Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Anne z Redmondu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Anne z Redmondu - ebook

Anne ma już osiemnaście lat. W końcu zostawia za sobą rodzinny dom – a w nim Marillę oraz bliźnięta, Dorę i Davy’ego – i wyjeżdża na studia w Redmond College. Wpada w wir nauki, ale ciężka praca nie uchroni jej przed niespodziewanymi zdarzeniami. W ciągu tych czterech lat czeka ją mnóstwo wyzwań: nowe przyjaźnie, spośród których najważniejsza okazuje się ta z Philippą, walka o stypendium Thornburna czy pierwsze próby literackie. Pojawia się także nowy adorator, Roy Gardner, mężczyzna jak żywcem wyjęty z romantycznych marzeń Anne. Znajomość coraz bardziej się zacieśnia, lecz gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla Gilberta… ?

Droga do dorosłości potrafi być niezwykłą próbą sił. Na szczęście Anne nie opuszcza poczucie humoru, bogata wyobraźnia i odrobina szaleństwa.

 

Powieść ukazała się w 1915 roku – na ten tom czytelnicy musieli czekać aż pięć lat od wydania Anne z Avonlea, spotkała się jednak ze znakomitym przyjęciem.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67262-78-1
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD TŁU­MACZ­KI

Od­da­jąc Czy­tel­nicz­kom i Czy­tel­ni­kom nowy prze­kład jed­nej z naj­bar­dziej kul­to­wych po­wie­ści, je­stem świa­do­ma „zdra­dy”, jaką po­pe­łniam wo­bec po­ko­le­nia ich ma­tek i babć, do któ­rych zresz­tą za­li­czam też sie­bie. Tak jest – ra­zem z wy­daw­cą tego prze­kła­du do­szli­śmy do wnio­sku, że w cza­sach, kie­dy wszyst­kie dzie­ci wie­dzą, że żad­na mała Ka­na­dyj­ka nie ma na imię Ania, Jan­ka czy Zo­sia, a ża­den Ka­na­dyj­czyk nie na­zy­wa się Ma­te­usz czy Ka­ro­lek, pora przy­wró­cić wszyst­kim, a nie tyl­ko wy­bra­nym (jak w po­przed­nich prze­kła­dach), bo­ha­ter­kom i bo­ha­te­rom ksi­ążki ich praw­dzi­we imio­na, a na­zwom geo­gra­ficz­nym na Wy­spie Ksi­ęcia Edwar­da ich ory­gi­nal­ne brzmie­nie. Po­dej­mu­jąc się ko­lej­ne­go prze­kła­du (a w ostat­nich la­tach na­stąpił praw­dzi­wy ich wy­syp), po­sta­wi­łam so­bie za cel jak najści­ślej­szą wier­no­ść wo­bec ory­gi­na­łu i re­aliów ży­cia w wio­sce Avon­lea, któ­ra cho­ciaż fik­cyj­na, mia­ła jed­nak swój pier­wo­wzór w praw­dzi­wej miej­sco­wo­ści Ca­ven­dish. Od­wie­dzi­łam w tym celu licz­ne fora in­ter­ne­to­we, blo­gi i gru­py na Fa­ce­bo­oku po­świ­ęco­ne ży­ciu i twór­czo­ści Lucy Maud Mont­go­me­ry. Na­le­żą do nich oso­by, któ­re do­sko­na­le zna­ją wszyst­kie jej ksi­ążki, ta­kże w ory­gi­na­le, i od lat ana­li­zu­ją nowe prze­kła­dy, bez­li­to­śnie de­ma­sku­jąc na­wet naj­mniej­sze błędy i nie­ści­sło­ści. Ka­żda z nich ma swo­je zda­nie np. w kwe­stii tłu­ma­cze­nia na­zwy „Gre­en Ga­bles”, od po­nad stu lat zna­nej w Pol­sce jako „Zie­lo­ne Wzgó­rze”. W sie­ci do­stęp­ne są zdjęcia z PEI (Prin­ce Edward Is­land), mo­żna więc so­bie obej­rzeć, jak wy­gląda­ją słyn­ne „czer­wo­ne dro­gi” czy od­two­rzo­na na pod­sta­wie opi­su