróżnić, ich charaktery są zupełnie inne. Annabel jest porywcza, uwielbia czerpać z życia przyjemności i nie boi się podejmować ryzykowne decyzje. Za to Anna to uosobienie łagodności, choć pilnie studiuje sztukę, to brakuje jej pewności siebie.
Kiedy okazuje się, że Annabel ma szansę poślubić szanowanego angielskiego lorda, Anna zgadza się jej pomóc i... zajmuje jej miejsce. Co wyniknie z tej szalonej maskarady? Czy prawda wyjdzie na jaw? A może Annabel uda się ustatkować przy boku męża?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-5144-1 |
Rozmiar pliku: | 380 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kawaler i dama.
Młoda zadyszana dziewczyna zatrzymała się i dla nabrania tchu oparła się na chwilę o barjerę.
Kurz pokrywał jej drobne stopy; podtrzymywała wysoko suknię z białego muślinu, której koronki były potargane.
Patrzyła wokoło siebie wielkiemi przerażonemi oczyma, blada jak kreda. Byle tylko nie nadjechała jaka dorożka! A jeśli ci robotnicy tam dalej słyszeli?
Ale nie. Jak daleko sięgał jej wzrok, droga była pusta. Spokojni wieśniacy postępowali wciąż za swemi pługami. Jeśli zdoła uciec, będzie ocalona.
Przemogła się ostatnim wysiłkiem woli i odwróciła głowę.
Rozbity automobil leżał w rowie obok pnia strzaskanego drzewa. Nad temi bezkształtnemi szczątkami unosił się zapach benzyny.
O kilka metrów dalej widać było szary kształt ludzki w tragicznym bezruchu. Westchnęła boleśnie i zaczęła biec.
Na szczycie pagórka ukazała się mała stacyjka. Nie spuszczała jej z oczu, wypatrując równocześnie tam w dole biały dym pociągu. Dopadła do stacji’ kupiła bilet, wmieszała się w tłum wycieczkowiczów i wsiadła do wagonu. Wtuliła się w kąt i zamknęła oczy.
Uspokoiła się dopiero przybywszy do Paryża. Tu spostrzegła się, że jej zabrakło pieniędzy.
Chociaż suknia jej znajdowała się w opłakanym stanie, szła długo, bez celu. Przypadek zawiódł ją na Champs-Elysées, gdzie, wyczerpana, upadła na jedną z żółtych żelaznych ławek.
Paryż, wśród tego letniego upału, roił się od ludzi. Ciżba pieszych i pojazdów zalegała szeroką ulicę.
W strapieniu swojem zapomniała zupełnie o przybraniu jakiejkolwiek pozy i nie ujawniała żadnej ze swych pełnych wdzięku drobiazgowych manier, które jej dodawały tyle pociągającego uroku.
Od czasu do czasu rzucała spojrzenie na drogę którą przybyła; zdawało się jej, że zupełnie wyraźnie widzi tam, wśród pól, na drodze, okropne widowisko.
Wiele osób zatrzymywało się, pomrukując głośno swoje uwagi, ale nikt nie odważył się do niej przemówić. Tak siedziała przeszło pół godziny.
Wówczas nadszedł jakiś około czterdzieści pięć lat liczący Anglik. Odziany z niezwykłą starannością, stąpał poważnie. Ruchy jego silnej, potężnej, niemal ociężałej postaci odcinały się wyraźnie na tle ruchliwości Francuzów.
On także przypatrzył się bacznie młodej dziewczynie, zwolnił kroku, znowu obejrzał ją przez swoje szkła, postąpił kilka kroków dalej i nagle przystanął gładząc palcem górną wargę z wyrazem głębokiego zastanowienia. Mówił do siebie półgłosem:
„Mój Boże! mój Boże! cóż począć? To jest najwidoczniej jakaś Angielka, mocno strapiona; jestem tego pewny... Pytam siebie?...“
Odwrócił się. Młoda dziewczyna była ładna i widocznie należała do lepszego świata.
„Ona nie widzi wcale, że na nią patrzą. Przestrzec ją byłoby czynem zwykłej grzeczności. Jestem pewny, że na tem się pozna. Myślę... tak... Niechże będzie, jak chce! zaryzykuję!!
