- W empik go
Anonimowy kolarz. Prawdziwe życie w zawodowym peletonie - ebook
Anonimowy kolarz. Prawdziwe życie w zawodowym peletonie - ebook
„Wszystkie aspekty naszego publicznego życia podlegają tak ścisłej kontroli, że nie mamy możliwości szczerze wypowiedzieć się w wywiadzie prasowym, nie mówiąc już o całej książce. (…) Nie wierzysz mi? Proponuję, żebyś zaczął pisać szczery blog o funkcjonowaniu własnego biura i podpisał go imieniem i nazwiskiem. Podważ sposób prowadzenia firmy, w której pracujesz, koniecznie wyzwij szefa od debili i daj znać, jak się to wszystko skończyło”.
Od dziesięciu lat jeździ w topowych zespołach World Tour. Kończył wielkie wyścigi w pierwszej dziesiątce. Lubi kawę. Pozostaje jednak anonimowy, by pokazać realia funkcjonowania zawodowego peletonu. Przekonaj się, jak naprawdę wygląda jego świat.
Co zawodnicy myślą o Team Sky/Ineos? Jak kształtują się wynagrodzenia w kolarstwie? Dlaczego nie należy wierzyć zawodowcowi, który poleca jakiś sprzęt? Czy doping nadal jest problemem? Znajdziesz tu szczere odpowiedzi na te pytania. Zobaczysz kolarstwo takim, jakim go jeszcze nie znałeś.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-248-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiem, że ta książka sprowokuje całe mnóstwo domysłów. Doskonale rozumiem, że próby zidentyfikowania, kim jestem, będą jednym z elementów tej przygody. Jako czytelnik też chciałbym wiedzieć, kto się za czymś takim kryje. Pragnę jednak podkreślić, że nie ukrywam tożsamości dla zabawy. Zdecydowałem się na to, ponieważ w moim świecie kolarzy się ogląda, a nie słucha. Na najwyższym poziomie ścigam się w różnych zespołach już od mniej więcej dziesięciu lat. Każdy, kto spędził w zawodowym peletonie choć chwilę, doskonale wie, że publicznie swoje zdanie wypowiada tam tylko ten, kto nie jest zbytnio przywiązany do kontraktu. Nawet zupełnie luźna skarga dotycząca owijki kierownicy może narobić kolarzowi kłopotów w zespole, bo przez takie słowa ekipa będzie miała problemy ze sponsorem. Gdy zaczynałem, zdarzało się, że team na nowo tapicerował siodełko jakiemuś znanemu zawodnikowi, bo temu ostatniemu nie odpowiadał bieżący model sponsora. W ten sposób wszyscy byli zadowoleni. Stosowano metodę rebrandowania opon, jeśli kolarze uważali, że ich oficjalne opony nie były najlepsze. Jestem zresztą przekonany, że robi się tak i dzisiaj. Kolarstwo istnieje wyłącznie dzięki reklamie i promocji produktów, więc zawodnik nie ma prawa wyrażać szczerej opinii na temat sprzętu. Znam chłopaków, którzy nie dojechali na trening z powodu wadliwego napędu w rowerze, a także zawodników, którzy spędzili niezliczone godziny przemoczeni i przemarznięci, bo ich sponsor odzieżowy nie potrafił wyprodukować porządnej kurtki. Oczywiście im samym nie wolno o tym mówić. To, co mówią peletonowi pomocnicy, kontroluje się równie uważnie – jeśli nie bardziej – jak ich program treningowy i żywieniowy.
Dlaczego napisałem tę książkę anonimowo? Ponieważ chcę pokazać, jak wygląda kolarstwo od kuchni, a jednocześnie muszę myśleć o karierze i rodzinie. Wszystkie aspekty naszego publicznego życia podlegają tak ścisłej kontroli, że nie mamy możliwości szczerze wypowiedzieć się w wywiadzie prasowym, nie mówiąc już o całej książce. Wszystko, co robimy, musi być zgodne z wytycznymi ustalanymi przez zespół. Czasami można sobie narobić kłopotów tylko dlatego, że na prywatną przejażdżkę ze znajomymi pożyczyło się nieodpowiedni kask, a zdjęcia trafiły do mediów społecznościowych.