w ksi­ążce i ko­re­spon­den­cji au­tor­ki far­ma ro­dze­ństwa Cu­th­ber­tów. Dzi­ęki uprzej­mo­ści Ber­na­de­ty Mi­lew­ski (au­tor­ki blo­ga „Kie­ru­nek Avon­lea”), któ­ra nie tyl­ko jest ko­pal­nią wie­dzy o LMM, zna na wy­ryw­ki wszyst­kie jej ksi­ążki i tro­pi w nich z do­cie­kli­wo­ścią de­tek­ty­wa wszyst­kie au­to­bio­gra­ficz­ne wąt­ki, ale też co roku spędza na PEI kil­ka mie­si­ęcy i wspó­łpra­cu­je z L.M. Mont­go­me­ry Li­te­ra­ry So­cie­ty, mo­głam do­wie­dzieć się, jak istot­ne dla au­tor­ki było sło­wo ga­ble. Nie­ste­ty na­zwa ta już od pierw­sze­go prze­kła­du spra­wia­ła tłu­ma­czom kło­po­ty. Ga­ble po an­giel­sku to ter­min ar­chi­tek­to­nicz­ny, ozna­cza­jący trój­kąt­ną ścia­nę łączącą dwie części dwu­spa­do­we­go da­chu. Po pol­sku jest to „szczyt”. Sło­wo „szczyt” Po­la­kom ko­ja­rzy się głów­nie z gó­ra­mi, dla­te­go już pierw­sza tłu­macz­ka zmie­ni­ła ory­gi­nal­ne Gre­en Ga­bles na Zie­lo­ne Wzgó­rze, któ­re tak wry­ło się w pa­mi­ęć ko­lej­nych po­ko­leń, że aż do tej pory nikt nie od­wa­żył się zba­dać, czy tam w ogó­le było ja­kieś wzgó­rze. Otóż nie było. Ale to nie dla­te­go zde­cy­do­wa­łam się zro­bić wy­łom w tra­dy­cji i na­zwać ten dom „Zie­lo­ne Szczy­ty”. Zro­bi­łam to po tym, jak przyj­rza­łam się na zdjęciach tam­tej­sze­mu bu­dow­nic­twu, w któ­rym wła­śnie te szczy­ty naj­bar­dziej rzu­ca­ją się w oczy. Nie­któ­re domy mają ich po kil­ka; ist­nie­je ksi­ążka Na­tha­nie­la Haw­thor­ne’a pt. The Ho­use of Se­ven Ga­bles , któ­rą L.M. Mont­go­me­ry czy­ta­ła w roku 1903. Swój po­kój w domu dziad­ków Mac­ne­il­lów, u któ­rych się wy­cho­wa­ła, na­zy­wa­ła za­wsze ga­ble room i tę na­zwę (east ga­ble room) nada­ła też po­ko­iko­wi Anne. Było to dla niej nie­mal ma­gicz­ne miej­sce, o któ­rym na­pi­sa­ła na­wet kil­ka wier­szy. W swo­ich pa­mi­ęt­ni­kach wspo­mi­na, jak bar­dzo cier­pia­ła, kie­dy zimą mu­sia­ła sy­piać na dole, bo jej ga­ble room nie był ogrze­wa­ny. W tłu­ma­cze­niach na­zy­wa­no go zwy­kle „po­ko­ikiem na fa­cjat­ce” albo „na pod­da­szu”. Tym­cza­sem był to po pro­stu po­kój na pierw­szym pi­ętrze, z oknem we wschod­niej (trój­kąt­nej) ścia­nie szczy­to­wej. Obok nie­go znaj­do­wał się po­kój go­ścin­ny, a po prze­ciw­nej stro­nie – po­kój Ma­ril­li oraz west ga­ble room (po­kój w za­chod­nim szczy­cie). Wy­żej był już tyl­ko strych.

Ak­cja trze­cie­go tomu cy­klu roz­gry­wa się głów­nie w mie­ście King­sport (pod tą na­zwą kry­je się Ha­li­fax, w któ­rym LMM przez ja­kiś czas miesz­ka­ła). Tam Anne roz­po­czy­na stu­dia na Red­mond Col­le­ge, dla­te­go też pier­wot­ny ty­tuł ksi­ążki to Anne of Red­mond. Zo­stał on zmie­nio­ny przez pierw­sze­go wy­daw­cę na Anne of the Is­land i od­tąd no­szą go wszyst­kie an­glo­języcz­ne wy­da­nia. W Pol­sce ten tom uka­zy­wał się do­tąd pod ty­tu­łem Ania na uni­wer­sy­te­cie i Ania z Wy­spy. W tym wy­da­niu ra­zem z wy­daw­nic­twem Mar­gi­ne­sy zde­cy­do­wa­li­śmy się przy­wró­cić ty­tuł, któ­ry nada­ła tej po­wie­ści au­tor­ka.