Zbliżył się i skłoniwszy się, z kapeluszem w ręku, rzekł:
— Proszę mi przebaczyć, lecz zdaje mi się, że pani jest rodaczką, którą trapi jakiś kłopot. Czy mogę pani przydać się na co? Zrobię wszystko, zapewniam panią, z prawdziwą radością.
Zadrżała i rzuciła nań zaniepokojone spojrzenie, lecz kiedy spostrzegła, że to człowiek jej nieznany i wyglądający niewinnie, wyraz jej twarzy złagodniał. Opuściła oczy, a potem je podniosła, wyrażając niemi żywą sympatję. Wrodzony jej instynkt kokieterji wziął górę.
— Jest pan bardzo uprzejmy—rzekła tonem niepewnym—lecz ja sobie nie przypominam... Nie zdaje mi się, żebym pana znała. Czy się mylę?
— Niestety, nie — rzekł on, z uprzejmym i jednającym uśmiechem.—A pani przywodzi mi na myśl ową klasyczną anegdotę o Angliku, który, tonąc, odtrąca swego wybawcę, ponieważ mu nie został przedstawiony. Więc niech mi pani pozwoli przedstawić się samemu: sir John Ferringhall.
Oczy młodej dziewczyny wyrażały obecnie istotne zainteresowanie. To pochlebiło sir Johnowi.
— Pan jest sir John Ferringhall? — powtórzyła. —Tak, przypominam sobie, żem pana zauważyła jakiś czas temu na pewnym obiedzie. Wymieniono pańskie nazwisko.
Wcale go to nie zdziwiło: miljoner i baronet, sir John zajmował wybitne stanowisko, jakkolwiek majątek jego był zrobiony na handlu dywanami.
— Bardzo możliwe—odpowiedział.—Znają mnie tu dosyć dobrze. Proszę mi wybaczyć, że przemówiłem do pani; lecz panią widocznie zajęła jakaś absorbująca myśl i niech mi pani nie bierze za złe, iż to pani mówię, zaczyna pani zwracać na siebie uwagę wszystkich.
Młoda dziewczyna miała szczególniejszy jakiś wyraz w kącikach ust, ironji czy wzruszenia? nie potrafiłby na to odpowiedzieć.
Niedbałym gestem przygarnęła do siebie suknię, odsłaniając w ten sposób obok siebie miejsce. Sir John zawahał się: jednakże ona była ładna...
Roztropność przypomniała mu, że jest urzędnikiem hrabstwa, kandydatem na przyszłe wybory w mieście surowych zasad, którego wyborcy gorliwie zajmowali się jego moralnością. Roztropność przypomniała mu również, że ludzie wierzą wszystkiemu, co się mówi o awanturkach mężczyzny w tem mieście zepsucia i, że...
Lecz młoda dziewczyna podniosła nań tak słodkie oczy, że sir John zapomniał zupełnie o przestrogach roztropności.
— Czy to nie pan, sir John Ferringhall, jest właścicielem dóbr Lyndmore’u? Siostry mojego ojca odnajmowały niegdyś stary dwór. Potem kazał pan zburzyć go, o ile się nie mylę.
— Panny Pellissier! — wykrzyknął.—Więc nazwisko pani...
— Moje nazwisko jest Pellissier. Moim ojcem był pułkownik Pellissier. On dowodził pułkiem w Jersey.
Sir John nie wahał się już dłużej i nagle usiadł.
— Słowo daję—zawołał—to szczególne! Ja...
I nagle uciął, gdyż przypomniał sobie naraz niektóre znaczące rozmowy, dotyczące obu młodych dziewcząt. Jedna, z temperamentem artystki, wiodła życie przyzwoite i samotne. Druga, lekkomyślna, dawała powody do licznych plotek.
I... może w tym wypadku postąpił nierozważnie. Miał ochotę wstać. Lecz powstrzymała go niegrzeczność takiego czynu.
— A więc—rzekł—znam trochę dzieje rodziny pani. Jedna z ciotek pani umarła; druga, jeśli się nie mylę, mieszka obecnie w Londynie.
Potwierdziła skinieniem.
— Ojciec pani umarł także, czy tak? — mówił dalej.—A matka pani?
— Oboje zmarli dwa lata temu, w kilka miesięcy jedno po drugiem.