Do tego dochodzą ludzie. Organizatorzy wyścigów, agenci, inni kolarze, szefowie zespołów. Mogę to ująć też inaczej: moi współpracownicy, znajomi, pracodawcy. To nie ma nic wspólnego ze znaną z dawnych lat omertą, chodzi o zwykły przejaw zdrowego rozsądku. Nie mógłbym pojechać na obóz treningowy ze świadomością, że moi partnerzy zespołowi wiedzą, że napiszę o wszystkim, co zrobią lub powiedzą. Gdyby mój menedżer wiedział, że publicznie wytknę mu słabości jego taktyki, miałby pełne prawo nie przedłużać ze mną kontraktu. Nie wierzysz mi? Proponuję, żebyś zaczął pisać szczery blog o funkcjonowaniu własnego biura i podpisał go imieniem i nazwiskiem. Podważ sposób prowadzenia firmy, w której pracujesz, koniecznie wyzwij szefa od debili i daj znać, jak się to wszystko skończyło.
Ogólnie rzecz biorąc, świat jest mały, a świat kolarski wręcz malutki. Wszyscy tam wszystko wiedzą, nikt niczego nie zapomina. Gdy siadałem do pisania tej książki, nie chciałem nikogo urazić ani wyrównywać żadnych rachunków, ale nie zamierzałem też narazić się na ekskomunikę. Prawda w oczy kole. Nawet jeśli przyjąć, że przedstawiam tu wyłącznie własne zdanie, trudno byłoby mi szczerze pisać o różnych sprawach, gdybym wiedział, że na okładce znajdzie się moje nazwisko. Już jako nastolatek zadecydowałem, że kolarstwo będzie całym moim życiem, i pomimo wszystkich jego wad nadal je kocham. Ono było dla mnie bardzo dobre, więc ja usiłuję być dobry dla niego. Nie piszę tej książki po to, żeby sobie pomarudzić ani po to, żeby komuś dołożyć. Chciałbym jedynie pokazać, jak naprawdę wygląda życie zawodowego kolarza, jak wygląda peleton od środka. Ten sport ma wiele wspaniałych aspektów, ale jest w nim też sporo problemów, a ja chciałbym rozpocząć dyskusję na ten temat. Czytałem książki krytyków tej dyscypliny, czytałem książki jej ślepych wyznawców i miłośników. Zawsze miałem poczucie, że nie zaliczam się do żadnej z tych kategorii. Uważam, że jeśli się coś naprawdę kocha, należy starać się widzieć to takim, jakim naprawdę jest. Wiem, że kolarstwo potrafi być wspaniałe i brudne, ale najczęściej nie jest ani takie, ani takie. Najczęściej sprowadza się do wielu godzin pedałowania, z którego ostatecznie niezbyt wiele wynika. To złudny i czasami głupi sport, ale także wciągający i ekscytujący. Co jednak najważniejsze – to wielka frajda. W tej książce chciałbym to wszystko ukazać.POCZĄTKI
Jako mały chłopiec obejrzałem Tour de France i złapałem bakcyla. Potem śledziłem już wszystko: wielkie toury, klasyki, mistrzostwa świata. Wiecznie mi było mało. Tata posiadał całą kolekcję książek poświęconych kolarstwu, miał też komiksy o tej tematyce, które mnie wciągnęły, bo nie brakowało w nich szalonych postaci i historii. Ten sport bardzo mnie zaintrygował. Pierwszy rower dostałem w wieku 11 lat i wtedy zacząłem jeździć z tatą na wycieczki. Już wówczas pokonywaliśmy duże odcinki, 100 kilometrów nie robiło na mnie wrażenia.