Za ab­so­lut­nie bez­cen­ne in­for­ma­cje ser­decz­nie dzi­ęku­ję Ber­na­de­cie Mi­lew­ski, au­tor­ce blo­ga „Kie­ru­nek Avon­lea”, oraz panu Sta­ni­sła­wo­wi Ku­cha­rzy­ko­wi, któ­ry od lat bada flo­rę PEI, a swo­ją wie­dzą dzie­li się na blo­gu „Ziel­nik L.M. Mont­go­me­ry”. To on jest au­to­rem nie­ofi­cjal­nej (bo ofi­cjal­nej brak) pol­skiej na­zwy may­flo­wers (ma­jow­ni­ki), ulu­bio­nych kwia­tów LMM , o któ­rych au­tor­ka często wspo­mi­na w swo­ich ksi­ążkach.

Anna Ba­ńkow­skaROZ­DZIAŁ I

Cień zmia­ny

– „MI­NĘŁY ŻNI­WA, SKO­ŃCZY­ŁA SIĘ let­nia pora” – za­cy­to­wa­ła Bi­blię Anne Shir­ley, spo­gląda­jąc w roz­ma­rze­niu na ścier­ni­ska. Wcze­śniej ra­zem z Dia­ną Bar­ry zry­wa­ły ja­błka w sa­dzie Zie­lo­nych Szczy­tów, a te­raz od­po­czy­wa­ły po pra­cy w sło­necz­nym za­kąt­ku, gdzie puch z ostów uno­sił się na skrzy­dłach wia­tru ra­zem z za­pa­chem pa­pro­ci z Na­wie­dzo­ne­go Lasu.

Wszyst­ko w oko­licz­nym kra­jo­bra­zie zwia­sto­wa­ło już na­de­jście je­sie­ni. Z da­le­ka do­bie­gał głu­chy ryk mo­rza, pola sta­ły na­gie i wy­su­szo­ne, po­prze­ci­na­ne gdzie­nie­gdzie ła­na­mi zło­ci­stej na­wło­ci. Do­li­nę stru­my­ka po­ni­żej far­my buj­nie po­ra­sta­ły fio­le­to­we mar­cin­ki, da­lej roz­ci­ągał się in­ten­syw­ny błękit Je­zio­ra Lśni­ących Wód. Nie był to ten ka­pry­śny sza­fir wio­sen­ny ani bla­dy let­ni la­zur, ale czy­sty, zde­cy­do­wa­ny błękit, któ­ry wy­zbył się już wszyst­kich burz­li­wych emo­cji i osi­ągnął nie­zmąco­ny sza­lo­ny­mi ma­rze­nia­mi spo­kój.

– Mie­li­śmy na­praw­dę pi­ęk­ne lato – stwier­dzi­ła Dia­na z uśmie­chem, ob­ra­ca­jąc nowy pie­rścio­nek na pal­cu le­wej ręki. – A we­se­le pan­ny La­ven­dar wręcz je uko­ro­no­wa­ło. Pew­nie obo­je z pa­nem Irvin­giem wci­ąż prze­by­wa­ją nad Pa­cy­fi­kiem.

– Mam wra­że­nie, że wy­bra­li się w pod­róż do­oko­ła świa­ta – wes­tchnęła Anne. – Aż trud­no uwie­rzyć, że za­le­d­wie ty­dzień temu się po­bra­li. Wszyst­ko się zmie­ni­ło. Nie ma pan­ny La­ven­dar ani pani Al­lan... A jaka opu­sto­sza­ła wy­da­je się ple­ba­nia z tymi za­mkni­ęty­mi okien­ni­ca­mi! Prze­cho­dzi­łam tam­tędy wczo­raj wie­czo­rem i wy­da­ło mi się, że wszy­scy tam po­umie­ra­li.

– Już ni­g­dy nie będzie­my mie­li ta­kie­go mi­łe­go pa­sto­ra jak pan Al­lan – mar­twi­ła się Dia­na. – Pew­nie w ci­ągu tej zimy prze­wi­nie się tu cały ko­ro­wód kan­dy­da­tów, a w co dru­gą nie­dzie­lę nie usły­szy­my żad­ne­go ka­za­nia. Kie­dy jesz­cze ty i Gil­bert wy­je­dzie­cie, mo­żna będzie umrzeć z nu­dów.