— To bardzo smutne, bardzo smutne—mówił półgłosem, przygnębiony. — Istotnie przypominam sobie, jak przez mgłę. Rozeszła się pogłoska, żeście obie panie, pani ze siostrą, przybyły do Paryża studjować malarstwo.
— Tak, zajmujemy małą pracownię przy bulwarze Raspail 275.
Sir John spojrzał na nią zukosa. Oczy miała skromnie wbite w ziemię, wyraz małej dziewczynki i rumieniła się to bladła naprzemian.
Ejże! to niemożliwe, żeby to była mniej przyzwoita z obu sióstr. Zaiste, miał rację, że usiadł. Zresztą, instynkt jego zawodził go tak rzadko! Wyrwało mu się westchnienie ulgi.
— Jakiż ten świat jest mały... Ostatecznie my nie jesteśmy dla siebie obcy? W takich warunkach czuję, że mam prawo ofiarować pani swoją radę, a jeśli będzie potrzeba, także pomoc. Proszę mnie uważać za swego przyjaciela.
Spojrzała nań przez przymknięte rzęsy, ogromnie wzruszona. Sir John, nieprzywykły do takich spojrzeń, był wzburzony.
— To tak trudno wypowiedzieć się—mówiła półgłosem.—Nawet bratu, gdybym go miała, nie mogłabym wszystkiego zawierzyć; cóż dopiero panu, człowiekowi obcemu?
— Nie—zaprotestował sir John.—Niech pani tak nie mówi. Niech mnie pani uważa za starszego brata, albo raczej za starego przyjaciela rodziny pani.
Podziękowała mu lękliwem spojrzeniem.
Sir John był upojony zadowoleniem.
— To bardzo, bardzo trudne, — mówiła dalej, patrząc ustawicznie w ziemię.—Oto rzecz ma się tak: zaszedł dzisiaj nieprzewidziany wypadek... wielkie nieszczęście dla mnie... Chciałabym opuścić Paryż, choćby zaraz dziś i to na zawsze.
Spojrzał na nią poważnie.
— A siostra pani? — zapytał.
Młoda dziewczyna zadrżała i jeśli wzruszenie jej nie było istotne, to w każdym razie było dobrze udane. Nie odrywała oczu od asfaltu. I powoli, szukając słów, rzekła:
— Pragnę rozstać się ze siostrą... My się nie rozumiemy. Nie możemy żyć dłużej razem... Ja pragnę uciec z tego ohydnego miasta i, jeśli zdołam... zapomnieć.
Sir John zaczynał rozumieć.
— Pani posprzeczała się ze siostrą?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie, nie posprzeczałyśmy się. Lecz różnimy się w pojmowaniu życia. Ja pragnę wyjechać, oto wszystko; nie mogę panu nic więcej powiedzieć.
— Zatem nie będę pani dalej wypytywał,—oświadczył sir John—i chociaż nie znam powodu poróżnienia się, jestem pewny, że pani ma słuszność.
Potem dorzucił poufale:
— Trzeba było, żeby pani ktoś lepiej poradził przed dwoma laty. Paryż to nie mieszkanie dla samotnej panny.
Ona westchnęła.
— Moja siostra jest tak niezależna; to straszliwa cyganka. Przy niej czuję się staromodnym gratem.
Sir John uśmiechnął się, zadowolony ze swej bystrości. Mylił się tak rzadko!
— A teraz, miss Anno—rzekł,—co mogę dla pani uczynić? Jestem najzupełniej do usług pani.
— Anno—powtórzyła ona. — Skądże pan wie?... Z czego pan wnosi, że mi na imię Anna?
Uśmiechnął się z wyrazem spokojnej wyższości.
— Nie sądzę, żebym się mylił, jestem fizjonomistą.
— A ja jestem bardzo ciekawa—nastawała ona. — Cóż pan takiego słyszał? O! niechże pan powie...
Oczy jej napełniły się łzami. Pochyliła się trochę więcej ku niemu i jedynie to, że znajdowali się na miejscu publicznem, powstrzymało sir Johna od wyraźniejszego, choć pełnego szacunku, objawienia swojej ku niej sympatji.
— Lękam się,—rzekł sentencjonalnie,—że siostra pani była trochę... lekkomyślna. Lecz niechże to pani nie trapi!
Ona odwróciła się, patrząc wdal.