Mniej więcej w owym czasie zapisałem się do klubu, ale wtedy panowała tam jak dla mnie zbyt duża dyscyplina. Po prostu kochałem jeździć, dlatego przez kilka lat robiłem to na własną rękę, do klubu wróciłem dopiero w wieku 15 czy 16 lat. Grałem też w piłkę i próbowałem różnych innych rzeczy, kolarstwo nie było jedyną dyscypliną, którą się interesowałem. Poza tym nie pochodziłem z rodziny o jakichś wielkich tradycjach związanych z wyczynowym kolarstwem. Owszem, jeździliśmy dużo, ale dla przyjemności.
Dla nastolatka piłka nożna jest łatwiejsza, bo spotkania rozgrywa się blisko domu i można na nie jeździć samemu. Co pewien czas zdarzał mi się jakiś ważniejszy mecz nieco dalej, ale to i tak było mniej skomplikowane niż kolarstwo, w którym co tydzień trzeba odbyć kilkugodzinną podróż samochodem, by wystartować w wyścigu. Gdy wreszcie zacząłem się ścigać, jeździłem na te imprezy z moim kolegą i jego rodzicami. Tata i mama zaczęli angażować się w moje ściganie później, gdy sprawa zrobiła się poważniejsza. Dla rodzica to naprawdę spore wyzwanie, zwłaszcza gdy ma też inne dzieci. Nie przeszkadzało mi, że ze mną nie jeżdżą, bo wiedziałem, że w domu mają wiele innych spraw na głowie. Im bardziej jednak kolarstwo mnie wciągało, tym bardziej się nim interesowali. W końcu doszło do tego, że wszędzie woził mnie tata. Z pewnością nie było mu łatwo, ale chyba też to lubił. Mieliśmy poczucie, że robimy coś ważnego.
Pamiętam, że jako junior kupiłem sobie nową szosę. Podobnie jak wielu innych znanych mi zawodników obiecałem sobie, że to ostatni rower, który kupuję sam. Z rozmów z zawodowcami wywnioskowałem, że to coś w rodzaju paktu, który prędzej czy później wszyscy zawieramy sami ze sobą. Wmawiamy sobie, że dostaniemy się do jakiegoś zespołu i zaczniemy jeździć zawodowo, a wtedy wszystko dostaniemy za darmo. Absolutnie nie byłem gotowy na to, co kryła dla mnie przyszłość, ale też nie zamierzałem się poddawać.
Trening nie jest taki zły. Jeśli kochasz sport, który uprawiasz, i nie brakuje ci motywacji, związane z tym wymagania nie są znowu aż tak trudne. Sąsiedzi widzą, jak wyjeżdżasz w ulewnym deszczu albo wsiadasz na rower górski w śniegu, i sądzą, że masz nierówno pod sufitem. Cóż, taka praca. Nie zawsze to lubię, ale wolę to niż siedzieć w biurze. Czasem pogoda jest do niczego, niekiedy jestem zmęczony, ale i tak kocham jeździć. Nigdy nie poczułem wstrętu do roweru. Nie sądzę, by znalazł się ktoś, kto dostaje za coś pieniądze i twierdzi, że chciałby to robić zawsze i wszędzie. Cóż, mnie płacą właśnie za to. W moim odczuciu zawodowe kolarstwo to najlepszy sposób, by zbliżyć się do życia, w którym ktoś płaci mi za dobrą zabawę.
Nie istnieje jeden „słuszny” sposób trenowania. Wkurza mnie, gdy ludzie wypowiadają się o treningu w jakiś dogmatyczny sposób. Każdy musi znaleźć rozwiązania, które okażą się dla niego najskuteczniejsze. Jestem natomiast przekonany, że zdecydowanie warto uwzględnić coś, co będzie nam sprawiać przyjemność. Mam kilku zespołowych kolegów, którzy w trakcie treningów nigdy nie zatrzymywali się na kawę, ale gdy pojeździli trochę ze mną, weszło im to w nawyk. Te dziesięć czy 15 minut przerwy nie oznacza, że jestem leniwy – po prostu lubię espresso.