– Za to Fred zo­sta­je na miej­scu – za­uwa­ży­ła chy­trze Anne.

– Kie­dy wpro­wa­dza się do was pani Lyn­de? – spy­ta­ła Dia­na, pusz­cza­jąc tę uwa­gę mimo uszu.

– Ju­tro. Cie­szę się z tego, cho­ciaż... to jesz­cze jed­na zmia­na. Wczo­raj ra­zem z Ma­ril­lą uprząt­nęły­śmy wszyst­ko z po­ko­ju go­ścin­ne­go. Wiesz, jaką przy­kro­ść mi to spra­wi­ło? Oczy­wi­ście to głu­pie, ale czu­łam się tak, jak­bym po­pe­łnia­ła ja­kieś świ­ęto­kradz­two, bo ten po­kój za­wsze był dla mnie czy­mś w ro­dza­ju sank­tu­arium. Jako dziec­ko uwa­ża­łam go za naj­wspa­nial­szy apar­ta­ment na świe­cie. Pa­mi­ętasz to moje daw­ne ma­rze­nie, żeby spędzić noc w po­ko­ju go­ścin­nym, ale nie w tym w Zie­lo­nych Szczy­tach, o nie, ni­g­dy! To by­ło­by zbyt strasz­ne, z pew­no­ścią nie zmru­ży­ła­bym oka z prze­jęcia. Za­wsze kie­dy Ma­ril­la po­sy­ła­ła mnie tam po coś, prze­my­ka­łam się na pal­cach, wstrzy­mu­jąc od­dech, i po wy­jściu czu­łam ulgę. Po obu stro­nach lu­stra wi­sia­ły tam por­tre­ty Geo­r­ge’a Whi­te­fiel­da i diu­ka Wel­ling­to­na. Obaj tak sro­go na mnie pa­trzy­li spod zmarsz­czo­nych brwi, kie­dy od­wa­ży­łam się zer­k­nąć, a to było je­dy­ne lu­stro w domu, któ­re nie znie­kszta­łca­ło mi twa­rzy. Dzi­wi­łam się tyl­ko, jak Ma­ril­la śmie tam sprzątać. Te­raz ten po­kój jest nie tyl­ko wy­sprząta­ny do czy­sta, ale też ogo­ło­co­ny ze wszyst­kie­go, a Whi­te­field i diuk zo­sta­li re­le­go­wa­ni do gór­ne­go holu. „Tak prze­mi­ja chwa­ła tego świa­ta” – pod­su­mo­wa­ła Anne ze śmie­chem, w któ­rym kry­ła się też nuta żalu. De­sa­kra­li­za­cja na­szych świ­ątyń za­wsze jest przy­kra, na­wet je­śli z nich wy­ra­sta­my.

– Będę taka sa­mot­na po wa­szym wy­je­ździe – jęk­nęła Dia­na po raz set­ny. – Po­my­śleć, że to już w przy­szłym ty­go­dniu!

– Ale jesz­cze je­ste­śmy ra­zem – po­cie­sza­ła ją Anne. – Nie mo­że­my do­pu­ścić, aby na­stęp­ny ty­dzień po­zba­wił nas ra­do­ści bie­żące­go. Sama cierp­nę na myśl o wy­je­ździe, ten dom i ja je­ste­śmy ta­ki­mi do­bry­mi przy­ja­ció­łmi! A sko­ro mowa o sa­mot­no­ści, to ra­czej ja mam po­wo­dy do na­rze­ka­nia. Ty zo­sta­jesz tu­taj z na­szy­mi wszyst­ki­mi zna­jo­my­mi, no i z Fre­dem! A ja będę sama wśród ob­cych, bez ani jed­nej zna­jo­mej du­szy.

– Z wy­jąt­kiem Gil­ber­ta Bly­the’a... I Char­lie­go Slo­ane’a – za­uwa­ży­ła Dia­na, na­śla­du­jąc jej po­przed­ni ton.