— Ja wiedziałam — rzekła cicho tonem rozpaczy, —ja wiedziałam, że wkońcu ludzie zaczną tak mówić.
On roztropnie odkaszlnął i rzekł:
— To było nieuniknione. Nie jest to z pewnością miły dla pani przedmiot rozmowy, lecz pozwolę sobie wyrazić przypuszczenie, że wybryki siostry pani doprowadziły do konieczności rozstania się obu pań.
Ona ukryła twarz w dłoniach.
— To musiało nastąpić, — szepnęła.
— Nie chcę sobie przypisywać jasnowidztwa, lecz wierzę, że dotknąłem właśnie przyczyny obecnego smutku pani.
— Jest pan zdumiewający!
Uśmiechnął się zadowolony:
— Bynajmniej, to czysty przypadek. Lecz pragnę żeby pani obecnie uwierzyła, że pani znalazła we mnie przyjaciela, gotowego do wszelkich poświęceń dla pani. Cóż mogę uczynić?
Rzuciła nań takie spojrzenie, że sir John Ferringhall, były handlarz dywanów, Anglik czystej krwi, umysł powolny i trzeźwy, uczul, że serce mu skacze w piersi. Pochylił się ku niej i położył czule swą rękę na jej dłoni. Po raz pierwszy od dwudziestu minut zapomniał zupełnie o swem stanowisku świeżo wybranego urzędnika i przyszłego przedstawiciela miasteczka Tundbridge-Wells.
— Przypuszam, — mówił dalej głosem przyciszonym i mniej pewnym,—że pani odczuwa, do jakiego stopnia jestem szczery. Powina pani przyjąć moją pomoc. Będzie to dla mnie wielki zaszczyt.
—Wierzę panu,—odpowiedziała półgłosem.—I ufam panu. Biorę pana za słowo. Pragnę opuścić Paryż dzisiaj: czy zechce pan kupić mi bilet do Londynu i pożyczyć pieniędzy potrzebnych na podróż?
— Z całego serca. I niech mi będzie wolno wyrazić pani, jak bardzo jestem pani wdzięczny za tę decyzję. Sądzę, że pani wie, gdzie trzeba zamieszkać W Londynie.
— Tak, u ciotki. U tej, co niegdyś mieszkała w Lyndmore. Ona mnie przetrzyma... dopóki nie powezmę jakiegoś postanowienia. Będzie to bardzo smutne i bardzo przykre, gdyż ona ma nieznośny charakter. Lecz wszystko jest lepsze od obecnego położenia.
On spojrzał na zegarek.
— Niech mi pani pozwoli zastanowić się. Najprościej będzie, jeśli pani pojedzie na Boulogne i Folkestone. O dziewiątej na dworcu Północnym. A co z pakunkami?
— Pojadę zaraz zapakować trochę swoich rzeczy. Siostra moja z pewnością wyszła.
— Dobrze; teraz dopiero szósta. Niech mi pani zrobi ten zaszczyt i zje ze mną obiad, a potem niech mi będzie wolno odprowadzić panią na kolej.
Spojrzała nań wytrawnem spojrzeniem doskonałej aktorki. Bruzda zastanowienia zmarszczyła jej czoło.
— To bardzo uprzejmie z pańskiej strony—rzekła z wahaniem, — lecz czy nie sądzi pan, że będzie lepiej, jeśli odmówię?
Uśmiechnął się pobłażliwie.
— Moje drogie dziecko, niech się pani niczego nie lęka. Wszak mógbym być ojcem pani.
Spojrzała nań, podniósłszy brwi, z wyrazem najzupełniejszej niewiary. I sir John pomyślał, że ostatecznie czterdzieści pięć lat, to była jeszcze młodość.
— To chyba nie jest poprawnie!—zawołała ona. —Ale wreszcie! Ponieważ to mój ostatni wieczór, sądzę, jeśli pan przy tem obstaje, że mogę zaryzykować i przyjąć zaproszenie.
— Wybierzemy cichy zakątek. Pani będzie w sukni podróżnej i z tem będzie pani wygodniej. O pół do ósmej, czy zgoda?
Ona wstała:
— Wezmę dorożkę i pojadę się zebrać.
— A zatem u Prunier’a, rue Duphot, o pół do ósmej. Będę tam panią oczekiwał. A, prawda, proszę panią wziąć to. Ależ proszę panią, przecie to drobnostka. Pani już mi się odpłaca.