Jeden z zawodników mojego byłego zespołu przed wyścigiem nigdy nie uprawiał seksu. Gdy pierwszy raz o tym od niego usłyszałem, uznałem, że to żarty. Przecież to jakiś staromodny nonsens, w końcu kolarz to nie Robert de Niro we _Wściekłym Byku_. Starsi zawodnicy powiedzieli mu w końcu, że to nie ma żadnego znaczenia, a on odrzekł: „Super! Moja dziewczyna bardzo się ucieszy. Cholernie się na mnie za to wkurzała”. Wszyscy się śmialiśmy, dopytując: „A ty co? Nie lubisz?”. „Pewnie, że lubię, ale potem jestem zmęczony”, odparł. Bez przesady. Jeśli przed każdym ważnym wyścigiem ktoś sobie wmawia, że nie może uprawiać seksu, to nie ma szans ani na długą karierę, ani na udane życie rodzinne. Ten koleś ma tak samo z jedzeniem, uważa na nie aż do szaleństwa. Ja jeżdżę od wielu lat i kocham to, co robię, ale nie ma mowy, żebym czuł to samo co teraz, gdybym od 15 lat odmawiał sobie różnych życiowych przyjemności.
Mogę podać też przykłady dokładnie odwrotne. Miałem kiedyś zespołowego kolegę, który uwielbiał lody i jadł je na okrągło. Kłóci się to kompletnie z przyzwyczajeniami większości kolarzy, no bo to przecież kupa kalorii, a tymczasem w dniu przerwy podczas wielkiego touru ten gość pochłaniał dwa duże lody, a nazajutrz stawał na podium etapu. Mała przyjemność może mieć olbrzymi wpływ na naszą fizjologię. Niektórzy i tak powiedzą, że to nieprofesjonalne, ale jak można nazywać jego zachowanie nieprofesjonalnym, skoro facet walczył o zwycięstwa w najtrudniejszych wyścigach świata? Uwielbiam napić się piwa, co w niektórych zespołach jest oficjalnie niewskazane, wiem jednak, że kiedy nie mogę sprawić sobie odrobiny radości, będę potem w kiepskim nastroju i negatywnie odbije się to na moim treningu. Co oczywiste, trzeba znać umiar. Zawodowy kolarz nie może obalić dużej zgrzewki piwa i wypalić paczki fajek, a potem oczekiwać, że będzie w znakomitej formie na wyścig. Jeśli jednak ktoś robi po 150–200 kilometrów każdego dnia, to zjedzona od czasu do czasu porcja lodów czy wypity drink naprawdę mu nie zaszkodzą.
Doskwierać natomiast potrafią nieustanne wyjazdy. Na to nie można się wcześniej przygotować. Problem ten nie dotyczy wyłącznie kolarstwa. Każdy, kto dużo podróżuje służbowo, bez wahania przyzna, że to nic fajnego. Jakaś wycieczka od czasu do czasu to czysta przyjemność, ale gdy omijają cię z tego powodu ważne wydarzenia, takie jak urodziny czy śluby, robi się to mocno uciążliwe. Cała twoja rodzina i przyjaciele gdzieś razem świętują i dobrze się bawią, a ty tkwisz w jakimś podrzędnym hotelu i usiłujesz jakoś zabić czas między kolejnymi treningami.