– O, Char­lie Slo­ane to do­pie­ro po­cie­cha! – Po tej sar­ka­stycz­nej uwa­dze obie się ro­ze­śmia­ły. Dia­na świet­nie wie­dzia­ła, co Anne my­śli o Char­liem Slo­anie, ale mimo wie­lu po­uf­nych roz­mów nie mia­ła po­jęcia, co jej przy­ja­ció­łka sądzi o Gil­ber­cie. Praw­dę rze­kłszy, sama Anne ta­kże tego nie wie­dzia­ła.

– Chłop­cy, być może, będą miesz­kać na dru­gim ko­ńcu mia­sta – ci­ągnęła Anne. – Cie­szę się, że jadę do Red­mon­du, i my­ślę, że spodo­ba mi się tam po ja­ki­mś cza­sie. Ale na pew­no nie przez pierw­szych kil­ka ty­go­dni. Nie będę mo­gła po­cie­szać się na­wet pi­ąt­ko­wy­mi wi­zy­ta­mi w domu, tak jak w Qu­een’s, a Boże Na­ro­dze­nie wy­da­je się od­le­głe o ty­si­ąc lat.

– Wszyst­ko się zmie­nia... albo zmie­rza ku zmia­nie – rze­kła ze smut­kiem Dia­na. – Mam wra­że­nie, Anne, że nic już nie będzie ta­kie samo.

– Chy­ba do­szły­śmy do roz­staj­nych dróg. Mu­sia­ło tak się stać. Czy my­ślisz, że do­ro­sło­ść jest czy­mś tak przy­jem­nym, jak to so­bie wy­obra­ża­ły­śmy w dzie­ci­ństwie?

– Trud­no po­wie­dzieć. Może pod NIE­KTÓ­RY­MI względa­mi... – Dia­na znów ba­wi­ła się pie­rścion­kiem z tym ty­po­wym uśmiesz­kiem, któ­ry za­wsze spra­wiał, że Anne czu­ła się od­su­ni­ęta na bok i nie­wta­jem­ni­czo­na. – Ale ci­ągle kry­je się w tym wie­le za­gad­ko­wych spraw. Nie­kie­dy ta do­ro­sło­ść po pro­stu mnie prze­ra­ża i wte­dy od­da­ła­bym wszyst­ko, żeby znów być małą dziew­czyn­ką.

– My­ślę, że z cza­sem do niej przy­wyk­nie­my – po­cie­szy­ła ją Anne. – Ra­czej nie cze­ka nas zbyt wie­le nie­spo­dzia­nek, cho­ciaż mimo wszyst­ko nie­spo­dzian­ki do­da­ją ży­ciu pew­nej pi­kan­te­rii. Mamy po osiem­na­ście lat, Dia­no, a za dwa lata sko­ńczy­my dwa­dzie­ścia. Kie­dy mia­łam dzie­si­ęć, uwa­ża­łam dwa­dzie­ścia lat za nie­mal po­de­szły wiek. Ani się obej­rzysz, jak zo­sta­niesz sta­tecz­ną ma­tro­ną w śred­nim wie­ku, a ja – miłą nie­za­mężną ciot­ką Anne, któ­ra przy­je­żdża na wa­ka­cje. Bo chy­ba mogę li­czyć na ja­kiś kącik w wa­szym domu, ko­cha­nie? Nie, nie po­kój go­ścin­ny! Sta­rym pan­nom ta­kie luk­su­sy nie przy­słu­gu­ją. Będę po­kor­na jak sam Uriah Heep i za­do­wo­lę się w zu­pe­łno­ści ja­ki­mś strysz­kiem albo ko­mór­ką.

– Co ty wy­ga­du­jesz, Anne! – Dia­na par­sk­nęła śmie­chem. – Wyj­dziesz za ja­kie­goś przy­stoj­ne­go bo­ga­cza i ża­den po­kój go­ścin­ny w ca­łym Avon­lea nie będzie dla cie­bie do­sta­tecz­nym luk­su­sem. Będziesz za­dzie­rać nosa wo­bec wszyst­kich daw­nych zna­jo­mych.

– A to by­ła­by szko­da. Mam ład­ny nos i nie chcia­ła­bym psuć go za­dzie­ra­niem, bo oprócz nie­go nie bar­dzo mam czym się szczy­cić. Dla­te­go na­wet je­śli wyj­dę za kró­la Wy­spy Lu­do­żer­ców, przy­rze­kam, że wo­bec cie­bie ni­g­dy nie będę za­dzie­rać nosa.