Ona wsunęła niebieski banknot do swej małej torebki i zbliżyła się do niego. Jej oczy stały się jeszcze słodsze, a głos jej zmiękł od wzruszenia:
— Nie wiem, jak panu dziękować, sir John’ie, nie potrafię nigdy wywdzięczyć się.
— Niechże więc pani pamięta—rzekł on z galanterją,—że istotnie zasłużyłem na wdzięczność pani i proszę nie zapomnieć: o pól do ósmej u Prunier’a.
Ona wskoczyła do dorożki i uśmiechnęła się do sir John’a, który jakby przyrósł do chodnika.
Kiedy zniknęła, dał znak najbliższemu woźnicy!
— Do Ritz‘a!—rozkazał machinalnie.
A sam do siebie rzekł: „Jeśli jej siostra jest w połowie tak piękna, jak ona, nic dziwnego, że tyle z powodu niej mówią.”
__________II.
Przygoda Annabeli.
Byli w małej pracowni przy bulwarze Raspail.
Dawid Courtlaw, malarz, mówił tonem stanowczym niby niemiłosierny chirurg. Lecz zarazem nienawistne były mu słowa, które wygłaszał i przeklinał szorstką szczerość, która wypychała słowa na jego wargi.
Naprzeciw niego stała jego uczennica z opuszczoną głową, ze splecionemi rękoma.
— Pani ma artystyczną naturę, panno Anno. Ma pani dar inwencji. Pierwszy szkic pani jest zawsze zajmujący, sugestywny. Lecz na cóż się to pani przyda, jeśli pani nie jest zdolna urzeczywistnić, wykończyć swojej koncepcji? Brak pani techniki; to najmniej ważne, przyznaję pani, ale niezbędne. Oboje, pani i ja staraliśmy się wytrwale rozwinąć tę słabą stronę pani i nie udało się nam.
— Lepiej spojrzeć prawdzie w oczy, czy nie tak?
Młoda dziewczyna odpowiedziała:
— Tak, to lepiej, och! o wiele lepiej!
— Co do mnie, wyznaję—mówił on dalej—swoje rozczarowanie. Uważałem panią jako przyszłą uczennicę. Lekceważyłem niedoskonałości pracy pani, zupełny brak „wykończenia“, słabość rysunku. Mówiłam sobie: „To przyjdzie“.
— I zdaje się, żem się pomylił. Pani nie może rysować. Palce pani są tak oporne, jak palce początkującej. Pani nie będzie mogła nigdy rysować!
— Pani ma pomysły, pani jest artystką z urodzenia, być może, że pani znajdzie swój sposób wyrażenia się później, lecz to z pewnością nie będzie malarstwo. Niech mi pani uwierzy i spali swoją paletę i pendzle. Niech się pani wyrzeknie tych ciężkich godzin samotnej pracy. Niech pani szuka w życiu czego innego. Znajdzie pani. To zależy jedynie od pani.
Ona wciąż milczała: w mroku wieczora nie mógł łojrzeć jej twarzy. Westchnął. Najcięższe jego zadanie było spełnione. Mówił dalej głosem wzruszonym, prawie czułym:
— Poza tem, być może, że czeka panią na świecie wielkie przeznaczenie. Wszak istnieje coś więcej poza malarstwem. Tego wieczora życie wydaje się pani bezwątpienia twarde i okrutne, lecz jutro poczuje się pani wolną. Powrócę jutro. Pragnę z panią ponówić... o innych rzeczach.
Pożegnał się z godnością.
Młoda dziewczyna stała ze łzami w oczach. Zbliżyła się do okna i otwarła je naoścież.
Paryż zarysował się w ciemnej masie. Tu i ówdzie zapalały się świetlne punkciki. Światła płonęły luż, zwodnicze, niby wojsko świetlików na tle czarnej nocy.
Stała tak, z bladem wydłużonem obliczem, z rękoma ściskającemi nerwowo balustradę. Dopiero co usłyszane słowa dźwięczały jeszcze w jej uszach. Przygniatała ją jej bezsilność. Bankructwo!... Zbankrutowała!