Gdy kilka lat temu byłem z rodziną na wakacjach, przyglądałem się bliskim i myślałem, że chciałbym móc spędzać w ten sposób czas już do końca życia. Starałem się nie zaprzątać sobie głowy tym, że niedługo ich zostawię, ale wiedziałem, że będę musiał to zrobić. To naprawdę przykre uczucie. Latem jestem w domu łącznie pewnie przez jakieś dwa tygodnie, co chwila wyjeżdżam na jakieś obozy treningowe albo wyścigi. Gdy pojawiają się dzieci, wszystko zmienia się tak szybko – a ja nie mam możliwości tego obserwować. Nie mogę nikomu w niczym pomóc, to bardzo męczące. Co gorsza, kiedy już wpadałem do domu, byłem zmęczony i marudny, do tego wiecznie chodziłem głodny, bo usiłowałem pilnować wagi. Moja żona niesamowicie mnie wspiera i doskonale rozumie niezbędne wyrzeczenia, by uprawiać kolarstwo, ale to nie zmienia faktu, że moje towarzystwo nie należy zapewne do najprzyjemniejszych. Ta świadomość mocno mnie przygnębia, bardzo kocham swych bliskich.
Tamto lato było dla mnie wyjątkowo trudne. Zadzwoniłem nawet do mojego agenta i powiedziałem mu, że chcę z tym skończyć. To go oczywiście zaskoczyło i starał się mnie uspokoić, ale rozumiał, przez co przechodzę. Nawet w najlepszych momentach życie kolarza nie jest łatwe, a gdy ten jest akurat nieszczęśliwy, nie ma szans, żeby dobrze jeździł. Podjęliśmy wspólny wysiłek opracowania planu, dzięki któremu miałem odzyskać dobre samopoczucie i jednocześnie spełniać oczekiwania formułowane przez zespół. Okazało się, że był to punkt zwrotny w mojej karierze. Mój agent wiedział, że kiedy już coś postanowię, to się nie ugnę. To typowa mentalność kolarza. Jesteśmy uparci i kiedy podejmiemy już jakąś decyzję, to się jej trzymamy. Tak naprawdę nie mamy innego wyboru, w przeciwnym razie w pierwszym wyścigu rozjechałby nas peleton. Widać to u mnie zdecydowanie także w życiu pozasportowym. Dom, gdzie mieszka moja rodzina, był pierwszym, który na poważnie pokazał nam pośrednik. Oglądaliśmy różne nieruchomości w internecie i w folderkach, ale pojechaliśmy obejrzeć ten, spodobał się nam, więc go kupiliśmy. W mojej pracy wątpliwości nie są wskazane.
Mój agent i ja w końcu opracowaliśmy dobre rozwiązanie. Miałem znaleźć zespół, w którym panuje odpowiadająca mi atmosfera i w którym mógłbym sensowniej zarządzać liczbą dni spędzanych na wyjazdach, ale nadal być gotowy do udziału w największych imprezach. Od takiego zawodnika jak ja, czyli kolarza zbliżającego się do końca kariery sportowej, oczekuje się wspierania lidera zespołu w największych wyścigach, a także mocnego atakowania w odpowiednich momentach, najczęściej w górach. Z całym szacunkiem dla mniejszych imprez, ale nikogo nie interesuje, czy jadę w Dubai Tour, czy w Presidential Cycling Tour of Turkey. Mój agent przygotował zatem następującą ofertę: oto zawodnik, który uwielbia ścigać się na rowerze, ma na koncie wyniki w pierwszej dziesiątce wielkich tourów, pokonuje na treningach niemałe dystanse, ale chciałby spędzać trochę czasu z dziećmi. Szefowie zespołów zapewne nie spotykali się z czymś takim na co dzień, ale przynajmniej było to szczere.