Po ko­lej­nym wy­bu­chu śmie­chu dziew­częta się roz­sta­ły. Dia­na wró­ci­ła na Sa­do­wą Gór­kę, a Anne po­ma­sze­ro­wa­ła na pocz­tę. Cze­kał tam na nią list i kie­dy Gil­bert Bly­the na­tknął się na nią na mo­ście nad Je­zio­rem Lśni­ących Wód, aż ki­pia­ła z eks­cy­ta­cji prze­czy­ta­ną no­wi­ną.

– Pri­scil­la Grant też je­dzie do Red­mon­du! – wy­krzyk­nęła. – Co za fan­ta­stycz­na wia­do­mo­ść! Mia­łam już wcze­śniej taką na­dzie­ję, tyl­ko Pri­scil­la bała się, że jej oj­ciec się nie zgo­dzi. Ale jed­nak się zgo­dził, więc za­miesz­ka­my w jed­nym pen­sjo­na­cie. Z taką ko­le­żan­ką u boku mogę sta­wić czo­ło ka­żdej nie­przy­ja­ciel­skiej ar­mii i wszyst­kim pro­fe­so­rom Red­mond Col­le­ge.

– My­ślę, że po­lu­bi­my King­sport – rze­kł Gil­bert. – Sły­sza­łem, że to przy­jem­ne, sta­re mia­sto i ma naj­pi­ęk­niej­szy na­tu­ral­ny park na świe­cie z ab­so­lut­nie cu­dow­ny­mi wi­do­ka­mi.

– Nie wiem, czy gdzie­kol­wiek może być ład­niej niż u nas. – Anne ro­zej­rza­ła się wo­kół czu­le jak oso­ba, dla któ­rej ro­dzin­ne stro­ny za­wsze będą naj­pi­ęk­niej­sze, bez względu na wszyst­kie inne cuda tego świa­ta.

Sta­li opar­ci o po­ręcz mo­stu, chło­nąc głębię cza­row­ne­go zmierz­chu, aku­rat w tym sa­mym miej­scu, gdzie Anne wspi­ęła się kie­dyś na przęsło z to­nącej łód­ki, któ­rą jako nie­szczęsna Ela­ine pły­nęła do Ca­me­lot. Nie­bo na za­cho­dzie przy­bra­ło pi­ęk­ny ko­lor pur­pu­ry, ale wscho­dził już ksi­ężyc, a toń sta­wu w jego bla­sku wy­da­wa­ła się jed­nym wiel­kim sre­brzy­stym snem.

– Je­steś dziś wy­jąt­ko­wo mil­cząca – po­wie­dział w ko­ńcu Gil­bert.

– Boję się ode­zwać czy po­ru­szyć, aby wraz ze zmąco­ną ci­szą nie znik­nęło całe to pi­ęk­no – szep­nęła Anne.

Gil­bert na­gle przy­krył jej de­li­kat­ną dłoń swo­ją. Jego orze­cho­we oczy po­ciem­nia­ły, a usta roz­chy­li­ły się, żeby wy­po­wie­dzieć coś, co wi­ąza­ło się z jego głębo­ko skry­wa­nym ma­rze­niem i na­dzie­ją. Ale Anne szyb­ko wy­rwa­ła mu rękę i się od­wró­ci­ła. Czar zmierz­chu dla niej pry­snął.

– Mu­szę już iść – wy­krzyk­nęła z nie­co prze­sad­ną bez­tro­ską. – Ma­ril­lę bo­la­ła dziś gło­wa, a je­stem pew­na, że bli­źnia­ki szy­ku­ją ja­kąś strasz­ną pso­tę. Nie po­win­nam tak dłu­go tu ster­czeć.

Przez całą dro­gę do Zie­lo­nych Szczy­tów usta jej się nie za­my­ka­ły. Bied­ny Gil­bert le­d­wie od cza­su do cza­su mógł wtrącić ja­kieś słów­ko. Po­czu­ła ulgę, kie­dy wresz­cie się roz­sta­li. Już od tam­tej ulot­nej chwi­li w Chat­ce Ech czu­ła w głębi ser­ca dziw­ny nie­po­kój zwi­ąza­ny z Gil­ber­tem. Coś ob­ce­go wkra­dło się do ide­al­nej sta­rej przy­ja­źni i wy­ra­źnie ją za­kłó­ca­ło.