W jej wieku, z jej wrodzonemi zdolnościami, z jej instynktami twórczemi, trzeba jej było usłyszeć, że nie ma daru wykonania. Zapadała się zpowrotem w bezimienny tłum. Młoda zdolna kobieta, zdatna co najwyżej do zdobywania marnego żywota malowaniem kartek na Boże Narodzenie, lub nauką rysunków w szkole dla dzieci. Z gniewu wpijała paznokcie w ciało.
Weszła żywo na środek małej, ogołoconej, niewytwornej pracowni. W przystępie szalonego gniewu porwała i poszarpała studjum, spoczywające na staludze. Kawałeczki leciały na ziemię niby biała chmurka.
„To koniec“ powiedziała sobie gwałtownie.
I kiedy tak stała, z podartym szkicem u stóp, otworzyły się drzwi i weszła młoda dziewczyna, gwiżdżąc jakąś djabelską aryjkę.
Nowoprzybyła przystanęła zaraz u progu.
— Anno! Siostrzyczko! Czemuż ta tragiczna mina? Ani światła, ani kolacji, co najważniejsze, ani p. Courtlaw‘a? Co się stało? Tu tak posępnie! A zresztą mniejsza o to. Dalej! pomóż mi spakować moje drobiazgil Odjeżdżam dziś wieczór do Londynu.
— Annabel, czyś ty oszalała? Do Londynu? Ty pewnie żartujesz. Wejdźże. Zapalę maszynkę i zrobię kawę.
— Nie trzeba!
1 nowoprzybyła, podniósłszy suknie, przeszła lekkim krokiem przez pokój i rzuciła się w bujający fotel.
— Ależ ja nie pozbawię ciebie twojej kawy, o najlepsza ze sióstr! — zawołała. — Zdarzyła mi się jedna przygoda, a nawet więcej niż jedna, wierz mi. Niech ci wystarczy wiedzieć tyle, że zwiewam dziś wieczór do Londynu.
Anna spojrzała na nią poważnie. Mimo swego długiego płaszcza malarskiego i mimo odmiennego uczesania, była uderzająco podobna do swojej siostry.
— Nie wątpię wcale o twoich przygodach, Annabel; one ci się zdarzają tak naturalnie, jak innym zmartwienia. Lecz czemu jedziesz?
Młoda dziewczyna, jakby zapomniała o niedawnym strachu, huśtała się leniwie, patrząc na koniec swego drobnego bucika.
— Czemu? O! dla wielu powodów. A najważniejszy jest ten, że mam nowego kochanka.
Anna, zakłopotana, spojrzała na siostrę.
Annabel zachowała postawę bezwstydnej lekkomyślności i nie spuściła wcale oczu.
W tej chwili dobry obserwator mógłby był określić różnice w twarzach obu dziewcząt.
Subtelne przegięcia Anny przekształcały się u Annabel w linje twarde i ostre; oczy pierwszej jaśniały inteligencją i swobodą, oczy drugiej, były może piękniejsze, ale mniej wyraziste: jakby okna oświetlone ślepiącym blaskiem, przez które jednakże nic nie widać.
— Nowy kochanek, Annabel? Jakiż to ma związek z twoim odjazdem?
— Ogromny! Jest to sir John Ferringhall, bardzo głupi, bardzo szanowny i ogromny egoista. Ale cóż to szkodzi? Zadurzył się, usiłuje to ukryć, ale mu się nie udaje.
— A więc—zapytała Anna głosem odmierzonym— czemu uciekasz? To zupełnie do ciebie niepodobne.
Annabel uśmiechnęła się łagodnie.
— Nie bądź złośliwa! Lepiej będzie, że cię uprzedzę. Sir John jest ogromnie zadurzony, ale go peszy jego czcigodność. Słyszałam wiele o nim i jest taki, jak go opisują. Boję się, Anno, że moje stosunki w Paryżu wydadzą się mu zbyt swobodne. Mógłby usłyszeć jakie plotki. A zresztą powiedziałam muże mi na imię Anna.
— Co?...
— Powiedziałam mu, że mi na imię Anna—powtórzyła zimno młoda dziewczyna.
— Przecież to ci chyba nie zaszkodzi? I ostatecznie niema chyba dziesięciu osób w Paryżu, któreby były w stanie nas odróżnić.
Anna usiłowała udać rozgniewaną, ale zdradził ją mimowolny uśmiech. Oczy ożywiły się, a za chwilę nie mogła się wstrzymać i zaczęła mimowoli śmiać się aż do łez.