Pamiętam dyrektora jednego z teamów, który zachował się jak prawdziwy dupek. Rozumiem odpowiedź typu „tak” lub „nie”, facet kieruje w końcu całym zespołem, jest zajęty, szanuję to. Takie rzeczy powinny być jednak załatwiane w profesjonalny sposób, tymczasem w kolarstwie za kulisami najczęściej chodzi o to, kto jest większym macho. Gość odpowiedział mojemu agentowi w następujący sposób: „Interesują mnie zawodnicy, którzy chcą się ścigać, a nie jeździć na wakacje”. Dzisiaj wydaje mi się to zabawne, bo mam na koncie udział w wielkich triumfach, o jakich tamten zespół nie mógł nawet marzyć. To oczywiście nie jest jedyny powód naszej dobrej postawy, ale uważam, że wygrywamy między innymi dlatego, że w moim obecnym zespole nikt nie zachowuje się tak beznadziejnie jak tamten facet.
Wiedziałem wówczas, że chcę się dalej ścigać, ale miałem też świadomość, że potrzebuję do tego właściwego zespołu. Pieniądze były kwestią drugorzędną, bo wychodziłem z założenia, że jeśli będę szczęśliwy, moja kariera potrwa dłużej. Wmawiałem sobie, że nie obchodzi mnie, co pomyślą sobie inni, ale dzisiaj wydaje mi się, że chyba jednak trochę mnie to obchodziło. Dziwnie się czułem, mając nieco ponad 30 lat i słysząc od innych, że jestem skończony. W każdej innej pracy właśnie bym się rozkręcał, ale dyrektorzy teamów kolarskich po prostu mnie skreślali, traktowali jak zeszłoroczny śnieg. Gdy wróciłem potem do peletonu i dobrze mi szło, miałem sporo satysfakcji. Nie lubię chować do nikogo urazy, ale pewnie każdy na moim miejscu poczułby się choć troszkę usatysfakcjonowany faktem, że mógł coś udowodnić wszystkim wątpiącym w niego ludziom. Jeździłem w jakieś piękne miejsca, publikowałem w serwisie Strava trasy naprawdę imponujących treningów i myślałem sobie: „Widzicie? Potrafię”.
Tak naprawdę każdy mógł mi powiedzieć, że mam spieprzać, bo przecież nie jest tak, że zespoły biją się o zawodników oczekujących specjalnego traktowania. Odbyliśmy spotkania z kilkoma teamami, ale chyba brakowało tam zaufania, obie strony nie miały poczucia, że to byłby właściwy układ. Ludzie z mojego obecnego zespołu rozumieli jednak moje podejście i mi zaufali. Zgadzali się ze mną, że najlepiej dla wszystkich będzie wtedy, gdy będę jak najszczęśliwszy. Nie należę do tych, co się obijają albo wiecznie imprezują, więc uznali, że w odpowiednich warunkach będę potrafił sam zarządzać swoim programem treningowym. Co zabawne, kiedy znów poczułem się szczęśliwy, poczułem się jednocześnie lepszym kolarzem. Nie mam dzisiaj najmniejszych wątpliwości, że ten czas z dziećmi był mi potrzebny. Ojcostwo jest dla mnie ważniejsze niż kolarstwo. Odrobina swobody spowodowała również, że zapragnąłem odgrywać większą rolę w zespole. Mniej się ścigałem, ale powiedziałbym, że dawałem z siebie więcej. Sama jazda na rowerze nigdy nie była dla mnie problemem, ale po tak wielu latach w tym sporcie cała reszta mocno mi dokuczała. Najważniejsze były chudnięcie, podróże, treningi, czyli rozłąka z rodziną. Gdyby zespół nie dał mi trochę więcej swobody, z pewnością już dawno zakończyłbym karierę. Tymczasem team pozwolił mi na częściową samodzielność i dzięki temu wróciłem głodny sukcesów.
Gdyby nie tamta zmiana, dzisiaj już bym się nie ścigał. Rozważałem wcześniejsze zakończenie kariery, choć wyłącznie z uwagi na nieustanne wyjazdy i stres. Nie chodziło o sam wysiłek. Sądzę, że kiedy skończę już z zawodowym peletonem, nadal będę dużo jeździł, będę starał się być szybki i wygrywać ze znajomymi. Obecnie przekroczyłem już wiek, w którym kiedyś rozważałem zakończenie kariery sportowej. Dzisiaj nie chcę robić w tej kwestii żadnych planów.