„Ni­g­dy do­tąd nie cie­szył mnie wi­dok od­da­la­jące­go się Gil­ber­ta – my­śla­ła z ża­lem za­pra­wio­nym nie­chęcią, idąc krętą dro­gą do domu. – Je­śli da­lej będzie się upie­rał przy tych głup­stwach, to znisz­czy na­szą przy­ja­źń. Nie wol­no do tego do­pu­ścić. Nie po­zwo­lę na to. Och, cze­mu chłop­cy nie mogą po pro­stu być roz­sąd­ni!”

Mia­ła nie­ja­sne wra­że­nie, że ra­czej nie po­win­na wci­ąż czuć na dło­ni mi­łe­go cie­pła jego ręki tak samo wy­ra­źnie jak w tam­tym ułam­ku se­kun­dy. Nie ma to nic wspól­ne­go ze zdro­wym roz­sąd­kiem, po­dob­nie jak fakt, że ów do­tyk by­naj­mniej nie spra­wił jej przy­kro­ści... w prze­ci­wie­ństwie do do­ty­ku Char­lie­go Slo­ane’a, gdy trzy dni temu sie­dzia­ła obok nie­go na wie­czor­ku ta­necz­nym w Whi­te Sands. Aż wzdry­gnęła się z obrzy­dze­nia na samo wspo­mnie­nie. Wszyst­kie te pro­ble­my zwi­ąza­ne z za­uro­czo­ny­mi wiel­bi­cie­la­mi ulot­ni­ły się jed­nak w chwi­li, gdy zna­la­zła się w swoj­skiej, po­zba­wio­nej sen­ty­men­tów at­mos­fe­rze Zie­lo­nych Szczy­tów, gdzie w kuch­ni na ka­na­pie za­le­wał się łza­mi ośmio­let­ni chłop­czyk.

– Co się sta­ło, Davy? – spy­ta­ła, bio­rąc go w ra­mio­na. – Gdzie jest Ma­ril­la? I Dora?

– Ma­ril­la ukła­da Dorę do snu... a ja be­czę, bo Dora spa­dła na gło­wę ze scho­dów do piw­ni­cy i zdra­pa­ła so­bie całą skó­rę z nosa, i...

– Och, no do­brze, nie płacz tak strasz­nie, ko­cha­nie. Ro­zu­miem, że ci jej żal, ale płacz w ni­czym nie po­mo­że. Do we­se­la się za­goi, zo­ba­czysz...

– Ale ja nie o to be­czę, że ona spa­dła – wy­ja­śnił Davy, uci­na­jąc z go­ry­czą te gło­szo­ne w naj­lep­szej wie­rze mo­ra­ły. – Tyl­ko mi żal, że mnie przy tym nie było. Jak za­wsze, kie­dy w tym domu dzie­je się coś śmiesz­ne­go...

– Och, Davy! – Anne zdu­si­ła w za­rod­ku wy­buch śmie­chu. – Czy to na­praw­dę za­baw­ne, że bied­na Dora tak strasz­nie się po­tłu­kła?

– Nie tak zno­wu strasz­nie – od­pa­rł z upo­rem ma­lec. – Ja­sne, gdy­by się za­bi­ła, to pew­nie bym ża­ło­wał. Ale Ke­itho­wie są nie do zdar­cia, po­dob­nie jak Ble­wet­to­wie. W ze­szłą śro­dę Herb Ble­wett spa­dł ze strysz­ku z sia­nem, stur­lał się ze zsy­pu na rze­pę i wy­lądo­wał w bok­sie na­praw­dę dzi­kie­go, na­ro­wi­ste­go ko­nia. I mimo to żyje, ma tyl­ko trzy ko­ści zła­ma­ne. Pani Lyn­de mówi, że nie­któ­rym to i ta­sak do mi­ęsa nie da rady. Anne, ona się tu ju­tro wpro­wa­dzi?

– Tak, Davy, i mam na­dzie­ję, że za­wsze będziesz dla niej miły i grzecz­ny.

– Będę. Ale czy ona te­raz będzie ukła­da­ła mnie do snu?

– Mo­żli­we. A cze­mu py­tasz?

– Bo ja przy niej nie będę mó­wił pa­cie­rza.

– Dla­cze­go?

– Bo nie­zbyt miło jest roz­ma­wiać z Bo­giem przy ob­cych. Dora może się mo­dlić przy pani Lyn­de, je­śli ze­chce, ale ja nie chcę. Za­cze­kam, aż so­bie pój­dzie, i wte­dy zmó­wię pa­cierz. To chy­ba w po­rząd­ku, Anne?