— Ach ty mały hultaju!—zaprotestowała słabo.— Za cóż to ja będę dźwigała brzemię twoich nieprawości? Któż wie, dokąd mnie to może zawieść? Ja na to nigdy się nie zgodzę.
Annabel wzruszyła ramionami.
— Zapóźno, droga Anno. Podałam twoje imię jako swoje. A zresztą cóż ci to może zaszkodzić? Trzy liściki więcej czy mniej, to chyba nie stanowi wielkiej różnicy.
— Jakże ty się mylisz!—rzekła Anna.—Może być, że jabym nie przywiązywała do tego żadnej wagi; lecz ten człowiek odkryje kiedyś z pewnością to małe oszustwo i nie przebaczy ci go. Powiedz mu prawdę, Annabel.
— Prawdę!
Nastąpiło krótkie, lecz znaczące milczenie. Anna uczuła, że te słowa nabrały nagle doniosłości, której im wcale nie nadała. „Prawdę!” Nastała chwila zakłopotania, gdyż istniały między siostrami tajemnice, które napięły ogromnie ich stosunki w ostatnich miesiącach. Wreszcie Annabel przerwała milczenie:
— Ty jesteś straszna, Anno! Sir John nie ma wcale takiego charakteru. Przeciwnie jemu trzeba trochę zasypywać oczy piaskiem. Ale, wielcy bogowie! toż to najwyższy czas pakować się. — Wstała żwawo i rzuciła się do sąsiedniego pokoju, z którego wróciła niebawem cała zaróżowiona, z pomierzwionemi włosami.
— To niemożliwe, Anno—rzekła błagającym głosem. — Musisz mi pomóc w pakowaniu. Bardzo mi przykro, ale tyś mi zabrała czas. Nie mogę dojść do ładu, a nie myślę wcale miąć wszystkich moich sukien... Słuchaj! Co to?
Ktoś puknął w drzwi. Słowa zamarły na ustach Annabeli. Popołudniowy strach wykrzywił znowu jej twarz. Anna, spostrzegłszy to, ujęła ją za ramie.
— Annabel, co to jest?
Ona stała w środku pokoju; Anna postąpiła ku drzwiom, lecz siostra ją zatrzymała.
— Nie opowiadaj! Chodź!
Gest jej był tak błagalny, że Anna usłuchała. Obie dziewczęta rzuciły się do sąsiedniego pokoju. Annabel zasunęła lekko rygiel i przyklękła cicho przy dziurce do klucza.
Zaledwie zniknęły, kiedy drzwi wchodowe się otwarły i ostry głos Marji, starszej córki stróżki wylał się potokiem wyjaśnień:
— Widzi pan dobrze, panie! Tak jakem panu mówiła. Pokój jest pusty... Młoda panienka odjechała dziś właśnie. Co najmniej pół godziny temu spakowała się i wyjechała do Anglji. Ale te pokoje wynajmują się tak łatwo! Może pan sam zobaczyć, jakie tu dobre światło, a potem jaki tu piękny widok!
Jakiś głos męski, chropawy i skrzeczący, głos Anglika, mówiącego ohydnie po francusku, przerwał je:
— Pytam się, czy panienka mówisz prawdę?— Marja oburzyła się. Głosik jej stał się jeszcze ostrzejszy
— Więc cóż pan przypuszcza? Nie poto, żeby mi pan wymyślał, lazłam aż na to czwarte piętro i pozwoliłam panu wejść do mieszkania. Czy pan zechce natychmiast wyjść?
Niewidzialny mężczyzna rzekł, prawdopodobnie wskazując na drzwi, za któremi kuliła się młoda dziewczyna:
— Oto drugi pokój. Któż mi zaręczy, że ona się tam nie ukrywa? Jeśli moje przypuszczenia są słuszne, to ona musi mało troszczyć się o to, żeby być odkrytą.
— Pan nie ma nic do oglądania w tamtym pokoju—krzyknęła Marja. — Pan pyta się o pannę Pellissier, a ja panu odpowiadam, że wyjechała, wyjechała i jeszcze raz wyjechała! Czy to tak trudno zrozumieć? A zresztą ten drugi pokój nie był jej wynajęty. On należy do zupełnie innego lokatora. Może pan zechce pójść.
Drzwi się zamknęły. Odgłos kroków przycichł. Anna spojrzała niepewnie na siostrę, wciąż klęczącą przed dziurką do klucza, bladą z przerażenia.
— Czyś to ty, Annabel, w ten sposób przekupiła Marję?
Annabel wstała powoli, z drżącemi kolanami, z wyrazem ściganej zwierzyny w oczach.
— Wcale nie przekupywałam. Marja była nam zawsze oddana. Prosiłam ją, żeby powiedziała, gdyby kto o mnie pytał, żem wyjechała. Nie chcę, żeby mnie nudzono.
— Cóż to za człowiek?
— Ja nie wiem.
— Ejże!
— Przysięgam ci, że nic nie wiem To jest przyjaciel kogoś nienawistnego mi, kogo się boję.
— Jedziesz do Anglji, żeby przed nim wciec?
— Po części... tak.
— Czemu? W jakim on jest stosunku do ciebie? Co złego może ci zrobić?
Annabel, dziwna mieszanina lekkomyślności i fatalizmu, już odzyskała panowanie nad sobą.
— W żadnym — odpowiedziała. — Jestem straszliwie przygnębiona i nie chcę, żeby mnie dręczono. Błagam cię, spakuj moje rzeçzy. Nie mam czasu do stracenia. A przedewszystkiem nie zapomnij mojej sukni z chińskiej krepy! Muszę wziąć twoją walizę. Przykro mi bardzo, ale ty obecnie nigdzie nie jedziesz, wszak prawda?
— Nie masz mi nic innego do powiedzenia?
— Nie bądźże melodramatyczna! Nie mam ci nic do powiedzenia.
Anna zaczęła cicho pakować. Natychmiast doprowadziła do ładu ten chaos różnych rzeczy.
Wkrótce koszyk, pudełko z kapeluszem i waliza były gotowe.
Wówczas wzięła siostrę za rękę. Ręka ta była zlodowaciała.
— Annabel, nie żądałam od ciebie nigdy zwierzeń. Mieszkałyśmy pod jednym dachem jak dwie obce. Istnieje wiele rzeczy, których ja nie mogę zrozumieć. Czy nie masz mi nic innego do powiedzenia przed naszem rozstaniem się?
Annabel zaczęła śmiać się, zupełnie otrząśnięta z poprzedniego zaniepokojenia:
— Moja droga Anno! Tak, jakbym była u spowiedzi!
— Nie powiesz mi nic?
— Nic!
I Annabel odeszła bez troski, rzuciwszy tylko krótkie „Do widzenia!” Okrywszy twarz gęstą woalką, wcisnęła się do ciemnego kąta krytej dorożki.
Anna patrzyła z okna za oddalającą się, dopóki jej nie straciła z oczu. Wróciła wówczas do pustego pokoju i, patrząc na szczątki swego ostatniego rysunku, rzekła półgłosem:
— Nowe życie zaczyna się tego wieczora!
__________III.
Anna czy Annabel?
Jakież było zdumienie sir Johna, kiedy następnego wieczora w klubie Britannia został przyjęty szalonym śmiechem i ironicznemi wykrzyknikami.
Przystanął na progu, kołysząc na końcu sznureczka swoje binokle, głupi, niezmieszany, badawczy.
— Czy wolno mi wiedzieć—zapytał z flegmą—co w mojem zjawieniu się jest tak komicznego. Jeśli to jest żart, zechciejcie mnie wtajemniczyć, żebym i ja się uśmiał.
Młody Anglik, jasny blondyn, wynurzył się z wygodnego fotela:
— Czy słyszycie? Żartl Gdybyś pan, sir Johnie był przyszedł o pół godziny wcześniej, bylibyśmy pana przyjęli gnębiącem milczeniem. Byliśmy jeszcze pod wrażeniem strasznej wiadomości. Nasz ideał runął. Mieliśmy uczucie żałoby.
— Panie Drummond —mówił dalej, zwróciwszy się do swego vis-à-vis — upoważniamy pana do wyrażenia naszego ogólnego przygnębienia. Pański długoletni zawód adwokacki daje panu ten przywilej, a poza tem odznaczasz się pan zimną krwią, która nie każdemu jest dana! Proszę mówić!
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.