Nie chciałbym sugerować tu, że cieszę się jakimś specjalnym traktowaniem albo jestem leniwy. W najgorętszym okresie sezonu bywam w domu zaledwie po kilka dni w miesiącu, a gdy jedzie akurat jakiś wielki tour, to jeszcze rzadziej. Różnica polega na tym, że potem wracam na dłuższy czas do rodziny, kiedy akurat mogę. To niesamowite, jak ważne staje się spotkanie przy kolacji i kilka drinków, gdy od dawna nie widziało się przyjaciół. Jeśli chodzi o dzieci, to spędzany z nimi czas jest bezcenny. Dzieci dorastają szybko, a mnie dużo nie było w domu, ale odkąd poczułem się „tatusiem”, wreszcie jest między nami prawdziwa więź i możemy się razem bawić.
Gdy zaczynałem, to była jedna wielka przygoda. Wyobraź sobie, że masz 20 lat i ktoś ci mówi, że będzie ci płacił za spędzanie czasu z kumplami i podróżowanie po świecie. Brzmi niesamowicie. To oczywiście z czasem się zmienia, ale kiedy rusza Giro d’Italia albo Tour de France, ciągle jeszcze budzi się we mnie ten dzieciak. Gdy nadchodzą najlepsze imprezy, czuję się niczym junior. Ekscytuję się tym, którędy prowadzi trasa wyścigu, co będę jadł, co zobaczę. Cieszy mnie nawet myśl, że pospędzam czas z chłopakami i będziemy gadać o różnych bzdurach. Gdy wyjeżdżam z domu na obóz treningowy na Teneryfie czy gdzie indziej, jest mi smutno. Ale wielkie wyścigi? Nadal je kocham. To rzadkie momenty, dlatego chcę się cieszyć każdą ich minutą. Potem doświadczam tego samego, gdy wracam do domu. Dzieci szybko rosną, więc chcę im w tym w jak największym stopniu towarzyszyć. Kiedy zespół ma szansę na zwycięstwo w ważnej imprezie, to wszystko od razu nabiera sensu, gdy natomiast sezon jest trudny i jedzie się w jakimś gównianym wyścigu, to sam siebie pytasz, po co w ogóle stanąłeś na starcie. Nawet wtedy jednak analizuję taktykę i cieszę się towarzystwem kolegów, bo akurat takie rzeczy ma się we krwi.
Gdy kolarz ma dom, trudniej mu z niego wyjechać, ale potem ma też na co czekać. Szkoda mi młodych chłopaków, którzy mieszkają sami w Lucce czy Gironie. Po treningu wracają do pustego mieszkania, gdzie stoi pusta lodówka. Dla nich obozy treningowe muszą stanowić wielką atrakcję. Zawodnicy, którym jest jednak w życiu dobrze, nie mają ochoty wyjeżdżać na treningi wysokościowe ani mieszkać w trzygwiazdkowych hotelach wypełnionych ludźmi z innych zespołów kolarskich. To zwykła nuda, a poza tym schodząc rano na śniadanie, ma się niemal pewność, że bufet został już wymieciony. Brzmi to jak żart? Cóż, jeśli hotelowa restauracja jest otwierana o siódmej rano, to przed drzwiami ustawia się już grupka kolarzy, bo my na co dzień umieramy z głodu. Gdy jestem akurat w domu, jem to, co lubię, i nie muszę ścigać się z żoną i dziećmi, kto zje pierwszy, zanim coś się skończy. Dlatego też gdy w styczniu, na samym początku sezonu, zastanawiam się nad kolejnym całym rokiem startów, po głowie krążą mi niewesołe myśli. Zawodowi kolarze łapią styczniową deprechę zapewne dokładnie tak samo jak wszyscy inni.