– Tak, je­śli tyl­ko nie za­po­mnisz.

– Och, w ży­ciu nie za­pom­nę. My­ślę, że mó­wie­nie pa­cie­rza jest bar­dzo faj­ne. Ale nie­zbyt faj­nie jest od­ma­wiać go sa­me­mu, a nie przy to­bie. Nie ro­zu­miem, dla­cze­go ty ko­niecz­nie mu­sisz je­chać i nas zo­sta­wiać.

– Wiesz, ja nie do ko­ńca chcę. Ale po pro­stu mu­szę.

– Je­śli nie chcesz, to wca­le nie mu­sisz. Je­steś do­ro­sła. Jak ja do­ro­snę, to nie zro­bię nic, cze­go bym nie chciał.

– Zo­ba­czysz, że przez całe ży­cie będziesz ro­bił to, cze­go nie chcesz.

– Nie będę! Za­łóż się! Te­raz mu­szę ro­bić ta­kie rze­czy, bo ina­czej wy­sła­ły­by­ście mnie do łó­żka. Ale jak do­ro­snę, to już nie będzie­cie mo­gły i nikt już do ni­cze­go mnie nie zmu­si. Ale będzie kla­wo! A wiesz? Mama Mil­ty’ego Bo­ul­te­ra mówi, że ty idziesz na stu­dia, żeby zła­pać chło­pa. To praw­da, Anne? Chcę to wie­dzieć.

Na se­kun­dę Anne ogar­nął gniew. Za­raz jed­nak ro­ze­śmia­ła się, bo uświa­do­mi­ła so­bie, że or­dy­nar­ne my­śli i sło­wa pani Bo­ul­ter nie są w sta­nie jej do­tknąć.

– Nie, Davy, to nie­praw­da. Jadę, żeby stu­dio­wać i uczyć się ró­żnych rze­czy.

– Ja­kich rze­czy?

– O tym, czym but jest, łódź i lak,

Ka­pu­sta i kró­lo­wie

– za­cy­to­wa­ła Anne zna­ny wiersz.

– Ale je­śli na­praw­dę chcesz zła­pać chło­pa, to jak się do tego za­bie­rzesz? Chcę to wie­dzieć – upie­rał się Davy, naj­wy­ra­źniej za­fa­scy­no­wa­ny te­ma­tem.

– Za­py­taj pa­nią Bo­ul­ter – od­pa­rła bez­my­śl­nie Anne. – Na pew­no wie to le­piej ode mnie.

– Do­bra, za­py­tam, jak ją zo­ba­czę.

– Davy! – krzyk­nęła Anne, uświa­do­miw­szy so­bie błąd. – Ani się waż!

– Prze­cież sama mi ka­za­łaś! – za­pro­te­sto­wał ma­lec.

– Pora, że­byś już po­sze­dł spać – oznaj­mi­ła Anne sta­now­czo, ra­tu­jąc się z opre­sji.

Kie­dy Davy za­snął, po­wędro­wa­ła na Wy­spę Wik­to­rii i usia­dła tam sa­mot­nie w ksi­ęży­co­wym bla­sku. Woda wo­kół niej chi­cho­ta­ła ci­cho w du­ecie z wia­trem i stru­my­kiem. Anne za­wsze ko­cha­ła ten stru­mień. Wie­le ma­rzeń snu­ła w daw­nych cza­sach nad jego spie­nio­nym nur­tem. Te­raz też za­po­mnia­ła o usy­cha­jących z mi­ło­ści mło­dzie­ńcach, o zło­śli­wych plot­kach sąsia­dek, o wszyst­kich swych dziew­częcych pro­ble­mach, bo w wy­obra­źni że­glo­wa­ła już przez le­gen­dar­ne mo­rza, któ­re omy­wa­ją błysz­czące brze­gi „tam – gdzie kra­je ba­śni za­tra­co­ne”, gdzie leżą za­gu­bio­na Atlan­ty­da i Eli­zjum, a gwiaz­da wie­czor­na wio­dła ją do Kra­iny Ser­decz­nych Pra­gnień. W tych ma­rze­niach czu­ła się bo­gat­sza niż w rze­czy­wi­sto­ści, gdyż rze­czy wi­dzial­ne prze­mi­ja­ją, ale te nie­wi­dzial­ne trwa­ją wiecz­nie.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: